Taksówka podjeżdża, gdy jest
jeszcze ciemno. Na dodatek leje. Jest 5.00. Ładujemy bagaże i jedziemy do
Juliaci. Kierowca się nie śpieszy, nie jest też gadatliwy, więc delikatnie
przysypiam. Budzę się na czymś w rodzaju głównej trasy Puno – Juliaca. Na
drodze wypadek. Na szczęście byliśmy w takim momencie, że już odpowiednie
służby ogarnęły sytuację. Strach pomyśleć, co by było, jakby ten rozbity
autobus nadal tarasował nam drogę. Dlatego jeśli chodzi o lotniska, to ja
zawsze wolę być wcześniej. I jesteśmy wcześniej. Jakoś kilka minut po 6-tj
rano. Lotnisko jeszcze prawie puste. Kilka osób snuje się po terminalu. Dobrze,
że nikt nie wpadł na pomysł spania na lotnisku. W Juliace nie jest to najlepszy
pomysł, bo lotnisko jest małe, zimne i ciężko o jakiś mniej uczęszczany kąt. Za
chwilę przechodzimy przez check-in, kontrolę bezpieczeństwa i już pod bramką
czekamy na samolot. Jak to w Peru mają w zwyczaju robić, dwa samoloty do Limy,
dwóch różnych linii lotniczych, startują o tej samej godzinie. Nie wiem, czemu
musi się to tak dziwne odbywać. W każdym razie my wsiadamy do swojego samolotu
linii Avianca i lecimy do stolicy. Lot mija mi głownie na spaniu. Budzę się,
gdy jesteśmy już nad miastem. Ogromnym miastem. Po wylądowaniu mamy dokładnie
12 godzin do następnego samolotu. Bagaże mamy nadane, więc nie musimy się
martwić. Jakby ktoś potrzebował to jest przechowalnia bagażu. Ta usługa
kosztuje 45 soli… I teraz, co robimy dalej? Wczorajszy wieczór spędziliśmy na
Internecie, żeby jakoś zaplanować ten dzień. Zacznijmy może od tego, że Lima
nie cieszy się najlepszą opinią. Jest to ponoć najniebezpieczniejsze miasto w
Ameryce Południowej. Staram się nie być strachliwy, bo już w niejednym mieście
byłem i niejedno widziałem, niemniej jednak jak się czyta 10-ty post, w którym
ktoś pisze, że go okradli tu, lub tam, to jest to lekko niepokojące. Ponieważ
mieliśmy tylko 12 godzin postanowiliśmy je spędzić jak najlepiej.
W Limie nie
ma za wiele do zwiedzania. Centrum, czy też stare miasto jest, ale cieszy się
ono złą sławą. Musi w tym coś być, bo noclegi w centrum są jednymi z
najtańszych w Limie. Znowu tam mamy do zwiedzania: katedrę, plac, fontannę. Nie
tym razem. My postanowiliśmy dostać się do dzielnicy o nazwie Miraflores. Ponoć ładna, czysta, w miarę bezpieczna. Nie
oferuje wiele zwiedzającym, ale ma dostęp do oceanu, więc choć nad wodą
posiedzimy. Brzmi jak dobry plan. Ponieważ większość turystów przybywających do
Limy nocuje właśnie na Miraflores, to najłatwiej się tam dostać. Mamy oficjalny
bus lotniskowy za 8 dolarów w jedną stronę (w dwie 15 dolarów), oraz oficjalną
lotniskową taksówkę, która dowiezie nas tam za 40 -60 soli. Bilety na autobus,
jak i na taksówkę, kupujemy na lotnisku w specjalnych kasach, także tu jesteśmy
orżnięci niejako „z urzędu”. Nasze fundusze, po trzech tygodniach nie były w
najlepszym stanie, więc postanowiliśmy zaryzykować i pojechać transportem
publicznym. Już sama dzielnica, na której znajduje się lotnisko, nie cieszy się
najlepszą opinią, ale co tam… Zaryzykujemy. Wychodzimy przed terminal i idziemy
w prawo. Tak jakby do końca. Potem droga skręca w lewo do głównej ulicy. Dalej
nią idziemy, mijając parking po stronie lewej. Cały czas zaczepiają nas
taksówkarze. Pod terminalem ci bardziej „oficjalni” proponują nam swoje usługi.
Im dalej od terminala, tym więcej pojawia się podejrzanie wyglądających typów machających
kluczykami. Z ich usług nawet nie myślcie korzystać… Nie wiadomo jak to się
może skończyć. Po prostu im grzecznie dziękujemy i idziemy dalej. Wychodzimy
poza obręb lotniska i zaraz skręcamy w prawo. Po lewej mamy ulicę i kładkę nad
jezdnią. Nie przechodzimy przez nią. Nasz przystanek jest po „tej” stronie
drogi, zaraz obok. Jedzie stąd mnóstwo busików, ale my musimy poczekać na ten właściwy
do Miraflores. Każdy bus ma krzykacza, więc raczej się nie pomylimy. Jak
chcecie mieć pewność, to się kogoś zapytajcie. My powiedzieliśmy dziadkowi w kiosku,
że chcemy jechać do Miraflores i gdy właściwy busik podjechał, on nam go
wskazał. Koszt przejazdu to 2,5 sola. I jeszcze, żeby było przyjemniej, to w
busiku zagadują nas jakieś panie. Pytają skąd jesteśmy i upewniają nas w tym,
że za busa płacimy dokładne tyle, ile one. Atmosfera bardzo miła, w żaden
sposób nie czuję się zagrożony. Polecam wam więc ten rodzaj transportu. Nie ma
co przepłacać. Poza tym można liznąć nieco lokalnej kultury. Do Miraflores
jedzie się ponad godzinę. W godzinach szczytu ponoć dwie godziny, więc radzę to
uwzględnić w waszych planach. Przez okno można podziwiać stolicę Peru. Wielki,
śmierdzący spalinami moloch miejski. Nie jestem zachwycony… Ale skoro jestem,
to pasuje pozwiedzać. W dzielnicy Miraflores wysiadamy przy Placu Kennedy'ego.
Tutaj jest ładnie, zielono, budynki nowoczesne. Jakaś inna tu ta Lima… Dobra
idziemy się przejść, bo okazuje się, że tego czasu, to wcale nie mamy dużo. Idziemy
cały czas prosto do oceanu. Docieramy do Parku Miłości z pomnikiem dwojga
kochanków i to w zasadzie jest wszystko, co tu można zobaczyć. Siadamy, więc na
trawie, raczymy się kawą i drinkami i tak sobie odpoczywamy pod drzewem. Mamy
widok na ocean. Fajny relaks. Gdy mija popołudnie idziemy coś zjeść na główny
deptak i wracamy na plaże, posiedzieć już nad samym oceanem. Ludzi sporo, jedni
surfują inni się kąpią, albo opalają. Spoko atmosfera. Taka bardziej „na
luzie”. Sporo hipisów, ludzi w dredach i podobnych klimatów. Siedzenie na słońcu
jednak nie było dla mnie wskazane, bo oparzenia słoneczne mogły się bardzo
szybko odnowić. Na piwko jednak czasu starczyło. Piwko nad oceanem. Tak żegnamy
Peru. Po południu zaczynamy powoli powrót na lotnisko. Znajdujemy wielki supermarket,
w którym uzupełniamy zapasy. Łapiemy busik na lotnisko. Jedzie on dokładnie z
tego samego miejsca, na którym zatrzymywał się na trasie lotnisko – Miraflores,
tylko z przeciwnej strony ulicy. Przystanku nie ma szans przegapić, bo stoi tam
mnóstwo ludzi. Numeru nie pamiętam, ale ponoć istotne są kolory tego busa.
Biało czerwone. Oraz literka „S”. Ta literka ponoć gwarantuje kierunek „na
lotnisko”. Tak się dowiedziałem, tak jechałem, więc się tym dzielę. W busiku
atmosfera bardzo przyjemna. Bardzo wesoły pan krzykacz, wydaje mi się, że był
lekko pod wpływem substancji zakazanych. Ale chyba do tej roboty to musiał być
hehe. W każdym razie mimo brawurowej jazdy po godzinie i 15-tu minutach
jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez kładkę na drugą stronę drogi i
praktycznie jesteśmy na lotnisku. Nic się nikomu nie stało… Tak więc mogę polecić ten rodzaj transportu w
Limie, jednak nie jestem Wam w stanie zagwarantować, że was nie okradną. Trzeba
być czujnym. Na lotnisku jeszcze moment na przepakowanie, kontrola
bezpieczeństwa, znalezienie właściwej bramki, delikatna kąpiel i za chwilę
lecimy do Bogoty.
Lima, Miraflores.
Lot jak lot. Jakbym mógł, to bym
spał. Nie mogłem jednak, bo lot krótki a w między czasie podają jedzenie. Trzeba
też wypełnić deklarację związaną z przewozem cennych rzeczy. Nie mam pojęcia,
po co. W Bogocie niby wszystko ok, ale celniczka postanawia być strasznie
dociekliwa i zamiast wbić mi od razu pieczątkę w paszporcie, wypytuje o
wszystko. Na ile, gdzie, po co, na co? Nosz kurwa… Tłumacze jej, że ja tu
jestem tylko jeden dzień, jutro wracam do Londynu i chcę sobie po mieście
połazić. Ona na to, że potrzebuje karty pokładowej. Nie mam, bo mi nie
wydrukowali. Wkurzony pokazuje na moich kompanów palcem. Wszyscy już po drugiej
stronie z pieczątką. Mówię, że ja z nimi i mnie przepuszcza. Na każdym krańcu
świata człowiek trafi na służbistę. Przepraszam, służbistkę. W końcu mam pieczątkę.
Teraz idziemy po bagaż. Ponieważ jeszcze go nie widać, idę wymienić wszystkie
sole na kolumbijskie pesos. Aby to było możliwe, musimy oddać odcisk palca… Nie
wiem po co. Odbieramy w końcu bagaż i mamy kolejną kontrolę, tym razem bagażu i
zgodności jego zwartości z naszą deklaracją. Tu akurat ja przechodzę niemal nie
zatrzymując się, a Emilia musi się tłumaczyć. W Kolumbii urzędnik lubi pokazać,
że ma nad tobą władzę absolutną. W końcu
mamy bagaże, pieczątki i tak dalej. Można iść spać. Przytulne miejsce
znajdujemy na drugim piętrze, obok wejścia do kontroli bezpieczeństwa. Coś czuje,
że nas obudzą, ale miejsce wydaje się znakomite do schowania bagażu. Śpimy za jakąś
reklamą, przyklejeni do szyby.
Niestety spania nie ma za wiele,
bo o 4.30 budzi nas ochrona i każe się wynosić, 20 metrów dalej do kolejnego
kąta. Tam już śpimy do 8.30. Wystarczy! W końcu to nasz ostatni dzień w Ameryce
Południowej. Nie chce mi się zwiedzać kolejnego miasta, ale przecież nie będę
tu siedział do wieczora. Ruszamy tym
razem w trójkę. Najpierw zostawimy bagaże w przechowalni. Przynajmniej nie jest
tak drogo. Koszt to 25000 pesos, czyli jakieś 25 złotych. Jak się dostać do
miasta? Można oczywiście taksówką. Nie korzystaliśmy, ale w Internecie pisze,
że jest to koszt w okolicach 10 dolarów w jedną stronę. My wybraliśmy
komunikację miejską. W tym celu musimy zlokalizować budkę, w której pani
sprzedaje karty na autobus. Ta karta kosztuje 5000 pesos, a jednorazowy
przejazd 2300 pesos. Można kupić jedną kartę np. na trzy osoby i doładować ją
6-cioma kredytami, co zapewni nam przejazd w jedną i drugą stronę dla całej
ekipy. Tak to działa. Musimy najpierw znaleźć autobus jadący do stacji
przesiadkowej. Autobus numer 86, a następnie na tejże stacji przesiadamy się na
autobus numer 1. Wysiadamy stacji o nazwie „Uniwersitado” czy jakoś tak. I w
zasadzie jesteśmy w centrum. Pewnie niektórzy zastanawiają się: „Dlaczego gość
pisze stacje, a nie przystanki?”. Otóż w Bogocie sprawa z komunikacją miejską
jest rozwiązana nietypowo. Mamy autobusy, które działają jak metro. Zatrzymują
się one tylko na takich specjalnych stacjach, jeżdżą po przeznaczonych tylko
dla nich pasach oddzielonych od pozostałych uczestników ruchu. Ciekawy pomysł i
chyba się sprawdza, bo przedostanie się z jednego końca miasta, na drugi nie
sprawia większych kłopotów. Droga z lotniska do centrum to max godzina z
przesiadkami. Wysiadamy sobie na stacji „Uniwersytet” i do razy idziemy kupić
coś do picia i sprawdzić miejscowe empanadas. Te są znakomite. Potem idziemy w
kierunku rynku. A tam oczywiście katedra. Mamy też budynki rządowe. Sam plac
naprawdę imponujący. Ale nie samym placem człowiek żyje. Idziemy sprawdzić
boczne uliczki. Od razu trafiamy na jakąś ciekawą, bo pilnują jej żołnierze.
Trzeba pokazać, co się ma w plecaku i można wchodzić. Okazuje się, że jest tu
pałac prezydencki oraz pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium
astronomiczne. Oba budynki jednak nie zachwycają. Kawałek dalej natrafiamy na
ciekawy lokal i postanawiamy zatrzymać się na kawę / coca colę. Jedzenie w tym
lokalu też wygląda zachęcająco, ale jeszcze nie jestem głodny. Nikt nie jest,
więc idziemy dalej. Ruszamy nieco w górę, bo ponoć jest tu jakaś kolejka
linowa. Zobaczymy. Przechodzimy przez ciekawą ulicę, na której swoje prace
sprzedają jacyś artyści. Potem trafiamy na jeszcze fajniejszą dzielnice z
rewelacyjnymi muralami. Fajnie się tu powłóczyć, choć policjant ostrzega nas
żebyśmy uważali bo jest tu niebezpiecznie. Teraz pasuje nam znaleźć jakiś bazar
lub duży sklep, bo musimy kupić folię do zapakowania bagaży. Kierujemy się,
więc na oddaloną do ścisłego centrum dzielnice, gdzie trafiamy na bazar, ale
jest tam wszystko oprócz tego, co nam potrzeba. Zupełnie przypadkowo trafiamy
na taką folię w sklepie z pamiątkami. Całe szczęście. Potem dalej włóczymy się
po uliczkach. Chcemy coś zjeść, ale nie udaje się trafić na fajną knajpę. W końcu
trafiamy na meksykańskie empanadas. Biorę jedną sztukę z serem i z czymś, czego
nie zrozumiałem. Wypatruję też salsę i pytam gościa czy pikantna? On odpowiada”
Tak o…”. A w zasadzie to pokazuje to na migi. Maczam empanade w salsie i biorę gryza.
Chyba jeszcze takiej pikantnej salsy nie jadłem na tym wyjeździe… Za chwilę
między mną, a Tomkiem odbywa się następująca rozmowa.
Tomek: „Ale dziwne to empanadas,
na słodko, z dżemem”
Maciek: „ Z czym?”
Tomek: „No z dżemem”
Maciek: „Chyba kubki smakowe mi
wypaliły, ale byłbym skłonny się założyć, że to keczup”
Więc uważajcie za Empanadas
Mexicano. Są w stanie zaskoczyć. Gdy łażenie nas znudziło, idziemy na piwko.
Znajdujemy niewielką knajpkę, gdzieś poza rynkiem i zamawiamy piwo. A w zasadzie
piwa, bo jest ich kilka rodzajów. Najlepsze z nich to chyba Club Colombia.
Całkiem przyzwoite. Kończy się to tak, że wypijemy po trzy, potem idziemy coś
zjeść. Nie śmiejcie się: był to kebab. Ale bardzo dobry. I wracamy powoli na
lotnisko, dokładnie po własnych śladach. Na lotnisku ponowny check- in, kontrola
bezpieczeństwa i za chwilę samolot do Londynu.
Uliczki Bogoty
Centralny plac.
Pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium astronomiczne.
Jeszcze więcej malowniczych zakamarków.
Lot oczywiście bez problemów.
W Londynie, po zmianie czasu
jesteśmy o 14.30. Zanim dojeżdżamy na mieszkanie do Emilii i Tomka jest już
prawie 18-ta. Zamawiamy jedzenie, pijemy piwo, oglądamy zdjęcia. Tak mija
wieczór.
Rano wstaje koło 9-tej. Żegnam
się z kompanami, oni idą do pracy, a ja na krótkie zwiedzanie i na samolot do
domu. Jadę sobie do centrum i postanawiam chwilę pospacerować. Celem jest Pałac
Buckingham, pod którym akurat odbywa się jakiś event. „Nie wiem, o co chodzi,
ale chyba widziałem królową” tak bym podsumował moją wizytę w Londynie. Łażę
jeszcze chwilę po mieście. Wstępuję do Mc knajpy na burgery za funta, bo na nic
innego nie mam kasy. Kupuję na drogę 5 pączków za 1.09 funta i lecę na busa do
Luton. Tam chwila czekania i lecę do Warszawy. W stolicy mam niewiele czasu,
starcza tylko na jedzenie i lecę na busa do Rzeszowa. To tyle przygód z tej
wyprawy.
Jak bym ją podsumował? Bardzo
intensywny wyjazd. Mimo że pod koniec trochę wyluzowaliśmy to pierwsze dwa
tygodnie dały się we znaki. Niesamowite wrażenia, niesamowite widoki, ale i nieprzespane
noce, bród i smrodek hehe. Najbardziej podobało mi się Peru. Zdecydowanie
najciekawszy kraj, najbardziej przyjazny, miły i tani. Boliwia już nie tak
bardzo. Dalej tanio, ale już mniej przyjemnie. Ludzie jakoś dziwnie się do
białego odnoszą albo to tylko moje wrażenie. Chile super, szkoda, że tak
kosmicznie drogo. Kolumbię tylko lekko posmakowałem, ale wydaje się ona być
bardzo ciekawym krajem… Może kiedyś.
Teraz pora na kolejne przygody…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz