Droga do granicy z Albanią minęła błyskawicznie, umilały ją rewelacyjne
widoki. Do miejscowości Ulcinj dojeżdżamy w okolicach 11. Jaki dalszy plan?
Poprzedniego wieczoru zarezerwowałem nocleg w pensjonacie w Budvie –kurorcie
oddalonym od Ulcinj o jakieś 90 km. Nie miałem rozkładu jazdy busów z Ulcinj,
więc nie wiedziałem w zasadzie, na czym stoję. Postanowiłem ogarnąć to na
miejscu, a w razie długiego czasu oczekiwanie na busa do Budvy, chwilę sobie
pospacerujemy po Ulcinj. Wyszedłem z mojego autobusu i od razu skierowałem się
na dworzec, żeby uzyskać informację co do dalszego transportu. Postawiłem może
ze 3 kroki we właściwym kierunku i złapał mnie jakiś koleś krzycząc: „Budva!”. Powiedziałem,
że tam właśnie chcemy jechać. Gość skierował mnie do kasy. Kupiłem bilety za
7,5 euro każdy i już siedziałem w kolejnym busie. Nawet miejsca nie zdążyłem
zająć, a bus już ruszył. Cała operacja nie trwała nawet dwóch minut. W sumie
nie wiedziałem czy to dobrze czy źle. Ulcinj też mogłem zwiedzić, ale to Budva wydawała
mi się ciekawsza, dlatego to tam postanowiliśmy spędzić trochę czasu. Po drodze
widoki naprawdę piękne. Nasłuchałem się dużo o pięknie Czarnogóry, ale nie
mogłem uwierzyć, że tam jest wszędzie ładnie. W sumie to można by robić zdjęcia
co 500m i byłoby na nich co oglądać. Zawsze uważałam, że czymś wspaniałym jest jak
góry „łączą” się z morzem- zawsze jest co podziwiać. I tak nam minęła droga: na
podziwianiu. Po drodze ciekawostka. Mijamy coś, co się nazywa Sveti Stefan.
Miałem przekonanie, że to jakiś monastyr na sztucznej wyspie, na morzu, ale
nie. Jest to kompleks hotelowy. Nie zmienia to faktu, że wygląda świetnie. Trasa
jest naprawdę malownicza. Autobus wjeżdża na górę, tylko po to by zaraz zjechać
nad wybrzeże. Widać już Budviańską Riwierę i znajdującą się w jej centrum Wyspę
Świętego Nikolaja. Rewelacja.
Widoki na trasie Ulcinj - Budva
Za moment jesteśmy na dworcu. Opuszczamy busa i
obieramy azymut na zarezerwowane lokum. Po drodze mijamy jeszcze informację turystyczną,
w której upewniam się co do kierunku i biorę mapkę miasta. Nasz hotel jest na górce,
ale droga prosta, bo cały czas „samo prawo” (prawo oznacza na Bałkanach prosto) główną
ulicą. Miałem lokalizację wbitą w GPS, więc nie było problemu. Znalazłem
właściwe lokum, panią właścicielkę, dostałem pokój i zrobiłem wielkie „Wow!”.
Podróżowanie poza sezonem ma tą zaletę, że drogie noclegi są tanie. Mi udało
się zarezerwować dwuosobowy pokój z balkonem i mega widokiem na zatokę za 20 euro,
czyli po 10 na głowę. Jakby nie kalkulować, jest to cena „hostelowa”. Warunków
sterylnych nie było i kibel wspólny na korytarzu, ale mi to nie przeszkadzało.
Tym bardziej, że na naszym piętrze i tak nie było nikogo. No widoczek
rewelacja, chyba jeszcze takiego hotelu nie miałem. Nazywał się on „Veselinka”
i polecam serdecznie. Pani właścicielka bardzo sympatyczna, warunki dobre i do
morza 5 minut z górki. Było już po południu, więc uskuteczniliśmy szybką
przekąskę na balkonie i ruszyliśmy oglądać. W Budvie jest stare miasto, które
interesowało nas na początek. Po drodze zlokalizowaliśmy sklep, miejsce z
knajpkami i już wzdłuż wybrzusza poszliśmy na stare miasto. Szczególnie
zaintrygowały mnie niesamowite jachty. Każdy z nich to na pewno kosztuje kupę
forsy… Nie stać mnie, ale w sumie, po co mi taki jacht? Tylko bym się bał, że
mi ktoś ukradnie albo porysuje lakier hehe. Gdy wchodzimy w końcu w zasięg murów
starego miasta, od razu mam w głowie skojarzenia ze starym miastem w
Barcelonie. Podobna architektura, podobne kolory i podobna szerokość uliczek. Lewo
się mieszczę hehe. Z rzeczy, na które
warto trafić muszę wymienić Katedrę Świętego Iwana i Kościół Świętej Trójcy.
Sympatyczne budynki. Całość kompleksu zwieńczona jest cytadelą, do której się
specjalnie nie pchałem. Generalnie jest to świetne miejsce. Można by się tam
zgubić gdyby nie fakt, że jest ono w skali mikro. Ale bardzo przyjemne stare
miasto, z klimatem portowym. Polecam nawet jak się komuś bardzo nie chce
wstawać z leżaka.
Port
Wybrzeże
Stare miasto
Pokręciliśmy się chwilę, ale w brzuchach już zaczęło poważnie
burczeć. Na starym mieście nie planowałem szukać knajp, bo jak zobaczyłem ceny,
to mi się odjechało jeść. Postanowiłem oddalić się nieco od części
turystycznej. Choć to właściwie nie za mądre określenie, bo cała Budva jest
mega turystyczna. Znaleźliśmy jakiś nadmorski deptak i stwierdziliśmy, że może
jakiegoś burka uda się tam „upolować”. No nic takiego nie było. Same drogie
knajpy. Miałem ochotę na pizzę, ale za placek wielkości talerza, nie mam
zamiaru płacić 8 euro. Znaleźliśmy w końcu jakiegoś fast fooda. Była przed nim
długa kolejka, co dobrze świadczy o takim przybytku. Postanowiłem zaryzykować. Stanąłem
w kolejce i uważnie przyglądając się temu, co zamawiali ludzie przede mną. Zdecydowałem
się na kebab „w naleśniku”. Był wielki, więc wziąłem jednego na pół. Postanowiliśmy
posilić się na plaży i popić to wszystko zakupionym wcześniej piwem „Jeleń”. Przysłowiowe
dwa kroki od kebabu zasiedliśmy na kamieniach i pożarliśmy roladę. Całkiem
spoko. Może kogoś zdziwi, dlaczego tak rozpisuję się o głupim kebabie, ale fakt,
który mnie zaskoczył był taki, że był on owinięty w strasznie gruby naleśnik.
Pewnie jakbym tylko ten nasiennik zjadł, to bym się najadł. W Polsce (i w zasadzie
gdziekolwiek indziej) kebab taki zawijany jest w cienką tortillę, a nie w
takiego ogromnego, grubego na centymetr naleśnika. Jak będziecie w Bodvie i
chcecie go spróbować, to ta knajpa znajduje się przy alejce wiodącej od poczty
do morza. Nazwy nie pamiętam niestety i nie mogę jej znaleźć. Nawodnieni i
najedzeni ruszamy dalej. Chcemy dotrzeć do znajdującej się nieopodal plaży Mogren.
Czemu tam? A bo jest bardzo ładnie położona i leży dosłownie kilkanaście metrów
od starego miasta. Jest schowana nieco za klifem, ale jak obczaicie sobie na
mapie gdzie jest pomnik baletnicy to, to jest właściwa droga. Pomnik jak
pomnik. Może być, fajne jest to, że baletnica balansuje na kamieniu. Na plaży
sporo ludzi. Część nawet się kąpie. Czy i mnie kusiło? A kusiło, ale trochę mi
się nie chciało przebierać i potem znowu przebierać. Nie lubię tego. Ostatecznie,
więc walnąłem się na kamieniach i tak przeleżałem z dwie godziny słuchając
szumu morza. Cieszyłem się z ciepła. Po tak wstrętnej zimie w Polsce, musiałem
się trochę „naładować”. Po tych dwóch godzinach „naładowałem się” prawie do
pełna i w dodatku spaliłem sobie na czerwono nos i czoło. Ale warto było.
Słońce zaszło za klif, więc postanowiliśmy ruszać do hotelu i z balkonu
kontynuować podziwianie. Po drodze jeszcze sklep. Przyznam szczerze, że ceny mnie
trochę zaskoczyły. Nie było tanio, ale też nie jakoś bardzo drogo. Choć w porównaniu
z Albanią było drożej o jakieś 30 %. Zakupiliśmy jedzenie, picie i napoje
wyskokowe i postanowiliśmy już na balkonie raczyć się widokami. A te były
naprawdę zajebiste. Ja popijałem piwo, a Dorota winko. Gdy słonce zaszło, mimo
że zrobiło się chłodno, to dalej siedzieliśmy podziwiając Bodvę. Piękne miasto.
Szkoda w sumie, że jutro już wyjeżdżamy, ale Kotor czeka.
Rzeźba baletnicy, a w tle stare miasto
Pobudka nie była jakoś bardzo wczesna. Zjedliśmy sobie
spokojnie śniadanie na balkonie, spakowaliśmy manele i ruszyliśmy na dworzec. Wiedziałem,
że autobusy są często, więc specjalnie nie przywiązywałem do tego uwagi. Wiedziałem,
że na jakiś zdążymy. Poszliśmy, więc jeszcze cieszyć się plażą. Słońce
świeciło, na niebie nie było ani jednej chmurki. Znaleźliśmy sobie miejsce i po
prostu siedzieliśmy ciesząc się pogodą. Nie będę ukrywał, że ja zimy nienawidzę
i najchętniej bym ją przehibernował jak niedźwiedź. W tym roku zima była
wybitnie… zimowa… Więc tym bardziej potrzebowałem słońc i ciepła. Informacje z Polski
nie były optymistyczne. Liczyłem już na wysokie temperatury, a okazało się, że
w Polsce jest ochłodzenie i to naprawdę srogie. Tak kontemplowałem sobie to
wszystko leżąc na plaży. Czemu nie może być tak cały rok?
Szkoda wyjeżdżać...
Jakoś koło południa
zdecydowaliśmy się zbierać na busa. Nie było daleko na dworzec, więc po jakiś
20 minutach byliśmy na miejscu. Kupiłem bilety po 3,5 euro za osobę, ale
okazało się że autobus jest dopiero za 40 minut. W sumie mogłem sprawdzić ten rozkład,
bo miałbym dłuższą chwilę plażowania. Pokręciłem się chwilę po dworcu, zjadłem
kanapkę i podjechał bus. Trasa krótka, ale malownicza: tak mi pozwiedzano na
dworcu. Spoko. I faktycznie widoki na morze piękne. Słowa nie oddają tego, co
można tam zobaczyć, dlatego polecam fotki. Za jakieś 45 minut wjeżdżamy do
Kotoru. Z dworca na nocleg mamy dosłownie 20 minut. I teraz, jaka akcja.
Generalnie w Kotorze noclegi są drogie. Ponownie postanowiłem nieco poszperać
na stronach z rezerwacjami. Okazało się, że hostele są dwa, ale w żadnym nie
było miejsc szukałem, więc dalej. Było sporo kwater prywatnych, ale wszystkie w
dość dużej odległości od centrum. Trafiłem jednak na apartament. Koszt to 22
euro za dzień. Za osobę to 11 euro, przy cenie 9 euro za nocleg w hostelu w dormie,
krzyknąłem: „biorę”. Apartament był w samym centrum na starym mieście. Idziemy!
Moje pierwsze wrażenia z Kotoru: „Wow!”. Miasto jest niesamowicie położone. Nad
piękną zatoką, a wokół mamy góry. Nad miastem góruje twierdza. Iście bajkowa
sceneria. Samo stare miasto podobne do tego w Budvie, ale z 6 razy większe. Tu
już się można pogubić. I my się pogubiliśmy. Nie raz. Miałem namiar GPS, więc
tam się kierowałem. Minąłem charakterystyczną cerkiew i miałem być na miejscu.
Szukam, zaglądam w sąsiednie uliczki i nic nie mogę znaleźć. Postanowiłem, więc
sprawdzić adres. Miało być Stari Grad 510. Znalazłem 512, znalazłem, 508 ale
510 nie ma. W końcu jest, wygląda na normalne mieszanie, pukam i pytam. Pani mi
mówi, że to nie tu i wskazuje kierunek. Nie bardzo ją zrozumiałem, ale obok był
jakiś hotel, więc polazłem tam się zapytać. Okazało się, że gość ma numer do
naszego apartamentu, zadzwonił do babki, umówił się i nas zaprowadził pod same
drzwi. W środku wita nas sympatyczna pani. Mówi że jeszcze nie posprzątane i że
jak coś to za godzinę zaprasza. Faktycznie tak było na rezerwacji. Nawet się
nie zdążyłem rozglądnąć, zostawiłem plecak i poszliśmy na jedzenie. Akurat w
godzinę się wyrobimy. Widziałem po
drodze jakąś piekarnie, krążymy i krążymy i znaleźć nie możemy. Wpadamy jednak
na jakiś bar, który nie wygląda może zajebiście, ale kusi niskimi cenami. Ja wziąłem
hamburgera, a Dorota naleśniki z serem i wędliną. Mój hamburger okazał się niewypałem,
ale Doroty naleśniki były pyszne. Godzinka minęła, wracamy na chatę. Uiszczamy
opłatę i zostajemy w mieszkaniu. Byłem w szoku: mamy do dyspozycji kuchnię,
łazienkę, sypialnie i jeszcze jeden, jakby pokój z łóżkiem. W sumie to mogłoby
tam spać z 5 osób spokojnie. Generalnie było to wszytko trochę stare i zdezelowane,
ale prezentowało się dobrze. No i wychodząc z mieszkania byłem na starym mieście.
Super klimat. Szybko się ogarnęliśmy, bo
było już po południu. Ruszamy do sklepu na zakupy. Niedaleko starego miasta
jest taka niewielka galeria handlowa. W środku jest spożywczy dość sporych
rozmiarów. Robimy podstawowe zakupy i lecimy na plaże. Widok piękny. Bajkowy
ten Kotor – dokładnie tak jak mi mówili przed wyjazdem. Po prostu fajnie było posiedzieć
i popatrzeć. Do tego piwko i jakaś przekąska. Zeszło nam do momentu zachodu
słońca. To znaczy do zachodu faktycznego było jeszcze sporo czasu, ale słonce
schowało się już za górę i plaża była w cieniu. Po lenistwie pasowało
rozprostować kości, więc poszliśmy na spacer na drugą stronę zatoki. Po drodze
mijamy drogie jachty, które nieco kontrastują ze znajdującym się obok
zniszczonym hotelem. Generalnie zajebisty motyw. Opuszczony kilkupiętrowy hotel
w centrum Kotoru. Ciekaw jestem jak to się stało, że ktoś doprowadził to
miejsce do takiej ruiny. Nie wyobrażam sobie, żeby nie dało się na tym zarobić.
Szkoda, że hotel jest w takim stanie. Pewnie teraz bardziej opłaci się go
zburzyć, niż remontować. Dalej za hotelem mamy kilka niedokończonych łodzi
stojących na jakiś konstrukcjach. Fajnie to wygląda. Nie da się jednak ukryć,
że druga strona zatoki jest już biedniejsza. Trochę więcej syfu i śmieci.
Jakieś dzieci proszą o pieniądze. My idziemy sobie dalej i po jakiś trzech
kilometrach postanawiamy zawrócić. Chciałem jeszcze wypić piwko, ale jak na złość
nie było żadnego sklepu. Wracamy, więc niespiesznie do naszego apartamentu. Na miejscu
kolacja, piwko i byłoby spanie gdyby nie to, że postanawiamy jeszcze zwiedzić
Kotor nocą. Wychodzimy jakoś przed 22. Miasto wygląda jak wymarłe. Gdzieś
zniknęły te tłumy zwiedzające w dzień. Nieliczne knajpy są dalej czynne, a w
nich dosłownie po kilku gości. Widok na twierdzę za to wspaniały. Zajebiście ją
podświetlili. Kręcimy się po starym mieście dłuższa chwilę i wracamy na spanie.
Kotor: stare miasto
Widoki zachwycają
Rano pobudka jakoś przed 9-tą. Szybkie śniadanie i lecimy na
szczyt twierdzy. Mieszkaliśmy w zasadzie w miejscu gdzie zaczyna się szlak na
górę. Idziemy. Całą wysokość pokonujemy schodkami. Tarasa przyjemna, choć dość
stroma i śliska. Miałem kiepskie buty, więc nie szło mi się najlepiej. Dodatkowo
narobiłem sobie odcisków, więc wspinaczka była raczej powolna. Nie
przyspieszało jej też robienie zdjęć, co dwie minuty. Pierwszy przystanek to
monastyr. Sympatyczna, niewielka budowla i pierwszy taras widokowy. Już jest ładnie,
a co dopiero będzie na górze. Pnąc się dalej w górę mijamy kolejne ruiny twierdzy,
które oczywiście muszę zwiedzić od środka.
Kilka kroków w górę i już takie widoki...
Dzięki tej ciekawości trafiamy na
szlak. Dochodzę do jakiejś dziury w ścianie i widzę piękny krajobraz
roztaczający się po drugiej stronie góry. Zejście wymaga nieco umiejętności ekwilibrystycznych,
ale się udaje. Jesteśmy w przepięknej dolince z monastyrem, ruinami, starymi
drzewami i majestatycznymi szczytami naokoło. Zaraz obok jest czyjaś chałupa.
Drogi dojazdowej do niej nie widzę i zastanawiam się jak ci ludzie żyją na takim
zboczu. Stromizna tam jest nieziemska i na pewno nie jest łatwo. Ale widoków to
im zdecydowanie zazdroszczę. W tej dolince było tak ładnie, że po prostu sidłem
na kamieniu i podziwiałem. Nie wiem jak długo.
Magiczne miejsce
Gdy jednak postanowiliśmy ruszyć
było pewnie koło południa. Do szczytu twierdzy nie było już daleko, za kilkanaście
minut jesteśmy. No widok bajeczny! Aż słów brakuje. Oczywiście nie zapominajmy samej
twierdzy, a ta też warta jest zwidzenia. I my pokręciliśmy się trochę po tych
ruinach. Na szczycie posiłek i trzeba złazić. Trochę się obawiałem, że się
zabiję w tych śliskich butach, ale na szczęście przeżyłem. Umordowany postanowiłem
chwilę odpocząć w pokoju. Co do wrażeń to oczywiście widoki piękne. Warto się tarmosić
na górę.
Widok z najwyższego punktu twierdzy
Ja mam słabą kondycję wspinaczkową, więc się trochę upociłem, ale jak widziałem
dramaty innych lasek (szczupłych, zgrabnych i w zasadzie „fit”) to mi było
nieco lepiej, że ja z takim brzuchem sobie radzę a taka paniusia sobie nie
radzi. Wejście to niby 45 minut, ale że my szliśmy tempem ślimaczym i co chwila
gdzieś zbaczaliśmy, to nam zeszło ponad dwie godziny. Generalnie super sprawa-
jak ktoś był w Kotorze i tam nie wylazł, niech żałuje. Jest czego. Gdy nastała
pora obiadowa wybraliśmy się na pizzę. Nie była jakaś super, ale miałem smaki,
więc mi podpasywała. I co było robić dalej. Oczywiście cieszyć się słońcem. Więc
postanowiliśmy powtórzyć to, co robiliśmy wczoraj: piwko i plaża. Jak mi było
dobrze. Po zachodzie słońca jeszcze chwilę się pokręciliśmy i poszliśmy do
pokoju. Postanowiłem wyleczyć w końcu te odciski, bo mi żyć nie dawały.
Pobudka nie była pośpieszna, mieliśmy czas do 10-tej na
wyprowadzkę. Pani miała przyjść odebrać klucze, ale nie przyszła, więc się umówiliśmy,
że zostawimy klucze w schowku na oknie. Poszliśmy jeszcze po zakupy i
usiedliśmy chwilę na ławce ciesząc oczy pięknym widokiem. Autobus mieliśmy o
11.55, więc niespiesznie udaliśmy się na dworzec. Bus do stolicy Czarnogóry kosztował
siedem euro. Ciekaw byłem trasy. Zakładałem, że będzie ładnie. Okazało się, że
busik zajechał spóźniony, a trasa jest taka, że wracamy do Budvy. Tą cześć
postanowiłem przespać. W Budvie bus zostaje naładowany do pełna i jedziemy.
Zaraz za Budvą zaczyna się mozolna wspinaczka do góry. Nie wiem ile metrów, ale
na przełęczy było naprawdę wysoko. Po drodze jeszcze remonty, więc momentami dno
przepaści było realnym zagrożeniem. Wszędzie ruch wahadłowy, więc czas jazdy
się wydłużał. Co ciekawe kierowca nagminnie ignorował czerwone światło na
„wahadle”. Aż w końcu się doigrał, bo z drugiej strony stała policja i wlepiła
mu mandat. Wydłużyło to jazdę o kolejne kilkanaście minut. A i jeszcze jedna
ciekawostka. Busk był może na 20 osób, ale w środku była starsza pani, która
pełniła rolę sprzedawcy biletów, kasownika, asystentki i w sumie nie wiem,
czego jeszcze. Sympatycznie. Do Podgoricy dojeżdżam jednak z ponad godzinnym
opóźnieniem. Na szczęście dzisiejszy nocleg zarezerwowałem tak, żeby było
blisko i z dworca, i z centrum. Chciałem jeszcze znaleźć informację turystyczną,
ale mimo strzałek i wskazówek nie znalazłem. Szkoda, bo muszę ustalić jak z
dojazdem na lotnisko. Ustalamy kierunek i po chwili znajdujemy Feels Like Home.
Kolejny pensjonat/ hotel w zajebistej cenie 10 euro za głowę. Właściciel
sympatyczny, co nieco nam doradza. Szybko się ogarniamy i ruszamy w miasto.
Ponoć Podgorica to miasto, w którym nie ma absolutnie nic. Postanowiłem się
osobiście przekonać. Wiemy mniej więcej jak iść, więc ruszamy. Po drodze mijamy
dworzec autobusowy, na którym wysiedliśmy, sklep i piekarnię. Super. Do centrum
mamy z pół godziny, ale nieco się gubimy, więc przez zupełny przypadek trafiamy
nad rzekę. Planów takich nie miałem, ale spoko, bo po drugiej stronie widać
zajebisty opuszczony ośrodek sportowy. Coś w rodzaju pływalni. Nie wiem na
pewno, ale prezentuje się to jednocześnie tragicznie i pięknie. Żeby do tego
centrum trafić, musimy się jednak kawałek wrócić. W końcu docieramy do czegoś,
co nazywa się Plac Republiki. Ponoć centralny plac miasta. Nie ma tam nic
oprócz skromnej fontanny. Ale obok wypatrzyłem pizzerię, więc pchany głodem
udałem się w tamtą stronę. Pizzeria ta była bardziej fast foodem, ale placek smaczny,
więc ok. Posileni zwiedzamy dalej. Trafiamy na kolejny plac. Ponoć z jednego z
nich jedzie bus na lotnisko. Szukam, pytam. Nic. Postanowiłem skupić się, więc
na poszukiwaniu informacji turystycznej. Trafiliśmy na jakiś deptak i już miałem
nadzieję, ale się nie udało. Nie mam pojęcia czy to miasto ma informację
turystyczną, ja nie znalazłem. Kolejny punkt programu zwidzenia to Most
Milenijny. Przechodzimy przez niego na drugą stronę rzeki Morača. Taki górski
strumień w środku miasta. Po drugiej stronie mostu mamy mały park z pomnikiem
Vladimira Vysotskiego. I to w zasadzie na tyle zabytków. Choć to nie do końca
prawda… Ale dobra, wracamy do ścisłego centrum i idziemy na piwo do knajpy, bo
już mnie suszyło poważnie.
Przypadkowo napotkany opuszczony kompleks sportowy
Plac Republiki
Most
Milenijny
Pomnik Vladimira Vysotskiego
Trafiamy na jakąś irlandzką knajpę i całe szczęście,
bo pozostałe lokale w centrum są dla mnie nie do przyjęcia. Drożyzna, piwa
eksportowe, sterylność jak w gabinecie lekarskim – to nie dla mnie. Na szczęście
knajpa irlandzka całkiem spoko – ponoć najstarszy tego typu lokal w
Czarnogórze. Było już pod wieczór, a ja chciałem jeszcze znaleźć jedną
atrakcję: transformersy. Jakiś koleś, chyba mechanik, pobudował takie roboty ze
złomu i zainstalował w jednym miejscu. Miałem namiar GPS, z buta było może z 10
minut do tego miejsca. Niby lokalizacja dobra, ale chodzę i znaleźć nie mogę. Pobłądziłem
chwilę, zaczęło się ściemniać, dzielnica była taka sobie, więc postanowiłem
spadać. Trudno, będzie bez transformersów. A szkoda, bo na fotkach wyglądało to
całkiem fajnie. Kierujemy się, więc do naszego hotelu. Trzeba jeszcze ustalić,
co z dojazdem na lotnisko. Nie znalazłem informacji turystycznej. Poszedłem,
więc ponownie na dworzec. Pytam się o autobus, a gość mi mówi, że nie ma
autobusów, a jedyne co mi może zaoferować, to transfer samochodem za 10 euro za
osobę. Oczywiście się nie zgadzam i idę na dworzec kolejowy. Komunikacja jest
kiepska, ale ustalam w informacji, że niedaleko lotniska (jakieś 1,5 km) jest
stacja i zatrzymują się tam wszystkie pociągi jadące do miejscowości Bar. Spoko,
bo koszt to tylko 1 euro. Z tymże my chcieliśmy jeszcze pojechać zobaczyć
wodospady. Wpadłem, więc na plan następujący: po południu pojedziemy taksówką
na wodospady, a potem z buta pomaszerujemy na lotnisko. Zaczepiłem jeszcze taksówkarza,
który powiedział mi, że koszt takiej taksówki nie będzie większy niż 10 euro.
Super! Spokojny o dzień następny mogę iść do hotelu, zejść kolację i napić się
piwka.
Rano pobudki nie ma, śpię do oporu, potem wstajemy idziemy
do najbliższej piekarni po zakupy. W sumie to musimy nakupić jedzenia na cały dzień.
Robimy sobie jeszcze krótki spacer po okolicy, ogarniamy się w hotelu i jakoś
po 13 wychodzimy nie chcąc już dłużej się narzucać i przeginać doby hotelowej.
Przed dworcem stoją taksówki, wybieramy pierwszą lepszą i mówię: „Niagara Falls
please”. Zawsze chciałem to powiedzieć hehe. Dobra, już wyjaśniam. Przed
wyjazdem wyczytałem, że Czarnogóra ma swój wodospad Niagara. Znajduje się on
jakieś 7 km od centrum i też robi wrażenie. Jest tylko jeden problem. Nie nasz,
co prawda ale… Ten wodospad jest efektowny tylko wiosną. Lody w górach topnieją
i rzeką płynie mnóstwo wody. W lecie to ponoć płynie jakiś mały strumień. W
nocy w górach lało, więc liczyłem na dodatkowe efekty. Za jakiś 15 minut się
przekonałem. Gość dowozi nas pod samo zejście do wodospadu. Koszt taksy to 8.80
euro. Spoko. Kawałek schodzimy w dół do knajpy. Oczywiście trzeba przez nią przejść,
aby dojść do wodospadu. Nie zatrzymywałem się, bo już usłyszałem szum wody.
Trafiamy na wodospad. Jest piękny! Generalnie
wygląda to tak, że mamy jeden główny wodospad, ale nie cała woda z rzeki wpada
od razu do kanionu. Z boku płynie mniejsza rzeka, której co chwilę tworzy
niewielkie wodospady wpadające do głównego nurtu. No bajeczna sceneria. Chwilę kręcimy
się po skałach, robimy fotki. Potem chwila kontemplacji na kamieniu i
postanawiamy ruszać dalej.
Niagara Falls cześć "główna"
Na lotnisko jest kawał drogi… Wracamy na główną
ulicę i zaczynamy marsz. Chciałem iść dołem, koło rzeki, ale od wodospadu nie
było drogi. Znaczy była, ale zagrodzona. Ale z asfaltu wypatruję zejście do ścieżki.
Super, bo to lepsze to niż łażenie po jezdni. I to była słuszna decyzja. Nie
wiem czy bym z drogi to dostrzegł, ale trafiliśmy na ruiny jakiegoś młyna i
wodospad. Piękna sprawa. Niestety droga niedługo się urwała. Znaczy nie urwała,
tylko ktoś ją sobie zagrodził zasiekami. Trzeba, więc było odbijać znowu na
asfalt. Żeby się nie wracać postanowiliśmy sforsować płot. Udało się.
Maszerujemy dalej.
Widoki kawałek dalej
Ciekawostki po drodze
Generalnie było bardzo gorąco, słońce paliło, a po drodze
nie było ani kawałka cienia. Gdy po jakiś 5-ciu kilometrach w końcu dotarliśmy
do wioski priorytetem stało się piwko. Szybko zlokalizowałem sklep-bar. Zamówiłem
po piwku „na miejscu” i rozpoczęliśmy konsumpcję na czymś, co przypinało
doniczkę. Zaraz doczepił się jakiś dziadek. W sumie lubię gadać z miejscowymi,
ale ten był typem wybitnym. Są na świecie ludzie, którzy do rozmowy nie
wymagają kompana. Po prostu gadają ciągle. I to był taki typ. Gość mi coś
pokazuje w gazecie. Ja mu mówię: „nie rozumiem”, „powoli”. Gość nic. Po prostu
rozprawia na tematy polityczne i interesuje go tylko to żebym mu przytakiwał.
Generalnie z rozmowy dowiedziałem się jedynie, że: „Putin – przyjaciel, Merkel
– Hitler”. Zacząłem gościa ignorować i sobie poszedł, więc drugą polówkę piwa wypiliśmy
już w spokoju. Zregenerowaliśmy siły burkiem i ruszyliśmy dalej, bo zostało nam
jeszcze z 2 kilometry. Droga już przyjemniejsza, bo i jakiś cień się pojawił.
Na miejscu okazuje się, że lotnisko jest malutkie. Chyba mniejsze niż w
Rzeszowie. Chwila odpoczynku, przepakowanie, kontrola bezpieczeństwa i już jesteśmy
pod bramkami. Z lokalizacją nie ma problemu, bo jest ich tylko osiem. Trochę
się obawiałem o to połączenie, bo busa do Krakowa mieliśmy „na styk”. Samolot,
co prawda przylatuje zgodnie z polanem, ale długo nie wpuszczają nikogo na
pokład. Po czym w wyniku zamieszania dostajemy się na pokład z grupą
priorytetową, a reszta czeka. Podczas wsiadania też jakieś zamieszanie skutkiem,
czego startujemy opóźnieni o dobre dwadzieścia minut. Na szczęście lądujemy planowo.
O 21.20 samolot odtyka pasa startowego w Budapeszcie. Od tego momentu mamy
niewiele ponad dwie godziny alby dostać się na drugi koniec miasta. Trochę mało,
ale postanawiamy uwolnić wewnętrzna cebulę i nieco się poprzepychać. Wysiadamy
z samolotu, jako jedni z pierwszych, a w autobusie stajemy zaraz koło drzwi. W
terminalu wysiadamy bardzo sprawnie i dlatego do odprawy paszportowej
podchodzimy na początku. Super, bo po 10 minutach jesteśmy wolni. Szybki
kibelek i lecimy na busa. Już wiedziałem, że się uda. Potem jedno, drugie metro
i jesteśmy już na dworcu, z którego Polski Bus zabierze nas do domu.
Tak się skończyła ta przygoda. Jestem z niej niesamowicie
zadowolony.
Albania strasznie mi się spodobała, bo to mało turystyczny
kraj. Fantastycznie się tam czułem, ceny były niskie, jedzenie smaczne i ludzie
przemili (z małymi wyjątkami). Bardzo chciałbym tam jeszcze wrócić i zwiedzić
sobie południe kraju.
Czarnogóra to kraj piękny. Każdy tak mówił, ale ja
postanowiłem zweryfikować. I się nie zawiodłem. Naprawdę niesamowicie ładne
widoczki mają w tym kraju. Nie ma się, co dziwić- wystarczy spojrzeć na mapę. Większość
tego kraju to góry, więc nie może być brzydko. Ceny nieco wyższe niż w Albanii,
ale nie ma dramatu.
Polecam wszystkim taką wyprawę. I nie tylko taką. Wizzair otwarł
w tym roku sporo ciekawych połączeń na Bałkany, więc nic tylko latać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz