niedziela, 25 marca 2018

Lima i Bogota


Taksówka podjeżdża, gdy jest jeszcze ciemno. Na dodatek leje. Jest 5.00. Ładujemy bagaże i jedziemy do Juliaci. Kierowca się nie śpieszy, nie jest też gadatliwy, więc delikatnie przysypiam. Budzę się na czymś w rodzaju głównej trasy Puno – Juliaca. Na drodze wypadek. Na szczęście byliśmy w takim momencie, że już odpowiednie służby ogarnęły sytuację. Strach pomyśleć, co by było, jakby ten rozbity autobus nadal tarasował nam drogę. Dlatego jeśli chodzi o lotniska, to ja zawsze wolę być wcześniej. I jesteśmy wcześniej. Jakoś kilka minut po 6-tj rano. Lotnisko jeszcze prawie puste. Kilka osób snuje się po terminalu. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł spania na lotnisku. W Juliace nie jest to najlepszy pomysł, bo lotnisko jest małe, zimne i ciężko o jakiś mniej uczęszczany kąt. Za chwilę przechodzimy przez check-in, kontrolę bezpieczeństwa i już pod bramką czekamy na samolot. Jak to w Peru mają w zwyczaju robić, dwa samoloty do Limy, dwóch różnych linii lotniczych, startują o tej samej godzinie. Nie wiem, czemu musi się to tak dziwne odbywać. W każdym razie my wsiadamy do swojego samolotu linii Avianca i lecimy do stolicy. Lot mija mi głownie na spaniu. Budzę się, gdy jesteśmy już nad miastem. Ogromnym miastem. Po wylądowaniu mamy dokładnie 12 godzin do następnego samolotu. Bagaże mamy nadane, więc nie musimy się martwić. Jakby ktoś potrzebował to jest przechowalnia bagażu. Ta usługa kosztuje 45 soli… I teraz, co robimy dalej? Wczorajszy wieczór spędziliśmy na Internecie, żeby jakoś zaplanować ten dzień. Zacznijmy może od tego, że Lima nie cieszy się najlepszą opinią. Jest to ponoć najniebezpieczniejsze miasto w Ameryce Południowej. Staram się nie być strachliwy, bo już w niejednym mieście byłem i niejedno widziałem, niemniej jednak jak się czyta 10-ty post, w którym ktoś pisze, że go okradli tu, lub tam, to jest to lekko niepokojące. Ponieważ mieliśmy tylko 12 godzin postanowiliśmy je spędzić jak najlepiej. 



W Limie nie ma za wiele do zwiedzania. Centrum, czy też stare miasto jest, ale cieszy się ono złą sławą. Musi w tym coś być, bo noclegi w centrum są jednymi z najtańszych w Limie. Znowu tam mamy do zwiedzania: katedrę, plac, fontannę. Nie tym razem. My postanowiliśmy dostać się do dzielnicy o nazwie Miraflores.  Ponoć ładna, czysta, w miarę bezpieczna. Nie oferuje wiele zwiedzającym, ale ma dostęp do oceanu, więc choć nad wodą posiedzimy. Brzmi jak dobry plan. Ponieważ większość turystów przybywających do Limy nocuje właśnie na Miraflores, to najłatwiej się tam dostać. Mamy oficjalny bus lotniskowy za 8 dolarów w jedną stronę (w dwie 15 dolarów), oraz oficjalną lotniskową taksówkę, która dowiezie nas tam za 40 -60 soli. Bilety na autobus, jak i na taksówkę, kupujemy na lotnisku w specjalnych kasach, także tu jesteśmy orżnięci niejako „z urzędu”. Nasze fundusze, po trzech tygodniach nie były w najlepszym stanie, więc postanowiliśmy zaryzykować i pojechać transportem publicznym. Już sama dzielnica, na której znajduje się lotnisko, nie cieszy się najlepszą opinią, ale co tam… Zaryzykujemy. Wychodzimy przed terminal i idziemy w prawo. Tak jakby do końca. Potem droga skręca w lewo do głównej ulicy. Dalej nią idziemy, mijając parking po stronie lewej. Cały czas zaczepiają nas taksówkarze. Pod terminalem ci bardziej „oficjalni” proponują nam swoje usługi. Im dalej od terminala, tym więcej pojawia się podejrzanie wyglądających typów machających kluczykami. Z ich usług nawet nie myślcie korzystać… Nie wiadomo jak to się może skończyć. Po prostu im grzecznie dziękujemy i idziemy dalej. Wychodzimy poza obręb lotniska i zaraz skręcamy w prawo. Po lewej mamy ulicę i kładkę nad jezdnią. Nie przechodzimy przez nią. Nasz przystanek jest po „tej” stronie drogi, zaraz obok. Jedzie stąd mnóstwo busików, ale my musimy poczekać na ten właściwy do Miraflores. Każdy bus ma krzykacza, więc raczej się nie pomylimy. Jak chcecie mieć pewność, to się kogoś zapytajcie. My powiedzieliśmy dziadkowi w kiosku, że chcemy jechać do Miraflores i gdy właściwy busik podjechał, on nam go wskazał. Koszt przejazdu to 2,5 sola. I jeszcze, żeby było przyjemniej, to w busiku zagadują nas jakieś panie. Pytają skąd jesteśmy i upewniają nas w tym, że za busa płacimy dokładne tyle, ile one. Atmosfera bardzo miła, w żaden sposób nie czuję się zagrożony. Polecam wam więc ten rodzaj transportu. Nie ma co przepłacać. Poza tym można liznąć nieco lokalnej kultury. Do Miraflores jedzie się ponad godzinę. W godzinach szczytu ponoć dwie godziny, więc radzę to uwzględnić w waszych planach. Przez okno można podziwiać stolicę Peru. Wielki, śmierdzący spalinami moloch miejski. Nie jestem zachwycony… Ale skoro jestem, to pasuje pozwiedzać. W dzielnicy Miraflores wysiadamy przy Placu Kennedy'ego. Tutaj jest ładnie, zielono, budynki nowoczesne. Jakaś inna tu ta Lima… Dobra idziemy się przejść, bo okazuje się, że tego czasu, to wcale nie mamy dużo. Idziemy cały czas prosto do oceanu. Docieramy do Parku Miłości z pomnikiem dwojga kochanków i to w zasadzie jest wszystko, co tu można zobaczyć. Siadamy, więc na trawie, raczymy się kawą i drinkami i tak sobie odpoczywamy pod drzewem. Mamy widok na ocean. Fajny relaks. Gdy mija popołudnie idziemy coś zjeść na główny deptak i wracamy na plaże, posiedzieć już nad samym oceanem. Ludzi sporo, jedni surfują inni się kąpią, albo opalają. Spoko atmosfera. Taka bardziej „na luzie”. Sporo hipisów, ludzi w dredach i podobnych klimatów. Siedzenie na słońcu jednak nie było dla mnie wskazane, bo oparzenia słoneczne mogły się bardzo szybko odnowić. Na piwko jednak czasu starczyło. Piwko nad oceanem. Tak żegnamy Peru. Po południu zaczynamy powoli powrót na lotnisko. Znajdujemy wielki supermarket, w którym uzupełniamy zapasy. Łapiemy busik na lotnisko. Jedzie on dokładnie z tego samego miejsca, na którym zatrzymywał się na trasie lotnisko – Miraflores, tylko z przeciwnej strony ulicy. Przystanku nie ma szans przegapić, bo stoi tam mnóstwo ludzi. Numeru nie pamiętam, ale ponoć istotne są kolory tego busa. Biało czerwone. Oraz literka „S”. Ta literka ponoć gwarantuje kierunek „na lotnisko”. Tak się dowiedziałem, tak jechałem, więc się tym dzielę. W busiku atmosfera bardzo przyjemna. Bardzo wesoły pan krzykacz, wydaje mi się, że był lekko pod wpływem substancji zakazanych. Ale chyba do tej roboty to musiał być hehe. W każdym razie mimo brawurowej jazdy po godzinie i 15-tu minutach jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez kładkę na drugą stronę drogi i praktycznie jesteśmy na lotnisku. Nic się nikomu nie stało…  Tak więc mogę polecić ten rodzaj transportu w Limie, jednak nie jestem Wam w stanie zagwarantować, że was nie okradną. Trzeba być czujnym. Na lotnisku jeszcze moment na przepakowanie, kontrola bezpieczeństwa, znalezienie właściwej bramki, delikatna kąpiel i za chwilę lecimy do Bogoty. 









 
Lima, Miraflores.

Lot jak lot. Jakbym mógł, to bym spał. Nie mogłem jednak, bo lot krótki a w między czasie podają jedzenie. Trzeba też wypełnić deklarację związaną z przewozem cennych rzeczy. Nie mam pojęcia, po co. W Bogocie niby wszystko ok, ale celniczka postanawia być strasznie dociekliwa i zamiast wbić mi od razu pieczątkę w paszporcie, wypytuje o wszystko. Na ile, gdzie, po co, na co? Nosz kurwa… Tłumacze jej, że ja tu jestem tylko jeden dzień, jutro wracam do Londynu i chcę sobie po mieście połazić. Ona na to, że potrzebuje karty pokładowej. Nie mam, bo mi nie wydrukowali. Wkurzony pokazuje na moich kompanów palcem. Wszyscy już po drugiej stronie z pieczątką. Mówię, że ja z nimi i mnie przepuszcza. Na każdym krańcu świata człowiek trafi na służbistę. Przepraszam, służbistkę. W końcu mam pieczątkę. Teraz idziemy po bagaż. Ponieważ jeszcze go nie widać, idę wymienić wszystkie sole na kolumbijskie pesos. Aby to było możliwe, musimy oddać odcisk palca… Nie wiem po co. Odbieramy w końcu bagaż i mamy kolejną kontrolę, tym razem bagażu i zgodności jego zwartości z naszą deklaracją. Tu akurat ja przechodzę niemal nie zatrzymując się, a Emilia musi się tłumaczyć. W Kolumbii urzędnik lubi pokazać, że ma nad tobą władzę absolutną.  W końcu mamy bagaże, pieczątki i tak dalej. Można iść spać. Przytulne miejsce znajdujemy na drugim piętrze, obok wejścia do kontroli bezpieczeństwa. Coś czuje, że nas obudzą, ale miejsce wydaje się znakomite do schowania bagażu. Śpimy za jakąś reklamą, przyklejeni do szyby. 
 

Niestety spania nie ma za wiele, bo o 4.30 budzi nas ochrona i każe się wynosić, 20 metrów dalej do kolejnego kąta. Tam już śpimy do 8.30. Wystarczy! W końcu to nasz ostatni dzień w Ameryce Południowej. Nie chce mi się zwiedzać kolejnego miasta, ale przecież nie będę tu siedział do wieczora.  Ruszamy tym razem w trójkę. Najpierw zostawimy bagaże w przechowalni. Przynajmniej nie jest tak drogo. Koszt to 25000 pesos, czyli jakieś 25 złotych. Jak się dostać do miasta? Można oczywiście taksówką. Nie korzystaliśmy, ale w Internecie pisze, że jest to koszt w okolicach 10 dolarów w jedną stronę. My wybraliśmy komunikację miejską. W tym celu musimy zlokalizować budkę, w której pani sprzedaje karty na autobus. Ta karta kosztuje 5000 pesos, a jednorazowy przejazd 2300 pesos. Można kupić jedną kartę np. na trzy osoby i doładować ją 6-cioma kredytami, co zapewni nam przejazd w jedną i drugą stronę dla całej ekipy. Tak to działa. Musimy najpierw znaleźć autobus jadący do stacji przesiadkowej. Autobus numer 86, a następnie na tejże stacji przesiadamy się na autobus numer 1. Wysiadamy stacji o nazwie „Uniwersitado” czy jakoś tak. I w zasadzie jesteśmy w centrum. Pewnie niektórzy zastanawiają się: „Dlaczego gość pisze stacje, a nie przystanki?”. Otóż w Bogocie sprawa z komunikacją miejską jest rozwiązana nietypowo. Mamy autobusy, które działają jak metro. Zatrzymują się one tylko na takich specjalnych stacjach, jeżdżą po przeznaczonych tylko dla nich pasach oddzielonych od pozostałych uczestników ruchu. Ciekawy pomysł i chyba się sprawdza, bo przedostanie się z jednego końca miasta, na drugi nie sprawia większych kłopotów. Droga z lotniska do centrum to max godzina z przesiadkami. Wysiadamy sobie na stacji „Uniwersytet” i do razy idziemy kupić coś do picia i sprawdzić miejscowe empanadas. Te są znakomite. Potem idziemy w kierunku rynku. A tam oczywiście katedra. Mamy też budynki rządowe. Sam plac naprawdę imponujący. Ale nie samym placem człowiek żyje. Idziemy sprawdzić boczne uliczki. Od razu trafiamy na jakąś ciekawą, bo pilnują jej żołnierze. Trzeba pokazać, co się ma w plecaku i można wchodzić. Okazuje się, że jest tu pałac prezydencki oraz pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium astronomiczne. Oba budynki jednak nie zachwycają. Kawałek dalej natrafiamy na ciekawy lokal i postanawiamy zatrzymać się na kawę / coca colę. Jedzenie w tym lokalu też wygląda zachęcająco, ale jeszcze nie jestem głodny. Nikt nie jest, więc idziemy dalej. Ruszamy nieco w górę, bo ponoć jest tu jakaś kolejka linowa. Zobaczymy. Przechodzimy przez ciekawą ulicę, na której swoje prace sprzedają jacyś artyści. Potem trafiamy na jeszcze fajniejszą dzielnice z rewelacyjnymi muralami. Fajnie się tu powłóczyć, choć policjant ostrzega nas żebyśmy uważali bo jest tu niebezpiecznie. Teraz pasuje nam znaleźć jakiś bazar lub duży sklep, bo musimy kupić folię do zapakowania bagaży. Kierujemy się, więc na oddaloną do ścisłego centrum dzielnice, gdzie trafiamy na bazar, ale jest tam wszystko oprócz tego, co nam potrzeba. Zupełnie przypadkowo trafiamy na taką folię w sklepie z pamiątkami. Całe szczęście. Potem dalej włóczymy się po uliczkach. Chcemy coś zjeść, ale nie udaje się trafić na fajną knajpę. W końcu trafiamy na meksykańskie empanadas. Biorę jedną sztukę z serem i z czymś, czego nie zrozumiałem. Wypatruję też salsę i pytam gościa czy pikantna? On odpowiada” Tak o…”. A w zasadzie to pokazuje to na migi. Maczam empanade w salsie i biorę gryza. Chyba jeszcze takiej pikantnej salsy nie jadłem na tym wyjeździe… Za chwilę między mną, a Tomkiem odbywa się następująca rozmowa.
Tomek: „Ale dziwne to empanadas, na słodko, z dżemem”
Maciek: „ Z czym?”
Tomek: „No z dżemem”
Maciek: „Chyba kubki smakowe mi wypaliły, ale byłbym skłonny się założyć, że to keczup”
Więc uważajcie za Empanadas Mexicano. Są w stanie zaskoczyć. Gdy łażenie nas znudziło, idziemy na piwko. Znajdujemy niewielką knajpkę, gdzieś poza rynkiem i zamawiamy piwo. A w zasadzie piwa, bo jest ich kilka rodzajów. Najlepsze z nich to chyba Club Colombia. Całkiem przyzwoite. Kończy się to tak, że wypijemy po trzy, potem idziemy coś zjeść. Nie śmiejcie się: był to kebab. Ale bardzo dobry. I wracamy powoli na lotnisko, dokładnie po własnych śladach. Na lotnisku ponowny check- in, kontrola bezpieczeństwa i za chwilę samolot do Londynu.







 
Uliczki Bogoty






Centralny plac.

 Pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium astronomiczne.




 Jeszcze więcej malowniczych zakamarków.

Lot oczywiście bez problemów.
W Londynie, po zmianie czasu jesteśmy o 14.30. Zanim dojeżdżamy na mieszkanie do Emilii i Tomka jest już prawie 18-ta. Zamawiamy jedzenie, pijemy piwo, oglądamy zdjęcia. Tak mija wieczór.
Rano wstaje koło 9-tej. Żegnam się z kompanami, oni idą do pracy, a ja na krótkie zwiedzanie i na samolot do domu. Jadę sobie do centrum i postanawiam chwilę pospacerować. Celem jest Pałac Buckingham, pod którym akurat odbywa się jakiś event. „Nie wiem, o co chodzi, ale chyba widziałem królową” tak bym podsumował moją wizytę w Londynie. Łażę jeszcze chwilę po mieście. Wstępuję do Mc knajpy na burgery za funta, bo na nic innego nie mam kasy. Kupuję na drogę 5 pączków za 1.09 funta i lecę na busa do Luton. Tam chwila czekania i lecę do Warszawy. W stolicy mam niewiele czasu, starcza tylko na jedzenie i lecę na busa do Rzeszowa. To tyle przygód z tej wyprawy.
Jak bym ją podsumował? Bardzo intensywny wyjazd. Mimo że pod koniec trochę wyluzowaliśmy to pierwsze dwa tygodnie dały się we znaki. Niesamowite wrażenia, niesamowite widoki, ale i nieprzespane noce, bród i smrodek hehe. Najbardziej podobało mi się Peru. Zdecydowanie najciekawszy kraj, najbardziej przyjazny, miły i tani. Boliwia już nie tak bardzo. Dalej tanio, ale już mniej przyjemnie. Ludzie jakoś dziwnie się do białego odnoszą albo to tylko moje wrażenie. Chile super, szkoda, że tak kosmicznie drogo. Kolumbię tylko lekko posmakowałem, ale wydaje się ona być bardzo ciekawym krajem… Może kiedyś.
Teraz pora na kolejne przygody…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz