poniedziałek, 20 marca 2017

Weekend w UK



Chyba każdy ma jakiegoś bliższego lub dalszego znajomego na Wyspach. Każdy pewnie nie raz obiecywał: „jasne, że odwiedzę”. No i ja obiecywałem tylko, że tym razem postanowiłem przekuć obietnice w czyn i kupić bilety. Stałem się niedawno posiadaczem konta Premium Wizzair, więc trzeba się trochę olatać, żeby inwestycja się zwróciła. Zakupiłem, więc bilety za niewiele ponad 100zł, dokupiłem dojazdy i pozostało tylko odliczać dni do pierwszego (umówmy się) wiosennego wyjazdu roku 2017. Musiałem wyjechać dzień przed odlotem i zanocować w Warszawie. Przekalkulowałem temat i okazało się, że żeby zdążyć na samolot o 12 musiałbym jechać Polskim Busem przed 5-tą rano. Problem był jednak taki, że byłbym w Warszawie „na styk”, musiałbym brać taksę na lotnisko. Za hostel zapłacę mniej i przynajmniej nie mam strasu, że się spóźnię. Wyjechałem, więc w czwartek wieczorem z Rzeszowa i w Warszawie byłem na 22.30. Nie bez problemu zlokalizowałem hostel i wbijam do środka. Celowo nie podaję nazwy hostelu, bo wydawało mi się, że atmosfera była tam bardzo wesoła. Nie bez zabawnych sytuacji melduję się w pokoju, robię małe przepakowanie, wypijam sobie piwko w kuchni i idę spać, bo pobudka o 8-mej. W nocy obudziła mnie jednak awantura. Jakiś koleś opierdalał Hindusa, bo ten zaświecił sobie światło o 2-giej w nocy. Generalnie zauważyłem kiedyś taką tendencję, że Hindusi i Arabowie w hostelach zupełnie nie przejmują się tym, że ktoś śpi i jest np. 2-ga w nocy. Gadają głośno i świecą światła. Miałem już kiedyś dwie takie sytuacje, więc coś w tym musi być. Dlatego jak widzę, że te nacje nocują w moim dormie, od razu zakładam stopery na uszy i owijam się szczelnie kołdrą. Ale żeby była tolerancja i równowaga w przyrodzie to napiszę, że Angole w hostelach są wiecznie pijani, Japończycy nie wystawiają nosa poza iphony, a Polacy chrapią i też są pijani hehe.




Rano wstaję nawet wyspany, ogarniam sobie śniadanie, zbieram graty i lecę na autobus. Po drodze znajduję piekarnie z pysznymi drożdżówkami, kupuję wodę i wsiadam w 175 prosto na Okęcie. Przechodzę przez bramki, znajduję swojego gejta. Siadam sobie na ławce z widokiem na płytę lotniska i obserwując ruch samolotów. Czekam na lot. Załadunek ludzi przebiega sprawnie, nawet nie ma cebuli. Ten lot to był mój 50-ty, więc myślałem o tym, żeby sobie kupić jakiś napój wyskokowy z tej okazji, ale sam nie chciałem pić. Albo raczej bałem się, że znajdzie się jakiś „przyjaciel”, który postanowi napić się ze mną i podzielić szczegółami ze swojego ciężkiego życia na emigracji. Dzięki. Poszedłem spać. Oczywiście nie mogłem zasnąć, bo zadziałała moja samolotowa klątwa. Już w kolejce wypatrzyło mnie płaczące dziecko i zdecydowało, że będzie mnie cały lot terroryzować. Oczywiście dziecko z rodzicami musiało, powtarzam: musiało, siedzieć zaraz za mną. Założyłem słuchawki, ale nadal słuchałem wrzasków z tylnego siedzenia. Podgłośniłem, więc moje „wrzaski” i się relaksowałem. Nad Londynem oczywiście pogoda kiepskawa, więc nic nie było widać. Szkoda. W Luton lądujemy punktualnie. Lotnisko jest w przebudowie, więc jest bajzel. Jak się ktoś wybiera, to weźcie to pod uwagę. Zaklepałem sobie National Express, żeby dojechać do centrum, spoko sprawa: w jedną stronę 3 a w drugą 7 funtów. Do przyjęcia. Musiałem się jednak dopytać, żeby znaleźć właściwy bus, bo nie było to zbyt oczywiste. Władowałem się do autobusu i spokojnie ruszyłem do miasta. Wysiadłem sobie na kolejowym dworcu Viktoria i poszedłem ogarniać bilety w dalszą drogę. Zlokalizowałem automat z biletami, okazało się, że tylko płatność kartą. Zlokalizowałem na gotówkę. I co się okazało? Okazało się, że bilet kosztował 4.40, a ja miałem 4,32… Chodzę więc i próbuje rozmienić 20 funtów. Nie chciałem pchać takiej kasy do automatu, bo podczas mojej próby zakupu biletu zaraz obok gość awanturował się z ochroną, że: „Zjadło mu 10 funtów”. Nie udało mi się rozmienić pieniędzy, więc postanowiłem stanąć w długiej kolejce do kasy z człowiekiem. Bilet w końcu kupiłem. Pora teraz znaleźć właściwy pociąg. Ustaliłem w informacji turystycznej peron, jednak strzałki nieco mnie zwiodły i wylądowałem w galerii handlowej. Ostatecznie jednak z pomocą policjanta zlokalizowałem pociąg i ruszyłem w kierunku stacji Streatham Common. Oczywiście już na pierwszy rzut oczu widać, że Londyn to nie Polska. No dobra, może trochę słychać, bo za plecami słyszę soczyste „kurwy i chuje”, ale nie o to chodzi. W pociągu najróżniejsze nacje, kolory skóry, fryzury i orientacje. Czasem myślę o tym, że ja faktycznie pochodzę z zadupia i nie nawykłem do takich widoków. Instynktownie zwracają moją uwagę ludzie, którzy wyglądają, jakby się zaraz mogli wysadzić. Ja wiem, że to głupota, ale chyba natury nie oszukasz. To gdzie się człowiek wychowuje, odciska piętno na psychice, czy się tego chce, czy nie chce. Tak mnie czasem nachodzi na refleksję i zastanawiam się, że to ta komuna zasadziła każdemu tę wewnętrzną cebulę… Najważniejsze jednak, żeby tej cebuli za dorodnej nie wyhodować.  Ale do tego tematu będę pewnie jeszcze wracał, bo jestem w końcu w stolicy polskiej emigracji w Europie. Dojeżdżam na miejsce, kontaktuje się z kumplem i za chwilę już jestem zgarnięty sprzed dworca. Po drodze na chatę zamawiamy jeszcze po burgerze z frytami za 3 funty. Burger znakomity. Na chacie u Tomka i Emilii (jak ktoś czytał jakieś inne relacje, to są ludzie z wyjazdów go Gruzji, Portugalii, Maroka… ) wpierdzielamy burgery i gadamy o wszystkim, bo się człowiek dawno nie widział. Tomek jedzie na lotnisko po wynajęte auto, w międzyczasie z pracy wraca Emilia i razem idziemy pić piwo do baru. Anglia to jest mój osobisty raj piwny, bo ja wszelkie IPY, APY, AIPY wprost uwielbiam, a tam są one bardzo popularne i nadzwyczaj smaczne. Dodatkowo nalewa się je z beczek za pomocą pompy. Nie są one wypychane gazem. Dzięki temu są mało nagazowane, czyli jeszcze bardziej mi podchodzą. Cena oczywiście angielska, ale czasem sobie muszę pozwolić. Wypijamy po dwa i idziemy na chatę dokończyć imprezę przy rumie z colą. 


Mamy już samochód, całkiem fajnego, nowiutkiego Opla Astrę. Odwozimy, więc Emilię do pracy, a razem z Tomkiem śmigamy na targ staroci w Wimbledon Greyhound Stadium. Z ciekawostek: organizowane są tam też wyścigi psów. Wygląda to tak, że na wejściu płaci się 1-go funta. Płacą go zarówno sprzedający, jak i kupujący i tak się to kręci. Ja poszedłem polować na winyle i płyty, a Tomek na elektronikę. Początkowo nie byłem zadowolony, bo znalazłem gościa, który miał mnóstwo płyt i to nawet takich, które mogą mnie zainteresować, niestety większość mokrych i spleśniałych. Ale bazar wielki, sprzedawców mnóstwo. W Rzeszowie też mamy takie bazarki, ale jest to w jakiś sposób uporządkowane i pod dachem. Tam natomiast była totalna rupieciarnia, w której było dosłownie wszystko. Plac wielki i rupieci niesamowita ilość. Zwróciłem też uwagę na specyficzne podejście do klientów jednego ze sprzedających. Jakiś koleś pytał się sprzedawcy czy ta wiertarka działa. Na to sprzedawca zaczął na niego krzyczeć, że przecież wszystkie jego rzeczy działają i jak on śmie go obrażać, nie szanować i tak dalej. Nie wiem czy to istotne, ale dodam, że Pan ten był czarnoskóry. Kręciliśmy się po bazarku pewnie z dwie godziny. Ja zrobiłem małe zakupy, Tomek też był zadowolony. Wróciliśmy na chatę, szkoda, że kupiona przez Tomka e-ramka na zdjęcia nie działała. Ale dał za nią jakieś grosze, więc było to wkalkulowane ryzyko. Było już prawie południe, więc szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy zwiedzać. Znaczy, ja zwiedzałem, a Tomek mi towarzyszył. Ja w Londynie już byłem, więc ciśnienia na wiadome atrakcje nie miałem. Pojechaliśmy, więc na Camden Town, czyli dzielnicę hipisów, punków, gejów, lesbijek i wszelkiego innego dziwactwa. Tam jeszcze nie byłem. Kategorycznie stwierdziłem, że nie jedziemy ani metrem, ani pociągiem tylko autobusem, bo zwiedzanie Londynu z przedniego okna „piętrusa” zapamiętałem z poprzedniego wyjazdu, jako coś zajebistego. Trasa fajna, jedziemy przez most Westminster Bridge, z którego dokładnie widać Wielkiego Bena i London Eye. Końcowa scena ostatniego Bonda też miała tu miejsce. Wysiedliśmy pod Big Benem, bo trzeba się było przesiąść, ale dzięki temu zrobiłem parę fotek, zobaczyłem siedzibę premiera i jakichś żołnierzy na koniach. Z tą siedzibą premiera to fajna sprawa: pilnowali jej policjanci, z którymi turyści robili sobie zdjęcia. Tak trochę funkcja ochrono – reprezentacyjna. Co ciekawe jeden pan policjant miał koszulkę z krótkim rękawem i całe wytatuowane ramiona. Czy ktoś sobie wyobraża taką sytuację w Polsce? Kogoś z „rękawami” pewnie by do policji nie przyjęli, a nawet gdyby się jednak jakimś cudem taki człowiek dostał w szeregi stróżów prawa, to założę się, że zmusiliby go do chodzenia wyłącznie w długim rękawie. W Polsce nadal wielu ludzi widzi to tylko w jeden sposób: tatuaż = wyrok. Dobra, ale ruszamy dalej, przesiadamy się na kolejnego „piętrusa” i po chwili docieramy do Camden Town.




 Big Ben

 Siedziba premiera




 Ulice Londynu

 Kolumna Nelsona na Trafalgar Square

Na drogę zrobiliśmy sobie drinka rum + cola. Skończył nam się on szybko, więc ruszyliśmy do sklepu uzupełnić zapasy. Koło budki telefonicznej (tak, tej czerwonej) miksujemy nowy smakołyk i idziemy zwiedzać. Co możemy zobaczyć na Camden Town? Po pierwsze jest tam mnóstwo sklepów z rękodziełami, koszulkami, generalnie ubiorami. Od glanów, przez jakieś hinduskie kiecki, po gotyckie wdzianka, gogle, kapelusze i kto wie, co jeszcze. Dalej mamy jedzenie. Mnóstwo przysmaków z całego świata. Wspaniałe zapachy mieszają się ze sobą... Faktycznie miałem smaka, nie byłem jednak głodny, więc nie będę wpierdzielał na siłę „bo jest”. Generalnie teren ten jest naprawdę spory, obejmuje on kilka ulic, okolice kanału, i stary szpital dla koni. Akcja jest taka, że te kanały służyły kiedyś do transportu z i do fabryk towarów i produktów za pomocą barek. Były one ciągnięte przez konie i gdy taki koń zaniemógł, to leczono go w szpitalu. W środku też cuda – wianki, ale zdjęć nie można robić. Ścigają i każą kasować… Gdy już powoli kierowaliśmy się do wyjścia, trafiliśmy na dwie ciekawe rzeczy. Pierwszą z nich był pomnik Amy Winehouse. Będę szczery: nie lubię takiej muzyki, nie podoba mi się jej głos, ale pomnik fajny. Szczególnie podobał mi się gruby skręt wetknięty za jedną z bransoletek. Nawet po śmierci fani przynoszą jej ulubione smakołyki hehe. Rzecz numer dwa to pewien sklep. Nazywał się Cyberdog i był sklepem z … Nie wiem, z czym właściwie. Powiedzmy, że z gadżetami mocno dziwnymi. Czymś, w czym można się pokazać jedynie na jakiejś gej- dyskotece z milionem laserów i dominującym kolorem różowym i czarnym. Jakieś dziwne cyber – gotyckie pierdoły, poczynając od świecących gogli, przez koszulki, po wibratory. Asortymentu masa, niemniej jednak nie znalazłem tam żadnego gadżetu, który nie uwłaczałby godności osobistej osobie o orientacji heteroseksualnej. A i obsługa. Raz, że ścigali za zdjęcia, a dwa, że wyglądali adekwatnie do asortymentu. Rzekłbym nawet, że oni ów asortyment mieli na sobie (i w sobie?). Goście w pełnym make-upie, w kieckach, z włosami na „jeża”. Przypuszczam, że tak to wygląda na festiwalu w Bolkowie. Opuściłem sklep z myślą, że jak taka moda się rozpowszechni, to rasa ludzka z pewnością nie uniknie wyginięcia. Ponieważ było już mocno po południ, Emila niedługo kończyła pracę, więc ruszyliśmy do centrum. 










 Camden Town

Wysiedliśmy w okolicach Trafalgar Square po to, aby przesiąść się do zabytkowego autobusu linii 15. Zasadniczo „piętrus” jak „piętrus” tylko stary. Z tym „balkonem” na końcu, dzięki któremu można było do niego wsiadać w biegu. Przejechaliśmy dosłownie kilka przystanków, ale było super. Wysiedliśmy w pobliżu Katedry św. Pawła. Byłem tam już, więc zrobiłem kilka fotek i poszliśmy w kierunku Mostu Milenijnego. Konstrukcja fajna, ale warto popatrzeć pod nogi. Na moście mamy takie miniaturowe rysunki ukryte pod stopami. Na początku myślałem, że to jakieś przyklejone gumy, a to faktycznie są rysunki. Ponoć robi je jakiś lokalny artysta i cały czas ich przybywa. Ponieważ byliśmy w pobliżu, wpadliśmy też do Tate Modern. Ja sztuki nowoczesnej nie rozumiem, jednak doświadczenie podróżnicze nauczyło mnie jednego: galerie mają najczystsze kible! I to powinno być jedno z 10-ciu przykazań podróżnika hehe. Generalnie w środku zajebista sprawa: mamy takie wielkie maty, czy wykładziny, na których ludzie sobie leża, siedzą, czytają, gadają. Niesamowite jak pomysłowo można zagospodarować przestrzeń miejską. Pominę już fakt, że budynek ten to dawna elektrownia. Można? Można! Z tego miejsca poszliśmy pod London Eye. Nie miałem zamiaru wchodzić do koła, bo cena zaporowa, jednak ta konstrukcja mnie fascynuje niezmiernie. Obczajcie sobie filmik na youtube, w którym stawiają to wielkie koło do pionu. Zajebista sprawa. Wróciliśmy mostem Westminsterskim ponownie pod Big Bena. Oczywiście w okolicach zegara dobywają się mistrzostwa świata w strzelaniu sobie selfi. Co się tam dzieje, to dramat… Emilie „znajdujemy” na Trafalgar Square i już w trójkę idziemy na Soho. Tam też nie byłem. Najpierw jednak jedzenie. Moi przewodnicy zabrali mnie do Chińskiej dzielnicy. Do knajpy, w której płacisz 5 funtów, dostajesz michę i możesz do niej nabrać jedzenia, ile wlezie. Tylko na wynos, na miejscu kosztuje to 8 funtów, ale się ponoć je w opór. Nabraliśmy sobie tych pyszności i poszliśmy je zjeść na murku w pobliskim parku. Było pyszne! Jadłem już w życiu różne cuda, ale to jedzenie było tak dobre, że jak siedziałbym w tej knajpie i mógłbym sobie dokładać, to chyba bym jadł, aż by mnie rozsadziło. Nie z wrodzonej cebuli, ale dlatego, że to było tak pyszne. Posileni ruszyliśmy zwiedzać dalej. Soho to dziecina imprez, ped… (przepraszam: gejów), lansu i kiczu. Ale śmiesznie się łaziło tymi uliczkami. Wokoło jakieś gej- bary, gej- sklepy. Ale miałem już powoli dość na ten dzień. Zarówno miałem dość łażenia, jak i patrzenia na gejów hehe. Dlatego pokręciliśmy się jeszcze chwilę i już prosto ruszyliśmy na autobus. Dalej nie mieści mi się w głowie, że to miasto jest tak rozległe. Jechaliśmy pewnie z 1,5 godziny na chatę. Ja na swoje zadupie w pod rzeszowskiej wsi, wciągniętej w granice miasta, mam na piechotę z centrum około godziny drogi... Na miejscu jeszcze szklaneczka czegoś mocniejszego i spać, bo jutro od rana ruszamy na wycieczkę. 




 Katedry św. Pawła


 

 Tamiza


 Tate Modern


China town


Miało być o 8-mej, było po 9-tej, ale niech będzie. Takie opóźnienie to nie dramat. Ładujemy się w auto i obieramy kierunek na Stonehenge. Strasznie byłem podjarany, bo chciałem to miejsce od dawna zobaczyć. Gdy wpadliśmy na autostradę, ostro zaczęło padać.  Pogoda kiepska, cóż zrobić. Jedziemy. Po drodze fajne widoki. Zielono. Brakowało mi tego koloru w Polskim krajobrazie. Na miejsce dojeżdżamy po jakiś dwóch godzinach. I co teraz? Generalnie nie miałem najmniejszego zamiaru płacić 15 funtów za możliwość obejrzenia sobie Stonehenge przez siatkę z odległości kilkunastu metrów. Miałem nadzieję podejść sobie jakoś na odległość umożliwiającą zrobienie sensownego zdjęcia. Generalnie te kamienie są blisko drogi, problem w tym, że ta trasa jest wąska, bez pobocza i strasznie ruchliwa. Nie ma opcji, żeby stanąć, choć na moment. Znaleźliśmy jednak taką boczną drogę, w którą wjechaliśmy i po przejściu przez ulicę byliśmy już całkiem niedaleko. Zrobiłem kilka fotek, ale gdyby nie porządny obiektyw, to niewiele by z nich wynikało. Bliżej nie podchodziliśmy, bo błoto było okropne. I tak się cały uwaliłem i przy okazji uwaliłem auto. Cóż zrobisz. Dobrze, że pożyczone. Kolejny punkt programu to Muzeum Czołgów w Bovington.




 Stonehenge

To muzeum traktowałem w charakterze magnesu, który przyciągnął mnie ponownie do UK. Niewiele jest takich muzeów, szczególnie z taką kolekcją. Jedyne lepsze w Europie, jak nie na świecie, jest w Kubiance pod Moskwą. Do niego też mam zamiar się wybrać. Kiedyś… Po drodze widoki ładne, malownicze wioski z bajkowymi domami. Super. Pogoda też jakaś lepsza, przestało padać i zza chmur zaczęło wychodzić słońce. Ponieważ Emila nie jest specjalnie zainteresowana czołgami, zawozimy ją na wybrzeże. Ona trekking, a my czołgi. We dwóch z Tomaszem dojeżdżamy pod muzeum. Bilety mamy kupione przez neta. Koszt 13 funtów. Na miejscu troszkę drożej. Co ciekawe: jak kupimy bilet, to do muzeum, możemy wracać przez rok za free. Odbieramy wejściówki i idziemy zwiedzać. Muzeum rozpoczyna się inscenizacją pola bitwy z czasów pierwszej wojny światowej. Wchodzimy najpierw do okopów angielskich, potem przechodzimy do niemieckich i gdy z nich wychodzimy nad naszymi głowami „przejeżdża” wielki Mark 1 – czyli jeden z pierwszych czołgów ever. Pierwsza sala poświęcona jest właśnie tej konstrukcji. Jest kilka wersji czołgu Mark. Do niektórych można wejść i zobaczyć je od środka. Kręcimy się po sali dłuższą chwilę. Bardzo ciekawa ekspozycja. Potem przechodzimy przez mniejszą salę z mniej znanymi eksponatami i dochodzimy do pomieszczenia z niemieckimi potworami. Przed wyjazdem przeczytałem, że ponoć ta sala ma być zamknięta. Na szczęście okazało się, że czołgi są po prostu częściowo niekompletne. Królewskim Tygrysom brakowało kilku kółek, dwa nie miały też maskującego malowania, ale tak to było git. W sali był też Tygrys w wersji klasycznej- jeden z pierwszych Tygrysów zdobytych przez Aliantów. Alianci ponoć rozebrali go na części i ponownie złożyli po to, aby poznać budowę tego monstrum. W sali mamy też niezwykły eksponat: wypożyczonego z muzeum w USA Elefanta – 70-ciotonową kupę żelastwa. W tej sali zabawiliśmy naprawdę długo. Aż mi się zaczęło chcieć sikać. Poszedłem do kibelka i zauważyłem, że jeszcze kilka sal przed nami, a każda z nich jest dwa razy większa niż to, co zobaczyliśmy do tej pory. Trochę późno przyjechaliśmy do muzeum i zostało nam niecałe 4 godziny zwiedzania. Wiem, że mógłbym tam spędzić cały dzień, od otwarcia, do zamknięcia i bym się ani sekundy nie nudził. Kolejne sale to konstrukcje niemieckie, brytyjskie, amerykańskie i rosyjskie z okresu Drugiej Wojny Światowej. Mamy też salę poświęconą współczesnym czołgom.  Możemy oglądać wielką halę pokazującą budowę i produkcję tych machin. Na mnie wielkie wrażenie zrobił czołg Centurion przecięty, jak nożem, na pół, wzdłuż. W środku, między połówkami mamy coś w rodzaju trapu, z którego możemy oglądać każdy szczegół maszyny. Ostatnia sala, co coś w rodzaju ewolucji czołgów. Od pierwszej konstrukcji o nazwie Little Willy (prototyp czołgu Mark 1) po rosyjskie potwory z wojny w Afganistanie. Byliśmy jakoś w połowie tej sali, gdy dźwięk z głośników uświadomił nam, że zamykają. Zastanawiałem się, czy się w którymś czołgu nie schować i zwiedzać sobie w nocy. Postanowiłem jednak dokończyć na spokojnie zwiedzanie i udać się kulturalnie do wyjścia. Po drodze mieliśmy oczywiście sklep z pamiątkami. A w zasadzie market, bo to wielkie było… W nim kubki, naklejki, plakietki, koszulki z czołgami. Najróżniejsze modele i wśród nich ciekawostka: klocki Cobi z Mielca. I teraz taka moja konkluzja. Dla mnie to muzeum było wielkim „wow!”. Od dawna interesuje się bronią pancerną, szczególnie tą z okresu Wielkiej Wojny. Nawet sobie swoje małe czołgi buduje w skali 1:25. Mam jednak wrażenie, że włodarze tego muzeum zapomnieli, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. Czołgi to były maszyny zagłady i służyły do zabijania, a w tym muzeum są one pokazane tak, jakby to były duże resoraki. Mamy stanowiska gdzie dzieci mogą sobie połazić po okopach, mamy jakieś wihajstry do kręcenia imitujące dźwięk pracy silnika. No i te pamiątki. Jakby w Auschwitz, sprzedawali koszulki, kubki i magnesy z napisem „Arbajt macht fraj”, toby pewnie chryja była na cały świat od Chicago po Tel Aviv. Czołgi to nie obóz zagłady, ale sens ich istnienia był podobny. Mają zabijać. Ja jednak byłem mega zadowolony, narobiłem kupę zdjęć, które zapewne nie raz mi się przydadzą. Tomek obiecał, że w ciągu roku wybierze się tu raz jeszcze i obfoci każdą śrubkę i każdy nit.  Koniec tego dobrego, opuszczamy muzeum, jedziemy po Emilię. 






 Muzeum Czołgów w Bovington
(na końcu posta galeria z dużą ilością fotek bez mojej gęby)

Generalnie chciałem zdążyć na zachód słońca. Na wybrzeżu jest wspaniałe miejsce o nazwie Durdle Door. Tam właśnie się umówiliśmy. Zajechaliśmy na parking zaraz pod klifem i poszliśmy w dół, w kierunku plaży, tam czekała na nas Emilia. Razem zeszliśmy nad morze i mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca. Wyglądało to naprawdę magicznie. Zaczęliśmy przemieszczać się w górę, ponownie na szczyt klifu. Okazało się, że po drugiej stronie cypla słońce podświetla klify, tworząc niesamowity widok. Skała podświetlona na czerwono, żółto… Wspaniały widok. Ponieważ słońce zaszło, należało pomyśleć o jakimś noclegu. Już przed wyjazdem zostało ustalone, że śpimy w samochodzie. Zastanawialiśmy się nad spaniem na parkingu pod Durdle Door (tymi klifami), ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że jedziemy dalej. Słońce już zaszło, ale było jeszcze dość jasno, więc istniała nadzieje, że zdążymy do pobliskiego zamku. Nazwa wypadła mi z głowy i za cholerę nie mogę tego znaleźć. Strata jednak niewielka, bo nie był to zamek, tylko jakiś pałacyk. W dodatku ogrodzony i zamknięty. 












 Durdle Door, klify, zachód słońca...


W międzyczasie zrobiło się już naprawdę ciemno. Zdecydowaliśmy, że i tak miejsca na nocleg już za jasności nie znajdziemy, więc możemy jechać dalej i po drodze coś sobie zjeść. Obraliśmy kierunek na Southampton, licząc na to, że po drodze znajdziemy i jedzenie i nocleg. W brzuchach jednak pusto, więc najpierw jedzenie. Dojeżdżamy szybko do Bournemouth i zaczynamy szukać czegoś dobrego. Nie możemy jednak nic znaleźć, nawet centrum ciężko zlokalizować. Przypadkowo trafiam jednak na jakiś deptak. Tu albo nigdzie! Parkujemy samochód i po krótkim spacerze znajdujemy jakiegoś fasta. Z zewnątrz nie robi on dobrego wrażenia, w środku podobnie. Jestem jednak głodny, zamawiam fish & chips. Czekając na jedzenie, szybko ogarniam neta i po chwili otrzymuje zamówione danie. Wygląda to, jak ryba z frytkami i tym właśnie jest. Z plusów to to, że nie dopuściłem, żeby mi to jedzenie polali octem. To znaczy, chciałem tego spróbować, ale tak troszkę, a nie całe danie. Egzotycznie wyglądający pan sprzedawca polał mi to jednak majonezem. Nie było to danie dietetyczne. W smaku: jak ryba i jak frytki. Z tym że w rybie zero przypraw, nawet grama soli i panierka gruba na centymetr. Nie była to najlepsza ryba w moim życiu. Tomek – jako specjalista od angielskich fish & chips stwierdził: „Drugie miejsce, pod względem najgorszych jakie jadł”. Obiecał, że jutro mnie zabierze na najlepszą. Uwierzyłem. Moją porcję jednak zjadłem od ostatniego okruszka, bo byłem głodny jak cholera. 


Fish & chips: You're Doing It Wrong


Wracając sobie do samochodu z knajpy, mieliśmy śmieszną sytuację. Robiliśmy sobie podśmiechujki z tych wszystkich Sebów i Matich na emigracji. Nie przebieraliśmy w słowach, a tu naraz mija nas właśnie taki osobnik odziany w patriotyczną bluzę z napisem „Śródmieście coś tam, coś tam”. Dobrze że był on sam jeden. Bałem się jednak, że poleci po resztę ortalionowej husarii z dzielni i uciekliśmy do samochodu. Swoją drogą to ciekaw jestem jak też ci polscy patrioci, odnajdują się na obczyźnie? W końcu sami są tam imigrantami, z którymi w Polsce tak zaciekle walczą. Jakbym jednak któregoś zapytał, gdyby osobnik ten zrozumiał moje pytanie, to pewnie prędzej niż odpowiedz, dostałbym w ryj.  Dobra, ale nie ma co zastanawiać się nad myśleniem Sebixa. Wsiadamy w auto i zaczynamy poważne poszukiwania noclegu. Problem jest taki, że ciężko o jakieś miejsce. Obszar jest dość gęsto zaludniony. W grę wchodzą tylko parkingi przydrożne. Problem jest jednak taki, że niemal wszędzie mamy tabliczkę: „Zakaz parkowania przez noc”. Standardowe parkowanie w krzakach też się nie sprawdza, bo każda boczna droga kończy się bramą na jakąś farmę i tabliczką „Teren prywatny”. Stwierdzamy w końcu, że będziemy spać na parkingu. Było już koło 10-tej, więc pora najwyższa. W razie czego będziemy ściemniać, że kierowca zmęczony i my tylko na godzinkę… Ustawiliśmy samochód tak, żeby nie było go za bardzo widać, ogarnęliśmy legowiska i zaczęliśmy spożywać drinki. Ciężko powiedzieć, że zaczęliśmy, bo w sumie od rana coś tam popijaliśmy. I oczywiście na parking zajeżdża policja. Na parkingu była tabliczka informująca o zakazie parkowania przez noc, więc różnie mogło być… Na szczęście panowie jedynie z zapytaniem: „Czy wszystko ok?”. My powiedzieliśmy, że ok i „kierowca musi chwilkę odpocząć” i luz. Nie niepokojeni przez nikogo spaliśmy do rana. 



Wstałem pierwszy i postanowiłem zobaczyć czy uda mi się dojść na klif. W sumie pewnie by dało radę, ale błoto na ścieżce było tak gigantyczne, że zrezygnowałem. Usyfiłbym siebie i przy okazji cały samochód. Gdy wróciłem, towarzysze też już wstali, postanowiliśmy się szybko ogarnąć i wynosić z tego miejsca, bo zaczęło się tam robić dość tłoczno. Pojawiło się kilka samochodów i sporo ludzi. Nocleg w samochodzie ma tę zaletę, że nie trzeba nawet śpiwora zwijać… Zbieramy się, więc momentalnie i jedziemy dalej w kierunku Southampton. Po drodze należało jednak coś zjeść. Jak byłem poprzednio w UK, to jadłem słynny english breakfast w wersji hostelowej, czyli na biednie. To nie to samo… Znaleźliśmy całkiem fajny lokal, ale wyglądał on jak pałac i ceny zapewne też „królewskie”. Pojechaliśmy, więc dalej docierając do miejscowości Milford on Sea. Znajdujemy świetną knajpkę nad samym morzem. Oczywiście z widokiem. Zamawiam sobie to słynne śniadanie. Cena: niecałe 6 funtów. W ramach tego śniadania mamy: herbatę, kiełbaskę, tosty, smażony boczek, jajko i fasolę. Generalnie było to bardzo dobre. Szczególnie smakowała mi kiełbasa z dziwacznym brązowym sosem. Nie rozumiałem tylko idei wpierdzielania grochu na śniadanie. Jajko też nie było w moim typie, bo na miękko. Zjadłem jednak wszystko, popiłem herbatą i byłem zadowolony. 




 English breakfast

Z naszej knajpki niedaleko było do czegoś, co nazywało się Hurst Castle. Z daleka nie wyglądało to jednak na zamek, ale szło się do niego piękną mierzeją. Idziemy. Pogoda idealna, słońce świeci. Mamy wspaniały widok na wyspę Wight i dziwaczną formację skalną u jej wybrzeża, przypominająca węża morskiego. Jest ciepło i szłoby się przyjemnie, gdyby nie miliony małych kamieni pod stopami. Nie wyglądało na to, że będzie to tak długi spacer, jednak był. Przez te kamienie... W jedną stronę maszerowaliśmy ponad godzinę. Dochodzimy jednak do tego zamku. Co się okazało? Z tablic informacyjnych wynikało, że w średniowieczu była tam niewielka okrągła warowania, którą w późniejszym czasie przerobiono na fort mający bronić cieśniny. Wyglądało to fajnie, widoki z tego miejsca też były piękne. Pogoda nam się zdecydowanie udała. Trochę zdjęć, trochę kontemplacji i wracamy tą samą drogą do samochodu. Ciężko było przez te kamyki. Jak w końcu wyszedłem na stabilny grunt, czyli asfalt, czułem się przez moment tak jakbym szedł po materacu. Strasznie śmieszne uczucie. 




 Wyspa Wight





 Hurst Castle






 Spacer z widokami

Wsiadamy w samochód i jedziemy do Southampton. Po chwili jesteśmy na miejscu. Najpierw jedziemy uzupełnić zapasy do Tesco. Zaopatrzeni w produkty niezbędne: colę i słodycze idziemy do znajdującego się niedaleko muzeum lotnictwa. W poniedziałek zamknięte także nie wejdziemy. Co ciekawe: kosztowało ono 7 funtów. W Londynie muzeum RAF-u, które jest pięćset razy większe, jest za darmoszkę… Przed wyjazdem jeszcze uskuteczniamy po małej AIPIE i zahaczając jeszcze o port, ruszamy dalej. Celem naszym jest Portsmouth. 






 Southampton


Na miejscu parkujemy samochód i idziemy na zwiedzanie. Najsłynniejszym w Portsmouth zabytkiem jest stare wybrzeże z przycumowanymi okrętami. Tomek twierdził, że na teren wybrzeża wstęp jest za darmo, a dopiero bilety na poszczególne okręty, trzeba sobie kupić. Stwierdziłem, że zobaczymy jak to będzie wyglądać finansowo. Jak bez dramatu to sobie może jakiś statek zobaczę. Na miejscu się okazało, że za samo wejście na teren doków trzeba zapłacić 8 funtów. Dodatkowo trzeba kupić bilety na każdy statek, cena zależy do statku, a zaczyna się od 12 funtów. Za full opcję zwiedzania wszystkiego trzeba zapłacić 35 albo 38 funtów… Cena lekko zaporowa, więc dałem sobie spokój, choć tę słynną łódź podwodną to chciałem obejrzeć…  Poszliśmy sobie na spacer po mieście. Najpierw doszliśmy do Spinnaker Tower. Jak nie trudno zgadnąć jest to wieża widokowa z tarasem. Wjazd na nią kosztuje strasznie dużo kasy. Wieża ta została za sponsorowana przez linie lotnicze Emirates i jest ich reklamą. Kto bogatemu zabroni? Ponoć szejkowie z ZEA przygotowują się już do kolonizacji Marsa. Z tego miejsca poszliśmy sobie wzdłuż wybrzeża, przeszliśmy koło doków, minęliśmy mnóstwo kutrów rybackich, wstąpiliśmy do sklepu z rybami. Fajny klimat ma to miasto. Ponoć to tylko klimat tego wybrzeża, a w głębi to raczej kiepsko, ale mi się bardzo podobało. Weszliśmy na stare mury i podziwialiśmy widoki. Z daleka zobaczyłem, że po wodzie płynie poduszkowiec. Choć w przypadku tej konstrukcji słowo „płynie” jest co najmniej nietrafione. Raczej „unosi się”. Chciałem zobaczyć, jak ta maszyna przybija do brzegu. Poszliśmy, więc w tamtym kierunku. Na miejscu okazało się, że jest to jedyna regularna przeprawa poduszkowcami w Europie. Maszyna ta pływa, co 10 minut, więc zaraz będziemy mieć okazję zobaczyć, jak to się dzieje. I faktycznie: „płynie sobie statek” i za moment „wjeżdża na plażę”. Zajebiste. Posiedzieliśmy chwilę na plaży. Dalej podziwiając widoki. Zrobiło się już dość późno, więc doszliśmy do wniosku, że pasuje się powoli zbierać. Wróciliśmy tą samą drogą, zahaczając jeszcze o kościół Royal Garrison i ponownie o mury dawnej twierdzy. Zachód słońca zaskoczył nas w okolicach doków. Kolejne piękne widoki. Widoki widokami, ale gdzie ten najlepszy w UK fish & chips ja się pytam?! Idziemy do knajpy o nazwie Britannia Fish & Chips, która znajduje się zaraz obok HMS Warrior, nie sposób przegapić. W środku wybór spory, ale jak się knajpa nazywa Britannia Fish & Chips to nie będę wymyślał z burgerem. Zamawiam małą porcję, jak ją dostaje to nie chcę wiedzieć jak wygląda duża porcja. Frytki jak frytki, ale ryba znakomita. Panierka przepyszna. Ta wczorajsza w porównaniu z tą to smakowała jak gumowa podeszwa. No i w końcu spróbowałem sobie, jak to te frytki smakują z octem. W skrócie: podle. Nie wyobrażam sobie, żebym się miał do tego smaku kiedykolwiek przekonać. Najedzeni wracamy do samochodu i trzeba niestety wracać… Droga mija nam szybko. W samym Londynie jeszcze robię krótkie zakupy na jutrzejszy powrót i wracamy do domu. Przed spaniem jeszcze piwko, rozmowy jednak nie trwają długo, bo byliśmy poważnie zmęczeni, a budzik na jutro ustawiony na 3.45.










 Portsmouth


Spinnaker Tower




Na wybrzeżu 

 Kościół Royal Garrison

 HMS Warrior

Wstawanie nie było łatwe. Na szczęście Tomek obiecał mnie odwieźć na Dworzec Viktorii, więc pospałem z 45 minut dłużej. Przygotowałem siebie wieczorem wszystkie manele, więc nie zeszło mi długo. Jedziemy do centrum. To niesamowite, że ten Londyn nawet w środku nocy jest ruchliwy… Co za miasto. Dojeżdżam na dworzec, wbijam się w autobus i idę spać. Budzę się praktycznie przed samym lotniskiem. Wspominałem już o przebudowie: jest przez to trochę bajzel. Do „odlotów” wchodzi się jakby od boku. Kontrola bezpieczeństwa szybka, bo mamy mnóstwo stanowisk, to co się jednak działo na samym lotnisku, to był jakiś cyrk. Gejty wyświetlają się dosłownie 45 minut przed odlotem, skutkiem czego tłumy ludzi koczują przed tablicami, gdy gejt się wyświetli biegną te tłumy we właściwe miejsce i sytuacja się powtarza. Miejsca mało, wszędzie niesamowity ścisk i tłok. Kible wdziałem dwa, przed każdym kolejka aż za drzwi. Posadzić dupy też nie ma gdzie. W końcu sobie zorganizowałem jakąś miejscówkę pod ścianą i postanowiłem spokojnie czekać na swój lot. Bramki ogłoszono, tłum pobiegł i ja pobiegłem. Do samolotu wszedłem na luzie, zająłem miejsce i czekałem na lot. Obok mnie usiadł jakiś typ i pierwsze, co się pyta, to ile tu alkohol kosztuje. Powiedziałem, że nie wiem, założyłem słuchawki i obudziłem się w Warszawie. W stolicy miałem jeszcze trochę czasu. Zrobiłem sobie mały spacer, zahaczyłem o sklep i wybrałem się na przystanek. W busie to już jak w domu…
Londyn to naprawdę fajne miasto. Mi się bardzo podoba, choć jest niesamowicie wielkie. Loty w dobrej cenie bez problemu można znaleźć zawsze. Problem jest tylko taki, że dojazdy z i na lotnisko mogą Was kosztować więcej niż sam lot. To pewien minus, ale z wszystkim można się spokojnie zamknąć w 200 zł, jeśli odpowiednio wcześniej dokonacie rezerwacji. Anglia, wiadomo, tania nie jest, ale idzie przeżyć. Zresztą jak już wspomniałem na początku: każdy ma kogoś znajomego tam lub w okolicach. Może warto w końcu wybrać się w odwiedziny. Ja tam chyba jeszcze wrócę, bo w Anglii jest naprawdę pięknie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz