piątek, 27 stycznia 2017

Brno



Brno zawsze chciałem odwiedzić. Plan ten okazał się dużo łatwiejszy do realizacji, gdy Polski Bus zrobił w tym mieście przystanek na trasie do Pragi. Nie mogłem jednak trafić na bilety za 1 zł, bo za każdym razem się lekko spóźniałem z zakupem. Okazja nadarzyła się podczas powrotu z Azji. Czekałem na samolot, na lotnisku w Paryżu. Akurat Polski Bus wrzucił kolejną pulę biletów w system. Miałem mnóstwo czasu, więc zacząłem przeglądać stronę i w końcu trafiłem. Kupiłem bilety za łączną kwotę 8 zł z przesiadką w Krakowie. Wyjazd na trzy dni. Super. Powinno wystarczyć. 

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Musiałem wstać nieprawdopodobnie wcześnie. Nie wsypałem się za bardzo... Gdy wychodziłem, była jeszcze noc. Gdy wsiadałem do busa nadal była noc… W autobusie momentalnie zasnąłem. Obudziłem się, gdy na horyzoncie majaczył już krakowski „szkieletor” otoczony mglistym smogiem. W Krakowie miałem ponad dwie godziny, więc postanowiłem wyciągnąć z pracy koleżankę celem spożycia przedpołudniowej herbaty. Czas w Krakowie zleciał mi błyskawiczne. Pogadałem, wypiłem czaj i poszedłem na dworzec. Autobus był lekko opóźniony.  Widzę ekipę jakiś zagranicznych studentów, którzy miotają się po dworcu w poszukiwaniu czegoś… Zagaduje, więc i pytam dokąd jadą. Goście mówią, że do Brna. Tłumacze im o co chodzi z tym busem, że jest opóźniony i że na pewno pojedzie z górnej płyty, tylko jeszcze nie wiadomo z którego stanowiska. Goście ucieszyli się z mojej pomocy. Ja się ucieszyłem, że pomogłem. Nie wiem, jaka jest polityka tego dworca, ale prawda jest taka, że polskie busy nie wyświetlają się na głównej tablicy odjazdów. Nie rozumiem dlaczego. Nie dziwię się wcale, że goście byli skołowani i mimo wizyty w informacji dalej nie wiedzieli, co się dzieje. Bus w końcu przyjeżdża, ładuję się do samego przodu na miejsca widokowe. Droga przyjemna, pogoda ładna. Miałem spać, ale za oknem takie fajne widoki. Do Brna jedzie się mniej więcej pięć godzin. Po drodze mamy jeden przystanek w Katowicach i jedną krótką przerwę przed granicą. Na miejscu jestem punktualnie: 16.20. 

Z oddali widzę Katedrę Piotra i Pawła. Wiem gdzie w odniesieniu do niej powinien być mój hostel. Obieram azymut i ruszam. Po chwili wpadam na jeden z deptaków, czyli ulicę Josefską przechodzącą następnie w Minoritską. Od razu mi się podoba. Fajny klimat zabytkowego starego miasta. Mijam dwa kościoły: św. Jana i św. Józefa.  Na fasadzie mają naprawdę kapitalne rzeźby. Nie robię jednak zdjęć, bo już się robi powoli ciemno. Czas na to będzie jutro. Wpadam też na sklep z winylami. Oczywiście muszę wstąpić. Oferta muzyki z interesujących mnie rejonów jest raczej biedna, więc szybko opuszczam to miejsce. Lokalizuje też sklep spożywczy: to info może być przydatne. Okazuje się, że minąłem uliczkę, w którą mam skręcić. Wracam się, więc kilka kroków i już jestem pod jedną z bram miasta stanowiącą element dawnych murów obronnych. Błyskawicznie lokalizuje hostel, melduję się, wydaję połowę kieszonkowego i postanawiam iść jeszcze w miasto. Zdjęć co prawda za bardzo nie porobię, ale sobie coś zobaczę. Zostawiłem część bagażu, przepakowałem plecak i ruszyłem przed siebie. Obrałem kierunek na katedrę. Okazało się, że odległości w Brnie są naprawdę małe. Wszędzie jest blisko, a stare miasto to taka trochę miniaturka. Bardzo mi się kojarzyło ze starym miastem w Tallinie. Też wszystkie zabytki oddalone są od siebie o 10-15 minut. W Brnie jedynie zamek Špilberk jest kawałek oddalony od centrum. Idzie się do niego niecałe pół godziny. Najpierw jednak docieram do Kościoła św. Michała. Włażę do środka. Klimat jest: kościół wielki, a w środku pali się dosłownie kilka małych lampek. Szkoda że nie miąłem statywu…  Z tego miejsca ruszam pod górkę do katedry. Budowla naprawdę imponująca… Obchodzę ją dookoła, robię kilka zdjęć. Wchodzę też do środka, żeby chwilę się ogrzać, bo temperatura spadła znacznie i zaczęło jeszcze wiać. Okrążywszy kościół kieruję się w dół i wąską zaśnieżoną uliczką docieram do placu, który nosi nazwę Trhy na Zelňáku. Na środku fontanna. Oczywiście nieczynna. Jeden z boków placu zajęty jest przez naprawdę ładny Hotel Grandezza. Zaczyna mi być już naprawdę zimno, więc ustalam, że idę w kierunku Placu Wolności i będę szukał jakiejś fajnej knajpki. Po drodze wpadam jeszcze na ratusz i słynnego brneńskiego „smoka”, który nie wiedzieć czemu bardzo przypomina krokodyla. Znalazłem jeszcze sklep, gdzie zrobiłem niewielkie zakupy. Był po drodze, więc skorzystałem. Docieram w końcu do centralnego placu Brna. Idę w kierunku czegoś, co przypomina ogromny wibrator. Wgłębiam się w instrukcję obsługi tego urządzenia. Na szczęście jest po angielsku niemniej jednak i tak nie do końca rozumiem o co się w tym rozchodzi. Całe to urządzenie jest zegarem. Składa się on z kilku kamieni, z których dwa górne obracają się w różnym tempie. W jakiś sposób odmierzą one czas. Godzinę możemy sprawdzić stojąc w odpowiedniej odległości i wpatrując się w soczewkę znajdującą się na przedostatnim segmencie. Zegar ten wybudowano na pamiątkę pewnego wydarzenia. Gdy Szwedzi oblegali Brno nie mogli go zdobyć. Szpiedzy donieśli, że jeśli nie zdobędą miasta do południa któregoś tam dania oblężenia, to odpuszczą. Sprytni mieszkańcy przestawili, więc zegar na wieży katedry tak, aby ogłaszał południe o godzinę wcześniej. I tak też dzieje się z tym zegarem. Wybija południe o 11. Ale to nie wszystko. Według kolejnej legendy dowódca wojsk szwedzkich był nieśmiertelny. Jedyne co mogło go zabić to specjalna szklana kula. I ten właśnie zegar wypuszcza taką szklaną kulę punktualnie o godzinie 11. Postanowiłem przyjść jutro i zobaczyć jak to działa. Przeszedłem się jeszcze kawałek do kościoła św. Tomasza i zacząłem krążyć po bocznych uliczkach w poszukiwaniu knajpy. Nie jest to łatwe, bo ciężko o lokal spełniający moje wymagania. Wszelkie restauracje odpadały. Przynajmniej takie restauracje, które wyglądają jak poczekalnia u dentysty. Znalazłem jedną w stylu średniowiecznym, ale za smażony ser to tyle nie dam. W końcu trafiłem na lokal w podziemiach zaraz za budynkiem teatru. Fajne miejsce, mają prażony ser i pyszne piwko w zajebistej cenie. Nie zastanawiałem się długo. Zamówiłem jedzenie i piwko. Gdy dostałem moją porcję byłem w szoku. Takiej ilości jedzenia to się nie spodziewałem… Starczyłoby mi to spokojnie na dwa obiady. Byłem jednak okropnie głody, więc zjadłem wszystko. Popiłem piwem. Byłem tak najedzony, że postanowiłem zrobić sobie jeszcze mały spacer i poszedłem w kierunku dworca kolejowego, a potem naokoło w drogę powrotną do hostelu. Na miejscu jeszcze jedno piwko i idę spać. Ostatnie dwie noce miałem zarwane, więc trzeba było nadrobić. 



 Katedra Piotra i Pawła



Okolice katedry


Rano nie spieszyłem się ze wstawaniem. Ogarnąłem się nieco, zjadłem śniadanie i wyruszyłem z hostelu jakoś po 10-tej. Okazało się, że jest strasznie mroźno. Dodatkowo wiał lodowaty wiatr. Wiedziałem, że będzie ciężko, więc postanowiłem trochę sobie pomóc. Kupiłem w sklepie małą flaszeczkę wódki brzoskwiniowej Božkov. Bardzo smakowity trunek. Rozgrzewał jednak umiarkowanie dobrze, bo miał zaledwie 30%. Uzbrojony w rozgrzewacz poszedłem najpierw zrobić zdjęcie ratuszowi i krokodylowi. Przed bramą śmieszna rzeźba: są na niej jakby wieże, z których jedna jest poskręcana. O co chodzi to napiszę za chwilę. 



 Wygięta rzeźba na bramie

"Smok"


Ponieważ powoli zbliżała się jedenasta poszedłem w kierunku Placu Wolności. Pod zegarem stoi już kilka osób i wyraźnie pilnują otworów u podstawy zegara. Nie wiem jak ta kulka ma wypaść. W instrukcji pisze: „zostanie uwolniona”. Jak? Gdzie? Na placu jest niewielki spadek, więc wymyśliłem sobie, że może któryś z kolesi nie złapie kulki i potoczy się ona w moją stronę. Ale nie tak to działa. O 11 słyszę, że coś spada wewnątrz obelisku. Kolesie wkładają ręce w te dolne otwory i po chwili jeden wyjmuje kulkę. Normalną szklaną kulkę… Ale fajna pamiątka. Gapie się rozchodzą, ja idę w kierunku kościoła św. Jakuba, bo chcę na jego fasadzie znaleźć gołą dupę.


 Dziwny zegar

Obchodzę kościół dookoła i w końcu jest.  Po prawej od wejścia, z boku nad oknem. Na przeciwko wejścia do katakumb. Śmieszna sprawa. Ta dupa i te wygięte wieże umieszczone przed ratuszem, to ponoć sprawka tego samego rzeźbiarza, który zrobił taki żart włodarzom miasta, bo ci nie chcieli mu zapłacić. Tak przynajmniej głosi legenda. I jeszcze te katakumby. Zastanawiałem się czy iść czy nie. Cena to 140 koron, więc sporo. Jak widziałem fotki to nie zrobiły one dla mnie jakiegoś większego wrażenia. Zrezygnowałem. 




 Kościół św. Jakuba

 
Po raz kolejny odwiedziłem kościół św. Tomasza – bardzo spodobała mi się rzeźba rycerza na koniu stojąca przed kościołem. Z tego miejsca już obieram kierunek na zamek. Wycieczka nie jest daleka, ale w porównaniu z resztą atrakcji zamek leży trochę na uboczu. Czeka nas też wyjście pod niewielką górkę, ale warto, bo widok ze szczytu jest naprawdę ładny. Zacząłem się kręcić po okolicy. Można dojść praktycznie do samego zamku. Tylko wstęp przez główną bramę jest biletowany. Chciałem znaleźć jakiś miejsce, żeby zrobić ładne zdjęcia katedry. Jest to dość trudne, bo zamkową górę obrastają drzewa. Aktualnie bez liści, ale zasłaniają widok. W końcu znalazłem jeden róg, z którego doskonale było widać katedrę. Błądząc po zamku zacząłem się zastanawiać: Czechy to taki laicki kraj, a w Brnie kościoły są na każdym rogu… Ciekawe ilu jest ludzi na mszy w niedzielę. Pewnie z pięć osób w każdym. Żeby w Polsce kiedyś tak było… 




Takie rzeczy na placu obok kościoła św. Tomasza
 

Zamek Špilberk 
 


 Widoku z murów zamkowych 

Pizgało zimnem okrutnie, więc udałem się w dół wzgórza. Z ciekawostek: pod zamkiem jest schron przeciwatomowy z czasów zimnej wojny. Szkoda, że trochę za późno się o tym dowiedziałem, bo na pewno bym poszedł zobaczyć. Obok miałem jeszcze jedno miejsce, które chciałem zobaczyć: muzeum upamiętniające Gregora Mendela. Kto to taki? Chyba każdy, kto miał w liceum co najmniej truję, powinien to wiedzieć. Dla ułatwienia napiszę jedno słowo: groszek. Mendel był przez wiele lat związany z Brnem. Upamiętniono go muzeum i pomnikiem. Widząc foty w Internecie nie zdecydowałem wchodzić do muzeum, zrobiłem jednak kilka zdjęć .

Pomnik Gregora Mendela

Było mi już tak zimno, że zdecydowałem, że muszę wstąpić do jakiejś knajpy. Wódeczka pomagała, ale na krótko. Obrałem kierunek na katedrę i zacząłem szukać jakiegoś lokalu. Dopiero za katedrą udało mi się znaleźć fajną knajpkę Zamówiłem piwko i odmarzałem. Zacząłem się zastanawiać też nad dalszym planem dnia. Ustaliłem, że kończę piwo i idę do sklepu po zakupy. Tak też zrobiłem. Kupiłem piwka, które miałem zamiar zabrać do domu, oraz jedzenie na obiad i kolację. Chciałem ustalić ile zostanie mi kasy, żeby wiedzieć ile mogę wieczorem przehulać. W hostelu obliczyłem fundusze, zjadłem obiad, wypiłem ze trzy gorące herbaty i poszedłem na kolejny obchód po mieście. Chciałem jeszcze zrobić zdjęcie teatru i kościoła św. Michała. A potem na piwko. Wczoraj zlokalizowałem fajny lokal niedaleko hostelu, ale byłem tak najedzony, że już trudno by mi było wlać w siebie kolejne piwko hehe. Pomaszerowałem, więc tam dzisiejszego wieczora. Przetestowałem trzy lokalne piwka. Szczególnie byłem zachwycony browarkiem o nazwie Demon – wspaniały czerwony lager! Stać mnie było tylko na, trzy więc po 20-tej opuściłem lokal i wróciłem do hostelu. Tam kolacja, ablucja, jeszcze jedno piwko w fotelu przy książce i idę spać. 



 Teatr

Na dzień powrotu miałem zaplanowaną tylko jedną atrakcję: Muzeum Zabawek. Miałem rano skoczyć po zakupy przed śniadaniem, ale się nie dało. Hostel funkcjonował dość dziwnie: nie było nikogo na recepcji miedzy 22 a 9-tą rano. Z hostelu dało się wyjść, ale nie dało się wrócić, bo drzwi się zatrzaskiwały automatycznie. Myślałem, że pośpię sobie do 9-tej, akurat przyjdzie ktoś na recepcję, zrobię zakupy, wrócę do hotelu, narobię kanapek na drogę i będzie git. Niestety laska na recepcję przyszła dopiero o 10… Śmieszne było też to, że w hostelu oprócz mnie były dwie osoby. W pokoju 10-cio osobowym spałem sam.  Chyba pierwszy raz miałem taka sytuację. Wyszedłem z hostelu jakoś po 10-tej i od razu poszedłem po zakupy. W sklepie okazało się, że zapomniałem jedzenia z lodówki, więc musiałem iść jeszcze raz do hostelu, a dopiero potem do muzeum. Na szczęście oba te miejsca oddalone są dosłownie o 20 metrów. Podchodzę pod drzwi muzeum, zamknięte. Co jest? Przecież od 10-tej? Okazuje się jednak, że muzeum jest czynne od czwartku do poniedziałku … Nie sprawdziłem, mój błąd. Szkoda, bo naprawdę chciałem to miejsce odwiedzić. Do busa jeszcze dwie godziny, więc idę na spacer. Mróz jakiś łagodniejszy, więc spaceruje się przyjemnie. Postanowiłem znaleźć mury miejskie w okolicach katedry. Fajne miejsce. Kilka zakamarków. Potem bardzo naokoło obrałem kierunek na dworzec kolejowy. Tam delikatnie się zgubiłem, bo zamiast przejść przejściem na drugą stronę, to trafiłem na perony. Potem trafiłem na galerię handlową gdzie kupiłem bułki ze szpinakiem i Kofolę. Tak zaopatrzony pomaszerowałem na busa. Ten przyjechał punktualnie. Podróż powrotna bez fajerwerków. Z ciekawostek to po drodze mijamy fajne muzeum lotnictwa, oraz miejsce bitwy pod Austerlitz. W Krakowie jestem o czasie, więc mam jeszcze dokładnie godzinę. Czas ten wykorzystuje na uzupełnienie wody i zjedzenie czegoś ciepłego „na szybko”. Zaraz bus do Rzeszowa i już człowiek prawie w domu.


Podsumowanie:
Brno bardzo przypadło mi do gustu. Trochę taka Praga w miniaturze. Jak pisałem wcześniej: miałem też dużo skojarzeń ze starówką w Tallinie. Uwielbiam miasta, w których można zabłądzić i trafić na każdym kroku na jakaś fajną uliczkę bądź zakamarek. Brno to też miasto ciekawych legend, o których pisałem wcześniej. Legend, których ślady możemy znaleźć, jeśli uważnie poszukamy. Poza tym wiadomo: Czechy zawsze są zajebiste. Dobre jedzenie, dobre piwo, wszystko w przystępnych cenach. Warto odwiedzić tym bardziej, że Polski Bus zawiezie Was tam za grosze. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz