piątek, 13 stycznia 2017

Znowu w Wietnamie. Ho Chi Minh City i Hanoi.



Wjazd do Sajgonu, czyli w nowym nazewnictwie Ho Chi Minh City odbywał się bardzo długo… W od momentu, gdy wjechaliśmy w miasto do chwili zatrzymania minęło najpewniej dobre półtorej godziny. Trafiliśmy akurat na godziny szczytu, które przypominały… Sajgon. Rzeka motorków przelewała się przez wszystkie ulice. Widok niesamowity. Cały czas miałem włączoną mapę i GPS. Oceniałem kierunek i odległość pomiędzy aktualnym położeniem, a naszym hotelem zarezerwowanym dzień wcześniej. Tak się jednak szczęśliwie okazało, że autobus zatrzymywał się na dworcu oddalonym o mniej niż kilometr od naszego lokum. Super. Jesteśmy na miejscu, wypakowujemy się z autobusu, Michał zapala papierosa i po chwili ruszamy w poszukaniu znaku na mapie. Droga prosta jak drut, jednak nie do końca możemy zlokalizować właściwe miejsce. Dopiero po chwili orientujemy się, że adres tego miejsca to nie główna ulica, ale jedna z mniejszych bocznych. Trzeba wejść przez bramę i jesteśmy. Bardzo fajne miejsce. Od razu mi się spodobało. Przyjemna recepcja, miła pani. Logujemy się szybko i ruszamy na poszukiwanie jakiegoś jedzenia. Nie szukając długo, bo głód ściskał nas mocno wpadliśmy na knajpkę specjalizującą się w zupkach. Pisałem już wcześniej o zupie pho. Jest jej kilka rodzajów i odmian. Tym razem zamówiliśmy po zupie z węgorza… Nigdy wcześniej nie jadłem tej ryby, więc byłem ciekawy. Zupa była naprawdę smaczna. Nawet bardzo smaczna. Domawiamy do tego po piwku i cieszymy się chwilą. Coś jednak łazić nam się nie chce. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i wróciliśmy do hostelu. Tam piwko jedno, drugie. Michał w między czasie zostaje nauczycielem gry na gitarze. Pani recepcjonistka jest młodą adeptką tej sztuki. Wiadomo jak to nauka, mało kto się geniuszem rodzi, dlatego zmęczyło mnie to trochę, jakoś nie miałem też ochoty na „hostelowe” gadki, więc poszedłem się wykąpać, przepakować i poczytać przewodnik.  Chciałem się dowiedzieć, co będę robił na dzień następny. 
 
Wstałem wcześnie, ogarnąłem się, zjadłem śniadanie Michał spał dalej. Czekanie na niego podniosłoby mi tylko ciśnienie, więc zabrałem podręczny plecak i wyszedłem zwiedzać sam. Czasem tak trzeba. Załatwiłem mapę w recepcji. Marną, ale zawsze i poszedłem przed siebie. Mino, że Ho Chi Minh to ogromne miasto to jakiekolwiek atrakcje są blisko siebie. Inna sprawa, że nie ma ich za wiele. Po pierwsze ruszyłem do Muzeum Historycznego. Niespecjalnie jestem fanem takich muzeów ale w nazwie było coś w rodzaju : „Muzeum Historii i Rewolucji”. W Hanoi nie byłem, więc stwierdziłem, że w Sajgonie się wybiorę. Po drodze miałem jeszcze słynne targowisko. Słynne może, ale na pewno nie fajne. To jest takie miejsce, pod które podwozi się turystów autokarami. Kilka tych autokarów stało. W środku ceny bardzo wygórowane i ludzie niechętni na negocjacje. Uciekam z tego miejsca bardzo szybko. Poszedłem sobie w uliczkę boczną, a tam już normalniejsza atmosfera. Cała ulica to sklepy z ciuchami turystycznymi. Postanowiłem rozeznać się nieco w cenach, bo siostra zamówiła sobie kurtkę przeciwdeszczową. Nie wiedziałem jak się do tego zakupu zabrać, wszedłem do pierwszego sklepu i gość zawołał sobie cenę w okolicach 40 dolarów. Wiedziałem, że jest ona do negocjacji, nie wiedziałem tylko jak z jakością. Niby znana marka, ale wiadomo, że najpewniej to podróbka. Dokładnie oglądałem ciuchy i wyglądały na całkiem solidne. Plecak kupiony w Hanoi nosiłem już prawie trzy tygodnie i nie było po nim widać śladu zniszczenia. Goście jednak nie byli bardzo skłonni do negocjacji, ja też nie naciskałem, bo do końca wyjazdu jeszcze trochę czasu i nie wiem jak będzie z finansami. Postanowiłem decyzje o ewentualnym zakupie odłożyć do Hanoi. Zakończyłem tym samym shopping na ten dzień i poszedłem już bezpośrednio do muzeum. Budynek całkiem ładnie prezentował się z zewnątrz. Zakupiłem bilet za około jednego dolara i idę zwiedzać. Z historii to mamy jakieś monety, dekrety, stroje… Mnie to tak średnio interesuje. Trafiłem jednak na coś ciekawego. Okazało się, że ten budynek pod ziemią miał całkiem pokaźny schron, który można zwiedzać. Zajebiste miejsce, pełne zakamarków. Byłem zaskoczony, gdy wydostałem się z tunelu w dość dużej odległości od budynku muzeum. Już wiedziałem, że watro było zapłacić tego dolara. Dalsze sale są poświęcone najnowszej historii, czyli wojnie w Wietnamie i oczywiście rewolucji. W sali poświęconej rewolucji sporo ciekawych zdjęć, plakatów, trochę pamiątek. To mi się podobało. Ciekawe miejsce i można się sporo dowiedzieć. Wyszedłem zadowolony. W okolicy muzeum są jeszcze zdobyczne na amerykańskiej armii pojazdy wojskowe, które musiałem oczywiście obejrzeć z bliska. 








 Muzeum Historyczne


Dalszy punkt programu zwiedzania to Independence Palace. Co to takiego? No taki budynek bardzo dumnie nazwany tylko, dlatego że jest on pewnym symbolem. Symboliczny moment zjednoczenia Wietnamu to chwila, w której północno wietnamskie czołgi forsują bramę tegoż pałacu. Z zewnątrz wygląda to kiepsko, więc do środka nie miałem ochoty wchodzić. Poza tym był to czas przerwy południowej, więc pałac był zamknięty do 13. Postałem jednak chwilę w recepcji, bo była tam bardzo przyjemna klima, a na zewnątrz słupek rtęci zbliżał się już do 40 stopni. Po wyjściu doczepił się do mnie jakiś koleś i zaczął mi wciskać tuk tuka do jakiejś pagody. Gdy się w końcu typa pozbyłem, poszedłem usiąść moment na ławce, żeby się napić wody w spokoju i odsapnąć chwilę. Ani 30 sekund nie wysiedziałem, zaraz przychodzi jakiś typ i chce mi naprawić but. Jak naprawić? Przecież działa. Gość mi pokazuje klej i coś na buta, że niby zepsute. Człowieku weź spierdzielaj! Ani chwili spokoju. Gość był tak upierdliwy, że po prostu wstałem i poszedłem dalej. Zaraz obok były dwa „fantastyczne” zabytki Sajgonu. Jak się nie ma wiele, to z wszystkiego można zrobić atrakcję turystyczną. Pierwsza moim oczom ukazuje się Katedra Notre Dame. Obchodzę ją dookoła i nic mnie nie zachwyca. Z ciekawostek to przed katedrą stoi pomnik mamy Jezuska. Ponoć była kiedyś taka akcja, że ktoś się dopatrzył czegoś, co przypominało łzy na policzku. Tłumy zaczęły nawiedzać to miejsce i policja musiała zamknąć okoliczne ulice. Łzy zniknęły tak nagle jak się pojawiły. Cud? Ta jasne… Może ptak nawalił na pomnik – w to prędzej uwierzę hehe. Zaraz obok katedry mamy kolejną atrakcję: budynek poczty centralnej. Z odległości nie zrobił on ma mnie żadnego wrażenia, ale gdy podszedłem bliżej i usiadłem sobie spokojnie na ławce dojrzałem, że budynek jest kapitalnie zdobiony orientalnymi wzorkami. Ciekawostką jest to, że zaprojektował go Pan Eiffel ten sam, co tą słyną wieże w Paryżu. Ponieważ budynek ten normalnie jest pocztą, więc wlazłem do środka. Poczta jak poczta z tym że na ścianach fajnie mapy i po środku ogromny portret Wujka Ho. Wiadomo: bez tego się nie obejdzie. Trochę pokręciłem się po okolicy i poszedłem dalej.



 Independence Palace

 Katedra



 Zabytkowy budynek poczty

Chciałem trafić na ratusz, ale jakoś się zamotałem i poszedłem ulicą równoległą prosto w kierunku rzeki. Dotarłem do szkoły marynarki. Na fasadzie ogromny obraz Wujka Ho, tym razem w stroju marynarza. Obok było jakieś muzeum, ale nie byłem w stanie dowiedzieć się czego lub kogo. Dowiedziałem się jedynie, że otwarte jest od 14, bo przerwa. Informację tą otrzymałem na migi plus pismo obrazkowe. Następnym w kolejności punktem mojego programu zwiedzania było Muzeum Ho Chi Minha. Nie chciałem koczować pod bramą, więc postanowiłem posiedzieć chwilę na ławce i asekuracyjnie zaczekać na tą czternastą. Rzeka przepływająca przez Sajgon to Nhà Bè. Całkiem spora, żeglowna rzeka. Mogłem sobie popatrzeć na potężne statki i barki. Zjadłem wafelka, nawodniłem się srogo i poszedłem do muzeum. Wstęp też jakoś koło dolara. A co w tym muzeum? A pamiątki po Wujku Ho, sporo zdjęć, wszędzie obrazy czy cytaty oprawione w ramki. Śmieszne to było, ale śmiać się nie wypadało – pewnie za śmieszki heheszki z Ojca Narodu należy się deportacja. Największym kuriozum było coś w rodzaju świątyni poświęconej Wujkowi. Coś jak buddyjska świątynia tylko zamiast buddy wiadomo kto. Obok były zdjęcia z takich świątyń z terenu całego Wietnamu. No cyrk. Nie mnie oceniać tego człowieka, ale miłość do niego w narodzie Wietnamskim jest nieprawdopodobna. Podobało mi się to muzeum, wiele się nie dowiedziałem, bo ciężko wybrać jakieś wartościowe informacje z takiego morza propagandy, ale byłem zadowolony. Po wyjściu mogłem skierować już na azymut do hostelu, ale postanowiłem wrócić się kawałek i zobaczyć jednak ten ratusz. 



 Rzeka Nhà Bè





 Muzeum Ho Chi Minha

Nie nadrobiłem wiele drogi i po piętnastu minutach trafiłem na wielki deptak. Na końcu pomnik Wujka Ho, a za nim monumentalny ratusz. Całość prezentowała się o tyle nietypowo, że dookoła wyrastały gigantycznie wieżowce. Zrobiłem kilka zdjęć i postanowiłem udać się coś zjeść.  Zbliżało się już późne popołudnie, więc po jedzeniu obrałem kierunek na hostel. Po drodze postanowiłem jeszcze przejść się i obczaić coś w temacie wycieczek, które nas interesowały. Chcieliśmy na pewno odwiedzić Deltę Mekongu i słynne tunele Củ Chi. Pasowało też ogarnąć transport do Hanoi, ale wszystko po kolei. Poszedłem na ulicę z duża ilością biur podróży, wszedłem do pierwszego lepszego i zaczynam negocjacje. Cena mi się nie spodobała, więc idę do następnego, tu podobnie. W trzecim natomiast udało mi się wynegocjować cenę osiem dolarów.  Osiem dolarów za jednodniową wycieczkę na Deltę Meongu i osiem darów za jednodniową wycieczkę do świątyni kaodaistycznej i tuneli Củ Chi. Mowie, że skonsultuje się z kumplem i wrócę. Tym razem nie oszukiwałem. Wróciłem do hostelu. Znalazłem Michała w recepcji. Okazało się, że on też się wybrał na miasto, ale jakoś się nie spotkaliśmy. Michał ustalił, że nie możemy niestety przedłużyć naszego pobytu w tym hostelu, bo wszystkie miejsca są zarezerwowane. Ale zaraz za rogiem mamy następny. Rezerwujemy, więc miejsca na następną noc. Dalsze ogarnianie polega na załatwieniu biletów na samolot. Zdecydowaliśmy się lecieć, bo koszt nie jest jakoś bardzo wygórowany. Różnica w porównaniu z ceną za autobus wynosi około 15- 20 dolarów, ale autobus jedzie z Sajgonu do Hanoi 37 godzin… Wszedłem, więc na stronę pośrednika. Spoko: bilet z bagażem kosztuje 50 dolarów. Chce rezerwować i nie mogę. Nie dało się wybrać Polski, jako obywatelstwa. Próbowałem kilka razy i na telefonie i na tablecie. No nic nie poradzimy, idziemy do biura podróży. Znaleźliśmy pierwsze lepsze, zamówiliśmy bilet, chwile nam zeszło, ale ostatecznie się udało. Opłata manipulacyjna wynosiła 2 dolary. Zajebiście. Rzecz kolejna to zarezerwowanie wycieczek. Czemu te wycieczki? Otóż sprawa jest banalnie prosta: na własną rękę się da, ale kosztuje to drożej i zajmuje dużo czasu… Przykładowo. Chcemy się wybrać nad Deltę Mekongu. Najlepszym sposobem na to jest pojechanie do miejscowości My Tho. Bilet z Sajgonu do tej mieściny w jedną stronę kosztuje 2,5 dolara. W dwie to już 5 dolarów. W tej cenie nie mamy nic, nie wiemy jak daleko są dworce, bo dalsza odległość do centrum może oznaczać plus 1-2 dolary za tuk tuka. W cenie wycieczki mamy przejazdy, rejs po Mekongu, degustacje, obiadek, łódki po dżungli i nawet zaprzęg. Ja wiem, że to trochę lipa tak być przepędzanym, ale stwierdziłem, że przeżyje. Zobaczę jak to wygląda z tej drugiej strony. Wróciliśmy do biura, które obczaiłem wcześniej, zaklepaliśmy dwie wycieczki i poszliśmy jeść, bo już umierałem z głodu. Znaleźliśmy niedaleko fajną knajpkę, zamówiłem sobie pad thai, czyli makaron po tajsku. Czemu nie. Jakaś odmiana. Bardzo mi to danie smakowało, a dodatkową niespodziankę były przyprawa w postaci karaluchów. Zamówiliśmy jeszcze do tego po piwku oraz wietnamską wódkę i rum. Trunki wysokoprocentowe mają tam kiepskie, bo żaden nie przekracza 30 %. Pani podaje te trunki na lodzie, więc żeby procenty nie zmniejszyły się do poziomu mocnego wina trzeba to dość szybko pić. Wbrew pozorom rum nie był wcale taki zły. Po posiłku jeszcze po piwku w hostelu i idę spać. 



 Ratusz wraz z pomnikiem Wujka Ho

Słynny wieżowiec: Wieża Bitexco 

Rano dość wczesna pobudka. Ogarnąłem się wieczorem, więc nie maiłem wiele pakowania. Szkoda, że musimy się wynosić z tego hostelu. Podobało mi się tu. Ugadujemy się z recepcjonistką, że zostawimy bagle  i odbierzemy je wieczorem. Lecimy pod biuro, w którym zakupiliśmy wycieczki. Oczywiście całość tematu lekko się przedłuża. Mieliśmy wyjechać o ósmej, a wyjechaliśmy trochę później. Było trochę zamieszania, bo nasz pilot / przewodnik musiał ustalić, kto na iludniową wycieczkę się wybiera. Bus nabity oczywiście od pełna. Jedziemy. Wyjazd z Sajgonu zajmuje oczywiście bardzo długo. Jedziemy docelowo do miasta My Tho. Po drodze zatrzymujemy się w jakimś zajeździe. Miejsce jest tak okropne, że nawet nie mam ochoty czegokolwiek tam oglądać. Sztuczne chatki, ze sztucznymi kwiatkami, jakiś mostek, a ludzie jarają się jakby już byli na miejscu. Ceny wiadomo: razy trzy. Do celu nie było już daleko. Okazało się, że program wycieczki obejmuje jeszcze zwiedzanie Chùa Vĩnh Tràng w My Tho. Zajebiście! Pisałem już, że trochę mi się świątynie przejadły, ale ta była kapitalna. Ogromne posągi buddy w tym buddy śmiejącego się- jak po miękkich narkotykach i buddy w pozycji horyzontalnej. Sama świątynia też bardzo ciekawa. Centralna sala miała w dachu dziury, przez które padało światło oświetlając posagi wewnątrz. Robiło to wrażenie. Pokręciliśmy się po kompleksie pewnie z pół godziny, wróciliśmy do busa i ruszamy dalej. Dojeżdżamy do miasta i zatrzymujemy się w okolicach przystani. Moment zamieszania z biletami, po czym wsiadamy na łajbę. Punkt programu numer jeden: wyspa z pszczołami. Dopływamy na miejsce i zostajemy zaproszeni na degustację, oczywiście połączoną ze sprzedażą jakiś miodowych specyfików. Każdy dostaje po szklance herbaty miodowej. Dodam, że wyśmienitej. Okazuje się, że w naszej wycieczce jest jeszcze jeden Polak, z którym moment łapiemy komitywę i zaczynamy wymieniać się wrażeniami. Po pół godzinie znowu ładujemy się do łódki i płyniemy dalej. Kolejna atrakcja to kokosowa manufaktura. Dopływamy do innego punktu tej samej wyspy i wchodzimy do zakładu, w którym robi się z kokosów różne rzeczy. Np. cukierki czy whiskey, którą oczywiście zdegustowaliśmy. Trunek ten nie był na tyle wyśmienity, żeby wyciągnął od razu plik dolarów celem jego nabycia. Był przyzwoity. Cukierki też były śmieszne w smaku. Postanowiłem je kupić, ale nie tu. Następnie idziemy na spacer do „knajpy”, w której mamy wysłuchać typowych Wietnamskich pieśni. Jak ja nie ciepnie takich atrakcji… Do tego degustacja owoców. Większość już jadłem, więc szału nie było. Dodam tylko, że niektóre owoce jak mango czy smoczy owoc podaje się z przyprawami. Zestaw to sól, chili i cholera wie co jeszcze. Bardzo fajne jest łączenie owocu z tymi przyprawami. Smak w Polsce niespotykany. Na koniec odwaliliśmy niezła cebulę. Pani przyniosła koszyk i postawiła na każdym ze stolików. Myśleliśmy, że to na śmieci, więc powkładaliśmy tam chusteczki i wykałaczki… Okazało się, że pani zbierała napiwki za występ hehe.  W miedzy czasie wybuchła jakaś awantura między jedną turystką, a panem przewodnikiem. Nie wiem o co poszło, ale to chyba był jedyny raz kiedy widziałem zdenerwowanego Azjatę. Gość miał tak podniesione ciśnienie, że babce powiedział, że jak się jej nie podoba to może sobie pójść…  Następny punkt programu to to o co mi chodziło. Deltę Mekongu, a konkretnie jej zwiedzanie wyobrażałem siebie z małej łódki z Wietnamskim wioślarzem. Płyniemy sobie przez dżunglę, wokoło jakieś zwierzęta. I taka atrakcja była… Szkoda, że trwało to może z 10 minut. Żenada trochę, ale wycieczka przypominam, kosztowała osiem dolców za łeb… Nie będę wydziwiał. Na tym ekspresowym spływie fociłem jak szalony, bo chciałem mieć jakieś przyzwoite zdjęcia. Foty nawet wyszły, ale byłem rozczarowany czasem rejsu… Wysiadamy z łódek i się pakujemy do jakiejś karety zaprzęgniętej w kucyka. Biedne zwierze, w takim upale… Poznajemy też dwie Czeszki i Słowaczkę. Te to są dopiero zbulwersowane losem koników. Na szczęście przejażdżka trwa również z 10 minut. Dojeżdżamy do łajby i płyniemy dalej. A i jeszcze ciekawostka: po drodze patrzę, a tu jakiś krzak ze smoczymi owocami, podchodzę bliżej w celu zrobienia zdjęcia, patrzę a tam owoce są przywiązane sznurkiem. Ot taki smutny obraz… Kicz jak cała ta wycieczka, ale na szybko inaczej się nie da. Płyniemy, więc w kolejny rejs. Następna wyspa słynna jest z farmy krokodyli i Kokosowego Mnicha. Ponoć żył na niej kiedyś mnich, który sobie wymyślił, że będzie się żywił wyłącznie kokosami. Chyba nie pożył za długo. Na wyspie faktycznie mamy farmę krokodyli, mega kiczowaty park z jakimiś rzeźbami i w sumie tyle. Przysługuje nam obiad, ale ja chyba nie mogłem uwierzyć, że żarcie jest w tych ośmiu dolarach, więc ostatecznie nie poszliśmy jeść. Poza tym to nie była moja pora na jedzenie. Przez ten upał myślałem tylko o przyjmowaniu płynów.  Ostatni rejs był już  do stałego lądu. Ze statku załadowaliśmy się do busa i pojechaliśmy prosto do Sajgonu. Tym razem było szybciej, bo jechaliśmy autostradą. Na miejscu jesteśmy jakoś po 17. Idziemy po plecaki i przenosimy się do nowego hostelu. Nie był daleko, bo jakieś 500 metrów od starego lokum. Załatwiamy formalności i się ogarniamy. Celem na ten wieczór jest też wymiana kasy. Coś nam się waluta zaczęła kończyć. Szybko znajdujemy złotnika, wymieniamy hajs i można w końcu iść coś zjeść. Znajdujemy knajpkę z wczoraj. Jedzenie mieli naprawdę dobre i ceny przystępne. Zamawiamy makaron, po piwku i jakąś wódeczkę i tak nam mija wieczór. Podczas powrotu przechodzimy koło parku przy głównej alei. Polak, którego spotkaliśmy wcześniej mówił, że jest tam coś w rodzaju festiwalu jedzenia. Sporo smakołyków z różnych stron świata szczególnie z Japonii. Ceny nie najniższe, ale spróbowałem sobie tych słynnych kulek z ośmiornicą. Zdegustowaliśmy też kiełbaskę i śmieszne małe jajka. Chyba przepiórki. Po tych smakołykach poszliśmy do hostelu  spać, bo jutro znowu pobudka.






 Świątynia Chùa Vĩnh Tràng





 Mekong



 Produkcja kokosowych smakołyków




Tak to sobie wyobrażałem...

Farma krokodyli

I sytuacja znowu się powtarza. Lecimy na ósmą pod biuro podróży, z niewielką obsuwą zabiera nas bus i jedzmy zwiedzać. Dziś mamy naprawdę fajnego przewodnika, gość wygadany, sypie żartami. Aż miło było posłuchać. Chwile nam umila podróż swoimi historiami a potem ja idę się zdrzemnąć na moment, bo coś mnie łamało, mimo że spałem długo. Przed południem jesteśmy przy pierwszej atrakcji, czyli Świątyni Kaodaistycznej. Co to takiego ten Kaodaizm? A śmieszna to religia. Goście miksują w jedno większość najważniejszych religii: jakieś smoki, węże a nawet oko opatrzności. Wszystko to mega kolorowe i fantazyjnie rzeźbione. Postanowiłem najpierw przejść się po okolicy. Wokoło jakiś lasek, sporo małp się kręci. Fajne posagi. Oczywiście zostałem opierdzielony, bo okazało się, że jakiejś tam linii w czasie nabożeństwa nie można przekraczać. Po obejrzeniu świątyni z zewnątrz udałem się do środka. O 12 rozpoczynało się nabożeństwo, więc się trochę spóźniłem. Najpierw znalazłem siebie miejsce koło „orkiestry”, zrobiłem parę fotek, ale strasznie dużo ludzi przepychało się obok mnie i nie miałem ani chwili spokoju. Zlazłem, więc na dolną kondygnację i znalazłem sobie spokojne miejsce za filarem. Nie niepokojony przez nikogo mogłem obserwować całe nabożeństwo. Wiele się tam nie działo, ale fajnie poprzebierani ludzie bili pokłony i śpiewali zajebistą mantrę. Udzielił mi się nieco klimat skutkiem, czego trochę się tam zasiedziałem. Myślałem, że spotkanie w busie jest o 13, a było za piętnaście. Goście Michała wysłali, żeby mnie szukał hehe. Dzięki mojemu spóźnieniu wyruszamy 15 minut po czasie.







Świątynia Cao Dai

Jazda jednak długo nie trwa, bo zaraz zatrzymujemy się w jakiejś knajpie na popas. Żarcie tym razem nie jest za darmo, więc bierzemy coś do nawodnienia i sajgonki. Gdy wszyscy kończą popas ładujemy się znowu do busa i jedziemy już do tuneli. O co się w tym rozchodzi. Każdy chyba słyszał o Wojnie w Wietnamie. Walczyli w niej Amerykanie z wietnamskimi komunistami. Oczywiście siły najeźdźcy były przytłaczające zarówno technologiczne jak liczebnie. Wietnamczycy musieli wymyślić, więc jakiś sposób na opór. Wymyślili te tunele i niezwykle przemyślany system walki partyzanckiej. Tunele ciągnęły się po dżungli kilometrami. Dzięki tym tunelom wietnamscy partyzanci mogli się niezauważenie przemieszczać po całym terenie zaskakując wroga. W tunelach tych mieściły się szpitale, kuchnie, zbrojownie. Dosłownie wszystko. Przyjeżdżamy na miejsce, ogarniamy bilety i wchodzimy do dżungli. Najpierw wejście do tuneli. Ukryte doskonale i bardzo małe. Ponoć i tak powiększone na potrzeby turystów. Parę osób weszło, ja się wahałem, ale ostatecznie spróbowałem. Widziałem jednak na twarzach innych zwiedzających lekki niepokój. Ale się udało. Michał próby nie podjął, a szkoda, bo mogłaby być to jedna z najśmieszniejszych akcji wyjazdu hehe. Dalej mogliśmy oglądać np. system wentylacji. Goście instalowali go w mrowiskach. Niesamowicie pomysłowe. Potem była ekspozycja pokazująca odzyskiwanie materiałów wybuchowych z amerykańskich niewybuchów. Mnie jednak najbardziej interesowały pułapki. Niesamowicie pomysłowe konstrukcje, mające na celu okaleczanie wroga. Taki żołnierz wpada w taki dół z gwoździami (uproszczenie strasznie, ich pułapki były znacznie bardziej wyrafinowane), wrzeszczy z bólu, koledzy przychodzą go ratować, a tu zasadzka od tyłu. Wietnamczycy znikają tak szybko jak się pojawili, a 10 trumien z amerykańskimi wojakami leci za ocean… Nie mnie oceniać, ale zrobiło to na mnie duże ważnie. Partyzantkę Wietkongu uważa, że za najlepszą i najbardziej zabójczą w historii wojen na świecie. Spacer po dżungli zakończył się na strzelnicy. Jedyne 20 dolarów za 10 nabojów i można się poczuć jak żołnierz. Żenada. Nie dałbym nawet pięciu dolarów. Co ciekawe: większość osób się zdecydowała na taką zabawę. Już całkowicie na zakończenie mieliśmy do przejścia 100 metrów takiego tunelu. Oczywiście całość powiększona na potrzeby turystów. Włazimy. Ja nie mam klaustrofobii, ale czułem się tam dziwnie. Temperatura w tym tunelu na pewno przekraczała 50 stopni, więc po dwóch krokach byłem zlany potem są tam wyjścia co 20 metrów. Skorzystałem z pierwszego, bo myślałem, że się ugotuje. I na tym w zasadzie wycieczka się zakończyła. Z lekkim opóźnieniem władowaliśmy się do busa i pojechaliśmy w drogę powrotną do Sajgonu. Na miejscu obiadek, piwko i spać. Jestem lekko zmęczony i muszę odespać.







 Pułapki




 Wejścia do tuneli 


 Wentylacja

 W środku tunelu. Foto. Michał Świder

W Ho Chi Minh City mieliśmy jeszcze dwa całe dni. Może nie do końca dobrze przemyśleliśmy ten samolot, może trzeba było go zabukować dzień wcześniej. Z początku były jakieś plany, żeby pojechać na wybrzeże, ale ostatecznie daliśmy sobie siana. Ja rano wstałem, jako pierwszy, ogarnąłem się i stwierdziłem, że sobie idę. Michał został w hostelu. Plan na dziś był następujący: idę na główną stację  kolejową. Po co? A ponoć jest jakaś słynna i jest tam zabytkowa lokomotywa. Liczyłem również na to, że po drodze będą jakieś fajne dzielnice. Faktycznie były. Lubię się oddalić od głównych punktów zwiedzania i dotrzeć do miejsca gdzie ludzie mieszkają żyją i pracują. Od razu jakoś inaczej się człowiek czuje. Spacerowałem sobie, patrzyłem na stoiska. Skusiłem się w końcu na sok z trzciny cukrowej. Smak dziwny, ale mi podpasował. Doszedłem w końcu do tej stacji kolejowej. Tak jak się spodziewałem: szału nie było, ale przed wejściem faktycznie stoi zajebista lokomotywa. Postanowiłem jednak przejść się po peronach i zobaczyć jak wyglądają wietnamskie pociągi. Wyglądają jak pociągi hehe. Niestety spokoju nie miałem, bo moje pojawienie się na dworcu uruchomiło kilku „pomagaczy”, którzy chcieli mi ułatwić kupno biletu czy zaoferować taksówkę. Nie mogłem się od nich opędzić, więc przeszedłem się tylko kawałek i poczłapałem w kierunku powrotnym. Nie wybrałem jednak tej samej trasy tylko zanurkowałem w poboczne uliczki. Trafiłem na ciekawy bazar, na którym za dolara zakupiłem ogromne opakowanie kadzidełek: jak przywozić pamiątki z podróży to praktyczne. Sam bazar też był bardzo ciekawy. Nikt nie namawiał nachalnie na kupowanie, panie podawały do degustacji owoce skutkiem czego ugryzłem kawałek duriana i jeszcze jakieś ze trzy dziwne rośliny o kształtach, smakach i kolorach niezmiernie egzotycznych. Z tego labiryntu uliczek wyszedłem jakoś w okolicach dworca autobusowego, na którym wysiadaliśmy, gdy przyjechaliśmy do Sajgonu. Ponieważ było jeszcze wczesne popołudnie zdecydowałem się wyruszyć dalej w poszukiwaniu przyjemnej knajpki celem spożycia piwka. Trochę musiałem się ołazić, ale w końcu znalazłem miejsce, które mi odpowiadało. Jak zwykle jednak czas relaksu musiał być „uatrakcyjniony” przez jakiegoś biznesmena. Podchodzi do mnie gość i zaczyna coś gadać o wynajęciu rikszy. Tłumacze mu, że nie chce, a koleś wyciąga z plecaka jakiś album i zaczyna mi pokazywać. Są w nim listy od ludzi z różnych zakątków świata rekomendujących usługi tego gościa. Sympatyczna sprawa, ale na cholerę mi riksza. Szczególnie uparcie pokazuje mi list jakiejś laski z Holandii. Znowu koleś usłyszał, że jestem z „Holland” a nie z „Poland” – bardzo częsty przypadek w Azji. Gość mnie pomęczył z pięć minut i sobie poszedł, więc mogłem dokończyć już browarka w spokoju. Po nawodnieniu przeszedłem się jeszcze chwilę deptakiem i wróciłem do hostelu, bo zbliżała się 16. Zastałem Michała sączącego piwko przed wejściem. W sumie jutro też jakoś nie mamy wiele do roboty, więc możemy zacząć jakąś małą imprezkę. Dopiliśmy, co kto tam miał i poszliśmy na miasto. Najpierw jakieś jedzenie. Do tego piwko i nieco rumu, potem zmiana knajpy i podobny zestaw trunków. W drugiej knajpie zagaduje nas jakaś babka. Bardzo chce sobie pogadać po angielsku, więc się dosiadamy. Pijemy z nią piwo i tak nam czas mija. Było już późno, gdy się rozstaliśmy z Wietnamką, ale u nas były jeszcze smaki na może jedno, może dwa… Postanowiliśmy zrobić coś śmiesznego i stwierdziliśmy, że pójdziemy na piwo do burdelu . Znaleźliśmy z piwkiem w mniej więcej przyjemnej cenie. Choć i tak było ono trzy razy droższe niż w normalnym lokalu. Dziewczyny dosiadają się do stolika, uśmiechają się i zagadują. Jakaś tam konwersacja się toczy, ale gdy stwierdzam, że im drinka nie postawię to odchodzą, udając obrażone, do innego klienta a za moment zjawiają się inne. Śmieszne strasznie to było i ubawiliśmy się po pachy. Wypiliśmy tam chyba ze dwa browary i nam się znudziło. Stwierdziliśmy, że zmieniamy lokal i poszliśmy obok. Tu było już inaczej, bo laski chyba same chciały żeby się do nich podeszło z fikuśnym drinkiem. Gdy wypiliśmy to chyba ósme tego wieczora piwo postanowiliśmy jednak iść do hostelu. Wybraliśmy drogę prowadzącą węższą uliczką i od razu zaatakowały nas kolejne laski. Zaczęły nas ciągnąć do salonu masażu. Ciekawa sprawa: ponoć w dzień jest to normalny masaż, a w nocy zmienia się on w „massage with happy ending ny friend” . Cena tej usługi zaczynała się od 10 dolarów, a skończyła na 5 dolarach. Będę szczery: kusiło, bo namawiająca mnie dziewczyna była niesamowicie ładna. Zdrowy rozsadek na szczęście wygrał i poszliśmy grzecznie spać do hostelu. Był to wieczór pełen pokus i był to drugi wieczór w Azji podczas całego wyjazdu, o którym mogę powiedzieć, że się upiłem. Lekko, bo lekko, ale owszem.






  Sajgon mniej znany

Poranek nie przynosi jakoś specjalnych dolegliwości, jednak okazuje się, że wstajemy koło 10-tej. Czas mamy do 12, bo wtedy się musimy wymeldować. Ogarniam bagaż, przepakowuje się już pod kątem lotu. Plan na dziś to muzeum Wojny w Wietnamie. Z powodów politycznych zmieniono nazwę z Muzeum Amerykańskich Zbrodni Wojennych. Wiadomo o co chodzi… O kasę głównie. Ogarniamy się przed 12, zostawiamy bagaże w hostelu, idziemy piechotą, bo to nie daleko. W sumie trochę się pogubiliśmy, ale ostatecznie wyszło nam to na dobre, bo muzeum po przewie obiadowej otwierają o 13, a my byliśmy kilka minut po. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka. Najpierw plac przed muzeum wypełniony zdobyczami wojennymi. Sporo czołgów, kilka samolotów, dwa śmigłowce. Pooglądałem, popatrzyłem i poszliśmy do budynku. Pierwsze piętro to w zasadzie plakaty propagandowe. Sporo wycinków z gazet z całego świata dotyczących wojny i mnóstwo zdjęć ludzi protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie na całym świece. Piętro drugie to już większy hardcore. Mamy sporo fotografii z wojny, w tym bardzo brutalnych ujęć. Sporo naprawdę słynnych zdjęć, które swego czasu obiegły cały świat. No i mamy specjalny pokój przeznaczony tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Amerykanie podczas wojny używali broni o nazwie „pomarańczowy agent”. Była to broń chemiczna. Co robiła z ludźmi? Można sobie wpisać w Google. Ja zdjęć nie wrzucam, bo mi było głupio robić. Były one na tyle mocne, że nie spędziłem w tej sali zbyt długiego czasu. Ostatnie piętro to sporo pamiątek z wojny: karabiny, mundury, ekwipunek. Zwiedziłem to muzeum z wielkim skupieniem. Nigdy nie pałałem sympatią do tego, co wyrabia Wujek Sam na świecie, ale to co tam zobaczyłem sprawiło że sam bym pewnie poszedł protestować przed ambasadę USA. 








 Muzeum Wojny w Wietnamie

Po zwiedzaniu trzeba było trochę odetchnąć. Postanowiliśmy coś zjeść i może wypić jakieś piwko… Kilka przecznic od muzeum trafiamy na Pizza Hut. Oczy mi się zaświeciły, bo marzyłem o smaku prawdziwego żółtego sera… To, co oni tam mają to przeważnie ser topiony albo jakiś wyrób seropodobny, a prawdziwego sera nie uświadczysz… Ta pizza była wspaniała! Kosztowała dużo, ale mnie uszczęśliwiła. Mogę kilka kolejnych dni wpierdzielać nudle. Jakoś to piwko odpuściliśmy. Wróciliśmy do hostelu i postanowiliśmy zbierać się powoli na lotnisko. Stwierdziliśmy, że mimo iż mamy samolot o 22.50, to pojedzmy wcześniej. Nie wiadomo jak z ruchem ulicznym, nie wiadomo jak z odprawą i innymi cudami. To Wietnam: zdarzyć się może absolutnie wszystko. Odbieramy bagaże, lecimy na przystanek który jest niedaleko . Ustalamy jaki to bus, czekamy może z 20 minut i ładujemy się na pokład. Autobus z centrum jechał jakoś około godziny. Sporo, bo lotnisko jest naprawdę blisko. Dojeżdżamy do lotniska, ogarniamy terminal lotów wewnętrznych i zaczyna sie ulewa. Istna tropikalna nawałnica. Takiej jeszcze nie wiedziałem. W sumie spoko, bo na moment zrobiło się trochę bardziej rześko. Jeszcze moment na przepakowanie i postanawiam się zająć odprawą. Są urządzenia do samodzielnego wydrukowania karty pokładowej, więc postanawiam skorzystać. Gdy drukuję kartę okazuje się, że lot jest zmieniony z 22.50 na 23.20. Idę więc do okienka linii VietJet Air dowiedzieć się o co chodzi. Babka mówi, że lot będzie opóźniony i stąd wynika ta zmiana. Tłumaczę jej, że będziemy strasznie późno w Hanoi, a tego byśmy chcieli uniknąć. Laska postanawia zmienić nam lot na 21.50. Super. Szkoda, że nie wiedziałem, co to naprawdę oznacza. Nadajemy plecaki, przechodzimy przez kontrolę i jesteśmy pod bramkami. Byłem zły, bo zapomniałem, że w małym plecaku mam zestaw nóż, widelec i łyżka. Bałem się, że mnie aresztują za próbę wniesienia broni na pokład samolotu, więc pożegnałem się z tym gadżetem, który towarzyszył mi tyle razy podczas wypraw i wyrzuciłem go do kosza. Usadowiłem się w jakimś kącie, włączyłem muzykę i postanowiłem tak przeczekać te nie całe dwie godziny, które nam pozostały do odlotu. W między czasie zarezerwowałem jeszcze hostel. Szkoda że w Funkie Jungle wszystko było zajęte.  Zbliża się nasza godzina odlotu, idziemy do gejta z napisem 21.50, chcemy wejść na pokład, a tu nie da rady. Okazuje się ze to nie ten lot. Szukamy, więc po numerze. Jest! Przeniesiony odlot na 22.30. No to poczekamy. Chwilę przed planowanym wejściem na pokład ustawiamy się w kolejce, czekamy, 22.30 i dalej nic…  Czekamy dalej. Teraz wyświetla się 23. Co jest grane? Widzę, że współpasażerowie są jeszcze bardziej wnerwieni niż ja. Potem kolejne przesunięcie odlotu na 23.30, kolejna zmiana gejta. Gdy po raz kolejny stajemy w kolejce i po raz kolejny zegar wskazuje godzinę późniejszą niż planowany odlot. Ludziom już puszczają nerwy. Jeden koleś się zaciekle awanturuje, drugi kręci go telefonem. Okazuje się, że pierwotna godzina odlotu tego samolotu była wyznaczona na 19.30… Nie dziwi mnie poziom agresji wśród pasażerów. Ponoć te opóźnienia są nagminne i radzę wziąć to pod uwagę w przypadku, gdy planujemy jakaś dalszą podróż. My na szczęście nie planowaliśmy, ale też mnie to zaczęło wnerwiać. W końcu jest. Otwierają bramkę, wsiadamy. Start odbył się jakoś po północy. 
 
Lot cały przespałem. Obudziło mnie lądowanie. Szybko wyładowaliśmy się z samolotu, ogarnęliśmy plecaki. Okazało się, że mamy jeszcze autobus do centrum. Chcieliśmy wysiąść na dworcu Long Bien, ale koleś jechał jakoś inaczej. Zobaczyłem na, GPS że niebezpiecznie oddalamy się od centrum i trzeba było zatrzymywać autobus na środku drogi. Do hostelu mieliśmy jeszcze daleko skutkiem czego jakoś po 4 rano dotarliśmy na miejsce. Blues Hostel zamknięty na trzy spusty. Trzeba się, więc było dobijać do blaszanej kraty. Szkoda mi było obudzonego recepcjonisty, ale na ulicy nie chciałem nocować. Szybko ogarniamy formalności, nawet nie płacimy tylko idziemy w kimę. Zmęczył mnie ten lot, a jeszcze bardziej czekanie na niego. 

Spałem długo. Musiałem trochę nadrobić. Zszedłem jednak na śniadanie, zrobiłem lekką przepierkę, bo obliczyłem, że czystych koszulek na pewno do końca wyjazdu mi nie starczy. Zrobiłem też przepakowanie. Michał nie kwapił się złazić z łóżka, więc stwierdziłem, że sam idę się przejść. Miałem w Hanoi jeszcze jeden punkt niezaliczony, ale najpierw udałem się na bazar. Trochę się pokręciłem, kupiłem parę pierdółek do rozdawania po powrocie. Chciałem sobie kupić sandały, ale okazało się, że mają albo jakieś dziwne kolory, albo sandały zrobione całe z plastiku… Strasznie to wyglądało. Cenę dałoby się jakoś wynegocjować, ale ja w czymś takim to nie chce chodzić. Szukałem też kurtki. Na bazarze nie znalazłem, ale w jednej z bocznych uliczek był sklep z ciuchami sportowymi. Postanowiłem, że jak zejdę do 25 dolarów to kupuje. Zeszło mi jakieś 15 minut ustalenie tej ceny, ale udało się. Dokonaliśmy transakcji i wyszedłem ze sklepu z nowiuśką kurtką (oby) North Face.  Wróciłem do hotelu, zostawiłem zakupy. Michał nadal nie kwapił się do wychodzenia, więc spakowałem plecak i poszedłem do Muzeum Historii Militarnej Wietnamu. Michał niekoniecznie lubi takie miejsca, a ja wręcz przeciwnie. Jak już zobaczyłem czołg przed wejściem to było przesądzone, że muzeum muszę zwiedzić. Po godzinie dotarłem na miejsce. Kupiłem bilet za nieciłem dwa dolary i poszedłem zwiedzać. W budynku nieco historii wojen wietnamskich, trochę o rewolucji, kilkanaście egzemplarzy broni. Mnie jednak ciągnęło do plenerowej ekspozycji. Szybko zwiedziłem budynek i poszedłem na plac. A na nim mnóstwo sprzętu wojskowego obfotografowanego przez mnie dokładnie oraz niesamowity pomnik. Monument ten składa się z elementów zestrzelonych amerykańskich samolotów. Robi wrażanie… Nawet poprosiłem jakiś Japończyków, żeby zrobili mi przy nim zdjęcie, jednak coś się ono nie spodobało mojemu telefonowi i postanowił go nie zapisać. W cenie biletu możemy też wyjść na szczyt pobliskiej wieży, z której rozciąga się fajny widok na plac muzeum. Skończywszy zwiedzanie udałem się w kierunku hostelu. Było już dobrze po południu, należało się, więc zająć jutrzejszą wycieczka. 






 Muzeum Historii Militarnej Wietnamu

Na sam koniec wyprawy zostawiliśmy sobie zatokę Ha Long – jedną z najbardziej pocztówkowych atrakcji Wietnamu. Postanowiliśmy ją objechać w jeden dzień. W sumie mieliśmy czas żeby zrobić to w dwa dni, ale już z kasą było u mnie cienko… Rano zrobiłem już rozeznanie, więc wróciłem tylko po Michała i razem poszliśmy do biura podróży dosłownie w przeciwne drzwi od naszego hostelu. Zaklepane, zapłacone, możemy iść na piwo. Ale najpierw jedzenie.  Byłem głodny i mi się szukać nie chciało. Po kilku metrach wpadamy na knajpę, w której Michał na początku wyjazdu zamówił żółwia. Nie chciał tam iść. Stoimy więc przed wejściem i mu mówię: „Choć, zajebiste jedzenie tu mają, na pewno nikt cie tu nie pamięta”. W momencie, gdy skończyłem wypowiadać te słowa właścicielka lokalu nas zauważa i wybucha śmiechem… No cóż. Ale ostatecznie, nie bez oporów Michał się decyduje. Zamawiamy michę makaronu z warzywami i po piwku. Znakomite jedzenie. Po posiłku idziemy napić się piwa bia hoi i tak nam mija wieczór. Niezbyt długi, bo rano pobudka…

Wstaje pierwszy i udaje mi się jeszcze zejść na śniadanie. Michał się trochę ociąga, ale on tak ma często. Zaraz znajduje się jakoś koleś, który prowadzi nas do busa i jedziemy. Znaczy jest jeszcze trochę kluczenia po mieście, bo musimy pozbierać jeszcze resztę wycieczki, ale w miarę punktualnie wyjeżdżamy z Hanoi. Trasa całkiem fajna. Po drodze mamy postój w czymś, co przypomina galerię rzeźb. Przed południem jesteśmy. Zatoka Ha Long! Wysiadamy z busa. Pan pilot ogrania bilety i zaraz wsiadamy na łajbę. Na miejscu dosiada się do nas dwójka Polaków i kolejna para dołącza słysząc naszą rozmowę. Okazuje się, że polska reprezentacja stanowi dość sporą część na tej łajbie. Przysługuje nam w ramach wycieczki posiłek. Całkiem wypaśny. Oczywiście ryż, dodatki warzywne, ryba, mule. Całkiem na bogato. Zjadam jednak szybko i łapczywie. Raz: jestem głodny, dwa:  wypływamy z portu i przed nami zaczyna się rozciągać widok na zatokę. Ciężko opisać jak niesamowite jest to miejsce. Mnóstwo rozsianych dokoła małych skalistych wysepek. Ciepłe morze, słońce świeci. Aż nie wiem czy robić zdjęcia czy po prostu przysiąść gdzieś z boku i podziwiać. W między czasie poznajemy nieco naszych polskich towarzyszy. Okazuje się, że Michał i Gośka mieszkają niedaleko Rzeszowa, bo w Kolbuszowej! Jaki ten świat jest mały! Fajnie nam się gada, ludzie naprawdę zajebiści. Rejs trwa długo. Robimy sporą pętlę po zatoce i zatrzymujemy się na czymś w rodzaju pływającej przystani. Za dodatkowe 5 dolarów możemy sobie wypożyczyć kajak albo popłynąć na „bananowej tratwie”. To taka łódka drewniana z „kierowcą” napędzana wiosłami. Nie przez lenistwo, lecz przez względy praktyczne wybieramy „bananową łódkę” (nazwa od przewozu produktu). Z kajaka ciężko robić zdjęcia. Płyniemy z gościem koło „pływającej wioski” ,nie wiem na ile była ona zrobiona pod turystów, ale wyglądała obłędnie. Potem mamy mniejszą zatoczkę i dwie jaskinie. Przez te jaskinie wpływamy do zatoki otoczonej ze wszystkich stron skałami. Niesamowite wrażenie. Wpływamy tylko do jednej, bo do długiej się nie da, bo poziom wody jest za niski. Pewnie kajakiem byśmy się przebili… Szkoda. Można się wyłączyć i po prostu podziwiać. Przepiękne miejsce. Po jakiejś pół godzinie wracamy na pływającą platformę i przesiadamy się znowu na nasz statek. Kolejne kilkadziesiąt minut rejsu i „parkujemy” przy kolejnej atrakcji. Jest to jaskinia. Jaskinia na skalistej wyspie. Podejście dość srogie. Co w środku? Jaskinia naprawdę ładna, spore stalaktyty i stalagmity. Generalnie cała ta jaskinia była wielka. Psuło mi jednak odbiór obrzydliwe światło. Ja nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby jaskinie podświetlać żarówkami w kolorze fioletu, czerwieni, czy zieleni… Co to dyskoteka we wsi? Dramat. Jaskinie bardzo ładna, ale te kolory paskudne. Wracamy na łajbę i to chyba już koniec. Jest już dobrze po 16. Według planu mieliśmy wsiadać do busa powrotnego o 16 właśnie. Te ponad cztery godziny rejsu zleciały mi błyskawicznie. Podczas powrotu gadamy siebie z kompanami wymieniając uwagi i spostrzeżenia o Azji. Wyrwani z konwersacji zostajemy zachodem słońca. Magia… Już po ciemku dopływamy do brzegu. Żegnamy się z kompanami i jedziemy w drogę powrotną. Po przyjeździe do Hanoi jeszcze jakiś obiad i idziemy spać. To był długi i pełen wrażeń dzień.























 Zatoka Ha Long

Wstaję jednak dość wcześnie. To ostatni dzień w Wietnamie… Odczytuje wiadomość od spotkanego wczoraj Michała z Kolbuszowej. Gość ma prośbę- czy im nie weźmiemy dokumentów do Polski. Napisałem że nie ma problemu i umawiamy się na po południe. Ja zbieram się na bazar z myślą o ostatnich zakupach. Michał zostaje w hostelu. Na bazarze miałem już kilka punktów upatrzonych, więc zakupy robią szybko. Wracam do hostelu i przepakowuje bagaże już pod kątem jutrzejszego lotu. Lot jest o ósmej rano, więc ogarniamy sobie jeszcze transport na lotnisko i postanawiamy się przejść. Wychodzimy sobie z turystycznej dzielnicy w celu poszukiwania knajpy z dziwnym żarciem znalezionej w przewodniku. Miałem w głowie tego psa, ale jednocześnie trochę tego nie czułem. Zastanawiałem się, że może kupiłbym jakaś zupę z psa i tylko spróbował… Dochodzimy do restauracji i okazuje się, że z dziwnych rzeczy to tam tylko mają żaby. Rezygnujemy i idziemy na piwko do pobliskiej knajpy w stylu: kilka plastikowych krzeseł w garażu. Zamawiamy po „Sajgonie”, obok nas biesiaduje kilku pijaczków. W końcu jeden z nich pyta się skąd jesteśmy. My, że z Polski. Po czym on wita nas staropolskim „Ku#$@ mać!”. Okazuje się, że typ studiował w Polsce architekturę, ma w Warszawie żonę, syna i córkę. Zaraz na stole pojawia się wódka. Co ciekawe: nie te 29% siki tylko normalną wódkę 45% Made In Wietnam. Szok tym większy, że była to całkiem smaczna wódka. Tak sobie ją rozpijamy, a gość wypytuje się o dużo rzeczy. Szczególnie nie mieści mu się w głowie fakt, że znaleźliśmy się w takiej dzielnicy… Zaraz ląduje na stole jakieś mięso zawinięte w liść banana. Żartuje, że może to pies. Gość na to: „Nie, to wołowina. A chcecie spróbować psa?”. Zaczynam odmawiać, bo gdy stanąłem przed obliczem tego wyzwania to uświadomiłem sobie, że mnie ono jednak przerasta. Gość niewzruszony moimi protestami wciska babce z knajpy jakąś kasę, ona wsiada na rower i jedzie. Protestuje, ale już za późno. Kolejny kielonek zmienia mi nieco optykę, co do bieżących zdarzeń i w sumie zaczynam czekać na rozwój sytuacji podekscytowany. Po pół godzinie babka wraca i na naszym stole ląduje pies: kawałki mięsa, kaszanka i wątróbka. Pies to ponoć wielki rarytas w Wietnamie i nie tak jak żaby czy robaki – fanaberia da turystów wynikająca z tego, że czasem w biedzie takie rzeczy jedzono. Postanawiam spróbować. Mięso niezbyt smaczne, straszna „żyła”. Za to kaszanka i wątróbka bardzo dobre. Jem jednak tylko z grzeczności po kawałku, bo raz: sumienie mnie trochę gryzie, dwa: jutro lot a ja nie chciałbym być odwróconym wulkanem hehe. Impreza powoli dobiega do końca, bo nasz współbiesiadnik już nie do końca kontaktował co się działo wokół niego. Gość wciska mi na siłę numer do swojej córki i swój. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że podał mi złe numery, ale kurtuazyjnie zapisałem. Próbujemy też gościowi dać jakaś kasę za gościnę. Kategorycznie odmawia twierdząc, że on pieniędzy ma dużo, bo jest właścicielem kilku hoteli. Ciężko mi w to uwierzyć, bo koleś wygląda jak menel. Lekko porobieni wracamy do hostelu zobaczyć czy nie ma jakiś wieści od naszych kompanów z Kolbuszowej. Jesteśmy umówieni na 17 pod teatrem lalek, wpadamy lekko spóźnieni. Spotkanie było bardzo szybkie, bo za niewiele ponad godzinę Michał i Gośka mają autobus dalej. Wypijamy jednak piwko i umawiamy się na kolejne w Rzeszowie. Z Michałem postanawiamy pocisnąć jeszcze chwilę melanż, ale nie za długo, bo jutro pobudka koło piątej rano. Ostatnie bia hoi i spać. 





 Ostatnie chwile w Wietnamie

Rano już jestem zebrany, więc szybko schodzę na dół gdzie już czeka transport. Nie bawiliśmy się w jechanie autobusem, bo to różnie może być. Gość wiezie nas na lotnisko pod sam terminal. Chwilę oczekiwania i idziemy się logować na pokład. Kolejka długa i trwa to wieki. My nie ułatwiamy sprawy, bo okazuje się, że nasz lot jest tak skomplikowany, że babka tego nie może ogarnąć. Jej angielski też jest nędzny, więc gdy ludzie za nami zaczynają się wkurzać zostajemy wezwani do okienka „priorytet” i tam sprawa się wyjaśnia: dalsze karty pokładowe dostaniemy później, na razie tylko mamy na lot do Kantonu. Zeszło to wszystko niemożliwe długo. Zmarnowaliśmy tyle czasu, że gdy trafiliśmy pod właściwego gejta zostaje nam jakieś 20 minut do wejścia na pokład. Szybko się ogarniamy, wydajemy ostatnią kasę. Z tego pośpiechu zapominałem mojej ulubionej bluzy… Szkoda. Na pokładzie jakieś jedzenie i spanie. Po godzinie lądujemy w Chinach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz