Wjazd do
Sajgonu, czyli w nowym nazewnictwie Ho Chi Minh City odbywał się bardzo długo…
W od momentu, gdy wjechaliśmy w miasto do chwili zatrzymania minęło najpewniej
dobre półtorej godziny. Trafiliśmy akurat na godziny szczytu, które przypominały…
Sajgon. Rzeka motorków przelewała się przez wszystkie ulice. Widok niesamowity.
Cały czas miałem włączoną mapę i GPS. Oceniałem kierunek i odległość pomiędzy
aktualnym położeniem, a naszym hotelem zarezerwowanym dzień wcześniej. Tak się
jednak szczęśliwie okazało, że autobus zatrzymywał się na dworcu oddalonym o
mniej niż kilometr od naszego lokum. Super. Jesteśmy na miejscu, wypakowujemy
się z autobusu, Michał zapala papierosa i po chwili ruszamy w poszukaniu znaku
na mapie. Droga prosta jak drut, jednak nie do końca możemy zlokalizować
właściwe miejsce. Dopiero po chwili orientujemy się, że adres tego miejsca to
nie główna ulica, ale jedna z mniejszych bocznych. Trzeba wejść przez bramę i
jesteśmy. Bardzo fajne miejsce. Od razu mi się spodobało. Przyjemna recepcja,
miła pani. Logujemy się szybko i ruszamy na poszukiwanie jakiegoś jedzenia. Nie
szukając długo, bo głód ściskał nas mocno wpadliśmy na knajpkę specjalizującą
się w zupkach. Pisałem już wcześniej o zupie pho. Jest jej kilka rodzajów i
odmian. Tym razem zamówiliśmy po zupie z węgorza… Nigdy wcześniej nie jadłem
tej ryby, więc byłem ciekawy. Zupa była naprawdę smaczna. Nawet bardzo smaczna.
Domawiamy do tego po piwku i cieszymy się chwilą. Coś jednak łazić nam się nie
chce. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i wróciliśmy do hostelu. Tam piwko
jedno, drugie. Michał w między czasie zostaje nauczycielem gry na gitarze. Pani
recepcjonistka jest młodą adeptką tej sztuki. Wiadomo jak to nauka, mało kto
się geniuszem rodzi, dlatego zmęczyło mnie to trochę, jakoś nie miałem też
ochoty na „hostelowe” gadki, więc poszedłem się wykąpać, przepakować i poczytać
przewodnik. Chciałem się dowiedzieć, co
będę robił na dzień następny.
Wstałem
wcześnie, ogarnąłem się, zjadłem śniadanie Michał spał dalej. Czekanie na niego
podniosłoby mi tylko ciśnienie, więc zabrałem podręczny plecak i wyszedłem
zwiedzać sam. Czasem tak trzeba. Załatwiłem mapę w recepcji. Marną, ale zawsze
i poszedłem przed siebie. Mino, że Ho Chi Minh to ogromne miasto to
jakiekolwiek atrakcje są blisko siebie. Inna sprawa, że nie ma ich za wiele. Po
pierwsze ruszyłem do Muzeum Historycznego. Niespecjalnie jestem fanem takich
muzeów ale w nazwie było coś w rodzaju : „Muzeum Historii i Rewolucji”. W Hanoi
nie byłem, więc stwierdziłem, że w Sajgonie się wybiorę. Po drodze miałem
jeszcze słynne targowisko. Słynne może, ale na pewno nie fajne. To jest takie
miejsce, pod które podwozi się turystów autokarami. Kilka tych autokarów stało.
W środku ceny bardzo wygórowane i ludzie niechętni na negocjacje. Uciekam z
tego miejsca bardzo szybko. Poszedłem sobie w uliczkę boczną, a tam już
normalniejsza atmosfera. Cała ulica to sklepy z ciuchami turystycznymi.
Postanowiłem rozeznać się nieco w cenach, bo siostra zamówiła sobie kurtkę
przeciwdeszczową. Nie wiedziałem jak się do tego zakupu zabrać, wszedłem do
pierwszego sklepu i gość zawołał sobie cenę w okolicach 40 dolarów. Wiedziałem,
że jest ona do negocjacji, nie wiedziałem tylko jak z jakością. Niby znana
marka, ale wiadomo, że najpewniej to podróbka. Dokładnie oglądałem ciuchy i
wyglądały na całkiem solidne. Plecak kupiony w Hanoi nosiłem już prawie trzy
tygodnie i nie było po nim widać śladu zniszczenia. Goście jednak nie byli
bardzo skłonni do negocjacji, ja też nie naciskałem, bo do końca wyjazdu
jeszcze trochę czasu i nie wiem jak będzie z finansami. Postanowiłem decyzje o
ewentualnym zakupie odłożyć do Hanoi. Zakończyłem tym samym shopping na ten
dzień i poszedłem już bezpośrednio do muzeum. Budynek całkiem ładnie
prezentował się z zewnątrz. Zakupiłem bilet za około jednego dolara i idę
zwiedzać. Z historii to mamy jakieś monety, dekrety, stroje… Mnie to tak
średnio interesuje. Trafiłem jednak na coś ciekawego. Okazało się, że ten
budynek pod ziemią miał całkiem pokaźny schron, który można zwiedzać. Zajebiste
miejsce, pełne zakamarków. Byłem zaskoczony, gdy wydostałem się z tunelu w dość
dużej odległości od budynku muzeum. Już wiedziałem, że watro było zapłacić tego
dolara. Dalsze sale są poświęcone najnowszej historii, czyli wojnie w Wietnamie
i oczywiście rewolucji. W sali poświęconej rewolucji sporo ciekawych zdjęć,
plakatów, trochę pamiątek. To mi się podobało. Ciekawe miejsce i można się
sporo dowiedzieć. Wyszedłem zadowolony. W okolicy muzeum są jeszcze zdobyczne
na amerykańskiej armii pojazdy wojskowe, które musiałem oczywiście obejrzeć z
bliska.
Muzeum Historyczne
Dalszy punkt programu zwiedzania to Independence Palace. Co to takiego?
No taki budynek bardzo dumnie nazwany tylko, dlatego że jest on pewnym
symbolem. Symboliczny moment zjednoczenia Wietnamu to chwila, w której północno wietnamskie czołgi forsują bramę tegoż pałacu. Z zewnątrz wygląda to
kiepsko, więc do środka nie miałem ochoty wchodzić. Poza tym był to czas
przerwy południowej, więc pałac był zamknięty do 13. Postałem jednak chwilę w
recepcji, bo była tam bardzo przyjemna klima, a na zewnątrz słupek rtęci
zbliżał się już do 40 stopni. Po wyjściu doczepił się do mnie jakiś koleś i
zaczął mi wciskać tuk tuka do jakiejś pagody. Gdy się w końcu typa pozbyłem,
poszedłem usiąść moment na ławce, żeby się napić wody w spokoju i odsapnąć
chwilę. Ani 30 sekund nie wysiedziałem, zaraz przychodzi jakiś typ i chce mi
naprawić but. Jak naprawić? Przecież działa. Gość mi pokazuje klej i coś na
buta, że niby zepsute. Człowieku weź spierdzielaj! Ani chwili spokoju. Gość był
tak upierdliwy, że po prostu wstałem i poszedłem dalej. Zaraz obok były dwa
„fantastyczne” zabytki Sajgonu. Jak się nie ma wiele, to z wszystkiego można
zrobić atrakcję turystyczną. Pierwsza moim oczom ukazuje się Katedra Notre
Dame. Obchodzę ją dookoła i nic mnie nie zachwyca. Z ciekawostek to przed
katedrą stoi pomnik mamy Jezuska. Ponoć była kiedyś taka akcja, że ktoś się
dopatrzył czegoś, co przypominało łzy na policzku. Tłumy zaczęły nawiedzać to
miejsce i policja musiała zamknąć okoliczne ulice. Łzy zniknęły tak nagle jak
się pojawiły. Cud? Ta jasne… Może ptak nawalił na pomnik – w to prędzej uwierzę
hehe. Zaraz obok katedry mamy kolejną atrakcję: budynek poczty centralnej. Z
odległości nie zrobił on ma mnie żadnego wrażenia, ale gdy podszedłem bliżej i
usiadłem sobie spokojnie na ławce dojrzałem, że budynek jest kapitalnie
zdobiony orientalnymi wzorkami. Ciekawostką jest to, że zaprojektował go Pan
Eiffel ten sam, co tą słyną wieże w Paryżu. Ponieważ budynek ten normalnie jest
pocztą, więc wlazłem do środka. Poczta jak poczta z tym że na ścianach fajnie
mapy i po środku ogromny portret Wujka Ho. Wiadomo: bez tego się nie obejdzie.
Trochę pokręciłem się po okolicy i poszedłem dalej.
Independence Palace
Katedra
Zabytkowy budynek poczty
Chciałem trafić na ratusz,
ale jakoś się zamotałem i poszedłem ulicą równoległą prosto w kierunku rzeki.
Dotarłem do szkoły marynarki. Na fasadzie ogromny obraz Wujka Ho, tym razem w
stroju marynarza. Obok było jakieś muzeum, ale nie byłem w stanie dowiedzieć
się czego lub kogo. Dowiedziałem się jedynie, że otwarte jest od 14, bo
przerwa. Informację tą otrzymałem na migi plus pismo obrazkowe. Następnym w
kolejności punktem mojego programu zwiedzania było Muzeum Ho Chi Minha. Nie
chciałem koczować pod bramą, więc postanowiłem posiedzieć chwilę na ławce i
asekuracyjnie zaczekać na tą czternastą. Rzeka przepływająca przez Sajgon to
Nhà Bè. Całkiem spora, żeglowna rzeka. Mogłem sobie popatrzeć na potężne statki
i barki. Zjadłem wafelka, nawodniłem się srogo i poszedłem do muzeum. Wstęp też
jakoś koło dolara. A co w tym muzeum? A pamiątki po Wujku Ho, sporo zdjęć,
wszędzie obrazy czy cytaty oprawione w ramki. Śmieszne to było, ale śmiać się
nie wypadało – pewnie za śmieszki heheszki z Ojca Narodu należy się deportacja.
Największym kuriozum było coś w rodzaju świątyni poświęconej Wujkowi. Coś jak
buddyjska świątynia tylko zamiast buddy wiadomo kto. Obok były zdjęcia z takich
świątyń z terenu całego Wietnamu. No cyrk. Nie mnie oceniać tego człowieka, ale
miłość do niego w narodzie Wietnamskim jest nieprawdopodobna. Podobało mi się
to muzeum, wiele się nie dowiedziałem, bo ciężko wybrać jakieś wartościowe
informacje z takiego morza propagandy, ale byłem zadowolony. Po wyjściu mogłem
skierować już na azymut do hostelu, ale postanowiłem wrócić się kawałek i
zobaczyć jednak ten ratusz.
Rzeka Nhà Bè
Muzeum Ho Chi Minha
Nie nadrobiłem wiele drogi i po piętnastu minutach
trafiłem na wielki deptak. Na końcu pomnik Wujka Ho, a za nim monumentalny
ratusz. Całość prezentowała się o tyle nietypowo, że dookoła wyrastały
gigantycznie wieżowce. Zrobiłem kilka zdjęć i postanowiłem udać się coś
zjeść. Zbliżało się już późne
popołudnie, więc po jedzeniu obrałem kierunek na hostel. Po drodze postanowiłem
jeszcze przejść się i obczaić coś w temacie wycieczek, które nas interesowały.
Chcieliśmy na pewno odwiedzić Deltę Mekongu i słynne tunele Củ Chi. Pasowało
też ogarnąć transport do Hanoi, ale wszystko po kolei. Poszedłem na ulicę z
duża ilością biur podróży, wszedłem do pierwszego lepszego i zaczynam
negocjacje. Cena mi się nie spodobała, więc idę do następnego, tu podobnie. W
trzecim natomiast udało mi się wynegocjować cenę osiem dolarów. Osiem dolarów za jednodniową wycieczkę na
Deltę Meongu i osiem darów za jednodniową wycieczkę do świątyni kaodaistycznej
i tuneli Củ Chi. Mowie, że skonsultuje się z kumplem i wrócę. Tym razem nie
oszukiwałem. Wróciłem do hostelu. Znalazłem Michała w recepcji. Okazało się, że
on też się wybrał na miasto, ale jakoś się nie spotkaliśmy. Michał ustalił, że
nie możemy niestety przedłużyć naszego pobytu w tym hostelu, bo wszystkie
miejsca są zarezerwowane. Ale zaraz za rogiem mamy następny. Rezerwujemy, więc
miejsca na następną noc. Dalsze ogarnianie polega na załatwieniu biletów na
samolot. Zdecydowaliśmy się lecieć, bo koszt nie jest jakoś bardzo wygórowany.
Różnica w porównaniu z ceną za autobus wynosi około 15- 20 dolarów, ale autobus
jedzie z Sajgonu do Hanoi 37 godzin… Wszedłem, więc na stronę pośrednika.
Spoko: bilet z bagażem kosztuje 50 dolarów. Chce rezerwować i nie mogę. Nie
dało się wybrać Polski, jako obywatelstwa. Próbowałem kilka razy i na telefonie
i na tablecie. No nic nie poradzimy, idziemy do biura podróży. Znaleźliśmy
pierwsze lepsze, zamówiliśmy bilet, chwile nam zeszło, ale ostatecznie się
udało. Opłata manipulacyjna wynosiła 2 dolary. Zajebiście. Rzecz kolejna to
zarezerwowanie wycieczek. Czemu te wycieczki? Otóż sprawa jest banalnie prosta:
na własną rękę się da, ale kosztuje to drożej i zajmuje dużo czasu…
Przykładowo. Chcemy się wybrać nad Deltę Mekongu. Najlepszym sposobem na to
jest pojechanie do miejscowości My Tho. Bilet z Sajgonu do tej mieściny w jedną
stronę kosztuje 2,5 dolara. W dwie to już 5 dolarów. W tej cenie nie mamy nic,
nie wiemy jak daleko są dworce, bo dalsza odległość do centrum może oznaczać
plus 1-2 dolary za tuk tuka. W cenie wycieczki mamy przejazdy, rejs po Mekongu,
degustacje, obiadek, łódki po dżungli i nawet zaprzęg. Ja wiem, że to trochę
lipa tak być przepędzanym, ale stwierdziłem, że przeżyje. Zobaczę jak to
wygląda z tej drugiej strony. Wróciliśmy do biura, które obczaiłem wcześniej,
zaklepaliśmy dwie wycieczki i poszliśmy jeść, bo już umierałem z głodu.
Znaleźliśmy niedaleko fajną knajpkę, zamówiłem sobie pad thai, czyli makaron po
tajsku. Czemu nie. Jakaś odmiana. Bardzo mi to danie smakowało, a dodatkową
niespodziankę były przyprawa w postaci karaluchów. Zamówiliśmy jeszcze do tego
po piwku oraz wietnamską wódkę i rum. Trunki wysokoprocentowe mają tam
kiepskie, bo żaden nie przekracza 30 %. Pani podaje te trunki na lodzie, więc
żeby procenty nie zmniejszyły się do poziomu mocnego wina trzeba to dość szybko
pić. Wbrew pozorom rum nie był wcale taki zły. Po posiłku jeszcze po piwku w
hostelu i idę spać.
Ratusz wraz z pomnikiem Wujka Ho
Słynny wieżowiec: Wieża Bitexco
Rano dość
wczesna pobudka. Ogarnąłem się wieczorem, więc nie maiłem wiele pakowania.
Szkoda, że musimy się wynosić z tego hostelu. Podobało mi się tu. Ugadujemy się
z recepcjonistką, że zostawimy bagle i
odbierzemy je wieczorem. Lecimy pod biuro, w którym zakupiliśmy wycieczki.
Oczywiście całość tematu lekko się przedłuża. Mieliśmy wyjechać o ósmej, a
wyjechaliśmy trochę później. Było trochę zamieszania, bo nasz pilot /
przewodnik musiał ustalić, kto na iludniową wycieczkę się wybiera. Bus nabity
oczywiście od pełna. Jedziemy. Wyjazd z Sajgonu zajmuje oczywiście bardzo
długo. Jedziemy docelowo do miasta My Tho. Po drodze zatrzymujemy się w jakimś
zajeździe. Miejsce jest tak okropne, że nawet nie mam ochoty czegokolwiek tam
oglądać. Sztuczne chatki, ze sztucznymi kwiatkami, jakiś mostek, a ludzie
jarają się jakby już byli na miejscu. Ceny wiadomo: razy trzy. Do celu nie było
już daleko. Okazało się, że program wycieczki obejmuje jeszcze zwiedzanie Chùa
Vĩnh Tràng w My Tho. Zajebiście! Pisałem już, że trochę mi się świątynie
przejadły, ale ta była kapitalna. Ogromne posągi buddy w tym buddy śmiejącego
się- jak po miękkich narkotykach i buddy w pozycji horyzontalnej. Sama świątynia
też bardzo ciekawa. Centralna sala miała w dachu dziury, przez które padało
światło oświetlając posagi wewnątrz. Robiło to wrażenie. Pokręciliśmy się po
kompleksie pewnie z pół godziny, wróciliśmy do busa i ruszamy dalej. Dojeżdżamy
do miasta i zatrzymujemy się w okolicach przystani. Moment zamieszania z
biletami, po czym wsiadamy na łajbę. Punkt programu numer jeden: wyspa z
pszczołami. Dopływamy na miejsce i zostajemy zaproszeni na degustację,
oczywiście połączoną ze sprzedażą jakiś miodowych specyfików. Każdy dostaje po
szklance herbaty miodowej. Dodam, że wyśmienitej. Okazuje się, że w naszej
wycieczce jest jeszcze jeden Polak, z którym moment łapiemy komitywę i
zaczynamy wymieniać się wrażeniami. Po pół godzinie znowu ładujemy się do łódki
i płyniemy dalej. Kolejna atrakcja to kokosowa manufaktura. Dopływamy do innego
punktu tej samej wyspy i wchodzimy do zakładu, w którym robi się z kokosów
różne rzeczy. Np. cukierki czy whiskey, którą oczywiście zdegustowaliśmy.
Trunek ten nie był na tyle wyśmienity, żeby wyciągnął od razu plik dolarów
celem jego nabycia. Był przyzwoity. Cukierki też były śmieszne w smaku.
Postanowiłem je kupić, ale nie tu. Następnie idziemy na spacer do „knajpy”, w
której mamy wysłuchać typowych Wietnamskich pieśni. Jak ja nie ciepnie takich
atrakcji… Do tego degustacja owoców. Większość już jadłem, więc szału nie było.
Dodam tylko, że niektóre owoce jak mango czy smoczy owoc podaje się z
przyprawami. Zestaw to sól, chili i cholera wie co jeszcze. Bardzo fajne jest
łączenie owocu z tymi przyprawami. Smak w Polsce niespotykany. Na koniec
odwaliliśmy niezła cebulę. Pani przyniosła koszyk i postawiła na każdym ze
stolików. Myśleliśmy, że to na śmieci, więc powkładaliśmy tam chusteczki i
wykałaczki… Okazało się, że pani zbierała napiwki za występ hehe. W miedzy czasie wybuchła jakaś awantura
między jedną turystką, a panem przewodnikiem. Nie wiem o co poszło, ale to
chyba był jedyny raz kiedy widziałem zdenerwowanego Azjatę. Gość miał tak
podniesione ciśnienie, że babce powiedział, że jak się jej nie podoba to może
sobie pójść… Następny punkt programu to
to o co mi chodziło. Deltę Mekongu, a konkretnie jej zwiedzanie wyobrażałem
siebie z małej łódki z Wietnamskim wioślarzem. Płyniemy sobie przez dżunglę,
wokoło jakieś zwierzęta. I taka atrakcja była… Szkoda, że trwało to może z 10
minut. Żenada trochę, ale wycieczka przypominam, kosztowała osiem dolców za
łeb… Nie będę wydziwiał. Na tym ekspresowym spływie fociłem jak szalony, bo
chciałem mieć jakieś przyzwoite zdjęcia. Foty nawet wyszły, ale byłem
rozczarowany czasem rejsu… Wysiadamy z łódek i się pakujemy do jakiejś karety
zaprzęgniętej w kucyka. Biedne zwierze, w takim upale… Poznajemy też dwie
Czeszki i Słowaczkę. Te to są dopiero zbulwersowane losem koników. Na szczęście
przejażdżka trwa również z 10 minut. Dojeżdżamy do łajby i płyniemy dalej. A i
jeszcze ciekawostka: po drodze patrzę, a tu jakiś krzak ze smoczymi owocami,
podchodzę bliżej w celu zrobienia zdjęcia, patrzę a tam owoce są przywiązane
sznurkiem. Ot taki smutny obraz… Kicz jak cała ta wycieczka, ale na szybko
inaczej się nie da. Płyniemy, więc w kolejny rejs. Następna wyspa słynna jest z
farmy krokodyli i Kokosowego Mnicha. Ponoć żył na niej kiedyś mnich, który
sobie wymyślił, że będzie się żywił wyłącznie kokosami. Chyba nie pożył za
długo. Na wyspie faktycznie mamy farmę krokodyli, mega kiczowaty park z jakimiś
rzeźbami i w sumie tyle. Przysługuje nam obiad, ale ja chyba nie mogłem
uwierzyć, że żarcie jest w tych ośmiu dolarach, więc ostatecznie nie poszliśmy
jeść. Poza tym to nie była moja pora na jedzenie. Przez ten upał myślałem tylko
o przyjmowaniu płynów. Ostatni rejs był
już do stałego lądu. Ze statku
załadowaliśmy się do busa i pojechaliśmy prosto do Sajgonu. Tym razem było
szybciej, bo jechaliśmy autostradą. Na miejscu jesteśmy jakoś po 17. Idziemy po
plecaki i przenosimy się do nowego hostelu. Nie był daleko, bo jakieś 500
metrów od starego lokum. Załatwiamy formalności i się ogarniamy. Celem na ten
wieczór jest też wymiana kasy. Coś nam się waluta zaczęła kończyć. Szybko
znajdujemy złotnika, wymieniamy hajs i można w końcu iść coś zjeść. Znajdujemy
knajpkę z wczoraj. Jedzenie mieli naprawdę dobre i ceny przystępne. Zamawiamy
makaron, po piwku i jakąś wódeczkę i tak nam mija wieczór. Podczas powrotu
przechodzimy koło parku przy głównej alei. Polak, którego spotkaliśmy wcześniej
mówił, że jest tam coś w rodzaju festiwalu jedzenia. Sporo smakołyków z różnych
stron świata szczególnie z Japonii. Ceny nie najniższe, ale spróbowałem sobie
tych słynnych kulek z ośmiornicą. Zdegustowaliśmy też kiełbaskę i śmieszne małe
jajka. Chyba przepiórki. Po tych smakołykach poszliśmy do hostelu spać, bo
jutro znowu pobudka.
Świątynia Chùa
Vĩnh Tràng
Mekong
Produkcja kokosowych smakołyków
Tak to sobie wyobrażałem...
Farma krokodyli
I sytuacja
znowu się powtarza. Lecimy na ósmą pod biuro podróży, z niewielką obsuwą
zabiera nas bus i jedzmy zwiedzać. Dziś mamy naprawdę fajnego przewodnika, gość
wygadany, sypie żartami. Aż miło było posłuchać. Chwile nam umila podróż swoimi
historiami a potem ja idę się zdrzemnąć na moment, bo coś mnie łamało, mimo że
spałem długo. Przed południem jesteśmy przy pierwszej atrakcji, czyli Świątyni
Kaodaistycznej. Co to takiego ten Kaodaizm? A śmieszna to religia. Goście
miksują w jedno większość najważniejszych religii: jakieś smoki, węże a nawet
oko opatrzności. Wszystko to mega kolorowe i fantazyjnie rzeźbione.
Postanowiłem najpierw przejść się po okolicy. Wokoło jakiś lasek, sporo małp
się kręci. Fajne posagi. Oczywiście zostałem opierdzielony, bo okazało się, że
jakiejś tam linii w czasie nabożeństwa nie można przekraczać. Po obejrzeniu
świątyni z zewnątrz udałem się do środka. O 12 rozpoczynało się nabożeństwo,
więc się trochę spóźniłem. Najpierw znalazłem siebie miejsce koło „orkiestry”,
zrobiłem parę fotek, ale strasznie dużo ludzi przepychało się obok mnie i nie
miałem ani chwili spokoju. Zlazłem, więc na dolną kondygnację i znalazłem sobie
spokojne miejsce za filarem. Nie niepokojony przez nikogo mogłem obserwować
całe nabożeństwo. Wiele się tam nie działo, ale fajnie poprzebierani ludzie
bili pokłony i śpiewali zajebistą mantrę. Udzielił mi się nieco klimat
skutkiem, czego trochę się tam zasiedziałem. Myślałem, że spotkanie w busie
jest o 13, a było za piętnaście. Goście Michała wysłali, żeby mnie szukał hehe.
Dzięki mojemu spóźnieniu wyruszamy 15 minut po czasie.
Świątynia Cao Dai
Jazda jednak długo nie
trwa, bo zaraz zatrzymujemy się w jakiejś knajpie na popas. Żarcie tym razem
nie jest za darmo, więc bierzemy coś do nawodnienia i sajgonki. Gdy wszyscy
kończą popas ładujemy się znowu do busa i jedziemy już do tuneli. O co się w
tym rozchodzi. Każdy chyba słyszał o Wojnie w Wietnamie. Walczyli w niej
Amerykanie z wietnamskimi komunistami. Oczywiście siły najeźdźcy były
przytłaczające zarówno technologiczne jak liczebnie. Wietnamczycy musieli
wymyślić, więc jakiś sposób na opór. Wymyślili te tunele i niezwykle przemyślany
system walki partyzanckiej. Tunele ciągnęły się po dżungli kilometrami. Dzięki
tym tunelom wietnamscy partyzanci mogli się niezauważenie przemieszczać po
całym terenie zaskakując wroga. W tunelach tych mieściły się szpitale, kuchnie,
zbrojownie. Dosłownie wszystko. Przyjeżdżamy na miejsce, ogarniamy bilety i
wchodzimy do dżungli. Najpierw wejście do tuneli. Ukryte doskonale i bardzo
małe. Ponoć i tak powiększone na potrzeby turystów. Parę osób weszło, ja się
wahałem, ale ostatecznie spróbowałem. Widziałem jednak na twarzach innych
zwiedzających lekki niepokój. Ale się udało. Michał próby nie podjął, a szkoda,
bo mogłaby być to jedna z najśmieszniejszych akcji wyjazdu hehe. Dalej mogliśmy oglądać np. system wentylacji. Goście instalowali go w mrowiskach. Niesamowicie
pomysłowe. Potem była ekspozycja pokazująca odzyskiwanie materiałów wybuchowych
z amerykańskich niewybuchów. Mnie jednak najbardziej interesowały pułapki.
Niesamowicie pomysłowe konstrukcje, mające na celu okaleczanie wroga. Taki
żołnierz wpada w taki dół z gwoździami (uproszczenie strasznie, ich pułapki
były znacznie bardziej wyrafinowane), wrzeszczy z bólu, koledzy przychodzą go
ratować, a tu zasadzka od tyłu. Wietnamczycy znikają tak szybko jak się
pojawili, a 10 trumien z amerykańskimi wojakami leci za ocean… Nie mnie
oceniać, ale zrobiło to na mnie duże ważnie. Partyzantkę Wietkongu uważa, że za
najlepszą i najbardziej zabójczą w historii wojen na świecie. Spacer po dżungli
zakończył się na strzelnicy. Jedyne 20 dolarów za 10 nabojów i można się poczuć
jak żołnierz. Żenada. Nie dałbym nawet pięciu dolarów. Co ciekawe: większość
osób się zdecydowała na taką zabawę. Już całkowicie na zakończenie mieliśmy do
przejścia 100 metrów takiego tunelu. Oczywiście całość powiększona na potrzeby
turystów. Włazimy. Ja nie mam klaustrofobii, ale czułem się tam dziwnie.
Temperatura w tym tunelu na pewno przekraczała 50 stopni, więc po dwóch krokach
byłem zlany potem są tam wyjścia co 20 metrów. Skorzystałem z pierwszego, bo
myślałem, że się ugotuje. I na tym w zasadzie wycieczka się zakończyła. Z
lekkim opóźnieniem władowaliśmy się do busa i pojechaliśmy w drogę powrotną do
Sajgonu. Na miejscu obiadek, piwko i spać. Jestem lekko zmęczony i muszę
odespać.
Pułapki
Wejścia do tuneli
Wentylacja
W środku tunelu. Foto. Michał Świder
W Ho Chi
Minh City mieliśmy jeszcze dwa całe dni. Może nie do końca dobrze
przemyśleliśmy ten samolot, może trzeba było go zabukować dzień wcześniej. Z
początku były jakieś plany, żeby pojechać na wybrzeże, ale ostatecznie daliśmy
sobie siana. Ja rano wstałem, jako pierwszy, ogarnąłem się i stwierdziłem, że
sobie idę. Michał został w hostelu. Plan na dziś był następujący: idę na główną
stację kolejową. Po co? A ponoć jest
jakaś słynna i jest tam zabytkowa lokomotywa. Liczyłem również na to, że po
drodze będą jakieś fajne dzielnice. Faktycznie były. Lubię się oddalić od
głównych punktów zwiedzania i dotrzeć do miejsca gdzie ludzie mieszkają żyją i
pracują. Od razu jakoś inaczej się człowiek czuje. Spacerowałem sobie,
patrzyłem na stoiska. Skusiłem się w końcu na sok z trzciny cukrowej. Smak
dziwny, ale mi podpasował. Doszedłem w końcu do tej stacji kolejowej. Tak jak
się spodziewałem: szału nie było, ale przed wejściem faktycznie stoi zajebista
lokomotywa. Postanowiłem jednak przejść się po peronach i zobaczyć jak
wyglądają wietnamskie pociągi. Wyglądają jak pociągi hehe. Niestety spokoju nie
miałem, bo moje pojawienie się na dworcu uruchomiło kilku „pomagaczy”, którzy
chcieli mi ułatwić kupno biletu czy zaoferować taksówkę. Nie mogłem się od nich
opędzić, więc przeszedłem się tylko kawałek i poczłapałem w kierunku powrotnym.
Nie wybrałem jednak tej samej trasy tylko zanurkowałem w poboczne uliczki.
Trafiłem na ciekawy bazar, na którym za dolara zakupiłem ogromne opakowanie
kadzidełek: jak przywozić pamiątki z podróży to praktyczne. Sam bazar też był
bardzo ciekawy. Nikt nie namawiał nachalnie na kupowanie, panie podawały do
degustacji owoce skutkiem czego ugryzłem kawałek duriana i jeszcze jakieś ze
trzy dziwne rośliny o kształtach, smakach i kolorach niezmiernie egzotycznych.
Z tego labiryntu uliczek wyszedłem jakoś w okolicach dworca autobusowego, na
którym wysiadaliśmy, gdy przyjechaliśmy do Sajgonu. Ponieważ było jeszcze
wczesne popołudnie zdecydowałem się wyruszyć dalej w poszukiwaniu przyjemnej
knajpki celem spożycia piwka. Trochę musiałem się ołazić, ale w końcu znalazłem
miejsce, które mi odpowiadało. Jak zwykle jednak czas relaksu musiał być
„uatrakcyjniony” przez jakiegoś biznesmena. Podchodzi do mnie gość i zaczyna
coś gadać o wynajęciu rikszy. Tłumacze mu, że nie chce, a koleś wyciąga z
plecaka jakiś album i zaczyna mi pokazywać. Są w nim listy od ludzi z różnych
zakątków świata rekomendujących usługi tego gościa. Sympatyczna sprawa, ale na
cholerę mi riksza. Szczególnie uparcie pokazuje mi list jakiejś laski z
Holandii. Znowu koleś usłyszał, że jestem z „Holland” a nie z „Poland” – bardzo
częsty przypadek w Azji. Gość mnie pomęczył z pięć minut i sobie poszedł,
więc mogłem dokończyć już browarka w spokoju. Po nawodnieniu przeszedłem się
jeszcze chwilę deptakiem i wróciłem do hostelu, bo zbliżała się 16. Zastałem
Michała sączącego piwko przed wejściem. W sumie jutro też jakoś nie mamy wiele
do roboty, więc możemy zacząć jakąś małą imprezkę. Dopiliśmy, co kto tam miał i
poszliśmy na miasto. Najpierw jakieś jedzenie. Do tego piwko i nieco rumu,
potem zmiana knajpy i podobny zestaw trunków. W drugiej knajpie zagaduje nas
jakaś babka. Bardzo chce sobie pogadać po angielsku, więc się dosiadamy. Pijemy
z nią piwo i tak nam czas mija. Było już późno, gdy się rozstaliśmy z
Wietnamką, ale u nas były jeszcze smaki na może jedno, może dwa… Postanowiliśmy
zrobić coś śmiesznego i stwierdziliśmy, że pójdziemy na piwo do burdelu .
Znaleźliśmy z piwkiem w mniej więcej przyjemnej cenie. Choć i tak było ono trzy
razy droższe niż w normalnym lokalu. Dziewczyny dosiadają się do stolika,
uśmiechają się i zagadują. Jakaś tam konwersacja się toczy, ale gdy stwierdzam,
że im drinka nie postawię to odchodzą, udając obrażone, do innego klienta a za
moment zjawiają się inne. Śmieszne strasznie to było i ubawiliśmy się po pachy.
Wypiliśmy tam chyba ze dwa browary i nam się znudziło. Stwierdziliśmy, że
zmieniamy lokal i poszliśmy obok. Tu było już inaczej, bo laski chyba same
chciały żeby się do nich podeszło z fikuśnym drinkiem. Gdy wypiliśmy to chyba
ósme tego wieczora piwo postanowiliśmy jednak iść do hostelu. Wybraliśmy drogę
prowadzącą węższą uliczką i od razu zaatakowały nas kolejne laski. Zaczęły nas
ciągnąć do salonu masażu. Ciekawa sprawa: ponoć w dzień jest to normalny masaż,
a w nocy zmienia się on w „massage with happy ending ny friend” . Cena tej
usługi zaczynała się od 10 dolarów, a skończyła na 5 dolarach. Będę szczery:
kusiło, bo namawiająca mnie dziewczyna była niesamowicie ładna. Zdrowy rozsadek
na szczęście wygrał i poszliśmy grzecznie spać do hostelu. Był to wieczór pełen
pokus i był to drugi wieczór w Azji podczas całego wyjazdu, o którym mogę
powiedzieć, że się upiłem. Lekko, bo lekko, ale owszem.
Sajgon mniej znany
Poranek nie
przynosi jakoś specjalnych dolegliwości, jednak okazuje się, że wstajemy koło
10-tej. Czas mamy do 12, bo wtedy się musimy wymeldować. Ogarniam bagaż,
przepakowuje się już pod kątem lotu. Plan na dziś to muzeum Wojny w Wietnamie.
Z powodów politycznych zmieniono nazwę z Muzeum Amerykańskich Zbrodni
Wojennych. Wiadomo o co chodzi… O kasę głównie. Ogarniamy się przed 12,
zostawiamy bagaże w hostelu, idziemy piechotą, bo to nie daleko. W sumie trochę
się pogubiliśmy, ale ostatecznie wyszło nam to na dobre, bo muzeum po przewie
obiadowej otwierają o 13, a my byliśmy kilka minut po. Kupujemy bilety i
wchodzimy do środka. Najpierw plac przed muzeum wypełniony zdobyczami
wojennymi. Sporo czołgów, kilka samolotów, dwa śmigłowce. Pooglądałem, popatrzyłem i poszliśmy do budynku. Pierwsze piętro to w zasadzie plakaty
propagandowe. Sporo wycinków z gazet z całego świata dotyczących wojny i
mnóstwo zdjęć ludzi protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie na całym
świece. Piętro drugie to już większy hardcore. Mamy sporo fotografii z wojny, w
tym bardzo brutalnych ujęć. Sporo naprawdę słynnych zdjęć, które swego czasu
obiegły cały świat. No i mamy specjalny pokój przeznaczony tylko dla ludzi o
mocnych nerwach. Amerykanie podczas wojny używali broni o nazwie „pomarańczowy
agent”. Była to broń chemiczna. Co robiła z ludźmi? Można sobie wpisać w
Google. Ja zdjęć nie wrzucam, bo mi było głupio robić. Były one na tyle mocne,
że nie spędziłem w tej sali zbyt długiego czasu. Ostatnie piętro to sporo
pamiątek z wojny: karabiny, mundury, ekwipunek. Zwiedziłem to muzeum z wielkim
skupieniem. Nigdy nie pałałem sympatią do tego, co wyrabia Wujek Sam na
świecie, ale to co tam zobaczyłem sprawiło że sam bym pewnie poszedł
protestować przed ambasadę USA.
Muzeum Wojny w Wietnamie
Po zwiedzaniu trzeba było trochę odetchnąć.
Postanowiliśmy coś zjeść i może wypić jakieś piwko… Kilka przecznic od muzeum
trafiamy na Pizza Hut. Oczy mi się zaświeciły, bo marzyłem o smaku prawdziwego
żółtego sera… To, co oni tam mają to przeważnie ser topiony albo jakiś wyrób
seropodobny, a prawdziwego sera nie uświadczysz… Ta pizza była wspaniała!
Kosztowała dużo, ale mnie uszczęśliwiła. Mogę kilka kolejnych dni wpierdzielać
nudle. Jakoś to piwko odpuściliśmy. Wróciliśmy do hostelu i postanowiliśmy
zbierać się powoli na lotnisko. Stwierdziliśmy, że mimo iż mamy samolot o
22.50, to pojedzmy wcześniej. Nie wiadomo jak z ruchem ulicznym, nie wiadomo jak
z odprawą i innymi cudami. To Wietnam: zdarzyć się może absolutnie wszystko.
Odbieramy bagaże, lecimy na przystanek który jest niedaleko . Ustalamy jaki to
bus, czekamy może z 20 minut i ładujemy się na pokład. Autobus z centrum jechał
jakoś około godziny. Sporo, bo lotnisko jest naprawdę blisko. Dojeżdżamy do
lotniska, ogarniamy terminal lotów wewnętrznych i zaczyna sie ulewa. Istna
tropikalna nawałnica. Takiej jeszcze nie wiedziałem. W sumie spoko, bo na
moment zrobiło się trochę bardziej rześko. Jeszcze moment na przepakowanie i
postanawiam się zająć odprawą. Są urządzenia do samodzielnego wydrukowania
karty pokładowej, więc postanawiam skorzystać. Gdy drukuję kartę okazuje się,
że lot jest zmieniony z 22.50 na 23.20. Idę więc do okienka linii VietJet Air
dowiedzieć się o co chodzi. Babka mówi, że lot będzie opóźniony i stąd wynika
ta zmiana. Tłumaczę jej, że będziemy strasznie późno w Hanoi, a tego byśmy
chcieli uniknąć. Laska postanawia zmienić nam lot na 21.50. Super. Szkoda, że
nie wiedziałem, co to naprawdę oznacza. Nadajemy plecaki, przechodzimy przez
kontrolę i jesteśmy pod bramkami. Byłem zły, bo zapomniałem, że w małym plecaku
mam zestaw nóż, widelec i łyżka. Bałem się, że mnie aresztują za próbę
wniesienia broni na pokład samolotu, więc pożegnałem się z tym gadżetem, który
towarzyszył mi tyle razy podczas wypraw i wyrzuciłem go do kosza. Usadowiłem
się w jakimś kącie, włączyłem muzykę i postanowiłem tak przeczekać te nie całe
dwie godziny, które nam pozostały do odlotu. W między czasie zarezerwowałem
jeszcze hostel. Szkoda że w Funkie Jungle wszystko było zajęte. Zbliża się nasza godzina odlotu, idziemy do
gejta z napisem 21.50, chcemy wejść na pokład, a tu nie da rady. Okazuje się ze
to nie ten lot. Szukamy, więc po numerze. Jest! Przeniesiony odlot na 22.30. No
to poczekamy. Chwilę przed planowanym wejściem na pokład ustawiamy się w
kolejce, czekamy, 22.30 i dalej nic…
Czekamy dalej. Teraz wyświetla się 23. Co jest grane? Widzę, że
współpasażerowie są jeszcze bardziej wnerwieni niż ja. Potem kolejne
przesunięcie odlotu na 23.30, kolejna zmiana gejta. Gdy po raz kolejny stajemy
w kolejce i po raz kolejny zegar wskazuje godzinę późniejszą niż planowany
odlot. Ludziom już puszczają nerwy. Jeden koleś się zaciekle awanturuje, drugi
kręci go telefonem. Okazuje się, że pierwotna godzina odlotu tego samolotu była
wyznaczona na 19.30… Nie dziwi mnie poziom agresji wśród pasażerów. Ponoć te
opóźnienia są nagminne i radzę wziąć to pod uwagę w przypadku, gdy planujemy
jakaś dalszą podróż. My na szczęście nie planowaliśmy, ale też mnie to zaczęło
wnerwiać. W końcu jest. Otwierają bramkę, wsiadamy. Start odbył się jakoś po
północy.
Lot cały
przespałem. Obudziło mnie lądowanie. Szybko wyładowaliśmy się z samolotu,
ogarnęliśmy plecaki. Okazało się, że mamy jeszcze autobus do centrum.
Chcieliśmy wysiąść na dworcu Long Bien, ale koleś jechał jakoś inaczej.
Zobaczyłem na, GPS że niebezpiecznie oddalamy się od centrum i trzeba było
zatrzymywać autobus na środku drogi. Do hostelu mieliśmy jeszcze daleko
skutkiem czego jakoś po 4 rano dotarliśmy na miejsce. Blues Hostel zamknięty na
trzy spusty. Trzeba się, więc było dobijać do blaszanej kraty. Szkoda mi było
obudzonego recepcjonisty, ale na ulicy nie chciałem nocować. Szybko ogarniamy
formalności, nawet nie płacimy tylko idziemy w kimę. Zmęczył mnie ten lot, a
jeszcze bardziej czekanie na niego.
Spałem
długo. Musiałem trochę nadrobić. Zszedłem jednak na śniadanie, zrobiłem lekką
przepierkę, bo obliczyłem, że czystych koszulek na pewno do końca wyjazdu mi
nie starczy. Zrobiłem też przepakowanie. Michał nie kwapił się złazić z
łóżka, więc stwierdziłem, że sam idę się przejść. Miałem w Hanoi jeszcze jeden
punkt niezaliczony, ale najpierw udałem się na bazar. Trochę się pokręciłem,
kupiłem parę pierdółek do rozdawania po powrocie. Chciałem sobie kupić sandały,
ale okazało się, że mają albo jakieś dziwne kolory, albo sandały zrobione całe
z plastiku… Strasznie to wyglądało. Cenę dałoby się jakoś wynegocjować, ale ja
w czymś takim to nie chce chodzić. Szukałem też kurtki. Na bazarze nie
znalazłem, ale w jednej z bocznych uliczek był sklep z ciuchami sportowymi.
Postanowiłem, że jak zejdę do 25 dolarów to kupuje. Zeszło mi jakieś 15 minut
ustalenie tej ceny, ale udało się. Dokonaliśmy transakcji i wyszedłem ze sklepu
z nowiuśką kurtką (oby) North Face.
Wróciłem do hotelu, zostawiłem zakupy. Michał nadal nie kwapił się do
wychodzenia, więc spakowałem plecak i poszedłem do Muzeum Historii Militarnej
Wietnamu. Michał niekoniecznie lubi takie miejsca, a ja wręcz przeciwnie. Jak już
zobaczyłem czołg przed wejściem to było przesądzone, że muzeum muszę zwiedzić.
Po godzinie dotarłem na miejsce. Kupiłem bilet za nieciłem dwa dolary i
poszedłem zwiedzać. W budynku nieco historii wojen wietnamskich, trochę o
rewolucji, kilkanaście egzemplarzy broni. Mnie jednak ciągnęło do plenerowej
ekspozycji. Szybko zwiedziłem budynek i poszedłem na plac. A na nim mnóstwo
sprzętu wojskowego obfotografowanego przez mnie dokładnie oraz niesamowity
pomnik. Monument ten składa się z elementów zestrzelonych amerykańskich
samolotów. Robi wrażanie… Nawet poprosiłem jakiś Japończyków, żeby zrobili mi
przy nim zdjęcie, jednak coś się ono nie spodobało mojemu telefonowi i
postanowił go nie zapisać. W cenie biletu możemy też wyjść na szczyt pobliskiej
wieży, z której rozciąga się fajny widok na plac muzeum. Skończywszy zwiedzanie
udałem się w kierunku hostelu. Było już dobrze po południu, należało się, więc
zająć jutrzejszą wycieczka.
Muzeum Historii Militarnej
Wietnamu
Na sam koniec wyprawy zostawiliśmy sobie zatokę Ha
Long – jedną z najbardziej pocztówkowych atrakcji Wietnamu. Postanowiliśmy ją
objechać w jeden dzień. W sumie mieliśmy czas żeby zrobić to w dwa dni, ale już
z kasą było u mnie cienko… Rano zrobiłem już rozeznanie, więc wróciłem tylko po
Michała i razem poszliśmy do biura podróży dosłownie w przeciwne drzwi od
naszego hostelu. Zaklepane, zapłacone, możemy iść na piwo. Ale najpierw
jedzenie. Byłem głodny i mi się szukać
nie chciało. Po kilku metrach wpadamy na knajpę, w której Michał na początku wyjazdu
zamówił żółwia. Nie chciał tam iść. Stoimy więc przed wejściem i mu mówię:
„Choć, zajebiste jedzenie tu mają, na pewno nikt cie tu nie pamięta”. W
momencie, gdy skończyłem wypowiadać te słowa właścicielka lokalu nas zauważa i
wybucha śmiechem… No cóż. Ale ostatecznie, nie bez oporów Michał się decyduje.
Zamawiamy michę makaronu z warzywami i po piwku. Znakomite jedzenie. Po posiłku
idziemy napić się piwa bia hoi i tak nam mija wieczór. Niezbyt długi, bo rano
pobudka…
Wstaje
pierwszy i udaje mi się jeszcze zejść na śniadanie. Michał się trochę ociąga,
ale on tak ma często. Zaraz znajduje się jakoś koleś, który prowadzi nas do
busa i jedziemy. Znaczy jest jeszcze trochę kluczenia po mieście, bo musimy
pozbierać jeszcze resztę wycieczki, ale w miarę punktualnie wyjeżdżamy z Hanoi.
Trasa całkiem fajna. Po drodze mamy postój w czymś, co przypomina galerię
rzeźb. Przed południem jesteśmy. Zatoka Ha Long! Wysiadamy z busa. Pan pilot
ogrania bilety i zaraz wsiadamy na łajbę. Na miejscu dosiada się do nas dwójka
Polaków i kolejna para dołącza słysząc naszą rozmowę. Okazuje się, że polska
reprezentacja stanowi dość sporą część na tej łajbie. Przysługuje nam w ramach
wycieczki posiłek. Całkiem wypaśny. Oczywiście ryż, dodatki warzywne, ryba,
mule. Całkiem na bogato. Zjadam jednak szybko i łapczywie. Raz: jestem głodny,
dwa: wypływamy z portu i przed nami
zaczyna się rozciągać widok na zatokę. Ciężko opisać jak niesamowite jest to
miejsce. Mnóstwo rozsianych dokoła małych skalistych wysepek. Ciepłe morze,
słońce świeci. Aż nie wiem czy robić zdjęcia czy po prostu przysiąść gdzieś z
boku i podziwiać. W między czasie poznajemy nieco naszych polskich towarzyszy.
Okazuje się, że Michał i Gośka mieszkają niedaleko Rzeszowa, bo w Kolbuszowej!
Jaki ten świat jest mały! Fajnie nam się gada, ludzie naprawdę zajebiści. Rejs
trwa długo. Robimy sporą pętlę po zatoce i zatrzymujemy się na czymś w rodzaju
pływającej przystani. Za dodatkowe 5 dolarów możemy sobie wypożyczyć kajak albo
popłynąć na „bananowej tratwie”. To taka łódka drewniana z „kierowcą” napędzana
wiosłami. Nie przez lenistwo, lecz przez względy praktyczne wybieramy „bananową
łódkę” (nazwa od przewozu produktu). Z kajaka ciężko robić zdjęcia. Płyniemy z
gościem koło „pływającej wioski” ,nie wiem na ile była ona zrobiona pod
turystów, ale wyglądała obłędnie. Potem mamy mniejszą zatoczkę i dwie jaskinie.
Przez te jaskinie wpływamy do zatoki otoczonej ze wszystkich stron skałami.
Niesamowite wrażenie. Wpływamy tylko do jednej, bo do długiej się nie da, bo
poziom wody jest za niski. Pewnie kajakiem byśmy się przebili… Szkoda. Można
się wyłączyć i po prostu podziwiać. Przepiękne miejsce. Po jakiejś pół godzinie
wracamy na pływającą platformę i przesiadamy się znowu na nasz statek. Kolejne
kilkadziesiąt minut rejsu i „parkujemy” przy kolejnej atrakcji. Jest to jaskinia.
Jaskinia na skalistej wyspie. Podejście dość srogie. Co w środku? Jaskinia
naprawdę ładna, spore stalaktyty i stalagmity. Generalnie cała ta jaskinia była
wielka. Psuło mi jednak odbiór obrzydliwe światło. Ja nie wiem, kto wpadł na
pomysł, żeby jaskinie podświetlać żarówkami w kolorze fioletu, czerwieni, czy
zieleni… Co to dyskoteka we wsi? Dramat. Jaskinie bardzo ładna, ale te kolory
paskudne. Wracamy na łajbę i to chyba już koniec. Jest już dobrze po 16. Według
planu mieliśmy wsiadać do busa powrotnego o 16 właśnie. Te ponad cztery godziny
rejsu zleciały mi błyskawicznie. Podczas powrotu gadamy siebie z kompanami
wymieniając uwagi i spostrzeżenia o Azji. Wyrwani z konwersacji zostajemy
zachodem słońca. Magia… Już po ciemku dopływamy do brzegu. Żegnamy się z
kompanami i jedziemy w drogę powrotną. Po przyjeździe do Hanoi jeszcze jakiś
obiad i idziemy spać. To był długi i pełen wrażeń dzień.
Zatoka Ha Long
Wstaję
jednak dość wcześnie. To ostatni dzień w Wietnamie… Odczytuje wiadomość od
spotkanego wczoraj Michała z Kolbuszowej. Gość ma prośbę- czy im nie weźmiemy
dokumentów do Polski. Napisałem że nie ma problemu i umawiamy się na po
południe. Ja zbieram się na bazar z myślą o ostatnich zakupach. Michał zostaje
w hostelu. Na bazarze miałem już kilka punktów upatrzonych, więc zakupy robią
szybko. Wracam do hostelu i przepakowuje bagaże już pod kątem jutrzejszego
lotu. Lot jest o ósmej rano, więc ogarniamy sobie jeszcze transport na lotnisko
i postanawiamy się przejść. Wychodzimy sobie z turystycznej dzielnicy w celu poszukiwania
knajpy z dziwnym żarciem znalezionej w przewodniku. Miałem w głowie tego psa,
ale jednocześnie trochę tego nie czułem. Zastanawiałem się, że może kupiłbym
jakaś zupę z psa i tylko spróbował… Dochodzimy do restauracji i okazuje się, że
z dziwnych rzeczy to tam tylko mają żaby. Rezygnujemy i idziemy na piwko do
pobliskiej knajpy w stylu: kilka plastikowych krzeseł w garażu. Zamawiamy po
„Sajgonie”, obok nas biesiaduje kilku pijaczków. W końcu jeden z nich pyta się
skąd jesteśmy. My, że z Polski. Po czym on wita nas staropolskim „Ku#$@ mać!”.
Okazuje się, że typ studiował w Polsce architekturę, ma w Warszawie żonę, syna
i córkę. Zaraz na stole pojawia się wódka. Co ciekawe: nie te 29% siki tylko
normalną wódkę 45% Made In Wietnam. Szok tym większy, że była to całkiem
smaczna wódka. Tak sobie ją rozpijamy, a gość wypytuje się o dużo rzeczy.
Szczególnie nie mieści mu się w głowie fakt, że znaleźliśmy się w takiej
dzielnicy… Zaraz ląduje na stole jakieś mięso zawinięte w liść banana. Żartuje,
że może to pies. Gość na to: „Nie, to wołowina. A chcecie spróbować psa?”.
Zaczynam odmawiać, bo gdy stanąłem przed obliczem tego wyzwania to uświadomiłem
sobie, że mnie ono jednak przerasta. Gość niewzruszony moimi protestami wciska
babce z knajpy jakąś kasę, ona wsiada na rower i jedzie. Protestuje, ale już za
późno. Kolejny kielonek zmienia mi nieco optykę, co do bieżących zdarzeń i w
sumie zaczynam czekać na rozwój sytuacji podekscytowany. Po pół godzinie babka
wraca i na naszym stole ląduje pies: kawałki mięsa, kaszanka i wątróbka. Pies
to ponoć wielki rarytas w Wietnamie i nie tak jak żaby czy robaki – fanaberia
da turystów wynikająca z tego, że czasem w biedzie takie rzeczy jedzono.
Postanawiam spróbować. Mięso niezbyt smaczne, straszna „żyła”. Za to kaszanka i
wątróbka bardzo dobre. Jem jednak tylko z grzeczności po kawałku, bo raz:
sumienie mnie trochę gryzie, dwa: jutro lot a ja nie chciałbym być odwróconym
wulkanem hehe. Impreza powoli dobiega do końca, bo nasz współbiesiadnik już nie
do końca kontaktował co się działo wokół niego. Gość wciska mi na siłę numer do
swojej córki i swój. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że podał mi złe
numery, ale kurtuazyjnie zapisałem. Próbujemy też gościowi dać jakaś kasę za
gościnę. Kategorycznie odmawia twierdząc, że on pieniędzy ma dużo, bo jest
właścicielem kilku hoteli. Ciężko mi w to uwierzyć, bo koleś wygląda jak menel.
Lekko porobieni wracamy do hostelu zobaczyć czy nie ma jakiś wieści od naszych
kompanów z Kolbuszowej. Jesteśmy umówieni na 17 pod teatrem lalek, wpadamy
lekko spóźnieni. Spotkanie było bardzo szybkie, bo za niewiele ponad godzinę
Michał i Gośka mają autobus dalej. Wypijamy jednak piwko i umawiamy się na
kolejne w Rzeszowie. Z Michałem postanawiamy pocisnąć jeszcze chwilę melanż,
ale nie za długo, bo jutro pobudka koło piątej rano. Ostatnie bia hoi i spać.
Ostatnie chwile w Wietnamie
Rano już
jestem zebrany, więc szybko schodzę na dół gdzie już czeka transport. Nie
bawiliśmy się w jechanie autobusem, bo to różnie może być. Gość wiezie nas na
lotnisko pod sam terminal. Chwilę oczekiwania i idziemy się logować na pokład.
Kolejka długa i trwa to wieki. My nie ułatwiamy sprawy, bo okazuje się, że nasz
lot jest tak skomplikowany, że babka tego nie może ogarnąć. Jej angielski też
jest nędzny, więc gdy ludzie za nami zaczynają się wkurzać zostajemy wezwani do
okienka „priorytet” i tam sprawa się wyjaśnia: dalsze karty pokładowe
dostaniemy później, na razie tylko mamy na lot do Kantonu. Zeszło to wszystko
niemożliwe długo. Zmarnowaliśmy tyle czasu, że gdy trafiliśmy pod właściwego
gejta zostaje nam jakieś 20 minut do wejścia na pokład. Szybko się ogarniamy,
wydajemy ostatnią kasę. Z tego pośpiechu zapominałem mojej ulubionej bluzy…
Szkoda. Na pokładzie jakieś jedzenie i spanie. Po godzinie lądujemy w Chinach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz