Zaczynamy wyprawę
do Kambodży. Dzień wcześniej, gdy zamawialiśmy bilety próbowaliśmy ustalić jak
przejazd będzie wyglądał. Miało być tak, że do granicy Laos / Kambodża jedziemy
busem, granicę przekraczamy „z buta” a następnie kolejnym busem jedziemy
bezpośrednio do Siem Reap. Gdy wsiadamy do busa układam sobie legowisko z
nadzieją nadgonienia trochę snu. Ruszamy. Jedziemy pewnie z godzinę i pierwsza
przerwa na jakimś dworcu. No dobra, kupuje cole, profilaktycznie idę na siku i
po jakiś 20 minutach ruszamy znowu. W między czasie musimy się kilka razy
zatrzymywać, bo jakiś ziomek miał zatrucie i co chwila musiał wyskoczyć na
pawika. Współczułem typowi, bo to nic śmiesznego. Niech się przynajmniej
cieszy, że z dwojga złego lepiej tą stroną. Nie wiem ile jechaliśmy, ale na
bank było to mniej niż godzina. Zatrzymujemy się za wioską pośrodku niczego,
obok tylko jakiś dom/sklep/knajpa. Takie laotańskie wszystko w jednym. Kierowca
zdejmuje nasze plecaki z dachu i oświadcza, że dalej nie jedziemy. Mamy tu
czekać. Ja sobie myślę: „Co jest grane?”, „Nie taka była umowa…”. Gość nam
tłumaczy, że nic nie poradzi, ale tak mu kazali i że za 15 minut podjedzie
kolejny bus, którym zabierze nas dalej. Wysiadamy, ładujemy się praktycznie do
czyjegoś domu i czekamy. Wydałem prawie wszystkie laotańskie pieniądze, więc
nie miałem nawet za co kupić zimnej wody, a słońce smażyło tego dnia potężnie.
Czekamy… 15 minut minęło… 30 minut minęło…
Ja tak mam, że jak się denerwuje to nie mogę usiedzieć na dupie tylko
łażę w poszukiwaniu nie wiadomo czego… Naprawdę zacząłem się stresować. W końcu
po 45 minutach zatrzymuje się jakiś bus, gość każę nam wsiadać i jedzmy dalej.
Teraz już chyba do granicy… Za chwile dojeżdżamy do laotańskiego punktu
kontroli granicznej. Obawiałem się tej granicy. Ponoć grasuje tam jakaś mafia i
cholera wie jak to się wszystko może potoczyć. Postanowiłem jednak zaufać
szczęściu. Wysiadamy z busa. Sami turyści. Podchodzi jakiś koleżka i mówi, że
mamy mu dać paszport, zdjęcie i po 40 dolarów. Jak ktoś nie ma zdjęcia to 42
dolary. No dobra. Wyskoczyłem z kasy. Oddałem paszport. Oczywiście nie bez
obaw. Rozstawanie się z paszportem w kraju, w którym nie ma polskiej ambasady
nie jest czymś komfortowym. Co do kasy. Generalnie jakaś usługa za pośrednictwo
została pobrana. Do tej pory nie jestem pewny jednak na ile kasy zostaliśmy
oszukani lub też naciągnięci. W necie pojawia się cena za wizę 20 albo 30
dolarów. W sumie w przewodniku było 30, więc ok. Dodatkowe opłaty to 4 razy po
dwa dolce. Za pieczątkę, za kontrolę medyczną i kolejne dwa za jakiś inne
dziwactwa. Po prostu są to takie legalne łapówki. Czyli podsumowując:
zostaliśmy wydymani albo na 2 albo na 12 dolarów. Wolę się trzymać tej
pierwszej myśli. Nawet w najgorszej sytuacji nie ma dramatu, bo czytałem
relacje gościa, od którego zdarli podwójną cenę. Nasz „przyjaciel” od
paszportów polazł do laotańskiego punktu kontrolnego, a nam kazał iść przez
cała granicę i wsiąść w Kambodży do autokaru, który na nas już czeka. Jeszcze
fota ze znakiem „Witamy w Kambodży” i idziemy na posterunek Khmerski. Tam
zatrzymuje mnie koleś i za pomocą laserowego termometru mierzy mi temperaturę.
Nie wiem czy to taki pic, czy faktycznie ktoś do tego przywiązuje wagę. Nie
wiem, co by się stało jakby ktoś miał podniesioną temperaturę. Wydaje mi się,
żeby go puścili, ale wiązałoby się to z jakąś łapówką. Przechodzimy dalej już
przez nikogo nie niepojeni. Koło jakiejś knajpy stoi autobus, więc idziemy w
jego kierunku z myślą, że jeszcze trzeba gdzieś wymienić kasę. Oczywiście
znajduje się osoba, która zajmuje się tym biznesem, pytam o kurs. Nie
najlepszy. Wymieniam jedynie 10 dolarów i w wielkim zamieszaniu z tłumem ludzi
ładuję się do busa. Ale moment, nie mamy jeszcze paszportów. Michał znalazł
miejsce gdzieś z przodu, więc mu mówię: „Jak kierowca zacznie ruszać to się na
niego rzuć czy coś”. Obok mnie siedziała jakaś Niemka, więc się jej pytam czy
ma paszport. Ona mówi, że też nie ma. No
to nic, będziemy robić zamieszanie w większej sile. Na szczęście nie było konieczności,
bo zaraz zjawia się nasz ziomek, rozdaje paszporty. Jest wiza! Witamy w
Kambodży. Miałem nadzieję, że to już była nasza ostatnia przesiadka. Zagaduje,
więc Niemkę, chce się dowiedzieć, co i jak. No takie zwykłe podróżnicze
rozmowy. Okazało się, że laska nawet nie wie za bardzo gdzie jedzie, bo to jej
koleżanki zajmują się logistyką. Spoko, ciekawe jak to jest być na wyjeździe
takim baranem? Dałem sobie z nią spokój, bo gadać mi się nie chciało z kimś
takim. Poza tym urodę miała dość niemiecką, więc wiadomo… Za chwilę jednak kolejna przesiadka. Wysiadam
tylko ja i Michał, czaka na nas bus, który zawozi nas może z kilometr do
jakiegoś biura podróży/knajpy. Jesteśmy w miejscowości Stung Treng. Spotykamy
śmiesznego dziadka z Francji z busa numer dwa. Dosiadamy się do stolika i
czkamy. Bus ma być za 20 minut. Oczywiście temat się przedłużył. Dzięki temu
mogłem skorzystać z kibelka, nieco się opłukać i przejść się nad Mekong, który
był zaraz obok. Pierwsze co mnie uderzyło to syf niemiłosierny. Smród aż
szczypał w oczy. W Laosie była bieda, ale aż tak nie jebało… Po jakiś 40
minutach wbijamy w kolejnego busa. Kierowca obiecuje, że to już bus
bezpośredni. Ok, oby. Bus wygląda na nowy, więc może się nie zepsuje po drodze,
klima jest. Zajebiście. Przed nami jeszcze z 5 godzin drogi. Okazało się, że
więcej, ale niewiele. Po drodze widoki fajne, jest na czym oko zawiesić.
Szczególne ważnie robi ogromna połać dżungli strawiona przez pożar. Wyglądało
na to, że pożar ten był całkiem niedawno i życie na tym obszarze powoli wracało
do normy. Zabieramy też na stopa mnicha. Akurat byliśmy w trakcie konsumpcji
wysokoprocentowego napoju wyskokowego i zastanawialiśmy się czy mnicha nie
poczęstować. W sumie goście chyba nie piją. Ostatecznie było nam głupio, więc
nie zapytaliśmy się, a sami zrobiliśmy sobie przerwę i dokończyliśmy konsumpcję
po wyjściu mnicha z pojazdu. Po drodze do Siem Reap mieliśmy jeszcze jeden
postój i jakoś koło 19 zajeżdżamy na miejsce. Miało być 11 a było 13 godzin. I
tak zajebiście. Dojeżdżamy pod jakieś biuro podróży i każdą nam wysiadać.
Szybko uruchamiam mapę i okazuje się, że jesteśmy z 15 minut na piechotę od
naszego hostelu. Ale dowiadujemy się, że przysługuje nam darmowy tuk tuk, więc
jasne że jedziemy! Tuk tuki w Kambodży mają inną konstrukcję. Są to zwykłe
motory z przyczepką w kształcie rikszy albo karety. W języku Khmerskim nazwa
tego wehikułu oznacza „motor z przyczepką”, ale i tak przyjął się tuk tuk.
Generalnie fajna sprawa, gdy nie trzeba zaiwaniać z buta z ciężkim plecakiem.
Gość nas podwozi pod bramę Garden Village Hostel i oczywiście nie chce się
odczepić. Przejazd był za darmo, ale on się upiera, że będzie naszym kierowcą
po Angkor. Tłumacze typowi, że jeszcze nie wiem, kiedy się wybierzmy do świątyń
i że może rowerem. Nie dociera, więc na jakimś świstku zapisuje jego numer
telefonu, świstek wkładam do kieszeni i już nigdy więcej go nie widzę. Trochę
po chamsku, ale co się będę z typem umawiał skoro dopiero przyjechałem i nawet
nie wiem, jakie są ceny i tak dalej… Dobra ogarniamy nocleg, płacimy,
wymieniamy trochę kasy i idziemy coś zjeść. Okazało się, że w Kambodży
funkcjonują dwie waluty. Narodowa riel kambodżański i dolar. Kurs to 1
dolar = 4000 rieli. Prosta sprawa, bo 1
zł to 1000 rieli. I z tą walutą to wygląda tak, że praktycznie wszędzie możemy
płacić w dolarami. Wszędzie są ceny w dolarach. I śmieszna sprawa: płacimy np.
3 dolary. Mamy 5, więc dajemy 5 i dostajemy 8000 rieli. Czyli w sumie mamy
ichniejszą walutę. Moim zdaniem kasy nie ma sensu wymieniać. Zostawmy sobie dolary
i nimi płacimy. Dobrze mieć jednak małe nominały max 10 czy 20. Z wydaniem z
50-tki to może być problem… Już w pierwszej knajpie dotarło do nas, że Kambodża
jest dużo tańsza od Laosu… Dużo… Obiad czyli jakieś nudle z warzywami, mięsem i
jeszcze jajkiem sadzonym kosztują 1,5 dolara. I w knajpie jeszcze piwko do
posiłku gratis. Znaczy czasem było gratis, a czasem nie. Nie wiem, od czego to
zależało. Ale koszt tego piwa to 0,5 dolara, więc zajebiście mało. I te ceny to
był pewien standard. Praktycznie wszędzie wszystko kosztowało podobnie. Piwo za
0,5 dolara w każdej knajpie no chyba że kosztuje 1 dolar to mamy drugie gratis.
My wypiliśmy trochę więcej niż jedno piwko i koło 23 poszliśmy spać.
Granica Laos / Kambodża
Porzuceni gdzieś w drodze do granicy
Krótka przerwa w Stung Treng
A po drodze takie klimaty
Spanie było do
oporu, bo ten dzień postanowiliśmy zrobić sobie „na luzie”. Pierwsze, co
należało zrobić to wyprać ciuchy. Już powoli nie miałem w czym chodzić, więc
skorzystaliśmy z hostelowej usługi i oddaliśmy wszystkie nasze ubrania do
prania. Nie zapłaciliśmy wiele, bo chyba z dwa dolary od głowy. W ostatniej koszulce
i gaciach wybraliśmy się na miasto. Siem Reap, mimo że znane tylko z tego, że
jest przyklejone do Angkor i służy za bazę noclegową, ma parę zabytków do
zwiedzania. My najpierw udaliśmy się na bazar. Znaleźliśmy na nim kilka fajnych
rzeczy. Np. cukierki z duriana. Michał kupił sobie kapelusz i poszliśmy na
piwko. Był mega upał, więc trzeba się było nawodnić. Pierwsze, co udało się
zauważyć to to, że Khmerowie niechętnie się targują. Znaczy targują się, ale
opuszczenie ceny o dolara czy dwa to duży sukces. Myślałem, że to wynika z
faktu, że miasto to powstało wyłącznie dla turystów odwiedzających Angkor.
Okazało się jednak, że w innych miejscach było podobnie. Nie wiem może to tylko
moje odczucie… Z bazaru poszliśmy zobaczyć świątynię Wat Preah Prom Rath. Jest
to po Angkor chyba najważniejszy zabytek w okolicy. Z bazaru mieliśmy tylko
kawałek, więc poszliśmy na spacer. Dochodzimy do świątyni i zaczynamy
zwiedzanie. Jest to tak naprawdę wielki kompleks świątyń. Do kilku można wejść
i oczywiście to robimy. Był już lekki przesyt tego typu zabytkami, ale to
miejsce było wyjątkowo kolorowe i ciekawe. Dodatkowo wokoło mamy mnóstwo
dziwnych rzeźb. Oczywiście smoków pełno, ale też mamy takie tematy jak krowy,
konie jakieś karoce a nawet człowieka, któremu ptaki wyjadają wnętrzności. Z
czymś się to kojarzy? No właśnie. Ogólnie okolice tych świątyń przypominały
jakiś popierdzielony park rozrywki z Japonii. Warto się przejść. Faktycznie nie
tylko Angkor w tym Siem Reap. Ze świątyni powędrowaliśmy z powrotem na bazar z
zamiarem kupienia pocztówek. Miałem kilka zamówień, więc postanowiłem właśnie z
Kambodży wysłać do znajomych kartki. Oczywiście wybrałem najdziwniejsze. Za
znaczek zapłaciłem niecałego dolara za sztukę. Potem pomaszerowaliśmy do
dzielnicy imprezowej. Sporo tam było knajp, ale żadna nie przypadła nam do
gustu, więc powoli wróciliśmy się do naszej strefy w okolicach hostelu.
Zjedliśmy obiad w ulubionej knajpce, popity pewnie z dwoma piwami i poszliśmy
do hostelu zobaczyć, co z naszym praniem. W drodze powrotnej z miasta
ustaliliśmy też ceny rowerów, bo jutro przecież jedziemy do Angkor. Normalny
rower górski, może nie najwyższego standardu, ale ładnie się błyszczący
kosztuje 4 dolary za dobę. Zwykły rower kosztuje dolara za dobę. Gdy wpadliśmy
do hostelu okazało się, że nasza noclegownia ma w swojej ofercie rowery. Koszt
wypożyczenia to 1 dolar za dobę. I zajebiste jest to, że możemy rower wziąć
skoro świt, a nie płacić za dwie doby. Na Angkor trzeba ruszyć koło 4-4.30
rano, więc wypożyczalnie na mieście tak się wycwaniły, że każą płacić za dwa
dni, bo nikomu się nie chce przychodzić do roboty tak wcześnie. Biorąc rower z
naszej hostelowej wypożyczalni mieliśmy dodatkowy komfort, bo nie musieliśmy
zostawiać w zastaw żadnych dokumentów. Pożyczyliśmy rowery na numer łóżka. Gdy
już wszystko było dogadane, co do dnia następnego postanowiliśmy się trochę
zrelaksować. Okazało się, że w cenie naszego hostelu był basen. Przypominam, że
za noc płaciliśmy dokładnie 5 dolarów… Przebraliśmy się i pomaszerowaliśmy się
kąpać. Basen zajebisty. Muzyczka, bar, piwko za dolara, nawet jacuzzi. Coś
wspaniałego. Przesiedziałem tak do wieczora. Trochę w basenie, trochę na
leżaku. Wypiłem ze dwa browarki, Michał ze cztery drinki i tak nam mijał dzień.
Wieczorem poszliśmy odebrać pranie, bo dopiero się pojawiło. Wspaniale pachnące
koszulki były czymś nowym. Następnie poszliśmy na obiad. Jeszcze ze dwa piwka i
idziemy spać. Jutro pobudka o bardzo wczesnej godzinie.
Tuk tuk w stylu kambodżańskim
Ulice Siem Reap
Bazar w Siem Reap
Świątynia Wat Preah Prom Rath
Budzik zadzwonił
jakoś za dziesięć czwarta. Poszedłem się szybko ogarnąć i ruszyliśmy po rowery.
Musiałem obudzić śpiącego na ladzie recepcji pracownika, żeby on poszedł
obudzić kolesi od rowerów. Wszystko załatwiliśmy w 5 minut, łącznie z jazdą
próbną, która niestety nie wykazała kilku mankamentów. Ja byłem strasznie
podjadany, bo Angkor to było moje podróżnicze marzenie od… Nie wiem, od kiedy
ale odkąd sięgam pamięcią marzyłem żeby to miasto zobaczyć. I właśnie dziś to
marzenie miało się spełnić. Wsiadamy na rowery i jedziemy. Generalnie sprawa z
dotarciem na miejsce była bardzo prosta: dojechać do jednego z kanałów, skręcić
w lewo. Cały czas prosto. Wjechać w ulicę Charlesa de Gaulla (tego z wielkim
nosem) i tą ulicą już prosto do ruin. Nic prostszego? Niby tak, ale to
Kambodża… Jedziemy, więc sobie naszymi rowerami. Okazało się, że Michała prawie
nie miał hamulców, a mój rower miał takie głupie przełożenie, że musiałem się
strasznie intensywnie okręcić pedałami, żeby uzyskać jakąkolwiek sensowną
prędkość. Ruch jeszcze niewielki, ale już się zaczyna, bo turyści
zapierdzielają na wschód słońca. Jedziemy cały czas prosto nie niepokojeni
przez nikogo, a tu nagle gość wybiega na drogę i się drze: „Tickets Sir!”. Ja
mu tłumacze, że nie mam i że chciałem kupić. On na to, że to nie tu. Jak nie
tu? To gdzie? Gość do mnie, że to jest z 5 km od tego miejsca. Musimy się
wrócić do szpitala i tam skręcić w lewo. Potem drogą prosto z trzy kilometry i
tam są kasy. Gość widzi, że jestem lekko wkurzony, bo żeby na ten wschód zdążyć
to się trzeba będzie nieźle opedałować. Koleś proponuje podwózkę motorem za 6
dolarów. Wkurza mnie to jeszcze bardziej, wsiadam na swój rower i pedałuje
zawzięcie do celu. I tak też było. Zgodnie z instrukcjami trafiamy na miejsce.
Jak będziecie jechać od centrum to koło szpitala na ulicy Charlesa de Gaulla
skręcacie w prawo. Kierunek był na coś, co nazywa się „Weelcome Center” i tam
są kasy biletowe. Nie wiem po co sobie tak komplikować życie. Dojeżdżamy. Przed
kasami tłumy, na parkingu same tuk tuki. My wybraliśmy rower, ale są też inne
opcje zwiedzania Angkoru. Z buta jest to niemożliwe, bo to za duży obszar.
Trzeba by było tam chyba obozować, ale to najpewniej niewykonalne. Rower jest,
więc najtańszą opcją. Kolejną jest wynajęcie motoru. Samemu to koszt z 10
dolarów, podobnie wynajęcie z motoru z kierowcą: na jeden dzień koło 12
dolarów. Za tuk tuka zapłacimy 20 dolarów, ale maksymalna pojemność tego
pojazdu to 4 osoby, więc się można zrzucić. Co do samych biletów. Ja zostałem
wydelegowany żeby je kupić, a Michał został z rowerami. Okazuje się jednak, że
bilet nie dość że jest imienny, to jeszcze jest na nim nasze zdjęcie, więc nie
ma opcji żeby ktoś kupił komuś bilet. Każdy musi pofatygować się osobiście.
Rodzaje biletów są dwa: jednodniowy za 20 dolarów i trzydniowy za 40. I teraz
pytanie, z którym się spotkałem kilka razy: czy bilet jednodniowy wystarczy?
Moim zdaniem wystarczy. Jeśli wystartujemy z samego rana i mamy do dyspozycji
wynajęty rower lub motor to spokojnie objedziemy wszystkie świątynie do
wieczora. Jest to mega intensywny dzień i będziemy po nim strasznie umordowani,
ale damy redę. Osobiście uważam, że najlepszym wyjściem byłby bilet na dwa dni
za powiedzmy 30 dolarów i w takiej opcji moglibyśmy sobie zwiedzić cały
kompleks bardziej na spokojnie. Ale takiej opcji nie ma i myślę, że ktoś to
dobrze sobie wykalkulował. Ponoć cały ten kompleks przynosi zysk jednej firmie,
która płaci państwu rocznie milion dolarów za prawo do czepiana zysków z
Angkor. Dziennie kompleks odwiedza około 3000 turystów. Jeśli każdy kupi bilet
za 20 dolarów… Dobra nie chce mi się zanudzać kalkulacjami, ale ten milion dla
państwa jest zarobiony w bardzo szybkim tempie. Dobra. Kupiliśmy w końcu nasze
bilety i ciśniemy, żeby jednak zobaczyć, choć chwilę wschodu słońca. Dookoła
robi się coraz jaśniej, więc mamy coraz mniej czasu. Dojeżdżamy do punktu
kontrolnego, kasujemy bilety i wjeżdżamy. Za jakieś 10 minut ukazuje się naszym
oczom pierwsza świątynia. Najsłynniejsza Angkor Wat. Niestety z tym wschodem
słońca to szału nie będzie, bo jest strasznie pochmurno. Pozycja do robienia
fotek też nie najlepsza, ale idziemy i robimy. Wspaniała ta świątynia- cud.
Ludzi oczywiście masa, niektóre mniejsze budowle były wręcz oblepione
turystami. Świątynia pięknie odbija się w tafli wody. Ja byłem pod wrażeniem.
Potem idziemy dalej. Wszędzie turystów mnóstwo. Trochę mnie to denerwowało,
więc postanowiłem sprawdzić czy nie da się czasem znaleźć jakiegoś bardziej
ustronnego miejsca. Okazało się, że owszem, da się. Ta rzeka turystów przelewa
się zasadniczo jedną trasą. Przewodnicy prowadzą ludzi praktycznie tą samą
drogą, ale my możemy z tej drogi zboczyć i np. wyjść sobie bocznymi drzwiami.
Ta świątynia jest tak skonstruowana, że mamy ją podzieloną na kilka „warstw”
otoczonych murem. Możemy tym samym przejść sobie naokoło i dojść w to samo
miejsce, co reszta. Trochę to zawile tłumaczę, ale chodzi o to, że nie
warto iść za tłumem tylko możliwie się
od niego oddalić. U podnóża centralnego punktu świątyni (tego z pięcioma
wieżami w kształcie szyszek) ludzi jak mrówek. Jest opcja żeby wyjść na sam
szczyt, ale kolejka taka, że wolę dać spokój. Szkoda czasu. Przed nami tyle
jeszcze do zobaczenia. W tym tłumie zgubiliśmy się z Michałem. W sumie się
ucieszyłem, bo Michał był zmuszony namawiać przypadkowe osoby do zrobienia mu
zdjęcia, a ja miałem chwilę spokoju hehe. Po chwili się odnaleźliśmy, ale
dzięki temu zawarliśmy umowę, że jak się ktoś zgubi to sobie zwiedzamy sami i
spotykamy się przed wejściem. Pokręciliśmy się po świątyni jeszcze z pół
godziny. Następnie wyszliśmy przed, żeby zrobić jeszcze kilka fotek ogólnych i
poszliśmy po coś do picia, bo już zaczynał się upał. Byliśmy bez śniadania,
więc wybraliśmy się też do pobliskiej knajpy na ryż. Było drogo, a ryż nie był
jakiś super smaczny, ale przynajmniej brzuchy pełne. Jedziemy zwiedzać dalej.
Angkor Wat
Generalnie mamy dwie opcje. Możemy pojechać w prawo od Angkor Wat i zacząć
zwiedzanie od świątyni Ta Prohm (tej z
Tomb Raidera ) albo zrobić tak jak wszyscy i pojechać w lewo i zacząć od
Bayon (tej z głowami). My niestety pojechaliśmy za tłumem w kierunku przeciwnym
do wskazówek zegara, skutkiem czego wszędzie było pełno ludzi. Ponieważ nie ma
żadnej reguły nakazującej zwiedzanie świątyń w tej kolejności, więc moja rada
jest następująca: nie idźcie za tłumem. Zacznijcie od najbardziej zajebistego
miejsca, czyli świątyni Ta Prohm i jest szansa, że będziecie mieli ją całą „dla
siebie”. Przynajmniej przez chwilę. My po śniadaniu wsiedliśmy na nasze rowery
i ruszyliśmy zobaczyć świątynie Bayon. Po drodze wpadliśmy na mniejszy budynek,
ale fanie położny w lesie. Jechaliśmy też obok lasku, w którym były znaki
„uwaga na małpy”. Małp niestety nie było. Była za to ścieżka rowerowa. Może z
dwa kilometry było tej ścieżki, ale była. I jesteśmy u stup Bayon. Świątynia
też otoczona jest małymi jeziorami, dzięki czemu widok jest naprawdę imponujący.
Jest to mniejsza świątynia niż Angkor Wat, ale też robi wrażenie. Obeszliśmy ją
na w każdym możliwym kierunku i zmęczeni stwierdziliśmy: czas na zimy napój.
W drodze do Bayon (ostatnia fotka oczywiście zrobiona przez wprawną rękę selfi nindzy Michała)
Świątynia Bayon
Okazało się, że obok miejsca z napojami był jakby przystanek, gdzie można było
kupić sobie jazdę na słoniu dookoła świątyni. Kurde chciałem się przejechać na
słoniu… Ale raz, że cena: 20 dolarów pewnie za jakieś 10 minut nie zachęcała, a
dwa że słonie te nie wyglądały na zadowolone. Jak jechałem wielbłądem przez
Saharę to sobie ubzdurałem, że następny cel w życiu to przejażdżka na słoniu.
Wielbłąd to jednak zwierzę tak bezmyślne, że w zasadzie jemu jest absolutnie
wszystko jedno, co robi byleby dostało jeść i pić. Słoń natomiast wygala na
dużo bardziej inteligentne stworzenie i po nim widać, że nie jest zadowolony z
tego, że ktoś go wykorzystuje. Może pisze jak jakiś wege / antifa / greenpeace wojownik, ale tak to wdziałem. Zwyczajnie mi
się tych słoni zrobiło żal. Michał jednak postanowił się przejechać,
wynegocjował, że za 4 dolary goście go przewiozą w kółko po parkingu. Śmiesznie
wyglądał na tym słoniu. Słoń natomiast wyglądał na jeszcze bardziej załamanego.
Przejażdżka trwała tak krótko, że Michał ledwie zdołał zrobić sobie 10 selfi i
już trzeba było zsiadać. Ja nie żałowałem, że nie poszedłem się przejechać.
Nawet byłem z siebie dumny. Po tym wszytkom wsiadamy na nasze rowery i jedzmy
kawałek dalej. Parkujemy rowery zaraz koło świątyni Baphuon i idziemy zwiedzać
z buta. Ta świątynia jest o tyle fajna, że z góry mamy świetny widok. Można się
też pokręcić po okolicy i odkryć stary mur zarośnięty drzewami. Generalnie
fajne miejsce. Ludzi już jakoś mniej, chyba większość wycieczek nas już
wyprzedziła. Upał jest już srogi, więc włażenie na najwyższe kondygnacje
okupione jest litrami potu. Dobrze, że na każdym kroku mamy sprzedawcę
oferującego zimne napoje. Generalnie było tak gorąco i wilgotno, że człowiek w
zasadzie nie wysychał. Cały czas ubrania były mokre… Pokręciliśmy się też po
okolicy gdzie napotkaliśmy kolejne ruiny i coś w rodzaju platformy z niezwykłymi
rzeźbami. Z minusów to rozwaliłem sobie sandał. Jeden pasek mi dopadł i trzymał
się dosłownie na kilku nitkach. Bałem się, że jak się to całkiem rozpadnie, to
będę musiał chodzić na bosaka. Postanowiłem, więc poszukać jakiegoś kleju.
Niestety. W tak turystycznym miejscu jest to praktycznie niemożliwe. Gdy już w
końcu wytłumaczyłem komuś, o co mi chodzi to goście kierowali mnie do jakiegoś
stoiska gdzie mogłem kupić japonki. No dupa blada… Postanowiłem trzymać kciuki
i liczyć na to, że but mi się całkowicie nie rozleci do wieczora.
Świątynia Baphuon i okolice
Wróciliśmy do
naszych rowerów i musieliśmy zdecydować jak jechać dalej. W tym miejscu było
rozwidlenie dużej i małej pętli Angkor. O co chodzi? Kompleks jest tak ogromny,
że zwiedzanie go możliwe jest na dwa sposoby. Możemy wybrać pętle małą, na
której są wszystkie najbardziej znane „pocztówkowe” świątynie, a możemy sobie
to zwiedzanie przedłużyć i pojechać pętlą dłuższą. Zobaczymy wszystkie
najważniejsze obiekty plus kilka naprawdę malowniczych świątyń. Ładnych, ale
mniej znanych. Jeślibyśmy wyruszyli teraz na duża pętlę to by mam na koniec
została świątynia Tomb Raidera, a tak robić nie chciałem. Postanowiliśmy, więc
teraz pojechać do Tomb Raidera a potem nadrabiając z 6 km ruszyć dużą pętlą.
Jedziemy. Angkor ma też świetne bramy. Kapitalnie zdobione… I przed jedną
zatrzymaliśmy się na foto. To samo postanowiła ekipa rowerzystów, więc
postanowiłem się ich zapytać o klej. Nie mieli, babka mówi, że zawsze ze sobą
wozi, a dziś nie ma… No kurde ja też… Po drodze do Ta Prohm minęliśmy jeszcze
jedną świątynię. Zajebiście położoną i drzewo dosłownie wyrastające z jakichś
ruin. Dało nam to przedsmak tego, co mieliśmy zobaczyć za chwilę. Dojeżdżamy do
Tomb Raidera, pakujemy rowery i idziemy zwiedzać.
W drodze do Ta Prohm
Praktycznie momentalnie się
zgubiliśmy, ale w sumie to dobrze: niech każdy sobie łazi jak mu pasuje. Ciężko
mi nawet opisać to jak ta świątynia wyglądała. Każdy chyba widział jakieś filmy
czy zdjęcia z tego miejsca. Mnie zaskoczyło to, że to miejsce było jeszcze
bardziej zajebiste niż się spodziewałem. No kosmos. Niby mamy jakąś ścieżkę
zwiedzania, ale można włazić w zasadzie gdzie się chce i samemu eksplorować.
Kompleks jest dość duży a turyści koncentrują się tylko na najbardziej znanych
miejscach, bo każdy chce mieć fotę tam gdzie stała Lara Croft. Proste. Ja też
chciałem hehe. Tak więc nie pisze już więcej, polecam przejrzeć foty.
Odnajdujemy się z Michałem przed wejściem i idziemy podzielić się wrażeniami
przy jakimś zimnym napoju. Niesamowite miejsce, ale trzeba jechać dalej. Przed
nami duża pętla.
Ta Prohm
Gorąco było do tego stopnia, że najlepiej czułem się na
rowerze, bo podczas jazdy delikatny wiaterek owiewał mi czoło, co sprawiało
wrażenie lekkiego chłodu. Na dużej pętli też są ładne świątynie, ale nie tak
znane. My byliśmy pewnie we trzech i pewnie ze tyle minęliśmy bez
zatrzymywania. Moim zdaniem najciekawszym punktem jest Neak Poam. Jest to
świątynia stojąca po środku małej sadzawki, która znajduje się na wyspie po
środku jeziora. Robi to miejsce wrażanie. Mi się bardzo podobało. Padaliśmy już
ze zmęczenia, ale trzeba jeszcze wrócić. Jechaliśmy dalej aż dotarliśmy raz
jeszcze do świątyni z głowami. Teraz była zdecydowanie lepsza pora dnia na
zdjęcia, więc chwilę jeszcze poświęciliśmy na focenie. Potem jedziemy w
kierunku Angkor Wat i wyjścia. Po drodze jeszcze spotykamy stado małp oblegane
przez stado trustów. Gdy dojeżdżamy do Angkor Wat okazuje się, że trzeba
jeszcze skorzystać z zachodzącego słońca i kilka zdjęć zrobić. Tym bardziej, że
nad świątynią pojawiła się niewielka tęcza. Tak więc mimo zmęczenia idziemy
jeszcze raz się przejść.
Neak Poam
Świątynia Bayon raz jeszcze
Angkor Wat po raz drugi
Gdy wychodzimy trzeba się czegoś napić. Jak Michał
wybiera miejsce to trzeba się liczyć z przepłaceniem. Wkurwiłem się lekko, bo
przez cały dzień nikt mnie za bardzo nie orżnął, a na koniec musiałem
przepłacić dwa razy za mrożoną herbatę. Ale to się trzeba najpierw o cenę
zapytać… Zostawiam sobie pół
przepłaconej herbaty na drogę i jedziemy do centrum. Jakoś w przeciwną stronę
wydawało mi się bliżej. Generalnie ruch spory, więc trzeba było mieć oczy
naokoło głowy. Gdzieś już bliżej centrum miałem śmieszną sytuację, w której
myślałem że jadę pod prąd, a okazało się że to wszystkie pojazdy wokół mnie
jechały po prąd. Takie akcje tylko w Azji. Docieramy do hostelu, oddajemy
rowery, szybki prysznic i już po zachodzie słońca idziemy na obiad. Byłem
okropnie głodny, okropnie zmęczony i potrzebowałem dużej ilości płynów, ale ten
dzień był jednym z najlepszych w moim życiu. Zobaczyłem miejsce, o którym
marzyłem i zrobiło ono na mnie większe wrażenie niż się spodziewałem. Spałem
jak dziecko…
Obudziłem się
późno, przespałem pewnie z 10 godziny. Byłem wypoczęty, ale już wczoraj
ustaliliśmy, że ten dzień się obijamy. Nic nie robimy tylko się relaksujemy.
Przed południem ruszamy na śniadanie za dolara do pobliskiej knajpy. W tej cenie
mamy pyszną jajecznicę z warzywami, masło i bagietkę. Świeżą bagietkę...To był
już ten etap podróży, w którym pewnych rzeczy zaczęło mi brakować. Bardzo
brakowało mi świeżego pieczywa. Goście tam wszystko jedzą z ryżem i ciężko
kupić chleb czy bułkę. W sklepach mamy ten gumiasty chleb tostowy, a na ulicach
dostaniemy coś w rodzaju sztangla, który przy próbie przekrojenia rozpada się w
rękach. W każdym razie ta bagietka do śniadania bardzo mi smakowała. Kolejny
punkt programu to masaż z rybkami. Koło naszego miejsca zamieszkania były dwa
punkty, w których można było z niego skorzystać. Jeden punkt szczególnie
przypadł nam do gustu, bo można było z niego obserwować, to co dzieje się na
ulicy. Niestety miejsce było tymczasowo zajęte przez parę Niemców, więc
udaliśmy się obok do knajpy, zamówiliśmy piwo i ustaliliśmy z szefem od rybek,
że nas zawoła jak Niemcy skończą zabieg. Nie dopiłem piwa, a gość już nam
macha. Dobra idziemy. Uczucie jest mega dziwaczne. Wsadzamy nogi do akwarium
pełnego ryb, które skubią nam skórę. Uczucie jest, czymś pomiędzy łaskotaniem a
gryzieniem. Niby nie ma limitu czasu, ale długo się nie da wysiedzieć, bo ilość
bodźców docierających do mózgu jest tak duża, że nie idzie się na niczym
skupić. My wysiedzieliśmy pewnie z 40 minut. Jak wylazłem z tego akwarium, to
dalej czułem na nogach te rybki. W sumie można było wybrać mniej gryzące, bo
była taka opcja. Zapomniałem o cenie. Koszt tej przyjemności to dwa dolary.
Śmieszna cena. Ale to nie koniec przyjemności na dziś. Idziemy teraz na
normalny masaż. Zaraz po drugiej stronie ulicy mamy przybytek, w którym
wybieramy masaż całego ciała z olejkiem eterycznym. Spoko, choć byłem trochę
zestresowany hehe. Niby wiedziałem, czego się spodziewać, bo sam kiedyś robiłem
kurs masażu, ale to jest obcy kraj i dziwne obyczaje. Ustalamy cenę, płacimy za
usługę i panie zabierają nas do pokoju. Jak nas prowadziły to czułem się jak w
burdelu. Mieliśmy dwa łóżka oddzielone parawanem, panie kazały się rozebrać i
wyszły na chwilę. Ok. Gdy panie wracają ja już leżę zrelaksowany i się zaczyna
masaż. Nic się podczas niego nie wydarzyło, jeśli ktoś chciałby wiedzieć hehe.
Fajne uczucie. Tym bardziej fajne, że moja pani masażystka była młoda i jak na
standardy kambodżańskie dość urodziwa, natomiast masażystka Michała była trochę
bardziej posunięta wiekiem. Ogólnie fajne doświadczenie i za taką cenę to
grzech nie spróbować. Po masażu poszliśmy do knajpy, w której zamówiłem
hamburgera i wypiłem pewnie z 3 piwa, bo temperatura powietrza na bank
przekraczała 40 stopni. Czemu hamburgera? Dopadł mnie chyba jakiś kryzys i mi
się te makarony i ryż trochę znudziły, chciałem czegoś bliższego kuchni
europejskiej i dlatego go zamówiłem. Nie był za dobry, ale na chwilę mi
starczyło. Kolejnym marzeniem śniącym mi się po nocach był ser żółty hehe. Po
obiedzie poszliśmy kupić bilet na busa do stolicy. Działa to tak jak w Laosie.
Idziesz do biura podróży, kupujesz bilet wcześniej negocjując cenę i już. Na
następny dzień ktoś odbiera was z centrum, zawozi na dworzec, wsadza do autobusu
i macie spokój. Po kupnie biletu wracamy do hostelu i od razu idziemy chłodzić
się do basenu. Tam jakieś piwko i tak czas nam mija do wieczora. Gdy się
ściemniło postanawiam iść coś zjeść. Michał miał jednak inne plany, więc go
zostawiam i idę do knajpy sam. Opierdzielam jakiś makaron z piwkiem i wracam do
hostelu, bo jestem umówiony z mamą na skajpie. Musze dać znać, że żyję. Po
rozmowie postanawiam zobaczyć, co u Michała. Jego cierpliwość się opłaciła, bo
konwersuje sobie wesoło z jakąś amerykanką o nieco ciemniejszym kolorze skóry.
Idą coś zjeść i mówią żebym poszedł z nimi. Postanowiłem, że wezmę prysznic i
za chwilę do nich dołączę. Nie wiedziałem, jaka jest sytuacja, więc sobie
wykliniłem, że pójdę, wypije jedno piwo i jak coś to się zwinę. Okazało się
jednak, że z Michała podrywu nic nie wynika, więc wypiliśmy sobie po trzy piwa
na łeb, ja zjadłem sajgonki z warzywami zasmażane w głębokim tłuszczu
(uwielbiam) i poszliśmy spać. Każdy do siebie hehe.
Dziwne uczucie
Dzień kolejny
rozpoczęliśmy bez pośpiechu, bo autobus dopiero o 12. Lecimy, więc na
jajecznicę do zaprzyjaźnionej pani, potem lekkie ogarnięcie bagażu i zaraz
ruszamy. Szkoda tylko, że musiałem wyrzucić moje sandały zniszczone z Angkor.
Udało mi się kupić klej i nawet je naprawiłem, ale okazało się, że klej
wsiąknął w pasek i tak go utwardził, że w butach nie dało się chodzić. Pełne
buty w takim upale…? Kiepsko, ale wymyśliłem sobie, że kupię jakieś sandały na
bazarze. Jakoś koło 11 busik odbiera nas spod samego hostelu. Jedziemy jeszcze
po mieście odebrać paru Japończyków z ich hoteli i po kilku chwilach docieramy
na jakiś dworzec. Choć ciężko to nazwać dworcem: trzy autobusy i jakaś wiata z
kartonu. Wsiadamy do autobusu i zaczyna się potężna ulewa. Jedziemy dalej,
myślałem, że już w kierunku stolicy, ale nie. Jeszcze wbijamy się w miasto i
dojeżdżamy na kolejny dworzec, bardziej przypominający ten „normalny”. I w
końcu ruszamy na dobre, po jakiejś godzinie kluczenia po mieście. Po drodze
słucham sobie muzyki i patrzę przez okno, jest ładnie, ale nic szałowego się
nie dzieje. Jakoś w połowie drogi stajemy na przerwę. Dworzec spory, idę do
kibelka, a potem się przejść. Na jednym ze straganów wypatruje coś, co też było
naszym celem: smażone robaki. Wołam Michała i mu pokazuje. „Stary patrz!
Tarantule!”. Tylko, że my mamy jeszcze lekko trzy godziny jazdy przed sobą i
cholera wie, co się po tych tarantulach będzie działo. Bijemy się z myślami,
ale stwierdzamy zgodnie, że dajemy sobie spokój i poszukamy ich w Phnom Penh. I
faktycznie po jakiś trzech godzinach jesteśmy na miejscu. Okazuje się, że tym
razem nie przysługuje nam tuk tuk do centrum. Nie będę wydziwiał, bo bilet
kosztował tylko pięć dolców. Gdy tylko wysiadamy z autobusu dopada nas tabun
kierowców, którzy przekrzykują się „Tuk tuk Sir!”, „Taksi Sir!”. K… jak sobie
będę chciał, to sobie sam znajdę. Michał uparł się jeszcze na papierosa. Mówię
mu: „Ok, ale ty z typami gadasz”. Na szczęście nie musiał, bo zaraz nadjechał
kolejny autobus ze świeżą dostawą turystów i goście postanowili się nad nimi
trochę poznęcać. Nauczony doświadczeniem mapę stolicy miałem już wczytaną w
telefonie razem z lokalizacją hostelu. Okazało się, że daleko nie ma – jakieś
20 minut z buta. Idziemy. Stolica to już większe miasto, bardziej nowoczesne.
Docieramy do ulicy z naszą noclegownią, znajdujemy właściwy adres, ale gość nam
tłumaczy, że to nie tu. Po krótkim zamieszaniu i wizycie w kolejnym hostelu
okazuje się, że to jednak właściwe miejsce.
Nocka za 4 dolary. Spoko. Zostajemy. Szybkie ogarnięcie i postanawiamy
wysuszyć na poszukiwanie żarcia. Zaraz za rogiem wpadamy na ulice z pubami. Nie
chce nam się szukać dalej, wbijamy do pierwszej lepszej knajpy, zamawiamy michę
żarcia i piwo. Szczęście się zwiększa. Ogólnie cała ta dzielnica, w której
mieszkaliśmy była dość dziwna. Trochę taka imprezowania, ale te bary to nie
wyglądały jak bary… Najedzeni postanowiliśmy się przejść. Bardzo ładne
dziewczyny machają do nas i się uśmiechają. Coś jest nie tak, bo ja
najprzystojniejszy nie jestem hehe. Mówię Michałowi, że to na bank dziwki. On się
upiera, że nie. Po drugiej przechadzce tą ulicą jednak przyznał mi rację. Tego
wieczoru wypiliśmy jeszcze po dwa piwka i udaliśmy się spać.
Kilka kadrów z drogi do stolicy
Dziś cel mieliśmy
jeden: znaleźć smażone robaki! Wiedzieliśmy, że gdzieś są, nie wiedzieliśmy
tylko gdzie. Zaznaczyliśmy na mapie wszystkie okoliczne bazary i ruszyliśmy na
poszukiwania. Oczywiście chcieliśmy też coś pozwiedzać, bo w stolicy parę
miejsc pasuje zobaczyć. Najpierw obraliśmy azymut na świątynię Wat Phnom. Ponoć
najważniejszy zabytek Phnom Penh. Nie zaprzeczam, że świątynia jest fajnie
położona. Idzie się do niej po schodach, a z góry mamy całkiem fajny widok
zasłaniany trochę przez drzewa, ale jest naprawdę ładnie. Centralna cześć to
sporej wielkości stupa, którą też warto zobaczyć. Nie siedzieliśmy tam jednak
długo, bo chyba mieliśmy już lekki przesyt świątyń. No ile można je oglądać…
Wszystkie są piękne, ale są też podobne do siebie… Poszliśmy, więc w kierunku rzeki. Jeden
wielki śmietnik ten Mekong… Nie rozumiem jak można wywalać śmieci wszędzie.
Kosza niema. Co ludzie maję w rękach, to wywalają na ulicę. Nie polepsza tego
stanu też fakt, że wszystko tam się pakuje w reklamówki. Kupuje sobie pocztówkę i babka mi ja wsadza w
worek. Po co? Na co? Nie mam pojęcia. Wiem jedno: skutek tego jest taki, że wszędzie
mamy kupy śmieci, którymi się za bardzo nikt nie przejmuje. Posiedzieliśmy
chwile na brzegu, ale smród utrudniał nam kontemplacje widoku. Idziemy na
pierwszy bazar. Bazar jak bazar z tym, że smród był niesamowity. Myślałem, że
to w Laosie waliło w takich miejscach, ale nie. Jednak kambodżańskie bazary
były najbardziej śmierdzące. Zeszliśmy ten bazar w każdą możliwą stronę, ale
robaków nie było. Idziemy na kolejne targowisko. To samo: bez sukcesu…
Postanowiliśmy się przejść jeszcze po otaczających bazar uliczkach w nadziei,
że tam coś znajdziemy. No nic nie było… Lekko zrezygnowani wracamy na chwilę do
hostelu, który okazał się być tuż za rogiem. Postanowiłem sprawdzić, co
Internet ma do powiedzenia w temacie jedzenia robaków w Phnom Penh. I znalazłem!
Okazało się, że jest w stolicy jedna restauracja, która specjalizuje się w
takich przysmakach. Miałem adres, ale za cholerę nie mogłem znaleźć tego
miejsca. Idę więc do ziomka z recepcji, pokazuje mu adres i proszę, żeby mi to
miejsce zaznaczył na mapie. Okazuje się, że to dosłownie kilka przecznic dalej.
Idziemy! Faktycznie: przeszliśmy przez dwie ulice, weszliśmy w jakąś wybitnie
śmierdzącą dzielnice i znaleźliśmy lokal. Wpadamy, okazuje się ze faktycznie
goście serwują tarantule i mają w menu jeszcze nietypowy zestaw przystawek.
Super. Decydujemy, że się jeszcze przejedzmy, bo parę punktów do zobaczenia w
mieście nam zostało i wrócimy później na obiadek hehe. Robiliśmy dobre miny do
złej gry, bo stres w nas był. Postanowiłem uporać się z tym stresem za pomocą
resztek polskiej wódki. Mieliśmy jeszcze pół flaszki polskiej gorzkiej
żołądkowej, którą obaliliśmy w parku na ławce i poszliśmy pod pałac
prezydencki. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze parę świątyń i pomnik przyjaźni
kambodżańsko - wietnamskiej. Byliśmy jednak bardzo podekscytowani tymi
robalami, więc zwiedzanie odbywało się w sposób ekspresowy. Musze jednak
zaznaczyć, że ten pałac był całkiem fajny. Podobała mi się też ulica specjalnie
zrobiona pod defilady. Jakby jednak na to nie patrzeć, to były w zasadzie
wszystkie zabytki Phnom Penh. Idziemy do knajpy.
Świątynia Wat Phnom
Śmietnik nad Mekongiem
Zwiedzanie stolicy
Pomnik przyjaźni
kambodżańsko - wietnamskiej
Pałac
Zostało jeszcze ustalone, że
musimy uzupełnić zapasy alkoholu wysokoprocentowego. Cała polska wódka została
obalona, skutkiem czego byliśmy lekko na bombie. Wiele tego nie było, ale jak
temperatura przekracza 40 stopni, to wiele nie trzeba. Znaleźliśmy jakiś sklep,
w którym za flaszkę tajskiego rumu zapłaciliśmy pięć dolarów. Co ciekawe
w sklepie można było nabyć polską żubrówkę.
Zaopatrzeni i odważni idziemy już prosto do knajpy. Siadamy, zmawiamy
tarantule i zestaw przystawek: larwy jedwabnika, koniki polne i jądra byka. Na
szczęście jąder nie mieli, ale dostaliśmy za to więcej robaków. Domawiamy
jeszcze do tego po piwie na podtrzymanie dobrego nastroju i zaraz na naszym
stole ląduje pierwszy talerz. Leży na nim miska, a pod nią żywy pająk. Biorę go
do łap, bo hodowałem kiedyś pająka. Michał jest bardzo przejęty. Kelner po
chwili zabawy zabiera pająka pewnie po to, żeby go zaraz upiec. I faktycznie,
za chwile na naszym stole lądują trzy upieczone pająki i miska z konikami
polnymi i larwami. Na początku miałem lekkie obawy, ale alkohol skutecznie je
rozwiał. Biorę pająka i gryzę. Kurde dobry. Chrupiący, dobrze przyprawiony. No
naprawdę smaczny. Do tego jeszcze jakiś sojowy sos. Zajebiste jedzenie. Nie
najesz się, ale smaczne. Michał idzie w moje ślady i też mu smakuje. Potem
konik polny: smak ten sam. Za to larwa jedwabnika… No nie specjalnie smaczna.
Nie wiem nawet do czego to porównać. Dziwne: na zewnątrz chlupiące a w środku
coś jak słony budyń. Robaki zjedliśmy wszystkie, ale larwy tylko
popróbowaliśmy, bo faktycznie nie było to dobre. Obok nas siedział jeszcze
jakiś ziomek z Anglii i się przyglądał naszym zmaganiom z robactwem.
Zapytaliśmy się go czy chce się poczęstować. Skorzystał, ale larwy jedwabnika
też go nie przekonały hehe. Gość podziękował nam za sposobność degustacji, my
zapłaciliśmy rachunek, który wcale nie był jakoś bardzo wysoki, wyszliśmy z
knajpy i zaraz za rogiem rozpoczęliśmy degustacje tajlandzkiego rumu. O dziwo,
był całkiem niezły i całkiem mocny. Ponieważ tym pająkiem to nie najedliśmy się
za wiele, więc poszliśmy jeszcze na kuroburgerka i cole to pewniej sieciówki.
Znowu będę hejty: „Gość w Kambodży wpierdziela KFC, co za matoł”. To był taki
etap, że brakowało mi normalnej kuchni, a filet z kurczaka jawił się jako coś
wspaniałego. No nie był wspaniały, ale był ok. Zamówiliśmy też po coli i do
jednej dolaliśmy rumu. Całkiem niezły drink nam się udał i jeszcze można go
było pić na ulicy. Ponieważ w naszych głowach zalęgła się obawa, że możemy mieć
po tym robactwie jakieś kłopoty żołądkowe, to postanowiliśmy alkoholizować się
do końca dnia. Pomaszerowaliśmy, więc do knajpy w dzielnicy z dziwkami i
zaczęliśmy konsumpcję. Po chwili doczepił się do nas jakiś dziadek. Gość siedział
obok przy stoliku i gadał z jakimś typem. Typ sobie poszedł i gość przysiadł
się do nas. Okazało się, że dziadek jest upadłą gwiazdą rock’n’rolla. Zupełnie
przypadkowo miał przy sobie winyl w własną facjatą i zapraszał nas do knajpy na
swój koncert. Oczywiście okazało się też, że kasy nie ma i żebyśmy mu browara
postawili. Tak sobie postanowił spędzić czas emerytury. No ok. Ogólnie typ był
bardzo sympatyczny i miał fajne opowieści. Ale to wszyscy spłukani muzycy tak
mają hehe. W końcu powiedział, że musi lecieć, bo o 20 ma występ i że jak co, to
żebyśmy wpadali. Nie chciało nam się, bo to na drugim końcu miasta. Zmieniliśmy
jednak lokal, przegryźliśmy jakiś obiadek i kontynuowaliśmy nawadnianie. Tak
nam zeszło do późna…
Michał robił zdjęcia, ja jadłem.
Budzę się jednak
bez żadnych oznak choroby dnia wczorajszego. Nawet tarantulą mi się nie dobija
hehe. Plan na dzień dzisiejszy to poznanie tragicznej historii narodu
Khmerskiego. W tym celu musimy sobie wynegocjować tuk tuka, który zwiezie nas
na Pola Śmierci. Ponoć koszt to około 20 dolarów za tuk tuka. Chcieliśmy
znaleźć jeszcze kogoś do kompani, żeby było taniej, ale nie udało się. Choć to
nie prawda, w zasadzie znaleźliśmy jedną laskę i umówiliśmy się z nią za
godzinę. Godzina minęła laski nie ma, czekamy jeszcze kulturalnie kwadrans studencki
i spadamy. Ile można czekać? Cena za tuk tuka zostaje ustalona. Wynosi ona 16
dolarów za nas dwóch, plus koleś się zobowiązał zawieść nas jeszcze do muzeum
Tuol Sleng. Interes może nie najlepszy, ale nie było dramatu. Ładujemy się do
motorowej karety i jedziemy. Nie za długo, bo oczywiście motorek po drodze
musiał się spierdzielić i zatrzymaliśmy się u mechanika na jakieś pół godziny.
Awaria została naprawiona i po upływie półtorej godziny jesteśmy na miejscu.
Kupujemy siebie jakiś napój na drogę i wbijamy do środka. Koszt to sześć
dolarów. Czy warto? W zasadzie poza pagodą to tam wiele nie ma, ale miejsce
robi wrażenie… Dostajemy słuchawki, audio przewodnik i ruszamy. Mamy tam jakieś
18 przystanków, na których poznajemy tragiczną historię tych ludzi. To jest
niewiarygodne, że przez kilka lat zabito 1/3 ludności Kambodży. A najgorsze
jest to, że jedni Khmerowie mordowali innych Khmerów – swoich rodaków.
Nieprawdopodobne. Nie chce się na ten temat za bardzo rozpisywać, bo informacje
można sobie w Internecie znaleźć. W każdym razie ja byłem pod wrażaniem.
Chciałem poznać tą tragiczną historię i ją poznałem. Na zakończenie zwiedzania mamy pagodę
wypełnioną ludzkimi kośćmi. Mocna rzecz na koniec… Bardzo mocna… Wychodzimy,
szukamy naszego drajwera i jedziemy dalej do muzeum Tuol Sleng. Co to jest?
Miałem się nie rozpisywać, ale muszę rzucić nieco światła na te wydarzenia.
Otóż, gdy krajem rządzili Czerwoni Khmerzy, chcieli oni wprowadzić idealny
komunizm. Żeby zrealizować marzenie o tej utopi, należało pozbyć się wrogów
systemu, za których uznawano cała inteligencję. Masz okulary? Znasz obcy język?
Do więzienia. Takich więzień było w Kambodży mnóstwo, a jednym z nich było
właśnie Tuol Sleng. Gdy ktoś trafiał to tego więzienia zaczynał być
przesłuchiwany. Jak pod wpływem tortur przyzwał się do współpracy z obcym
wywiadem, był wywożony na Pola Śmierci. Najczęściej spotykało to też całą
rodzinę ofiary i tak się to toczyło. Nie mam pojęcia jak to jest możliwe… W
każdym razie nasz drajwer zawozi nas do Tuol Sleng, kupujemy bilet za trzy
dolary i wchodzimy. Jest też wejściówka za sześć dolarów, która ma w cenie
jeszcze audio przewodnik, ale moim zdaniem sensu to nie ma, bo wszędzie są
tablice i można sobie poczytać. Generalnie miejsce to zrobiło na mnie również
wielkie wrażenie, malutkie cele, w których trzymano ludzi, zasieki, druty
kolczaste i kraty… Ponure miejsce, ale uważam że należy je odwiedzić. Michał
był już nieco przytłoczony naszym zwiedzaniem, bo on woli weselsze tematy. Mi
się też nieco udzielił posępny nastrój, więc postanowiliśmy udać się na piwko.
Wracaliśmy do hostelu z buta, bo nie było daleko. Po drodze należało też
skołować bilet, bo na dzień następny zamierzaliśmy jechać do Sajgonu.
Formalności załatwiliśmy w hostelu. Wyjazd o 12, busik odbiera nas spod drzwi
po 11 i zawozi na dworzec. Koszt to dziesięć dolarów. Tyle samo, co na dworcu i
podwózka w cenie. Idziemy coś zjeść i wypić parę piwek i tak nam mija wieczór.
Przejażdżka po stolicy
Pola Śmierci
Więzienie Tuol Sleng
Rano nie ma
pośpiechu, bo czas nas jakoś specjalnie nie goni, schodzimy na śniadanie, pakujemy
manele i jakoś po 11 tuk tuk zabieram nas na dworzec. Ładujemy się w autobusu i
jedziemy do granicy z Wietnamem. Po drodze fajne widoczki, więc czas jest na
kontemplację. Przed granicą zatrzymujemy się na przerwę na jakimś dworcu, a tam
kolejna ciekawostka. Jakaś pani sprzedaje żywe skorpiony i ogromne larwy. Coś
czułem, że smażony skorpion w smaku przypomina nieco pająka, natomiast na tą
larwę to bym nie miał ochoty. Jedwabnik mi nie smakował, a był on z dwadzieścia
razy mniejszy. Startujemy po jakiś dwudziestu minutach i zaraz jesteśmy na
granicy. Musimy zabrać nasze manele, przejść przez kontrolę kambodżańską i
wietnamską, dostajemy pieczątki, wychodzimy przed budynek i jesteśmy w
Wietnamie. Podjeżdża autokar, wsiadamy i dosłownie za godzinę już jesteśmy na
rogatkach Sajgonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz