Lądujemy w Chinach.
Teraz pytanie, co dalej? Wiemy tylko, że mamy odebrać bagaż. Dochodzimy do
jakiejś bramki i pytam się stojącą obok panią czy to tu. Staram się wytłumaczyć
sytuację: mówię, że nie mamy wydrukowanych dalszych kart pokładowych i ponownie
pytam czy to na pewno właściwa kolejka? Upiera się że „tak”, więc stoimy…
Okazuje się że nie do końca, bo po pół godzinnym staniu musimy przejść do
innego okienka w celu wydrukowania jakiegokolwiek potwierdzenia dalszego lotu.
Ok. Na szczęście w tym okienku kolejki brak… Dostajemy świstek, czy to już koniec? Wracamy, więc do Pani od pomocy podróżnym i pytamy,
co dalej. Kolejny krok to wypełnienie dwóch wniosków. Jeden mały, a drugi duży.
W nich podstawowe informacji plus musimy wypełnić rubrykę „nocleg”. Noclegu nie
mamy, bo jakoś nam nie dali darmowego (czasem line Asia Southern dają za darmo
hotel, ale od czego to zależy…). Wracam, więc do Pani Pomocnisi i dopytuje co
dalej. Ona się mnie pyta, czemu nie mam noclegu zabukowanego. To ja mówię, że
myślałem, że dostanę. Już lekko poirytowany tłumaczę, że jak będę miał dostęp
do neta to sobie w minutę coś zabukuje. Pani dochodzi jednak do wniosku, że
lepiej żeby tego nie wypełniać. No to dobra, idziemy do kolejnego okienka.
Stoimy w kolejnej kolejce, podchodzi do nas jakiś mundurowy i każe pokazać
dokumenty. Oczywiście przypierdziela się do tego, że nie mamy wpisanego
noclegu. Po raz kolejny tłumaczę wolno i wyraźnie, dlaczego. Gość bierze
papiery, paszporty i każe nam czekać… Ok… Z dwadzieścia minut zeszło i wraca. W
nieszczęsną rubrykę z zakwaterowaniem coś jest nabazgrane znaczkami. Stajemy w
kolejce i czekamy. Nie daje nam to jednak spokoju, bo jak faktycznie
zarezerwował nam koleś nocleg w jakimś Hiltonie…? Michał się idzie dopytać a ja pilnuję kolejki. Okazuje się, że goście tak dla picu wpisali nam jakiś hotel, a my możemy robić,
co chcemy. Super. W końcu przechodzmiy przez bramki. Jest wiza! Jesteśmy w
Chinach! Teraz tylko znaleźć bagaże. Nie było to łatwe, bo ta walka z
biurokracją pochłonęła dobre dwie godziny. Udaje się je znaleźć, wymienić kasę
(nie róbcie tego na lotnisku – okropna rzeźba) i ruszamy na poszukiwanie
jakiejś informacji turystycznej. Jak zwykle wszystkie problemy przez pijaństwo:
przeważnie jakoś się dzień wcześniej przygotowałem do wizyty w nowym kraju.
Choćby mapę zgrałem na telefon, sprawdziłem kurs waluty… Tym razem nic… Byłem
na siebie zły. W końcu znalazłem informację. Ustaliłem jak dotrzeć metrem do
„centrum”. Chciałem też rozwiązać problem noclegu, ale pani strasznie słabo
znała angielski. Wyłudziłem kiepską mapę i informację pokazaną placem. Pani
pokazała mi na mapie strefę, w której jest dużo hoteli… Ok. jedziemy. Wbijamy w
metro i ruszamy do ostatniej stacji. Wysiadamy. Obieramy azymut na strefę
hosteli zaznaczoną na mapie i maszerujemy. Nie zadawałem sobie sprawy, że to
miasto jest tak wielkie. Jedna przecznica na mapie, to pewnie z trzy kilometry.
Gdy zorientowaliśmy się w tych odległościach wyszło na to, że musimy jednak
mieć jakiś cel, nie da się na pałę czegoś znaleźć… Wbijamy do knajpy i ustalamy
na migi, że mają neta. Net działa strasznie słabo, poza tym od cholery stron w
Chinach nie działa. Facebook, Google – zapomnijcie. Z wyszukiwarek to Yahoo w
miarę śmiga. Zamawiamy cole, znajdujemy jakiś nocleg w okolicach 7 dolarów, zaznaczamy
mniej więcej na mapie punkt docelowy i ruszamy. A jeszcze śmieszna sytuacja. W
Chinach jest kosmos: nikt prawie po angielsku nie gada. Nawet ciężko coś
ustalić pokazując mapę, bo oni tylko te szlaczki kumają. Rozpoznawanie normalnych liter przychodzi im
z trudnością. Z typem z knajpy porozumiewamy się przez tłumacz z telefonu.
Mniej więcej nam to idzie. Gość nie pojmuje oczywiście faktu, że się
znaleźliśmy w tej dzielnicy . Dobra wbijamy znowu do metra. Jedziemy kilka
stacji i jesteśmy prawie na miejscu. W metrze w końcu dowiedziałem się czegoś,
co nurtowało mnie od dawna: jak Chińczycy piszą smsy? Proste: albo fonetycznie,
albo dyktują, albo rysują znaczki palcem. Tyle z ciekawostek. Wysiadamy z metra
i pasuje się jakoś zlokalizować. Ustalamy ulice i z pomocą policjanta kierunek.
Sprawa niby prosta, ale… Nocleg miał być na sztucznej wyspie. Cztery ulice na
krzyż. Łazimy i nie ma… Zeszliśmy tą
wyspę w każdą możliwa stronę, pytamy się jakiś ludzi. Jeden gość, który skumał,
o co nam chodzi pokrętnie tłumaczy, że to chyba nie tu. Jak nie tu, pokazuje mu
mapę? Byliśmy trochę zrezygnowani… Robiło się dość późno. Poszliśmy do knajpy z
kanapkami, bo mieli Internet. Czytam o tym hostelu. No faktycznie: na tej
wyspie nie ma takiej ulicy. Jakoś to wpisałem w wyszukiwarkę po adresie i
wyszło mi to, że to zajebiście daleko… Ku@#@$! Żeby tego było mało to małym
druczkiem pisze, że to hostel tylko dla Chińczyków. Nie wiedziałem, że istnieje
coś takiego jak hostel tylko dla miejscowych… Zaczynam, więc ponowne przeczesywanie
Internetu, tym razem bogatszy o doświadczenie. Znajdujemy w końcu oddalony od
nas o jakieś pięć kilometrów Sunshine Hostel. Na bookingu są dwa o takiej samej
nazwie, ale blisko siebie, więc może jakoś ogarniemy. Sprawdzam trzy razy adres
na różnych mapach i ruszamy. Już zaczyna się ściemniać. Dokoła nas gigantyczne
miasto: bloki po trzydzieści pięter, autostrada o trzech kondygnacjach.
Niesamowity miejski moloch… Dobra, docieramy w końcu do wieżowca widniejącego
na zdjęciu. Podchodzimy do jakiegoś ochroniarza czy policjanta i usiłujemy
ustalić czy to właściwe miejsce. Gość nam jednak pokazuje, że powinniśmy iść w
innym kierunku. Tam gdzie ten drugi hostel? Cholera wie. W każdym razie blok ze
zdjęcia stoi przed nami i postanawiamy iść w tym kierunku. Pytamy się kolejnego
typa i ustalamy klatkę. Szkoda, że w tej klatce nic nie ma. Stoi jakiś biurko,
jakby recepcja, ale co to jest… Ja już byłem z lekka zdesperowany. Miałem w
głowie, że jak tu się nie uda to po prostu wsiadamy w metro i jedziemy na
lotnisko spać. Michał poszedł na peta i tak się szczęśliwie stało, że spotkał
jakaś Arabkę (tak Arabkę), która co nieco po angielski rozumiała i ustalił, że
mamy jechać na piętro piętnaste. No to ruszamy. Łazimy po tym piętrze i nic. W
końcu zauważam kartkę: „Sunshine Hostel, piętro 24, mieszkanie 8”. Jest
nadzieja! Jedziemy, znajdujemy, pukamy… Tak to właściwe miejsce. Po pięciu
godzinach poszukiwań! Pierwszy raz w całej podróżniczej karierze tak się
oszukałem noclegu. Pani bardzo
sympatyczna, hostel również. Pierwotnie mamy się jeszcze przejść, ale okazuje
się, że idziemy tylko do sklepu. Kupujemy wódkę z ryżu, po piwie, zupkę chińską
(a co) bagietkę. W hostelu robię zupki. Nie takie jak u nas, naprawdę sporo tam
było składników. Bardzo dobre jedzenie. Do tego grzanki z bagietki i jest
zajebiście. To plus piwko na balkonie na 24 piętrze jest czymś niezapomnianym.
Niesamowita panorama Kantonu! Piwko wypijamy z umiarkowanym smakiem, wódka
natomiast paskudna, skutkiem czego wypijamy może z 1/3. Czego się spodziewać po
flaszce za dolara. Idziemy spać.
Kolacja z takim widokiem...
Trochę się guzdramy
ze wstawaniem. Coś tak czułem, że te Chiny na koniec to mnie trochę zmęczą. Nie
chciało mi się zwiedzać. Mało tego: jakby to był normalny dzień wyprawy to bym
sobie pewnie zrobił „wolne”. Ale co tam. Pasuje się gdzieś przejść, żeby dnia
nie marnować. Mamy jakaś lepszą mapkę, idziemy więc. Najpierw oglądamy pobliskie
jezioro. W parku emeryci sobie ćwiczą i śpiewają karaoke. Śmieszny widok.
Włóczymy się aż trafiamy na świątynię Yan Wai. Trochę inne klimaty niż w
poprzedniej części wycieczki, ale dalej ci sami naciągacze. Z tym, że nic nie
mówią po angielsku. Potem obieramy azymut na główny deptak. To miasto jest tak
wielkie, że kawałek na mapie okazuje się dziesięcioma kilometrami. Ale kluczymy
sobie spokojnie po uliczkach. Wiele nie ma do oglądania, ale to Chiny, więc
nawet głupia wystawa sklepowa jest ciekawa. Trafiamy na niewielki bazar, a potem
na miejsce gdzie handluje się szlachetnymi kamieniami. Potem zupełnie
przypadkowo trafiamy na coś, co okazuje się być jednym z większych zabytków
Kantonu. Świątynia Hualin naprawdę robi wrażenie. W zasadzie jest to pewien
kompleks. W środku mnóstwo naprawdę ciekawych rzeźb. Mnie natomiast
zainteresowało pomieszczenie ze zdjęciami. Całe było wypełnione niewielkimi
prostokątnymi pudełkami ze zdjęciem. Wymyśliłem, że to najpewniej jakiś rodzaj
pochówku. No przedziwaczną sprawa. Bardzo mi się to miejsce spodobało. Specyficzny klimat. Następnie dalej zmierzmy ku głównej ulicy. Gdy tam
dochodzimy… Cóż trochę to takie, że nic tam nie ma… Kilka fajnych rzeźb i
ciekawe stoiska serwujące ośmiornice. A i jeszcze pracownice sklepu z butami
tańczące przed wejściem. Nie pytajcie. Nie mam pojęcia, o co chodzi… W Kantonie
faktycznie nie ma nic. To jest wyłącznie przemysłowe miasto bez zabytków
(oprócz tej świątyni), ale warto, bo klimat jest. Dla mnie w takich miejscach
nie liczą się zabytkowe pagody, a zwykły spacer ulicami. Obserwacja ludzi,
sklepów, codziennego życia. To jest ciekawe… Reszta mniej… No dobra, zapomniałem
o jednej rzeczy. W Kantonie jest coś, co wrzucają na każdą pocztówkę. Albo
wrzuciliby jakby takowe były… To Kanton Tower. Wieża wybudowana niedawno
stanowiąca wizytówkę miast. Ponieważ odległość między nią, a nami to kolejne
srogie kilometry decydujemy się na metro. Tanie i jedzie wszędzie. Najbliższa
stacja okazuje się tą, na której wysiadaliśmy wczoraj. Wbijamy w metro i już po
chwili jesteśmy pod wieżą. Ja już jestem zmęczony, zresztą jak już wspominałem:
coś nie miałem mocy na zwiedzanie. Robimy kilka fotek siadamy sobie nad rzeką i
chwilę kontemplujemy widok tego miejskiego molocha. Po odpoczynku idziemy
jeszcze zobaczyć pagodę, która znajduje się obok. Pagoda jak pagoda, ale fajne
zdjęcie wyszło, na którym jest ta budowla i Kanton Tower. Zaraz wpadamy
z powrotem do metra.
Liwan Lake Park
Świątynia Yan Wai.
Ulice Guangzhou
Świątynia Hualin
Główny deptak
Kanton Tower i okolica
Jesteśmy umówieni po odbiór bagażu o 17. Samolot mamy, co
prawda po północy, ale ja nauczony doświadczeniem wolę być wcześniej. Jedziemy
do centrum, idziemy jeszcze coś zjeść i ruszamy do hostelu. Nie wiem jak to się
stało, ale pomyliły nam się kierunki. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy.
Po raz kolejny wspomnę: to jest tak wielkie miasto, że jedna przecznica to z
trzy kilometry. Idziemy i idziemy i dojść nie możemy… Na miejscu jesteśmy
spóźnieni dobrą godzinę. Jeszcze chwilę ogarnięcia i lecimy na metro. Musimy
się raz przesiadać. Odległości oczywiście kosmiczne i ludzi ilości
niezmierzone. Chciałem zobaczyć tych słynnych upychaczy, którzy upychają ludzi
do metra, ale to chyba nie ten kraj. Pewnie takie sceny są w Japonii. Niemniej
jednak jakiś „upychacz” by się przydał. Na lotnisku jesteśmy jakoś koło 21,
więc wcale nie za wcześnie. Oddajemy bagaż, wybieramy karty pokładowe i idziemy
dalej. Pierwsza kontrola i pierwsza kolejka. Stoimy z pół godziny, a to tylko
sprawdzenie dokumentów. Potem następna kolejka do kontrola bezpieczeństwa. Też
dziwna akcja, bo zabierają mi zapalniczkę. Czemu? Potem następne okienko i
oczywiście kolejka: odprawa paszportowa. Dochodzę do okienka a gość do mnie, że
nie mam jakiejś karty… Co? Pokazuje mi biurko, coś tam leży i każe to wypełnić.
No dobra. Skutkiem czego tracę miejsce w kolejce i po wypełnieniu podstawowych
danych staje w kolejce ponowie. Tym razem dostaje pieczątkę wyjazdową. Co za
biurokracja! Zeszło to tyle czasu, że w sumie postało nam przysłowiowa chwila
do odlotu. Ja sobie słuchałem muzyki, wydaliśmy ostatnie pieniądze na napoje,
żeby na francuskim lotnisku nie przepłacać. Po północy wsiadamy na pokład i
lecimy.
Lot bez ceregieli.
Nic się nie działo tylko plecy mnie zaczęły bolec okrutnie. Starość nie radość.
Bladym świtem lądujemy w Paryżu, poznajemy jakoś Polkę, która była na podobnym
tripie. W Paryżu mamy kolejne siedem godzin, więc się nam nie spieszy. Niestety,
mimo tego, że nie wychodzimy poza obręb lotniska mamy kolejną kontrolę bezpieczeństwa.
Tracimy tym samym napoje. Choć w zasadzie nie tracimy, bo wypijamy je „na
silę”. Lotnisko Charlesa de Gola jest
gigantyczne i zajebiście tłoczne, ciężko tam znaleźć spokojne miejsce. Ale w
końcu się udaje. Mamy miejsce do leżenia na podłodze, na dywaniku. Obok
gniazdka do ładowania teflonu i woda za darmo. Spoko. Do jedzenia miałem
drożdżówki z suszoną rybą (tak właśnie) zakupione w Chinach i trochę wafelków.
Stwierdziłem, że przeżyje. Czas zleciał
mi na oglądaniu serialu na komórce. Po trzynastej lecimy do Budapesztu. Lot to
samo: nuda. Wysiadamy w stolicy Węgier i spotykamy kolejne Polki, którym
doradzamy jak dojechać na dworzec kolejowy Keleti. My wysiadamy w ścisłym
centrum. Zimno jak cholera a ja przecież nie mam bluzy, bo została w Hanoi na lotnisku.
Wbijamy do pierwszej lepszej knajpy. Ja zamawiam michę rozgrzewającego gulaszu.
Już mi lepiej. Zmieniamy lokal na bardziej „knajpowy”. Busa mamy dopiero przed
dwunastą… Zamiana czasu nas męczy okropnie, bo o 21 już zasypiamy. Ratujemy się
jednak trunkami i jakoś udaje się wytrwać. Przed dwunastą metro i na dworzec.
Potem przespany Polski Bus, Kraków, przerwa na zapiekankę i do domu kolejnym
Polskim Busem…
Tak skończył się
ten niesamowity trip…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz