Na taką wycieczkę ostrzyłem sobie zęby, gdy tylko
dowiedziałem się, że Wizzair planuje otwarcie tanich połączeń na Bałkany.
Budapeszt – Tirana i Budapeszt – Podgorica: te tematy interesowały mnie
najbardziej, bo w tych dwóch krajach mnie jeszcze nie było. Bilety kupiłem
dokładnie w swoje urodziny, wiadomo, najlepsze prezenty człowiek robi sobie
sam. Pierwotnie miałem jechać w pojedynkę, ale okalało się, że moja siostra
akurat na ten termin dostała urlop, więc zaproponowałem żeby dołączyła.
Najbardziej z tych dwóch krajów chciałem zobaczyć Albanię, ale ponoć Czarnogóra
piękna, więc zestaw ten zapowiadał zajebistą wycieczkę. Nie mogłem się
doczekać.
Wyjechaliśmy wieczorem 4-go kwietnia do Krakowa. Tam chwilę
przerwy w knajpie Viva la Pinta. Nie mogłem się powstrzymać – tam mają
przepyszne piwka. Wypiliśmy po jednym i już trzeba się było zmywać na kolejny
autobus. Do Budapesztu odjazd mieliśmy punktualnie o 22.50. Niby spoko, bo
autobus nocny, ale pobudka o piątej rano niespecjalnie mi się podobała. Nic –
takie są właśnie trudy taniego podróżowania.
W Budapeszcie byliśmy koło godziny 5.30. Okropnie wcześnie… Dorota
jeszcze w Budapeszcie nie była, więc postanowiłem trochę z nią połazić. Wsiedliśmy
w metro i dojechaliśmy do stacji Fovam ter gdyż z tego miejsca najbliżej jest
na Górę Gellerta. Wiadomo, ta góra to jeden z obowiązkowych punktów w
Budapeszcie. Jak ktoś chce stolicę Węgier w pigułce, to powinien od tego zacząć.
Zaczęliśmy wspinaczkę jakoś po szóstej. Momentalnie się obudziłem. Niby pogoda ładna,
ale jakieś niepokojące chmury zaczęły się pojawiać na horyzoncie. Pod samym
szczytem zaczęło lekko kropić, ale udało się strzelić kilka fotek. Szkoda, że
wschód słońca nie był jakiś bardzo imponujący. Pokręciliśmy się chwilę po szczycie,
zjedliśmy małe śniadanie i obraliśmy azymut na budynek parlamentu. Piękna to budowla.
Mi się bardzo podoba. Kolejny punkt obowiązkowy Budapesztu. Drogi było kawałek…
Po drodze zaczęło padać. Najpierw słabo, potem mocniej. Gdy przekroczyliśmy rzekę
rozlało się już na dobre i musieliśmy chwilę poczekać pod dachem. Nie
przestawało padać, więc ustaliliśmy, że zwiedzamy ile się da, a jak zmokniemy
za bardzo, to uciekamy na lotnisko. I tak w deszczu poszliśmy pod budynek
parlamentu. No jest piękny. Kika szybkich fotek i spadamy dalej. Kolejny punkt:
Bazylika św. Stefana . Jest to obiekt, który trzeba zobaczyć. Po drodze udaje
się znaleźć sklep, w którym robimy zapasy jedzenia i za chwilę jesteśmy pod
bazyliką. Budynek jest imponujący i za każdym razem robi na mnie duże wrażenie.
Efekt wywierały na mnie również przemoczone buty, więc obraliśmy azymut na
najbliższa stację metra interesującej nas linii i postanowiliśmy uciekać na
lotnisko. To już kolejny mój lot z Liszt Ferenc Airport, więc dojazd mam obczajony
bardzo dobrze. Na lotnisku mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu, ale co zrobisz jak
leje? Czas minął nam na suszeniu ciuchów i słuchaniu muzyki. Jakoś zaraz przed 15-tą ładujemy się na pokład
samolotu.
Deszczowy poranek w Budapeszcie
Ciekaw byłem, co też się wydarzy, bo to w końcu pierwszy lot
Wizzair do Tirany. Mało tego, to pierwszy lot jakiejkolwiek taniej linii
lotniczej do tego kraju. Dla Albańczyków swoiste okno na świat, bo fajnie jest,
jak za bilet w jedną stronę nie musisz płacić 500 zł tylko 50… Przykładowo. Tak
więc czegoś się spodziewałem, nie wiedziałem tylko czego. Pierwszą niespodzianką
było opóźnienie już na lotnisku w Budapeszcie. Gdy już wszyscy byli na pokładzie,
służby lotniskowe dopiero tankowały samolot. Nie rozumiem czemu, ale wynikło z
tego jakieś pół godziny obsuwy. W końcu startujemy. Lot jak lot, tylko krótki.
Planowany czas lotu: niewiele ponad godzinę, więc ledwo oderwaliśmy się od
ziemi, już personel zapowiada lądowanie. Ale nie tak szybko. Kapitan mówi, że
musimy poczekać na lądowanie i sobie chwilę pokrążymy nad Albanią. Warto było. Przez
większość lotu ziemię zasłaniały chmury, ale nad Albanią nie było ani jednej.
Widok świetny: na morze, na góry. Pięknie. W końcu zaczynamy lądować. Na
lotnisku pierwsza niespodzianka. Znaczy spodziewałem się tego, ale nigdy tego
na żywo nie widziałem. Samolot kołuje na lotnisku, a przed nim dwie straże
pożarne włączają gaśnice. Lejąca się woda tworzy coś w rodzaju bramy. Fajna
sprawa. Wielokrotnie widziałem takie fotki, jednak sam tego na żywo jeszcze nie
doświadczyłem. Wychodzę z samolotu, a na płycie lotniska mnóstwo ludzi, kamery
telewizyjne i jakiś koleś wygłasza przemówienie. No wydarzenie nie byle jakie.
Nie ma się co dziwić. Na pewno ułatwi to turystom dostanie się do tego
wspaniałego kraju. A z tym wiąże się kasa – wiadomo. Ciekaw byłem czy tak
naprawdę nasze opóźnienie nie wynikało z przygotowań do tej „ceremonii”.
Powitanie samolotu na lotnisku w Tiranie
Na
lotnisku szybkie ogarnięcie: odprawa paszportowa (nie dają pieczątki), wymiana
kasy. Kurs normalny, więc nie bójcie się wymieniać większej ilości gotówki. Waluta
to Lek. 130 leków (nie wiem czy to się tak odmienia) to mniej więcej jeden
euro. Lotnisko mikroskopijne. Mniejsze niż w Rzeszowie. Już na lotnisku w
Budapeszcie poznaliśmy dwójkę Polaków jadących w góry. Coś się tam zgadaliśmy o
podróżach i tak dalej. Generalnie oni chcieli jechać od razu do Szkodry i na
szlak. Nie wiedzieli co z transportem, więc w razie czego daliśmy im namiary na
nasz hostel i umówiliśmy się na wieczór. Jak nic nie złapią. Najwyraźniej się załapali
na transport, bo już się nie spotkaliśmy, ale nie uprzedzajmy faktów. Miałem
obczajony bus firmy Rinass Expres prosto do centrum stolicy Albanii. Jego
stanowisko znajduje się na parkingu po lewej stronie od wyjścia z lotniska. Po
drodze oczywiście napadają nas taksówkarze, ale nie są zbyt namolni. Ładujemy
się do busa. Płacimy 250 lek i jedziemy do miasta. Bus kursuje codziennie przez
12 godzin. Szczegółową rozpiskę podaję poniżej. Do centrum jedzie się niecałe
30 minut, a przystanek końcowy jest w okolicach Muzeum Historycznego. Normalnie
autobus zatrzymuje się zaraz pod muzeum, ale Plac Skanderbega jest obecnie w
remoncie i droga jest zamknięta. Wysiadamy więc kawałeczek dalej, przy ulicy
Mine Peza. Z tego miejsca busy jeżdżą na lotnisko. Do hostelu nie mamy daleko, bo niecałe dwa kilometry,
więc postanawiamy się przejść. Droga przyjemna, miasto ma fajny klimat. Taki bałkański
bajzel. Zaraz ktoś mnie zaczepia i pyta czy nie chce kupić telefonu albo
wyczyścić butów. Nie nachalnie, po prostu pyta. Ludzi tłum, tylko zabytków
jakoś nie widać. Po drodze mijamy jedynie prawosławną katedrę. Dość nowoczesna bryła,
ale budynek ładny. Przechodzimy przez rzekę, albo raczej kanał i już jesteśmy w
naszym lokum. Nazywało się ono Hostel Propaganda i spodziewałem się tam
ciekawych klimatów. Generalnie miejscówka fajna. Pokoje 6 osobowe, duże z kiblem
i prysznicem. Kuchnia mała, palarnia na dachu (to było zajebiste). Wystrój może
nieco podnieść ciśnienie osobom wrażliwszym. Mnóstwo gratów z epoki, oraz
zdjęcia takich „gwiazdorów” jak Mussolini, Mao, Hitler. Ja już przy przednich
wizytach na Bałkanach zauważyłem, że mieszkańcy tego rejonu Europy z tymi
ludźmi i tymi czasami nie mają problemu. U nas takie miejsca są bardziej
sentymentem za PRL-em, czy czymś takim. Sporo jest takich knajp. Tam natomiast goście
jadą po bandzie. U nas malarz z wąsikiem w formacie A3 raczej by nie przeszedł. Ogarnęliśmy się
szybko i trzeba było ruszyć na jedzenie i picie. Postanowiliśmy nie ruszać w miasto,
bo było późno, ale przejść się po okolicznych knajpach. Okazało się ze nasz
hostel jest w jakiejś głupiej dzielnicy. Same restauracje i to drogie. Spodziewałem
się czegoś taniego, a nie carbonara za 5 euro. Na szczęście wpadliśmy ba budkę
z burkami. Co to jest? Wspaniałość! Ciasto mocno zakrapiane oliwą z oliwek, a w
nim szpinak, ser lub mięso. Podawane w formie „drożdżówki” albo kawałka
„pizzy”. Wszędzie, tanio i smaczne. Koszt to około 2 zł za kawałek, który może
nam służyć za obiad. I nam posłużył. Moja ulubiona konfiguracja to szpinak +
biały ser. Najedzeni wybraliśmy się na piwo. Niby knajp mnóstwo, ale każda do
dupy. Generalnie zauważyłem taką tendencję, że w każdym lokalu karta piw wygląda
tak samo: Tuborg, Heineken, San Miguel, Stella Artois, Peja i Nikšićko. Najwyraźniej
wychodzą Albańczycy z niezrozumiałego założenia, że eksportowe= lepsze. Bzdura to,
bo piwo Tirana (ich lokalne) i ta cała reszta wynalazków to w zasadzie ten sam napój. W końcu
po długich poszukiwaniach zamówiliśmy w jednym barze po Nikšićku. Za dwa małe
piwa zapłaciłem 400 lek (dużego nie leją...). Trochę dużo… Na szczęście na
następny dzień okazało się, że to nie reguła i my po prostu w takiej dzielnicy
mieszkaliśmy. Dzielnicy lansu, bansu i kiepskiego piwa. Po piwku poszliśmy do
hostelu zdegustować zakupioną wcześniej rakiję. Całkiem fajna była. Chyba, że
ktoś nie gustuje w winogronowym samogonie, to mu nie podejdzie. Ja gustuję.
Wręcz przepadam hehe. Poszedłem spać wcześnie, bo jakoś nie wyspałem się w
busie i byłem mocno padnięty.
Rozkład jazdy busów Rinass Expres z centrum Tirany i z lotniska
Specyficzne poczucie estetyki właścicieli Hostelu Propaganda
Od rana zwiedzanie. A w zasadzie to najpierw poszedłem po
burki na śniadanie. Budka tuż za rogiem- jedzenie znakomite, świeże. Jak ma być
niedobre jak prosto z pieca? Zjedliśmy po solidnej porcji burka ze szpinakiem
i ruszyliśmy w miasto. Punkt pierwszy: piramida. Zanim jednak przejdę do
piramidy. Zaobserwowałem już dzień wcześniej, że w Tiranie jest bardzo dużo
drogich samochodów. Dominują Mercedesy i BMW. I to nie jakieś stare modele
tylko nówki – sztuki. Myślałem, że może to ta dzielnica. W całym mieście goście
rozbijają się takimi furami. Gdzieś wyczytałem, że Tirana zwana jest miastem Mercedesów.
Coś w tym jest. Ale z czego to wynika? Ponoć
komunistyczny dyktator Albanii, który zrobił z niej kraj trzeciego świata, Enver
Hodża, wpadł za swojego panowania na genialny pomysł: zabronił ludziom posiadania
samochodu. No i teraz samochód to bogactwo. Możesz chodzić w obdartych
ciuchach, mieszkać w kartonie, ale jak masz zajebisty samochód to jesteś kimś!
Tak to ponoć wygląda w Albanii. Po jakiś 15-tu minutach marszu docieramy pod
piramidę. Co to takiego? A następne kuriozum pana Hodży. Koleś sobie wymyślił,
że chce mieć własne mauzoleum. Kazał więc je sobie wybudować za jakieś
niebotyczne pieniądze. Oczywiście nie jego własne, tylko państwowe. Świetność
jego nie trwała długo, bo zaraz po śmierci wodza mauzoleum zaczęło podupadać.
Obecnie jest to ruina, którą czasem wykorzystuje się na jakieś wystawy.
Dziwaczny budynek, ale mi się podobał. Lubię
takie komunistyczne betonowe klocki. Zaraz obok jest Bulwar Dëshmorët e Kombit,
ciągnący się od placu Skanderbega aż do placu Matki Teresy. Przy nim budynki
rządowe, bunkry i na deser jakiś wiec polityczny. Warto jeszcze wspomnieć o
tych bunkrach. Cała Albania jest nimi usiana. Pan Enver Hodża w swojej
niekończonej mądrości zamknął kraj na cztery spusty izolując od wszystkich.
Cały świat był wrogiem, więc trzeba się bronić, bo każdy tylko dybie na to, aby
zająć tą małą Albanię. Powstało tych bunkrów tysiące. Jadąc przez Albanię widziałem
wioskę gdzie bunkier był niemal na każdym podwórku, a miejscowi poprzerabiali
je na kurniki albo piwnice. Pokręciliśmy się chwilę po bulwarze. Dupy nie
urywał. Spacerowało się jednak fajnie, bo słońce coraz mocniej świeciło i
pogoda robiła się naprawdę piękna. Kierunek dalszego zwiedzania wyznaczył
kolejny zabytek.
Piramida
Bunkry w centrum miasta
Plac Matki Teresy
Mowa teraz będzie o Moście Grabarzy. W necie wyczytałem, że
nie łatwo go zaleźć. Mapy nie miałem, bo w hostelu mi nie dali. Zresztą do nocowania
w Propagandzie jeszcze wrócę, bo była to taka miejscówka, że przez obsługę jej
nie zarekomenduję nikomu. Ściągnąłem przed wyjściem na telefon zdjęcie mostu i stwierdziłem,
że będę pokazywał fotkę i pytał ludzi o kierunek. Nie liczyłem na porozumiewanie
się w jakimkolwiek języku, byłem przekonany, że „migowy” wystarczy. O języku to
powinienem wspomnieć na samym początku. Jest ciężko. Albański jest językiem z
rodziny abstrakcyjnych. Ponoć wywodzi się z dalekiego Kaukazu, a jedynym językiem
w Europie, z którym dzieli dosłownie kilka slow jest Rumuński. Po angielsku
można próbować dogadać się z młodzieżą. Raczej kumają. Rosyjski mi się nie
przydał. Ponoć z obcych języków to kumają grecki i włoski. Może, nie
sprawdzałem. Bo nie znam. Ale wróćmy do mostu. Najpierw zagadałem panią w kiosku
i ustaliłem właściwy kierunek. Potem zagadałem jeszcze jakiegoś ulicznego
biznesmena, aż w końcu Dorota mówi: „Patrz! Jest!”. I faktycznie był. Most jest
ulokowany przy bulwarze Zhan D'Ark, jakieś 5-7 minut drogi na piechotę od
piramidy. Widać go wyraźnie. Most jak most. Nic specjalnego, ale ponoć
zabytkowy. No i nie płynie pod nim woda. Taka ciekawostka.
Most Grabarzy
Robiło się już po południu,
więc należało w końcu wypić jakieś piwko. Zaraz za mostem jest niewielkie
skupisko knajpek, wybraliśmy losowo jedną i zamówiliśmy po małej Peji. Nic
innego nie mieli. Tylko to i Tuborg. Z niewiadomych przyczyn znowu dostaliśmy
małe. A mówiłem i pokazywałem, że chce „big”. Co śmieszniejsze, kelner gadał po
angielsku, więc nie mam pojęcia jak mógł tego nie zrozumieć. Wypiliśmy piwko i
idziemy w dalszą drogę. Trafiamy na niewielki deptak prowadzący to instalacji
artystycznej o nazwie „Chmura”. Całkiem fajna sprawa. Potem dochodzimy do parku
i skręcamy w prawo na Plac Skanderbega. Konkretnie to na niewielki skrawek
placu nieogrodzony siatką. Tak jak wspominałem wcześniej: trwa kapitalny remont
palcu i w większości jest to jeden wielki plac budowy. Niemniej jednak miejsce
robi wrażenie. Możemy zobaczyć wielki mural na budynku muzeum, toporną bryłę
opery i pomnik Skanderbega. Zaraz obok mamy kolejne zabytki: Meczet Et'hem Bej
i wieżę zegarową. Wieża dość kiepska. Taki se zabytek. Meczet natomiast bardzo ładny.
Można zwiedzać w środku. Z zewnątrz też mi się podobał, bo na fasadzie
zachowało się sporo malowideł. Przed wejściem napadają na nas sprzedawcy jakiegoś
badziewia. Zdradzam mu, że jestem z Polski, więc po polsku koleś usiłuje
sprzedać mi długopis. Ale poliglota, taka jego praca… I jakby na to nie patrzeć
to już prawie wszystkie zabytki Tirany. Pora więc udać się na jedzenie.
Instalacja o nazwie "Chmura"
Wieża zegarowa
Meczet Et'hem Bej
Już
przed wyjazdem ustaliłem, że Albańczycy maja swoją wersję kebabów. Wieża zegarowa Nazywa się
to kofta (oni wymawiają czofta albo ciofta) i jest to mała grillowana kiełbaska
z mięsa mielonego. Coś nieco odmiennego niż polski kebab. Chciałem tego spróbować,
ale nie w restauracji tylko z jakimś przybytku dla lokalsów. Wygooglałem więc
miejsce i tam się udaliśmy. Trzeba iść prosto ulicą Ludovik Shllaku (to ta za
wieżą i meczetem) minąć park, minąć skrzyżowanie i dalej prosto ulicą Luigj
Gurakuqi. Jak dojdziemy do ronda to jesteśmy mniej więcej na miejscu. Po prawej
stronie mamy kilka knajpek, ale mijamy je i dochodzimy do niewielkiego bazaru
owocowo – warzywnego . Sprzedają tam też rakiję i domowe winko. Rakiję
mieliśmy, więc nie kupowałem, ale tam była tańsza i na 100% „domaszna”. Kupiliśmy
za to całkiem fajne winko za jakieś 3 zł. Ale miało być o kebabach. Zaraz
naprzeciwko bazaru jest ciąg knajpek. Nie maja one nazwy, ani jakiegoś szyldu,
ale kręci się tam mnóstwo ludzi. I to jest dobre miejsce. W środku tłoczno,
zamawiamy po bułce, a w niej trzy sztuki kofty. Wspaniałe! Niesamowicie smaczne
i świetnie przyprawione mięso. Skonsumowaliśmy
obiad przed knajpą na ławce i popiliśmy rakiją. Obiad mistrzów hehe.
Bazarek
Kofta
I miejsce gdzie można ją kupić
Potem
jeszcze piwko w knajpie zaraz obok i chwila spaceru po mniej „turystycznych”
dzielnicach. Minus był taki, że co 30 minut zrywała się ulewa. Tak na 5 minut,
ale zdążył nas zlać z dwa razy. Postanowiliśmy udać się powoli na odpoczynek do
hostelu. Wyznaczyliśmy kierunek na Plac Skanderbega. Przed placem jeszcze jedna
ciekawostka: UFO Uniwersytet. Tak głosił napis na budynku. Czego oni tam uczą?
I jeszcze jedna ważna sprawa: po drodze trafiliśmy na wersję burka, którego
jeszcze nie jadłem. W zasadzie to nawet nie wiem czy „burek” to faktycznie
nazwa tego dania. Kształtem przypominało to burka w wersji „pizza”, ale w smaku
bliżej było temu do jakiegoś omletu z zieleniną. Dziwne to było, ale naprawdę
bardzo smaczne. Kolejna ulewa dopadła nas w okolicy prawosławnej katedry. Tu
już nas srogo zlało, ale na szczęście do hostelu mamy blisko. Na miejscu
suszenie ciuchów i chwila drzemki, bo to piwko i rakija od rana nieco mnie
zmęczyły. Ale przecież szkoda dnia. O 18 wychodzimy ponownie na miasto i
kierujemy się na Plac Skanderbega. Zachód słońca robi swoje i kolorki są znacznie
fajniejsze na zdjęciach. Chcemy po raz kolejny zjeść koftę, więc idziemy do lokalu,
w którym stołowaliśmy się w porze obiadowej. Niestety jest zamknięty. Znajdujemy,
więc knajpkę zaraz przy rondzie. W środku sami lokalsi – wiem, że to miejsce
też będzie dobre. Zamawiamy piwko i coś, co miałem za koftę z serem. Nie wiem
jak koleś tego nie zrozumiał, przecież pokazywałem palcem. Dostałem zamiast
tego szaszłyk z kurczaka. Całkiem ok, ale nie o to chodziło. Gdy siedzieliśmy w
lokalu okazało się, że to ten, który polecano w Internecie. Ten, do którego
pierwotnie chciałem dojść. Też mogę go polecić, bo żarcie świetne i ceny śmiesznie
niskie. „Restauracja Fatosi” – polecam serdecznie. Piwko, jedzenie i nocne
zwiedzanie. Tak zakończył się ten dzień w Tiranie. Czułem, że wyczerpałem temat
i już nie ma tu więcej, co zwiedzać. Rano jedziemy do Szkodry.
UFO Uniwersytet
Katedra Prawosławna
Plac Skanderbega
Opera
I jeszcze kilka kadrów z ulic
Tylko jak się tam dostać? W Albanii nie ma dworców autobusowych.
Są jakieś punkty zbiorcze busów znane jedynie miejscowym. Znalazłem w
Internecie pewne wskazówki, ale nic konkretnego. Poszedłem się zapytać gościa w
hostelu. Wiadomo – dla takiego turysty to kopalnia wiedzy. Przynajmniej tak
powinno być. Koleś na moje pytania odpowiada olewczo, że busów nie ma, tylko
biura podróży oferują przejazdy. Jasne… Takiej ściemy to mi nie wciśnie. Gość
był niekulturalny i wydawało mi się, że zrobił nam wszystkim w hostelu łaskę,
że mu się chciało przyjść i siedzieć za biurkiem od rana. Już pomijając tego
Hitlera, uważam że coś takiego w hostelu zakrawa na skandal i szczerze odradzam
Propaganda Hostel. Nie ma co się użerać z dziwnymi typami, jak się jest na
wakacjach. Spakowaliśmy, więc nasze manatki i postanowiliśmy ruszyć z nadzieją,
że „jakoś to będzie”. Wiedziałem, w jakim kierunku mam złapać autobus miejski
spod Muzeum Historycznego. I tyle. Dochodzimy pod muzeum, lokalizujemy jakiś
przystanek. Postanawiam zagadać do jakiejś młodej laski z nadzieją, że co nieco
zna angielski. Znała lepiej ode mnie. Powiedziała, że ona jedzie w tym kierunku
i nam pokaże, co i jak. Władowaliśmy się w autobus. Numeru nie pamiętam, ale kierunek
był „instytut”. Laska kupiła nam bilety. Stanowczo protestowałem, ale się
uparła. Koszt to 40 lek, czyli niewiele ponad 1 zł. Wysiadamy zaraz przed
dworcem kolejowym. Na logikę busy powinny startować sprzed dworca, ale nie.
Busy są po drugiej stronie ulicy zakamuflowane za jakąś knajpą na mikroskopijnym
placu. Nie musimy ich jednak zanadto szukać, bo na ulicy zawsze stoi człowiek,
który wykrzykuje miejsce docelowe swojego busa. I już. Podziękowałem koleżance
za pomoc i już z panem od busa poszliśmy na coś, co nawet na upartego nie
przypominało dworca. Był to parking na kilka samochodów. Ponoć busy odjeżdżają
o każdej pełnej godzinie. Nasz wyjechał jakoś po 9-tej. Trasa niezbyt malownicza,
ale bardzo ciekawa. Widać, że Albania to ubogi kraj. I zaśmiecony… Ale ludzie
bardzo przyjaźni. Nasz obecność w busie najpierw ich zaskakuje, ale zaraz
pojawiają się uśmiechy i pozdrowienia. Nie rozumiem ani słowa, ale jest to
miłe. Co ciekawe: po drodze nie ma żadnego dworca w żadnej mieścinie. Mało
tego: nie ma nawet przystanków. Bus zatrzymuje się na stacji benzynowej, koło
sklepu, na jakimś parkingu. Turyście utrudnia to życie, ale miejscowi odnajdują
się w tym doskonale. Mam nadzieje, że Albańczycy niedługo to ograną, bo ten
fakt, plus trudny język nieco utrudnia poruszanie się po kraju. Po jakiś dwóch
godzinach dojeżdżamy do Szkodry. Cena to 400 lak, miało być, 300 ale nie
wyczułem oszustwa. Po prostu podrożało. W Szkodrze zatrzymujemy się na Placu
Demokracji. Jest to centralny punkt miasta. Do hostelu nie mamy daleko, ale
obieramy dziwaczną drogę nieco na około. The Wanderers Hostel to zajebiste
miejsce. Trochę ciężko do niego trafić. Idąc głównym deptakiem zaczynającym się
obok białego meczetu dochodzimy do samego końca. A w zasadzie do jego
rozwidlenia. Skręcamy ostro w prawo i po kilku chwilach na murze zobaczymy logo
hostelu. Sama miejscówka jest w bramie ukryta za brązową bramką. Nas pokierował
jakiś koleś, który wyczuł, czego szukamy. Hostel świetny. Przed wejściem
ogródek z hamakami, obsługa świetna, pomocna. Od razu dostałem mapę z wszystkimi
atrakcjami Szkodry. Mnie w sumie interesowała tylko jedna, ale co tam. Szybko zalogowaliśmy
się w hostelu, lekkie przepakowanie i ruszamy. Kierunek obraliśmy na twierdzę.
Po drodze szału nie było, jakieś trzy meczety, park, parę pomników nieznanych
kolesi. Takie dość nieciekawe wizualnie miasto, ale miało fajny klimat. Do
twierdzy jest kawałek: w linii prostej to ponad trzy kilometry. Niestety my
poszliśmy na około. Niestety albo stety hehe. Okrążyliśmy górę z twierdzą i
weszliśmy na nią niejako od drugiej strony, ale dzięki temu mogliśmy zobaczyć
kozy na zboczu góry, konia pasącego się w parku przypominającym wielki
śmietnik, oraz trafiliśmy na Ołowiany Meczet. Czemu taka nazwa? Nigdzie nie znalazłem,
ale wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z ołowianym dachem. Teraz wygląda na to,
że jest pokryty balachą, ale wcześniej, kto wie. Generalnie nie robił jakiegoś wielkiego
wrażenia. Od meczetu już wiodła droga w górę. Bardzo stroma, mimo że po asfalcie.
Potem asfalt zmienił się w takie wyślizgane kamienie. Miałem buty z nie najlepszą podeszwą, więc bałem się jak ja z tej góry zejdę. Nic, najpierw trzeba
wleźć. Podchodzimy pod bramę. Już wiedziałem, że warto było, bo widoki
przepiękne: na góry, na Szkodrę i na jezioro. Wstęp to 200 lek. Całkiem przyzwoicie.
Koleś inkasuje tylko pieniądze, nie daje żadnego biletu. Na miejscu łazimy
sobie gdzie chcemy. Jest sporo ruin, jakieś stare piwnice. Zajebista sprawa.
Zamek dzieli się na trzy poziomy, ale z każdego mamy zajebisty widok. Fotki
wyszły naprawdę ładne. Pokręciliśmy się z godzinę po twierdzy, zrobiliśmy sobie
przerwę na jedzenie i picie po czym trzeba się zacząć zbierać na dół. Pogoda
już piękna. Jak wyruszyliśmy z hostelu było pochmurno, ale teraz zrobiło się
idealnie. Szkoda marnować takiego popołudnia. Mimo zmęczenia decydujemy się
przejść jeszcze kilka kilometrów, nad brzeg jeziora Szkoderskiego. W tym celu
trzeba przejść przez rzekę i kierować się w prawo na miejscowość Shiroke. Jest
znak, więc no problem. Sam most też zajebisty. Pełno w nim dziur, a co większe
połatane są fragmentami mebli. Po drugiej stronie dzielnica Cyganów, więc mnie
to jakoś specjalnie nie zdziwiło. Cyganów nie ma wiele, zaraz wychodzimy z ich zasięgu
i już sobie spokojnie spacerujemy wzdłuż rzeki Buna. Do samego Shirokiego jest
od mostu 4 kilometry. My się tyle nie fatygowaliśmy, dotarliśmy do miejsca gdzie
rzeka wylewa się z jeziora. Tam chwilę przeznaczyliśmy na popas na plaży i
trzeba wracać, bo głód przyciska, a słońce chyli się już ku zachodowi. Droga do
centrum był daleka, ale przyjemna. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep i
kupiliśmy piwko na wieczór oraz kozi ser, który bardzo lubię. Ucieszyło mnie
też piwko marki „Jeleń”. Jest to serbska produkcja i na tle innych piw z tego regionu
wypada naprawdę przyzwoicie. Całkiem fajny smak, goryczka. No jak nie
południowe piwo. Docieramy do hostelu. Szybka kolacja w ogródku, piwko, rakija
i spanie. Juto z rana ruszamy do Czarnogóry.
Szkodra
Ołowiany meczet
Twierdza i widoki...
Jezioro Szkoderskie
Trzeba było wstać wcześnie, bo autobus mamy o 9-tej. Z tym
transportem to sprawa dość skomplikowana. Mamy dziennie trzy autobusy do
miejscowości Ulcinj – pierwszej większej, zaraz za granicą Czarnogóry. Busy o 9-tej, 14-tej i 16-tej. Busy startują
zaraz spod hotelu Rozafa znajdującego się przy Placu Demokracji. A w zasadzie
obok Placu Demokracji. Koszt to 5 euro ewentualnie 700 lek. Opłata przyjmowana
jest w obu walutach. Ciekawostka: dzień wcześniej próbowałem coś ustalić.
Poszedłem w okolice hotelu i zobaczyłem busa. Obok niego siedziało dwóch typów,
więc się pytam co i jak. Gość mi odpowiada, że koszt to 8 euro i odjazd jest o
9.10. Ewidentnie kombinował tak, żebym się spóźnił na busa, a no łaskawie
zabierze mnie taksą. Swoją drogą koszt 8 euro za taksówkę do innego kraju to niewiele,
ale po co płacić 8 jak można 5 euro? W hostelu spotykamy Niemkę, która też jedzie
busem o 9-tej, więc razem odnajdujemy transport i ruszamy w drogę. Granica wita
nas lekkim tłokiem, ale okazuje się, że wszystko odbywa się w ekspresowym tempie
i po około 20 minutach czekania jesteśmy już w Czarnogórze.
Bus do Czarnogóry...
... odjeżdża spod tego hotelu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz