sobota, 21 stycznia 2017

37 godzin w Chinach i powrót do domu.



Lądujemy w Chinach. Teraz pytanie, co dalej? Wiemy tylko, że mamy odebrać bagaż. Dochodzimy do jakiejś bramki i pytam się stojącą obok panią czy to tu. Staram się wytłumaczyć sytuację: mówię, że nie mamy wydrukowanych dalszych kart pokładowych i ponownie pytam czy to na pewno właściwa kolejka? Upiera się że „tak”, więc stoimy… Okazuje się że nie do końca, bo po pół godzinnym staniu musimy przejść do innego okienka w celu wydrukowania jakiegokolwiek potwierdzenia dalszego lotu. Ok. Na szczęście w tym okienku kolejki brak… Dostajemy świstek, czy to już koniec?  Wracamy, więc do Pani od pomocy podróżnym i pytamy, co dalej. Kolejny krok to wypełnienie dwóch wniosków. Jeden mały, a drugi duży. W nich podstawowe informacji plus musimy wypełnić rubrykę „nocleg”. Noclegu nie mamy, bo jakoś nam nie dali darmowego (czasem line Asia Southern dają za darmo hotel, ale od czego to zależy…). Wracam, więc do Pani Pomocnisi i dopytuje co dalej. Ona się mnie pyta, czemu nie mam noclegu zabukowanego. To ja mówię, że myślałem, że dostanę. Już lekko poirytowany tłumaczę, że jak będę miał dostęp do neta to sobie w minutę coś zabukuje. Pani dochodzi jednak do wniosku, że lepiej żeby tego nie wypełniać. No to dobra, idziemy do kolejnego okienka. Stoimy w kolejnej kolejce, podchodzi do nas jakiś mundurowy i każe pokazać dokumenty. Oczywiście przypierdziela się do tego, że nie mamy wpisanego noclegu. Po raz kolejny tłumaczę wolno i wyraźnie, dlaczego. Gość bierze papiery, paszporty i każe nam czekać… Ok… Z dwadzieścia minut zeszło i wraca. W nieszczęsną rubrykę z zakwaterowaniem coś jest nabazgrane znaczkami. Stajemy w kolejce i czekamy. Nie daje nam to jednak spokoju, bo jak faktycznie zarezerwował nam koleś nocleg w jakimś Hiltonie…? Michał się idzie dopytać a ja pilnuję kolejki.  Okazuje się, że goście tak dla picu wpisali nam jakiś hotel, a my możemy robić, co chcemy. Super. W końcu przechodzmiy przez bramki. Jest wiza! Jesteśmy w Chinach! Teraz tylko znaleźć bagaże. Nie było to łatwe, bo ta walka z biurokracją pochłonęła dobre dwie godziny. Udaje się je znaleźć, wymienić kasę (nie róbcie tego na lotnisku – okropna rzeźba) i ruszamy na poszukiwanie jakiejś informacji turystycznej. Jak zwykle wszystkie problemy przez pijaństwo: przeważnie jakoś się dzień wcześniej przygotowałem do wizyty w nowym kraju. Choćby mapę zgrałem na telefon, sprawdziłem kurs waluty… Tym razem nic… Byłem na siebie zły. W końcu znalazłem informację. Ustaliłem jak dotrzeć metrem do „centrum”. Chciałem też rozwiązać problem noclegu, ale pani strasznie słabo znała angielski. Wyłudziłem kiepską mapę i informację pokazaną placem. Pani pokazała mi na mapie strefę, w której jest dużo hoteli… Ok. jedziemy. Wbijamy w metro i ruszamy do ostatniej stacji. Wysiadamy. Obieramy azymut na strefę hosteli zaznaczoną na mapie i maszerujemy. Nie zadawałem sobie sprawy, że to miasto jest tak wielkie. Jedna przecznica na mapie, to pewnie z trzy kilometry. Gdy zorientowaliśmy się w tych odległościach wyszło na to, że musimy jednak mieć jakiś cel, nie da się na pałę czegoś znaleźć… Wbijamy do knajpy i ustalamy na migi, że mają neta. Net działa strasznie słabo, poza tym od cholery stron w Chinach nie działa. Facebook, Google – zapomnijcie. Z wyszukiwarek to Yahoo w miarę śmiga. Zamawiamy cole, znajdujemy jakiś nocleg w okolicach 7 dolarów, zaznaczamy mniej więcej na mapie punkt docelowy i ruszamy. A jeszcze śmieszna sytuacja. W Chinach jest kosmos: nikt prawie po angielsku nie gada. Nawet ciężko coś ustalić pokazując mapę, bo oni tylko te szlaczki kumają.  Rozpoznawanie normalnych liter przychodzi im z trudnością. Z typem z knajpy porozumiewamy się przez tłumacz z telefonu. Mniej więcej nam to idzie. Gość nie pojmuje oczywiście faktu, że się znaleźliśmy w tej dzielnicy . Dobra wbijamy znowu do metra. Jedziemy kilka stacji i jesteśmy prawie na miejscu. W metrze w końcu dowiedziałem się czegoś, co nurtowało mnie od dawna: jak Chińczycy piszą smsy? Proste: albo fonetycznie, albo dyktują, albo rysują znaczki palcem. Tyle z ciekawostek. Wysiadamy z metra i pasuje się jakoś zlokalizować. Ustalamy ulice i z pomocą policjanta kierunek. Sprawa niby prosta, ale… Nocleg miał być na sztucznej wyspie. Cztery ulice na krzyż. Łazimy i nie ma…  Zeszliśmy tą wyspę w każdą możliwa stronę, pytamy się jakiś ludzi. Jeden gość, który skumał, o co nam chodzi pokrętnie tłumaczy, że to chyba nie tu. Jak nie tu, pokazuje mu mapę? Byliśmy trochę zrezygnowani… Robiło się dość późno. Poszliśmy do knajpy z kanapkami, bo mieli Internet. Czytam o tym hostelu. No faktycznie: na tej wyspie nie ma takiej ulicy. Jakoś to wpisałem w wyszukiwarkę po adresie i wyszło mi to, że to zajebiście daleko… Ku@#@$! Żeby tego było mało to małym druczkiem pisze, że to hostel tylko dla Chińczyków. Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak hostel tylko dla miejscowych… Zaczynam, więc ponowne przeczesywanie Internetu, tym razem bogatszy o doświadczenie. Znajdujemy w końcu oddalony od nas o jakieś pięć kilometrów Sunshine Hostel. Na bookingu są dwa o takiej samej nazwie, ale blisko siebie, więc może jakoś ogarniemy. Sprawdzam trzy razy adres na różnych mapach i ruszamy. Już zaczyna się ściemniać. Dokoła nas gigantyczne miasto: bloki po trzydzieści pięter, autostrada o trzech kondygnacjach. Niesamowity miejski moloch… Dobra, docieramy w końcu do wieżowca widniejącego na zdjęciu. Podchodzimy do jakiegoś ochroniarza czy policjanta i usiłujemy ustalić czy to właściwe miejsce. Gość nam jednak pokazuje, że powinniśmy iść w innym kierunku. Tam gdzie ten drugi hostel? Cholera wie. W każdym razie blok ze zdjęcia stoi przed nami i postanawiamy iść w tym kierunku. Pytamy się kolejnego typa i ustalamy klatkę. Szkoda, że w tej klatce nic nie ma. Stoi jakiś biurko, jakby recepcja, ale co to jest… Ja już byłem z lekka zdesperowany. Miałem w głowie, że jak tu się nie uda to po prostu wsiadamy w metro i jedziemy na lotnisko spać. Michał poszedł na peta i tak się szczęśliwie stało, że spotkał jakaś Arabkę (tak Arabkę), która co nieco po angielski rozumiała i ustalił, że mamy jechać na piętro piętnaste. No to ruszamy. Łazimy po tym piętrze i nic. W końcu zauważam kartkę: „Sunshine Hostel, piętro 24, mieszkanie 8”. Jest nadzieja! Jedziemy, znajdujemy, pukamy… Tak to właściwe miejsce. Po pięciu godzinach poszukiwań! Pierwszy raz w całej podróżniczej karierze tak się oszukałem noclegu.  Pani bardzo sympatyczna, hostel również. Pierwotnie mamy się jeszcze przejść, ale okazuje się, że idziemy tylko do sklepu. Kupujemy wódkę z ryżu, po piwie, zupkę chińską (a co) bagietkę. W hostelu robię zupki. Nie takie jak u nas, naprawdę sporo tam było składników. Bardzo dobre jedzenie. Do tego grzanki z bagietki i jest zajebiście. To plus piwko na balkonie na 24 piętrze jest czymś niezapomnianym. Niesamowita panorama Kantonu! Piwko wypijamy z umiarkowanym smakiem, wódka natomiast paskudna, skutkiem czego wypijamy może z 1/3. Czego się spodziewać po flaszce za dolara. Idziemy spać. 







 Kolacja z takim widokiem...

Trochę się guzdramy ze wstawaniem. Coś tak czułem, że te Chiny na koniec to mnie trochę zmęczą. Nie chciało mi się zwiedzać. Mało tego: jakby to był normalny dzień wyprawy to bym sobie pewnie zrobił „wolne”. Ale co tam. Pasuje się gdzieś przejść, żeby dnia nie marnować. Mamy jakaś lepszą mapkę, idziemy więc. Najpierw oglądamy pobliskie jezioro. W parku emeryci sobie ćwiczą i śpiewają karaoke. Śmieszny widok. Włóczymy się aż trafiamy na świątynię Yan Wai. Trochę inne klimaty niż w poprzedniej części wycieczki, ale dalej ci sami naciągacze. Z tym, że nic nie mówią po angielsku. Potem obieramy azymut na główny deptak. To miasto jest tak wielkie, że kawałek na mapie okazuje się dziesięcioma kilometrami. Ale kluczymy sobie spokojnie po uliczkach. Wiele nie ma do oglądania, ale to Chiny, więc nawet głupia wystawa sklepowa jest ciekawa. Trafiamy na niewielki bazar, a potem na miejsce gdzie handluje się szlachetnymi kamieniami. Potem zupełnie przypadkowo trafiamy na coś, co okazuje się być jednym z większych zabytków Kantonu. Świątynia Hualin naprawdę robi wrażenie. W zasadzie jest to pewien kompleks. W środku mnóstwo naprawdę ciekawych rzeźb. Mnie natomiast zainteresowało pomieszczenie ze zdjęciami. Całe było wypełnione niewielkimi prostokątnymi pudełkami ze zdjęciem. Wymyśliłem, że to najpewniej jakiś rodzaj pochówku. No przedziwaczną sprawa. Bardzo mi się to miejsce spodobało. Specyficzny klimat. Następnie dalej zmierzmy ku głównej ulicy. Gdy tam dochodzimy… Cóż trochę to takie, że nic tam nie ma… Kilka fajnych rzeźb i ciekawe stoiska serwujące ośmiornice. A i jeszcze pracownice sklepu z butami tańczące przed wejściem. Nie pytajcie. Nie mam pojęcia, o co chodzi… W Kantonie faktycznie nie ma nic. To jest wyłącznie przemysłowe miasto bez zabytków (oprócz tej świątyni), ale warto, bo klimat jest. Dla mnie w takich miejscach nie liczą się zabytkowe pagody, a zwykły spacer ulicami. Obserwacja ludzi, sklepów, codziennego życia. To jest ciekawe… Reszta mniej… No dobra, zapomniałem o jednej rzeczy. W Kantonie jest coś, co wrzucają na każdą pocztówkę. Albo wrzuciliby jakby takowe były… To Kanton Tower. Wieża wybudowana niedawno stanowiąca wizytówkę miast. Ponieważ odległość między nią, a nami to kolejne srogie kilometry decydujemy się na metro. Tanie i jedzie wszędzie. Najbliższa stacja okazuje się tą, na której wysiadaliśmy wczoraj. Wbijamy w metro i już po chwili jesteśmy pod wieżą. Ja już jestem zmęczony, zresztą jak już wspominałem: coś nie miałem mocy na zwiedzanie. Robimy kilka fotek siadamy sobie nad rzeką i chwilę kontemplujemy widok tego miejskiego molocha. Po odpoczynku idziemy jeszcze zobaczyć pagodę, która znajduje się obok. Pagoda jak pagoda, ale fajne zdjęcie wyszło, na którym jest ta budowla i Kanton Tower. Zaraz wpadamy z powrotem do metra. 




 Liwan Lake Park







Świątynia Yan Wai.



 Ulice Guangzhou









Świątynia Hualin 




Główny deptak 




Kanton Tower i okolica

Jesteśmy umówieni po odbiór bagażu o 17. Samolot mamy, co prawda po północy, ale ja nauczony doświadczeniem wolę być wcześniej. Jedziemy do centrum, idziemy jeszcze coś zjeść i ruszamy do hostelu. Nie wiem jak to się stało, ale pomyliły nam się kierunki. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy. Po raz kolejny wspomnę: to jest tak wielkie miasto, że jedna przecznica to z trzy kilometry. Idziemy i idziemy i dojść nie możemy… Na miejscu jesteśmy spóźnieni dobrą godzinę. Jeszcze chwilę ogarnięcia i lecimy na metro. Musimy się raz przesiadać. Odległości oczywiście kosmiczne i ludzi ilości niezmierzone. Chciałem zobaczyć tych słynnych upychaczy, którzy upychają ludzi do metra, ale to chyba nie ten kraj. Pewnie takie sceny są w Japonii. Niemniej jednak jakiś „upychacz” by się przydał. Na lotnisku jesteśmy jakoś koło 21, więc wcale nie za wcześnie. Oddajemy bagaż, wybieramy karty pokładowe i idziemy dalej. Pierwsza kontrola i pierwsza kolejka. Stoimy z pół godziny, a to tylko sprawdzenie dokumentów. Potem następna kolejka do kontrola bezpieczeństwa. Też dziwna akcja, bo zabierają mi zapalniczkę. Czemu? Potem następne okienko i oczywiście kolejka: odprawa paszportowa. Dochodzę do okienka a gość do mnie, że nie mam jakiejś karty… Co? Pokazuje mi biurko, coś tam leży i każe to wypełnić. No dobra. Skutkiem czego tracę miejsce w kolejce i po wypełnieniu podstawowych danych staje w kolejce ponowie. Tym razem dostaje pieczątkę wyjazdową. Co za biurokracja! Zeszło to tyle czasu, że w sumie postało nam przysłowiowa chwila do odlotu. Ja sobie słuchałem muzyki, wydaliśmy ostatnie pieniądze na napoje, żeby na francuskim lotnisku nie przepłacać. Po północy wsiadamy na pokład i lecimy. 
 
Lot bez ceregieli. Nic się nie działo tylko plecy mnie zaczęły bolec okrutnie. Starość nie radość. Bladym świtem lądujemy w Paryżu, poznajemy jakoś Polkę, która była na podobnym tripie. W Paryżu mamy kolejne siedem godzin, więc się nam nie spieszy. Niestety, mimo tego, że nie wychodzimy poza obręb lotniska mamy kolejną kontrolę bezpieczeństwa. Tracimy tym samym napoje. Choć w zasadzie nie tracimy, bo wypijamy je „na silę”.  Lotnisko Charlesa de Gola jest gigantyczne i zajebiście tłoczne, ciężko tam znaleźć spokojne miejsce. Ale w końcu się udaje. Mamy miejsce do leżenia na podłodze, na dywaniku. Obok gniazdka do ładowania teflonu i woda za darmo. Spoko. Do jedzenia miałem drożdżówki z suszoną rybą (tak właśnie) zakupione w Chinach i trochę wafelków. Stwierdziłem, że przeżyje.  Czas zleciał mi na oglądaniu serialu na komórce. Po trzynastej lecimy do Budapesztu. Lot to samo: nuda. Wysiadamy w stolicy Węgier i spotykamy kolejne Polki, którym doradzamy jak dojechać na dworzec kolejowy Keleti. My wysiadamy w ścisłym centrum. Zimno jak cholera a ja przecież nie mam bluzy, bo została w Hanoi na lotnisku. Wbijamy do pierwszej lepszej knajpy. Ja zamawiam michę rozgrzewającego gulaszu. Już mi lepiej. Zmieniamy lokal na bardziej „knajpowy”. Busa mamy dopiero przed dwunastą… Zamiana czasu nas męczy okropnie, bo o 21 już zasypiamy. Ratujemy się jednak trunkami i jakoś udaje się wytrwać. Przed dwunastą metro i na dworzec. Potem przespany Polski Bus, Kraków, przerwa na zapiekankę i do domu kolejnym Polskim Busem…

Tak skończył się ten niesamowity trip…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz