sobota, 7 stycznia 2017

Kambodża. Siem Reap i Phnom Phen



Zaczynamy wyprawę do Kambodży. Dzień wcześniej, gdy zamawialiśmy bilety próbowaliśmy ustalić jak przejazd będzie wyglądał. Miało być tak, że do granicy Laos / Kambodża jedziemy busem, granicę przekraczamy „z buta” a następnie kolejnym busem jedziemy bezpośrednio do Siem Reap. Gdy wsiadamy do busa układam sobie legowisko z nadzieją nadgonienia trochę snu. Ruszamy. Jedziemy pewnie z godzinę i pierwsza przerwa na jakimś dworcu. No dobra, kupuje cole, profilaktycznie idę na siku i po jakiś 20 minutach ruszamy znowu. W między czasie musimy się kilka razy zatrzymywać, bo jakiś ziomek miał zatrucie i co chwila musiał wyskoczyć na pawika. Współczułem typowi, bo to nic śmiesznego. Niech się przynajmniej cieszy, że z dwojga złego lepiej tą stroną. Nie wiem ile jechaliśmy, ale na bank było to mniej niż godzina. Zatrzymujemy się za wioską pośrodku niczego, obok tylko jakiś dom/sklep/knajpa. Takie laotańskie wszystko w jednym. Kierowca zdejmuje nasze plecaki z dachu i oświadcza, że dalej nie jedziemy. Mamy tu czekać. Ja sobie myślę: „Co jest grane?”, „Nie taka była umowa…”. Gość nam tłumaczy, że nic nie poradzi, ale tak mu kazali i że za 15 minut podjedzie kolejny bus, którym zabierze nas dalej. Wysiadamy, ładujemy się praktycznie do czyjegoś domu i czekamy. Wydałem prawie wszystkie laotańskie pieniądze, więc nie miałem nawet za co kupić zimnej wody, a słońce smażyło tego dnia potężnie. Czekamy… 15 minut minęło… 30 minut minęło…  Ja tak mam, że jak się denerwuje to nie mogę usiedzieć na dupie tylko łażę w poszukiwaniu nie wiadomo czego… Naprawdę zacząłem się stresować. W końcu po 45 minutach zatrzymuje się jakiś bus, gość każę nam wsiadać i jedzmy dalej. Teraz już chyba do granicy… Za chwile dojeżdżamy do laotańskiego punktu kontroli granicznej. Obawiałem się tej granicy. Ponoć grasuje tam jakaś mafia i cholera wie jak to się wszystko może potoczyć. Postanowiłem jednak zaufać szczęściu. Wysiadamy z busa. Sami turyści. Podchodzi jakiś koleżka i mówi, że mamy mu dać paszport, zdjęcie i po 40 dolarów. Jak ktoś nie ma zdjęcia to 42 dolary. No dobra. Wyskoczyłem z kasy. Oddałem paszport. Oczywiście nie bez obaw. Rozstawanie się z paszportem w kraju, w którym nie ma polskiej ambasady nie jest czymś komfortowym. Co do kasy. Generalnie jakaś usługa za pośrednictwo została pobrana. Do tej pory nie jestem pewny jednak na ile kasy zostaliśmy oszukani lub też naciągnięci. W necie pojawia się cena za wizę 20 albo 30 dolarów. W sumie w przewodniku było 30, więc ok. Dodatkowe opłaty to 4 razy po dwa dolce. Za pieczątkę, za kontrolę medyczną i kolejne dwa za jakiś inne dziwactwa. Po prostu są to takie legalne łapówki. Czyli podsumowując: zostaliśmy wydymani albo na 2 albo na 12 dolarów. Wolę się trzymać tej pierwszej myśli. Nawet w najgorszej sytuacji nie ma dramatu, bo czytałem relacje gościa, od którego zdarli podwójną cenę. Nasz „przyjaciel” od paszportów polazł do laotańskiego punktu kontrolnego, a nam kazał iść przez cała granicę i wsiąść w Kambodży do autokaru, który na nas już czeka. Jeszcze fota ze znakiem „Witamy w Kambodży” i idziemy na posterunek Khmerski. Tam zatrzymuje mnie koleś i za pomocą laserowego termometru mierzy mi temperaturę. Nie wiem czy to taki pic, czy faktycznie ktoś do tego przywiązuje wagę. Nie wiem, co by się stało jakby ktoś miał podniesioną temperaturę. Wydaje mi się, żeby go puścili, ale wiązałoby się to z jakąś łapówką. Przechodzimy dalej już przez nikogo nie niepojeni. Koło jakiejś knajpy stoi autobus, więc idziemy w jego kierunku z myślą, że jeszcze trzeba gdzieś wymienić kasę. Oczywiście znajduje się osoba, która zajmuje się tym biznesem, pytam o kurs. Nie najlepszy. Wymieniam jedynie 10 dolarów i w wielkim zamieszaniu z tłumem ludzi ładuję się do busa. Ale moment, nie mamy jeszcze paszportów. Michał znalazł miejsce gdzieś z przodu, więc mu mówię: „Jak kierowca zacznie ruszać to się na niego rzuć czy coś”. Obok mnie siedziała jakaś Niemka, więc się jej pytam czy ma paszport. Ona mówi, że też nie ma.  No to nic, będziemy robić zamieszanie w większej sile. Na szczęście nie było konieczności, bo zaraz zjawia się nasz ziomek, rozdaje paszporty. Jest wiza! Witamy w Kambodży. Miałem nadzieję, że to już była nasza ostatnia przesiadka. Zagaduje, więc Niemkę, chce się dowiedzieć, co i jak. No takie zwykłe podróżnicze rozmowy. Okazało się, że laska nawet nie wie za bardzo gdzie jedzie, bo to jej koleżanki zajmują się logistyką. Spoko, ciekawe jak to jest być na wyjeździe takim baranem? Dałem sobie z nią spokój, bo gadać mi się nie chciało z kimś takim. Poza tym urodę miała dość niemiecką, więc wiadomo…  Za chwilę jednak kolejna przesiadka. Wysiadam tylko ja i Michał, czaka na nas bus, który zawozi nas może z kilometr do jakiegoś biura podróży/knajpy. Jesteśmy w miejscowości Stung Treng. Spotykamy śmiesznego dziadka z Francji z busa numer dwa. Dosiadamy się do stolika i czkamy. Bus ma być za 20 minut. Oczywiście temat się przedłużył. Dzięki temu mogłem skorzystać z kibelka, nieco się opłukać i przejść się nad Mekong, który był zaraz obok. Pierwsze co mnie uderzyło to syf niemiłosierny. Smród aż szczypał w oczy. W Laosie była bieda, ale aż tak nie jebało… Po jakiś 40 minutach wbijamy w kolejnego busa. Kierowca obiecuje, że to już bus bezpośredni. Ok, oby. Bus wygląda na nowy, więc może się nie zepsuje po drodze, klima jest. Zajebiście. Przed nami jeszcze z 5 godzin drogi. Okazało się, że więcej, ale niewiele. Po drodze widoki fajne, jest na czym oko zawiesić. Szczególne ważnie robi ogromna połać dżungli strawiona przez pożar. Wyglądało na to, że pożar ten był całkiem niedawno i życie na tym obszarze powoli wracało do normy. Zabieramy też na stopa mnicha. Akurat byliśmy w trakcie konsumpcji wysokoprocentowego napoju wyskokowego i zastanawialiśmy się czy mnicha nie poczęstować. W sumie goście chyba nie piją. Ostatecznie było nam głupio, więc nie zapytaliśmy się, a sami zrobiliśmy sobie przerwę i dokończyliśmy konsumpcję po wyjściu mnicha z pojazdu. Po drodze do Siem Reap mieliśmy jeszcze jeden postój i jakoś koło 19 zajeżdżamy na miejsce. Miało być 11 a było 13 godzin. I tak zajebiście. Dojeżdżamy pod jakieś biuro podróży i każdą nam wysiadać. Szybko uruchamiam mapę i okazuje się, że jesteśmy z 15 minut na piechotę od naszego hostelu. Ale dowiadujemy się, że przysługuje nam darmowy tuk tuk, więc jasne że jedziemy! Tuk tuki w Kambodży mają inną konstrukcję. Są to zwykłe motory z przyczepką w kształcie rikszy albo karety. W języku Khmerskim nazwa tego wehikułu oznacza „motor z przyczepką”, ale i tak przyjął się tuk tuk. Generalnie fajna sprawa, gdy nie trzeba zaiwaniać z buta z ciężkim plecakiem. Gość nas podwozi pod bramę Garden Village Hostel i oczywiście nie chce się odczepić. Przejazd był za darmo, ale on się upiera, że będzie naszym kierowcą po Angkor. Tłumacze typowi, że jeszcze nie wiem, kiedy się wybierzmy do świątyń i że może rowerem. Nie dociera, więc na jakimś świstku zapisuje jego numer telefonu, świstek wkładam do kieszeni i już nigdy więcej go nie widzę. Trochę po chamsku, ale co się będę z typem umawiał skoro dopiero przyjechałem i nawet nie wiem, jakie są ceny i tak dalej… Dobra ogarniamy nocleg, płacimy, wymieniamy trochę kasy i idziemy coś zjeść. Okazało się, że w Kambodży funkcjonują dwie waluty. Narodowa riel kambodżański i dolar. Kurs to 1 dolar  = 4000 rieli. Prosta sprawa, bo 1 zł to 1000 rieli. I z tą walutą to wygląda tak, że praktycznie wszędzie możemy płacić w dolarami. Wszędzie są ceny w dolarach. I śmieszna sprawa: płacimy np. 3 dolary. Mamy 5, więc dajemy 5 i dostajemy 8000 rieli. Czyli w sumie mamy ichniejszą walutę. Moim zdaniem kasy nie ma sensu wymieniać. Zostawmy sobie dolary i nimi płacimy. Dobrze mieć jednak małe nominały max 10 czy 20. Z wydaniem z 50-tki to może być problem… Już w pierwszej knajpie dotarło do nas, że Kambodża jest dużo tańsza od Laosu… Dużo… Obiad czyli jakieś nudle z warzywami, mięsem i jeszcze jajkiem sadzonym kosztują 1,5 dolara. I w knajpie jeszcze piwko do posiłku gratis. Znaczy czasem było gratis, a czasem nie. Nie wiem, od czego to zależało. Ale koszt tego piwa to 0,5 dolara, więc zajebiście mało. I te ceny to był pewien standard. Praktycznie wszędzie wszystko kosztowało podobnie. Piwo za 0,5 dolara w każdej knajpie no chyba że kosztuje 1 dolar to mamy drugie gratis. My wypiliśmy trochę więcej niż jedno piwko i koło 23 poszliśmy spać. 




 Granica Laos / Kambodża

Porzuceni gdzieś w drodze do granicy


 Krótka przerwa w Stung Treng



 A po drodze takie klimaty


Spanie było do oporu, bo ten dzień postanowiliśmy zrobić sobie „na luzie”. Pierwsze, co należało zrobić to wyprać ciuchy. Już powoli nie miałem w czym chodzić, więc skorzystaliśmy z hostelowej usługi i oddaliśmy wszystkie nasze ubrania do prania. Nie zapłaciliśmy wiele, bo chyba z dwa dolary od głowy. W ostatniej koszulce i gaciach wybraliśmy się na miasto. Siem Reap, mimo że znane tylko z tego, że jest przyklejone do Angkor i służy za bazę noclegową, ma parę zabytków do zwiedzania. My najpierw udaliśmy się na bazar. Znaleźliśmy na nim kilka fajnych rzeczy. Np. cukierki z duriana. Michał kupił sobie kapelusz i poszliśmy na piwko. Był mega upał, więc trzeba się było nawodnić. Pierwsze, co udało się zauważyć to to, że Khmerowie niechętnie się targują. Znaczy targują się, ale opuszczenie ceny o dolara czy dwa to duży sukces. Myślałem, że to wynika z faktu, że miasto to powstało wyłącznie dla turystów odwiedzających Angkor. Okazało się jednak, że w innych miejscach było podobnie. Nie wiem może to tylko moje odczucie… Z bazaru poszliśmy zobaczyć świątynię Wat Preah Prom Rath. Jest to po Angkor chyba najważniejszy zabytek w okolicy. Z bazaru mieliśmy tylko kawałek, więc poszliśmy na spacer. Dochodzimy do świątyni i zaczynamy zwiedzanie. Jest to tak naprawdę wielki kompleks świątyń. Do kilku można wejść i oczywiście to robimy. Był już lekki przesyt tego typu zabytkami, ale to miejsce było wyjątkowo kolorowe i ciekawe. Dodatkowo wokoło mamy mnóstwo dziwnych rzeźb. Oczywiście smoków pełno, ale też mamy takie tematy jak krowy, konie jakieś karoce a nawet człowieka, któremu ptaki wyjadają wnętrzności. Z czymś się to kojarzy? No właśnie. Ogólnie okolice tych świątyń przypominały jakiś popierdzielony park rozrywki z Japonii. Warto się przejść. Faktycznie nie tylko Angkor w tym Siem Reap. Ze świątyni powędrowaliśmy z powrotem na bazar z zamiarem kupienia pocztówek. Miałem kilka zamówień, więc postanowiłem właśnie z Kambodży wysłać do znajomych kartki. Oczywiście wybrałem najdziwniejsze. Za znaczek zapłaciłem niecałego dolara za sztukę. Potem pomaszerowaliśmy do dzielnicy imprezowej. Sporo tam było knajp, ale żadna nie przypadła nam do gustu, więc powoli wróciliśmy się do naszej strefy w okolicach hostelu. Zjedliśmy obiad w ulubionej knajpce, popity pewnie z dwoma piwami i poszliśmy do hostelu zobaczyć, co z naszym praniem. W drodze powrotnej z miasta ustaliliśmy też ceny rowerów, bo jutro przecież jedziemy do Angkor. Normalny rower górski, może nie najwyższego standardu, ale ładnie się błyszczący kosztuje 4 dolary za dobę. Zwykły rower kosztuje dolara za dobę. Gdy wpadliśmy do hostelu okazało się, że nasza noclegownia ma w swojej ofercie rowery. Koszt wypożyczenia to 1 dolar za dobę. I zajebiste jest to, że możemy rower wziąć skoro świt, a nie płacić za dwie doby. Na Angkor trzeba ruszyć koło 4-4.30 rano, więc wypożyczalnie na mieście tak się wycwaniły, że każą płacić za dwa dni, bo nikomu się nie chce przychodzić do roboty tak wcześnie. Biorąc rower z naszej hostelowej wypożyczalni mieliśmy dodatkowy komfort, bo nie musieliśmy zostawiać w zastaw żadnych dokumentów. Pożyczyliśmy rowery na numer łóżka. Gdy już wszystko było dogadane, co do dnia następnego postanowiliśmy się trochę zrelaksować. Okazało się, że w cenie naszego hostelu był basen. Przypominam, że za noc płaciliśmy dokładnie 5 dolarów… Przebraliśmy się i pomaszerowaliśmy się kąpać. Basen zajebisty. Muzyczka, bar, piwko za dolara, nawet jacuzzi. Coś wspaniałego. Przesiedziałem tak do wieczora. Trochę w basenie, trochę na leżaku. Wypiłem ze dwa browarki, Michał ze cztery drinki i tak nam mijał dzień. Wieczorem poszliśmy odebrać pranie, bo dopiero się pojawiło. Wspaniale pachnące koszulki były czymś nowym. Następnie poszliśmy na obiad. Jeszcze ze dwa piwka i idziemy spać. Jutro pobudka o bardzo wczesnej godzinie. 



 Tuk tuk w stylu kambodżańskim



 Ulice Siem Reap






 Bazar w Siem Reap











 Świątynia Wat Preah Prom Rath

Budzik zadzwonił jakoś za dziesięć czwarta. Poszedłem się szybko ogarnąć i ruszyliśmy po rowery. Musiałem obudzić śpiącego na ladzie recepcji pracownika, żeby on poszedł obudzić kolesi od rowerów. Wszystko załatwiliśmy w 5 minut, łącznie z jazdą próbną, która niestety nie wykazała kilku mankamentów. Ja byłem strasznie podjadany, bo Angkor to było moje podróżnicze marzenie od… Nie wiem, od kiedy ale odkąd sięgam pamięcią marzyłem żeby to miasto zobaczyć. I właśnie dziś to marzenie miało się spełnić. Wsiadamy na rowery i jedziemy. Generalnie sprawa z dotarciem na miejsce była bardzo prosta: dojechać do jednego z kanałów, skręcić w lewo. Cały czas prosto. Wjechać w ulicę Charlesa de Gaulla (tego z wielkim nosem) i tą ulicą już prosto do ruin. Nic prostszego? Niby tak, ale to Kambodża… Jedziemy, więc sobie naszymi rowerami. Okazało się, że Michała prawie nie miał hamulców, a mój rower miał takie głupie przełożenie, że musiałem się strasznie intensywnie okręcić pedałami, żeby uzyskać jakąkolwiek sensowną prędkość. Ruch jeszcze niewielki, ale już się zaczyna, bo turyści zapierdzielają na wschód słońca. Jedziemy cały czas prosto nie niepokojeni przez nikogo, a tu nagle gość wybiega na drogę i się drze: „Tickets Sir!”. Ja mu tłumacze, że nie mam i że chciałem kupić. On na to, że to nie tu. Jak nie tu? To gdzie? Gość do mnie, że to jest z 5 km od tego miejsca. Musimy się wrócić do szpitala i tam skręcić w lewo. Potem drogą prosto z trzy kilometry i tam są kasy. Gość widzi, że jestem lekko wkurzony, bo żeby na ten wschód zdążyć to się trzeba będzie nieźle opedałować. Koleś proponuje podwózkę motorem za 6 dolarów. Wkurza mnie to jeszcze bardziej, wsiadam na swój rower i pedałuje zawzięcie do celu. I tak też było. Zgodnie z instrukcjami trafiamy na miejsce. Jak będziecie jechać od centrum to koło szpitala na ulicy Charlesa de Gaulla skręcacie w prawo. Kierunek był na coś, co nazywa się „Weelcome Center” i tam są kasy biletowe. Nie wiem po co sobie tak komplikować życie. Dojeżdżamy. Przed kasami tłumy, na parkingu same tuk tuki. My wybraliśmy rower, ale są też inne opcje zwiedzania Angkoru. Z buta jest to niemożliwe, bo to za duży obszar. Trzeba by było tam chyba obozować, ale to najpewniej niewykonalne. Rower jest, więc najtańszą opcją. Kolejną jest wynajęcie motoru. Samemu to koszt z 10 dolarów, podobnie wynajęcie z motoru z kierowcą: na jeden dzień koło 12 dolarów. Za tuk tuka zapłacimy 20 dolarów, ale maksymalna pojemność tego pojazdu to 4 osoby, więc się można zrzucić. Co do samych biletów. Ja zostałem wydelegowany żeby je kupić, a Michał został z rowerami. Okazuje się jednak, że bilet nie dość że jest imienny, to jeszcze jest na nim nasze zdjęcie, więc nie ma opcji żeby ktoś kupił komuś bilet. Każdy musi pofatygować się osobiście. Rodzaje biletów są dwa: jednodniowy za 20 dolarów i trzydniowy za 40. I teraz pytanie, z którym się spotkałem kilka razy: czy bilet jednodniowy wystarczy? Moim zdaniem wystarczy. Jeśli wystartujemy z samego rana i mamy do dyspozycji wynajęty rower lub motor to spokojnie objedziemy wszystkie świątynie do wieczora. Jest to mega intensywny dzień i będziemy po nim strasznie umordowani, ale damy redę. Osobiście uważam, że najlepszym wyjściem byłby bilet na dwa dni za powiedzmy 30 dolarów i w takiej opcji moglibyśmy sobie zwiedzić cały kompleks bardziej na spokojnie. Ale takiej opcji nie ma i myślę, że ktoś to dobrze sobie wykalkulował. Ponoć cały ten kompleks przynosi zysk jednej firmie, która płaci państwu rocznie milion dolarów za prawo do czepiana zysków z Angkor. Dziennie kompleks odwiedza około 3000 turystów. Jeśli każdy kupi bilet za 20 dolarów… Dobra nie chce mi się zanudzać kalkulacjami, ale ten milion dla państwa jest zarobiony w bardzo szybkim tempie. Dobra. Kupiliśmy w końcu nasze bilety i ciśniemy, żeby jednak zobaczyć, choć chwilę wschodu słońca. Dookoła robi się coraz jaśniej, więc mamy coraz mniej czasu. Dojeżdżamy do punktu kontrolnego, kasujemy bilety i wjeżdżamy. Za jakieś 10 minut ukazuje się naszym oczom pierwsza świątynia. Najsłynniejsza Angkor Wat. Niestety z tym wschodem słońca to szału nie będzie, bo jest strasznie pochmurno. Pozycja do robienia fotek też nie najlepsza, ale idziemy i robimy. Wspaniała ta świątynia- cud. Ludzi oczywiście masa, niektóre mniejsze budowle były wręcz oblepione turystami. Świątynia pięknie odbija się w tafli wody. Ja byłem pod wrażeniem. Potem idziemy dalej. Wszędzie turystów mnóstwo. Trochę mnie to denerwowało, więc postanowiłem sprawdzić czy nie da się czasem znaleźć jakiegoś bardziej ustronnego miejsca. Okazało się, że owszem, da się. Ta rzeka turystów przelewa się zasadniczo jedną trasą. Przewodnicy prowadzą ludzi praktycznie tą samą drogą, ale my możemy z tej drogi zboczyć i np. wyjść sobie bocznymi drzwiami. Ta świątynia jest tak skonstruowana, że mamy ją podzieloną na kilka „warstw” otoczonych murem. Możemy tym samym przejść sobie naokoło i dojść w to samo miejsce, co reszta. Trochę to zawile tłumaczę, ale chodzi o to, że nie warto  iść za tłumem tylko możliwie się od niego oddalić. U podnóża centralnego punktu świątyni (tego z pięcioma wieżami w kształcie szyszek) ludzi jak mrówek. Jest opcja żeby wyjść na sam szczyt, ale kolejka taka, że wolę dać spokój. Szkoda czasu. Przed nami tyle jeszcze do zobaczenia. W tym tłumie zgubiliśmy się z Michałem. W sumie się ucieszyłem, bo Michał był zmuszony namawiać przypadkowe osoby do zrobienia mu zdjęcia, a ja miałem chwilę spokoju hehe. Po chwili się odnaleźliśmy, ale dzięki temu zawarliśmy umowę, że jak się ktoś zgubi to sobie zwiedzamy sami i spotykamy się przed wejściem. Pokręciliśmy się po świątyni jeszcze z pół godziny. Następnie wyszliśmy przed, żeby zrobić jeszcze kilka fotek ogólnych i poszliśmy po coś do picia, bo już zaczynał się upał. Byliśmy bez śniadania, więc wybraliśmy się też do pobliskiej knajpy na ryż. Było drogo, a ryż nie był jakiś super smaczny, ale przynajmniej brzuchy pełne. Jedziemy zwiedzać dalej. 
















 Angkor Wat

Generalnie mamy dwie opcje. Możemy pojechać w prawo od Angkor Wat i zacząć zwiedzanie od świątyni Ta Prohm (tej z  Tomb Raidera ) albo zrobić tak jak wszyscy i pojechać w lewo i zacząć od Bayon (tej z głowami). My niestety pojechaliśmy za tłumem w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, skutkiem czego wszędzie było pełno ludzi. Ponieważ nie ma żadnej reguły nakazującej zwiedzanie świątyń w tej kolejności, więc moja rada jest następująca: nie idźcie za tłumem. Zacznijcie od najbardziej zajebistego miejsca, czyli świątyni Ta Prohm i jest szansa, że będziecie mieli ją całą „dla siebie”. Przynajmniej przez chwilę. My po śniadaniu wsiedliśmy na nasze rowery i ruszyliśmy zobaczyć świątynie Bayon. Po drodze wpadliśmy na mniejszy budynek, ale fanie położny w lesie. Jechaliśmy też obok lasku, w którym były znaki „uwaga na małpy”. Małp niestety nie było. Była za to ścieżka rowerowa. Może z dwa kilometry było tej ścieżki, ale była. I jesteśmy u stup Bayon. Świątynia też otoczona jest małymi jeziorami, dzięki czemu widok jest naprawdę imponujący. Jest to mniejsza świątynia niż Angkor Wat, ale też robi wrażenie. Obeszliśmy ją na w każdym możliwym kierunku i zmęczeni stwierdziliśmy: czas na zimy napój. 












  W drodze do Bayon (ostatnia fotka oczywiście zrobiona przez wprawną rękę selfi nindzy Michała)







 Świątynia  Bayon

Okazało się, że obok miejsca z napojami był jakby przystanek, gdzie można było kupić sobie jazdę na słoniu dookoła świątyni. Kurde chciałem się przejechać na słoniu… Ale raz, że cena: 20 dolarów pewnie za jakieś 10 minut nie zachęcała, a dwa że słonie te nie wyglądały na zadowolone. Jak jechałem wielbłądem przez Saharę to sobie ubzdurałem, że następny cel w życiu to przejażdżka na słoniu. Wielbłąd to jednak zwierzę tak bezmyślne, że w zasadzie jemu jest absolutnie wszystko jedno, co robi byleby dostało jeść i pić. Słoń natomiast wygala na dużo bardziej inteligentne stworzenie i po nim widać, że nie jest zadowolony z tego, że ktoś go wykorzystuje. Może pisze jak jakiś wege / antifa / greenpeace wojownik, ale tak to wdziałem. Zwyczajnie mi się tych słoni zrobiło żal. Michał jednak postanowił się przejechać, wynegocjował, że za 4 dolary goście go przewiozą w kółko po parkingu. Śmiesznie wyglądał na tym słoniu. Słoń natomiast wyglądał na jeszcze bardziej załamanego. Przejażdżka trwała tak krótko, że Michał ledwie zdołał zrobić sobie 10 selfi i już trzeba było zsiadać. Ja nie żałowałem, że nie poszedłem się przejechać. Nawet byłem z siebie dumny. Po tym wszytkom wsiadamy na nasze rowery i jedzmy kawałek dalej. Parkujemy rowery zaraz koło świątyni Baphuon i idziemy zwiedzać z buta. Ta świątynia jest o tyle fajna, że z góry mamy świetny widok. Można się też pokręcić po okolicy i odkryć stary mur zarośnięty drzewami. Generalnie fajne miejsce. Ludzi już jakoś mniej, chyba większość wycieczek nas już wyprzedziła. Upał jest już srogi, więc włażenie na najwyższe kondygnacje okupione jest litrami potu. Dobrze, że na każdym kroku mamy sprzedawcę oferującego zimne napoje. Generalnie było tak gorąco i wilgotno, że człowiek w zasadzie nie wysychał. Cały czas ubrania były mokre… Pokręciliśmy się też po okolicy gdzie napotkaliśmy kolejne ruiny i coś w rodzaju platformy z niezwykłymi rzeźbami. Z minusów to rozwaliłem sobie sandał. Jeden pasek mi dopadł i trzymał się dosłownie na kilku nitkach. Bałem się, że jak się to całkiem rozpadnie, to będę musiał chodzić na bosaka. Postanowiłem, więc poszukać jakiegoś kleju. Niestety. W tak turystycznym miejscu jest to praktycznie niemożliwe. Gdy już w końcu wytłumaczyłem komuś, o co mi chodzi to goście kierowali mnie do jakiegoś stoiska gdzie mogłem kupić japonki. No dupa blada… Postanowiłem trzymać kciuki i liczyć na to, że but mi się całkowicie nie rozleci do wieczora. 










 Świątynia Baphuon i okolice

Wróciliśmy do naszych rowerów i musieliśmy zdecydować jak jechać dalej. W tym miejscu było rozwidlenie dużej i małej pętli Angkor. O co chodzi? Kompleks jest tak ogromny, że zwiedzanie go możliwe jest na dwa sposoby. Możemy wybrać pętle małą, na której są wszystkie najbardziej znane „pocztówkowe” świątynie, a możemy sobie to zwiedzanie przedłużyć i pojechać pętlą dłuższą. Zobaczymy wszystkie najważniejsze obiekty plus kilka naprawdę malowniczych świątyń. Ładnych, ale mniej znanych. Jeślibyśmy wyruszyli teraz na duża pętlę to by mam na koniec została świątynia Tomb Raidera, a tak robić nie chciałem. Postanowiliśmy, więc teraz pojechać do Tomb Raidera a potem nadrabiając z 6 km ruszyć dużą pętlą. Jedziemy. Angkor ma też świetne bramy. Kapitalnie zdobione… I przed jedną zatrzymaliśmy się na foto. To samo postanowiła ekipa rowerzystów, więc postanowiłem się ich zapytać o klej. Nie mieli, babka mówi, że zawsze ze sobą wozi, a dziś nie ma… No kurde ja też… Po drodze do Ta Prohm minęliśmy jeszcze jedną świątynię. Zajebiście położoną i drzewo dosłownie wyrastające z jakichś ruin. Dało nam to przedsmak tego, co mieliśmy zobaczyć za chwilę. Dojeżdżamy do Tomb Raidera, pakujemy rowery i idziemy zwiedzać. 











 W drodze do Ta Prohm

Praktycznie momentalnie się zgubiliśmy, ale w sumie to dobrze: niech każdy sobie łazi jak mu pasuje. Ciężko mi nawet opisać to jak ta świątynia wyglądała. Każdy chyba widział jakieś filmy czy zdjęcia z tego miejsca. Mnie zaskoczyło to, że to miejsce było jeszcze bardziej zajebiste niż się spodziewałem. No kosmos. Niby mamy jakąś ścieżkę zwiedzania, ale można włazić w zasadzie gdzie się chce i samemu eksplorować. Kompleks jest dość duży a turyści koncentrują się tylko na najbardziej znanych miejscach, bo każdy chce mieć fotę tam gdzie stała Lara Croft. Proste. Ja też chciałem hehe. Tak więc nie pisze już więcej, polecam przejrzeć foty. Odnajdujemy się z Michałem przed wejściem i idziemy podzielić się wrażeniami przy jakimś zimnym napoju. Niesamowite miejsce, ale trzeba jechać dalej. Przed nami duża pętla. 
















 Ta Prohm


Gorąco było do tego stopnia, że najlepiej czułem się na rowerze, bo podczas jazdy delikatny wiaterek owiewał mi czoło, co sprawiało wrażenie lekkiego chłodu. Na dużej pętli też są ładne świątynie, ale nie tak znane. My byliśmy pewnie we trzech i pewnie ze tyle minęliśmy bez zatrzymywania. Moim zdaniem najciekawszym punktem jest Neak Poam. Jest to świątynia stojąca po środku małej sadzawki, która znajduje się na wyspie po środku jeziora. Robi to miejsce wrażanie. Mi się bardzo podobało. Padaliśmy już ze zmęczenia, ale trzeba jeszcze wrócić. Jechaliśmy dalej aż dotarliśmy raz jeszcze do świątyni z głowami. Teraz była zdecydowanie lepsza pora dnia na zdjęcia, więc chwilę jeszcze poświęciliśmy na focenie. Potem jedziemy w kierunku Angkor Wat i wyjścia. Po drodze jeszcze spotykamy stado małp oblegane przez stado trustów. Gdy dojeżdżamy do Angkor Wat okazuje się, że trzeba jeszcze skorzystać z zachodzącego słońca i kilka zdjęć zrobić. Tym bardziej, że nad świątynią pojawiła się niewielka tęcza. Tak więc mimo zmęczenia idziemy jeszcze raz się przejść. 







 Neak Poam



 Świątynia  Bayon raz jeszcze 





Angkor Wat po raz drugi

Gdy wychodzimy trzeba się czegoś napić. Jak Michał wybiera miejsce to trzeba się liczyć z przepłaceniem. Wkurwiłem się lekko, bo przez cały dzień nikt mnie za bardzo nie orżnął, a na koniec musiałem przepłacić dwa razy za mrożoną herbatę. Ale to się trzeba najpierw o cenę zapytać…  Zostawiam sobie pół przepłaconej herbaty na drogę i jedziemy do centrum. Jakoś w przeciwną stronę wydawało mi się bliżej. Generalnie ruch spory, więc trzeba było mieć oczy naokoło głowy. Gdzieś już bliżej centrum miałem śmieszną sytuację, w której myślałem że jadę pod prąd, a okazało się że to wszystkie pojazdy wokół mnie jechały po prąd. Takie akcje tylko w Azji. Docieramy do hostelu, oddajemy rowery, szybki prysznic i już po zachodzie słońca idziemy na obiad. Byłem okropnie głodny, okropnie zmęczony i potrzebowałem dużej ilości płynów, ale ten dzień był jednym z najlepszych w moim życiu. Zobaczyłem miejsce, o którym marzyłem i zrobiło ono na mnie większe wrażenie niż się spodziewałem. Spałem jak dziecko…



Obudziłem się późno, przespałem pewnie z 10 godziny. Byłem wypoczęty, ale już wczoraj ustaliliśmy, że ten dzień się obijamy. Nic nie robimy tylko się relaksujemy. Przed południem ruszamy na śniadanie za dolara do pobliskiej knajpy. W tej cenie mamy pyszną jajecznicę z warzywami, masło i bagietkę. Świeżą bagietkę...To był już ten etap podróży, w którym pewnych rzeczy zaczęło mi brakować. Bardzo brakowało mi świeżego pieczywa. Goście tam wszystko jedzą z ryżem i ciężko kupić chleb czy bułkę. W sklepach mamy ten gumiasty chleb tostowy, a na ulicach dostaniemy coś w rodzaju sztangla, który przy próbie przekrojenia rozpada się w rękach. W każdym razie ta bagietka do śniadania bardzo mi smakowała. Kolejny punkt programu to masaż z rybkami. Koło naszego miejsca zamieszkania były dwa punkty, w których można było z niego skorzystać. Jeden punkt szczególnie przypadł nam do gustu, bo można było z niego obserwować, to co dzieje się na ulicy. Niestety miejsce było tymczasowo zajęte przez parę Niemców, więc udaliśmy się obok do knajpy, zamówiliśmy piwo i ustaliliśmy z szefem od rybek, że nas zawoła jak Niemcy skończą zabieg. Nie dopiłem piwa, a gość już nam macha. Dobra idziemy. Uczucie jest mega dziwaczne. Wsadzamy nogi do akwarium pełnego ryb, które skubią nam skórę. Uczucie jest, czymś pomiędzy łaskotaniem a gryzieniem. Niby nie ma limitu czasu, ale długo się nie da wysiedzieć, bo ilość bodźców docierających do mózgu jest tak duża, że nie idzie się na niczym skupić. My wysiedzieliśmy pewnie z 40 minut. Jak wylazłem z tego akwarium, to dalej czułem na nogach te rybki. W sumie można było wybrać mniej gryzące, bo była taka opcja. Zapomniałem o cenie. Koszt tej przyjemności to dwa dolary. Śmieszna cena. Ale to nie koniec przyjemności na dziś. Idziemy teraz na normalny masaż. Zaraz po drugiej stronie ulicy mamy przybytek, w którym wybieramy masaż całego ciała z olejkiem eterycznym. Spoko, choć byłem trochę zestresowany hehe. Niby wiedziałem, czego się spodziewać, bo sam kiedyś robiłem kurs masażu, ale to jest obcy kraj i dziwne obyczaje. Ustalamy cenę, płacimy za usługę i panie zabierają nas do pokoju. Jak nas prowadziły to czułem się jak w burdelu. Mieliśmy dwa łóżka oddzielone parawanem, panie kazały się rozebrać i wyszły na chwilę. Ok. Gdy panie wracają ja już leżę zrelaksowany i się zaczyna masaż. Nic się podczas niego nie wydarzyło, jeśli ktoś chciałby wiedzieć hehe. Fajne uczucie. Tym bardziej fajne, że moja pani masażystka była młoda i jak na standardy kambodżańskie dość urodziwa, natomiast masażystka Michała była trochę bardziej posunięta wiekiem. Ogólnie fajne doświadczenie i za taką cenę to grzech nie spróbować. Po masażu poszliśmy do knajpy, w której zamówiłem hamburgera i wypiłem pewnie z 3 piwa, bo temperatura powietrza na bank przekraczała 40 stopni. Czemu hamburgera? Dopadł mnie chyba jakiś kryzys i mi się te makarony i ryż trochę znudziły, chciałem czegoś bliższego kuchni europejskiej i dlatego go zamówiłem. Nie był za dobry, ale na chwilę mi starczyło. Kolejnym marzeniem śniącym mi się po nocach był ser żółty hehe. Po obiedzie poszliśmy kupić bilet na busa do stolicy. Działa to tak jak w Laosie. Idziesz do biura podróży, kupujesz bilet wcześniej negocjując cenę i już. Na następny dzień ktoś odbiera was z centrum, zawozi na dworzec, wsadza do autobusu i macie spokój. Po kupnie biletu wracamy do hostelu i od razu idziemy chłodzić się do basenu. Tam jakieś piwko i tak czas nam mija do wieczora. Gdy się ściemniło postanawiam iść coś zjeść. Michał miał jednak inne plany, więc go zostawiam i idę do knajpy sam. Opierdzielam jakiś makaron z piwkiem i wracam do hostelu, bo jestem umówiony z mamą na skajpie. Musze dać znać, że żyję. Po rozmowie postanawiam zobaczyć, co u Michała. Jego cierpliwość się opłaciła, bo konwersuje sobie wesoło z jakąś amerykanką o nieco ciemniejszym kolorze skóry. Idą coś zjeść i mówią żebym poszedł z nimi. Postanowiłem, że wezmę prysznic i za chwilę do nich dołączę. Nie wiedziałem, jaka jest sytuacja, więc sobie wykliniłem, że pójdę, wypije jedno piwo i jak coś to się zwinę. Okazało się jednak, że z Michała podrywu nic nie wynika, więc wypiliśmy sobie po trzy piwa na łeb, ja zjadłem sajgonki z warzywami zasmażane w głębokim tłuszczu (uwielbiam) i poszliśmy spać. Każdy do siebie hehe. 



 Dziwne uczucie


Dzień kolejny rozpoczęliśmy bez pośpiechu, bo autobus dopiero o 12. Lecimy, więc na jajecznicę do zaprzyjaźnionej pani, potem lekkie ogarnięcie bagażu i zaraz ruszamy. Szkoda tylko, że musiałem wyrzucić moje sandały zniszczone z Angkor. Udało mi się kupić klej i nawet je naprawiłem, ale okazało się, że klej wsiąknął w pasek i tak go utwardził, że w butach nie dało się chodzić. Pełne buty w takim upale…? Kiepsko, ale wymyśliłem sobie, że kupię jakieś sandały na bazarze. Jakoś koło 11 busik odbiera nas spod samego hostelu. Jedziemy jeszcze po mieście odebrać paru Japończyków z ich hoteli i po kilku chwilach docieramy na jakiś dworzec. Choć ciężko to nazwać dworcem: trzy autobusy i jakaś wiata z kartonu. Wsiadamy do autobusu i zaczyna się potężna ulewa. Jedziemy dalej, myślałem, że już w kierunku stolicy, ale nie. Jeszcze wbijamy się w miasto i dojeżdżamy na kolejny dworzec, bardziej przypominający ten „normalny”. I w końcu ruszamy na dobre, po jakiejś godzinie kluczenia po mieście. Po drodze słucham sobie muzyki i patrzę przez okno, jest ładnie, ale nic szałowego się nie dzieje. Jakoś w połowie drogi stajemy na przerwę. Dworzec spory, idę do kibelka, a potem się przejść. Na jednym ze straganów wypatruje coś, co też było naszym celem: smażone robaki. Wołam Michała i mu pokazuje. „Stary patrz! Tarantule!”. Tylko, że my mamy jeszcze lekko trzy godziny jazdy przed sobą i cholera wie, co się po tych tarantulach będzie działo. Bijemy się z myślami, ale stwierdzamy zgodnie, że dajemy sobie spokój i poszukamy ich w Phnom Penh. I faktycznie po jakiś trzech godzinach jesteśmy na miejscu. Okazuje się, że tym razem nie przysługuje nam tuk tuk do centrum. Nie będę wydziwiał, bo bilet kosztował tylko pięć dolców. Gdy tylko wysiadamy z autobusu dopada nas tabun kierowców, którzy przekrzykują się „Tuk tuk Sir!”, „Taksi Sir!”. K… jak sobie będę chciał, to sobie sam znajdę. Michał uparł się jeszcze na papierosa. Mówię mu: „Ok, ale ty z typami gadasz”. Na szczęście nie musiał, bo zaraz nadjechał kolejny autobus ze świeżą dostawą turystów i goście postanowili się nad nimi trochę poznęcać. Nauczony doświadczeniem mapę stolicy miałem już wczytaną w telefonie razem z lokalizacją hostelu. Okazało się, że daleko nie ma – jakieś 20 minut z buta. Idziemy. Stolica to już większe miasto, bardziej nowoczesne. Docieramy do ulicy z naszą noclegownią, znajdujemy właściwy adres, ale gość nam tłumaczy, że to nie tu. Po krótkim zamieszaniu i wizycie w kolejnym hostelu okazuje się, że to jednak właściwe miejsce.  Nocka za 4 dolary. Spoko. Zostajemy. Szybkie ogarnięcie i postanawiamy wysuszyć na poszukiwanie żarcia. Zaraz za rogiem wpadamy na ulice z pubami. Nie chce nam się szukać dalej, wbijamy do pierwszej lepszej knajpy, zamawiamy michę żarcia i piwo. Szczęście się zwiększa. Ogólnie cała ta dzielnica, w której mieszkaliśmy była dość dziwna. Trochę taka imprezowania, ale te bary to nie wyglądały jak bary… Najedzeni postanowiliśmy się przejść. Bardzo ładne dziewczyny machają do nas i się uśmiechają. Coś jest nie tak, bo ja najprzystojniejszy nie jestem hehe. Mówię Michałowi, że to na bank dziwki. On się upiera, że nie. Po drugiej przechadzce tą ulicą jednak przyznał mi rację. Tego wieczoru wypiliśmy jeszcze po dwa piwka i udaliśmy się spać. 







 Kilka kadrów z drogi do stolicy

Dziś cel mieliśmy jeden: znaleźć smażone robaki! Wiedzieliśmy, że gdzieś są, nie wiedzieliśmy tylko gdzie. Zaznaczyliśmy na mapie wszystkie okoliczne bazary i ruszyliśmy na poszukiwania. Oczywiście chcieliśmy też coś pozwiedzać, bo w stolicy parę miejsc pasuje zobaczyć. Najpierw obraliśmy azymut na świątynię Wat Phnom. Ponoć najważniejszy zabytek Phnom Penh. Nie zaprzeczam, że świątynia jest fajnie położona. Idzie się do niej po schodach, a z góry mamy całkiem fajny widok zasłaniany trochę przez drzewa, ale jest naprawdę ładnie. Centralna cześć to sporej wielkości stupa, którą też warto zobaczyć. Nie siedzieliśmy tam jednak długo, bo chyba mieliśmy już lekki przesyt świątyń. No ile można je oglądać… Wszystkie są piękne, ale są też podobne do siebie…  Poszliśmy, więc w kierunku rzeki. Jeden wielki śmietnik ten Mekong… Nie rozumiem jak można wywalać śmieci wszędzie. Kosza niema. Co ludzie maję w rękach, to wywalają na ulicę. Nie polepsza tego stanu też fakt, że wszystko tam się pakuje w reklamówki.  Kupuje sobie pocztówkę i babka mi ja wsadza w worek. Po co? Na co? Nie mam pojęcia. Wiem jedno: skutek tego jest taki, że wszędzie mamy kupy śmieci, którymi się za bardzo nikt nie przejmuje. Posiedzieliśmy chwile na brzegu, ale smród utrudniał nam kontemplacje widoku. Idziemy na pierwszy bazar. Bazar jak bazar z tym, że smród był niesamowity. Myślałem, że to w Laosie waliło w takich miejscach, ale nie. Jednak kambodżańskie bazary były najbardziej śmierdzące. Zeszliśmy ten bazar w każdą możliwą stronę, ale robaków nie było. Idziemy na kolejne targowisko. To samo: bez sukcesu… Postanowiliśmy się przejść jeszcze po otaczających bazar uliczkach w nadziei, że tam coś znajdziemy. No nic nie było… Lekko zrezygnowani wracamy na chwilę do hostelu, który okazał się być tuż za rogiem. Postanowiłem sprawdzić, co Internet ma do powiedzenia w temacie jedzenia robaków w Phnom Penh. I znalazłem! Okazało się, że jest w stolicy jedna restauracja, która specjalizuje się w takich przysmakach. Miałem adres, ale za cholerę nie mogłem znaleźć tego miejsca. Idę więc do ziomka z recepcji, pokazuje mu adres i proszę, żeby mi to miejsce zaznaczył na mapie. Okazuje się, że to dosłownie kilka przecznic dalej. Idziemy! Faktycznie: przeszliśmy przez dwie ulice, weszliśmy w jakąś wybitnie śmierdzącą dzielnice i znaleźliśmy lokal. Wpadamy, okazuje się ze faktycznie goście serwują tarantule i mają w menu jeszcze nietypowy zestaw przystawek. Super. Decydujemy, że się jeszcze przejedzmy, bo parę punktów do zobaczenia w mieście nam zostało i wrócimy później na obiadek hehe. Robiliśmy dobre miny do złej gry, bo stres w nas był. Postanowiłem uporać się z tym stresem za pomocą resztek polskiej wódki. Mieliśmy jeszcze pół flaszki polskiej gorzkiej żołądkowej, którą obaliliśmy w parku na ławce i poszliśmy pod pałac prezydencki. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze parę świątyń i pomnik przyjaźni kambodżańsko - wietnamskiej. Byliśmy jednak bardzo podekscytowani tymi robalami, więc zwiedzanie odbywało się w sposób ekspresowy. Musze jednak zaznaczyć, że ten pałac był całkiem fajny. Podobała mi się też ulica specjalnie zrobiona pod defilady. Jakby jednak na to nie patrzeć, to były w zasadzie wszystkie zabytki Phnom Penh. Idziemy do knajpy. 







 Świątynia Wat Phnom



 Śmietnik nad Mekongiem 



Zwiedzanie stolicy

Pomnik przyjaźni kambodżańsko - wietnamskiej
 




 Pałac



 

Zostało jeszcze ustalone, że musimy uzupełnić zapasy alkoholu wysokoprocentowego. Cała polska wódka została obalona, skutkiem czego byliśmy lekko na bombie. Wiele tego nie było, ale jak temperatura przekracza 40 stopni, to wiele nie trzeba. Znaleźliśmy jakiś sklep, w którym za flaszkę tajskiego rumu zapłaciliśmy  pięć dolarów. Co ciekawe w sklepie można było nabyć polską żubrówkę.  Zaopatrzeni i odważni idziemy już prosto do knajpy. Siadamy, zmawiamy tarantule i zestaw przystawek: larwy jedwabnika, koniki polne i jądra byka. Na szczęście jąder nie mieli, ale dostaliśmy za to więcej robaków. Domawiamy jeszcze do tego po piwie na podtrzymanie dobrego nastroju i zaraz na naszym stole ląduje pierwszy talerz. Leży na nim miska, a pod nią żywy pająk. Biorę go do łap, bo hodowałem kiedyś pająka. Michał jest bardzo przejęty. Kelner po chwili zabawy zabiera pająka pewnie po to, żeby go zaraz upiec. I faktycznie, za chwile na naszym stole lądują trzy upieczone pająki i miska z konikami polnymi i larwami. Na początku miałem lekkie obawy, ale alkohol skutecznie je rozwiał. Biorę pająka i gryzę. Kurde dobry. Chrupiący, dobrze przyprawiony. No naprawdę smaczny. Do tego jeszcze jakiś sojowy sos. Zajebiste jedzenie. Nie najesz się, ale smaczne. Michał idzie w moje ślady i też mu smakuje. Potem konik polny: smak ten sam. Za to larwa jedwabnika… No nie specjalnie smaczna. Nie wiem nawet do czego to porównać. Dziwne: na zewnątrz chlupiące a w środku coś jak słony budyń. Robaki zjedliśmy wszystkie, ale larwy tylko popróbowaliśmy, bo faktycznie nie było to dobre. Obok nas siedział jeszcze jakiś ziomek z Anglii i się przyglądał naszym zmaganiom z robactwem. Zapytaliśmy się go czy chce się poczęstować. Skorzystał, ale larwy jedwabnika też go nie przekonały hehe. Gość podziękował nam za sposobność degustacji, my zapłaciliśmy rachunek, który wcale nie był jakoś bardzo wysoki, wyszliśmy z knajpy i zaraz za rogiem rozpoczęliśmy degustacje tajlandzkiego rumu. O dziwo, był całkiem niezły i całkiem mocny. Ponieważ tym pająkiem to nie najedliśmy się za wiele, więc poszliśmy jeszcze na kuroburgerka i cole to pewniej sieciówki. Znowu będę hejty: „Gość w Kambodży wpierdziela KFC, co za matoł”. To był taki etap, że brakowało mi normalnej kuchni, a filet z kurczaka jawił się jako coś wspaniałego. No nie był wspaniały, ale był ok. Zamówiliśmy też po coli i do jednej dolaliśmy rumu. Całkiem niezły drink nam się udał i jeszcze można go było pić na ulicy. Ponieważ w naszych głowach zalęgła się obawa, że możemy mieć po tym robactwie jakieś kłopoty żołądkowe, to postanowiliśmy alkoholizować się do końca dnia. Pomaszerowaliśmy, więc do knajpy w dzielnicy z dziwkami i zaczęliśmy konsumpcję. Po chwili doczepił się do nas jakiś dziadek. Gość siedział obok przy stoliku i gadał z jakimś typem. Typ sobie poszedł i gość przysiadł się do nas. Okazało się, że dziadek jest upadłą gwiazdą rock’n’rolla. Zupełnie przypadkowo miał przy sobie winyl w własną facjatą i zapraszał nas do knajpy na swój koncert. Oczywiście okazało się też, że kasy nie ma i żebyśmy mu browara postawili. Tak sobie postanowił spędzić czas emerytury. No ok. Ogólnie typ był bardzo sympatyczny i miał fajne opowieści. Ale to wszyscy spłukani muzycy tak mają hehe. W końcu powiedział, że musi lecieć, bo o 20 ma występ i że jak co, to żebyśmy wpadali. Nie chciało nam się, bo to na drugim końcu miasta. Zmieniliśmy jednak lokal, przegryźliśmy jakiś obiadek i kontynuowaliśmy nawadnianie. Tak nam zeszło do późna…





 Michał robił zdjęcia, ja jadłem.

Budzę się jednak bez żadnych oznak choroby dnia wczorajszego. Nawet tarantulą mi się nie dobija hehe. Plan na dzień dzisiejszy to poznanie tragicznej historii narodu Khmerskiego. W tym celu musimy sobie wynegocjować tuk tuka, który zwiezie nas na Pola Śmierci. Ponoć koszt to około 20 dolarów za tuk tuka. Chcieliśmy znaleźć jeszcze kogoś do kompani, żeby było taniej, ale nie udało się. Choć to nie prawda, w zasadzie znaleźliśmy jedną laskę i umówiliśmy się z nią za godzinę. Godzina minęła laski nie ma, czekamy jeszcze kulturalnie kwadrans studencki i spadamy. Ile można czekać? Cena za tuk tuka zostaje ustalona. Wynosi ona 16 dolarów za nas dwóch, plus koleś się zobowiązał zawieść nas jeszcze do muzeum Tuol Sleng. Interes może nie najlepszy, ale nie było dramatu. Ładujemy się do motorowej karety i jedziemy. Nie za długo, bo oczywiście motorek po drodze musiał się spierdzielić i zatrzymaliśmy się u mechanika na jakieś pół godziny. Awaria została naprawiona i po upływie półtorej godziny jesteśmy na miejscu. Kupujemy siebie jakiś napój na drogę i wbijamy do środka. Koszt to sześć dolarów. Czy warto? W zasadzie poza pagodą to tam wiele nie ma, ale miejsce robi wrażenie… Dostajemy słuchawki, audio przewodnik i ruszamy. Mamy tam jakieś 18 przystanków, na których poznajemy tragiczną historię tych ludzi. To jest niewiarygodne, że przez kilka lat zabito 1/3 ludności Kambodży. A najgorsze jest to, że jedni Khmerowie mordowali innych Khmerów – swoich rodaków. Nieprawdopodobne. Nie chce się na ten temat za bardzo rozpisywać, bo informacje można sobie w Internecie znaleźć. W każdym razie ja byłem pod wrażaniem. Chciałem poznać tą tragiczną historię i ją poznałem.  Na zakończenie zwiedzania mamy pagodę wypełnioną ludzkimi kośćmi. Mocna rzecz na koniec… Bardzo mocna… Wychodzimy, szukamy naszego drajwera i jedziemy dalej do muzeum Tuol Sleng. Co to jest? Miałem się nie rozpisywać, ale muszę rzucić nieco światła na te wydarzenia. Otóż, gdy krajem rządzili Czerwoni Khmerzy, chcieli oni wprowadzić idealny komunizm. Żeby zrealizować marzenie o tej utopi, należało pozbyć się wrogów systemu, za których uznawano cała inteligencję. Masz okulary? Znasz obcy język? Do więzienia. Takich więzień było w Kambodży mnóstwo, a jednym z nich było właśnie Tuol Sleng. Gdy ktoś trafiał to tego więzienia zaczynał być przesłuchiwany. Jak pod wpływem tortur przyzwał się do współpracy z obcym wywiadem, był wywożony na Pola Śmierci. Najczęściej spotykało to też całą rodzinę ofiary i tak się to toczyło. Nie mam pojęcia jak to jest możliwe… W każdym razie nasz drajwer zawozi nas do Tuol Sleng, kupujemy bilet za trzy dolary i wchodzimy. Jest też wejściówka za sześć dolarów, która ma w cenie jeszcze audio przewodnik, ale moim zdaniem sensu to nie ma, bo wszędzie są tablice i można sobie poczytać. Generalnie miejsce to zrobiło na mnie również wielkie wrażenie, malutkie cele, w których trzymano ludzi, zasieki, druty kolczaste i kraty… Ponure miejsce, ale uważam że należy je odwiedzić. Michał był już nieco przytłoczony naszym zwiedzaniem, bo on woli weselsze tematy. Mi się też nieco udzielił posępny nastrój, więc postanowiliśmy udać się na piwko. Wracaliśmy do hostelu z buta, bo nie było daleko. Po drodze należało też skołować bilet, bo na dzień następny zamierzaliśmy jechać do Sajgonu. Formalności załatwiliśmy w hostelu. Wyjazd o 12, busik odbiera nas spod drzwi po 11 i zawozi na dworzec. Koszt to dziesięć dolarów. Tyle samo, co na dworcu i podwózka w cenie. Idziemy coś zjeść i wypić parę piwek i tak nam mija wieczór.






 Przejażdżka po stolicy 








 
Pola Śmierci










Więzienie Tuol Sleng

Rano nie ma pośpiechu, bo czas nas jakoś specjalnie nie goni, schodzimy na śniadanie, pakujemy manele i jakoś po 11 tuk tuk zabieram nas na dworzec. Ładujemy się w autobusu i jedziemy do granicy z Wietnamem. Po drodze fajne widoczki, więc czas jest na kontemplację. Przed granicą zatrzymujemy się na przerwę na jakimś dworcu, a tam kolejna ciekawostka. Jakaś pani sprzedaje żywe skorpiony i ogromne larwy. Coś czułem, że smażony skorpion w smaku przypomina nieco pająka, natomiast na tą larwę to bym nie miał ochoty. Jedwabnik mi nie smakował, a był on z dwadzieścia razy mniejszy. Startujemy po jakiś dwudziestu minutach i zaraz jesteśmy na granicy. Musimy zabrać nasze manele, przejść przez kontrolę kambodżańską i wietnamską, dostajemy pieczątki, wychodzimy przed budynek i jesteśmy w Wietnamie. Podjeżdża autokar, wsiadamy i dosłownie za godzinę już jesteśmy na rogatkach Sajgonu. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz