niedziela, 4 marca 2018

Peru: Cusco, Machu Picchu i Rainbow Mountains



Ameryka Południowa marzyła mi się od dawna. Ten daleki kontynent wydawał się przez pewien czas czymś nieosiągalnym. Aż w końcu nieunikniona kolej rzeczy, doprowadziła mnie do kupna biletów i postawiania stopy na tym dalekim fragmencie ziemi. Nie było to łatwe, nie było to tanie, ale zacznijmy od początku.


 Fot. Tomasz Nowak
Bilety kupiliśmy kilka miesięcy wcześniej, dzięki czemu mogłem spokojnie odłożyć kasę na cały wyjazd, ogarnąć sprzęt i wszystkie formalności. Tych akurat nie było wiele, bo żaden kraj, o który zamierzaliśmy zahaczyć nie wymagał wizy dla Polaków. Początkowo miała nas lecieć trójka, ale zrobiła się czwórka. Ponieważ samolot był z Londynu, to musiałem jeszcze dokupić lot tanimi liniami. W tym okresie (przełom stycznia i lutego) nie jest to trudne, bo bilety prawie zawsze kosztują niewiele. Gdy już miałem wszystkie bilety, szczepienia i ubezpieczania, pozostało jedynie wsiadać na pokład i lecieć. I tak też się wydarzyło 18 stycznia wieczorem. Spakowałem plecak, wyszedłem z domu i pojechałem na lotnisko Rzeszów-Jasionka, skąd miałem samolot do stolicy Wielkiej Brytanii. Lot minął mi na spaniu. Po 23 jestem na miejscu i po chwili czekania Emilia i Tomek odbierają mnie z lotniska. Do Londynu jedziemy z godzinę ponieważ jest już późno, a moi kompani idą na następny dzień do pracy, to nie imprezujemy tylko idziemy spać.
Nie wstaje jakoś bardzo wcześnie. Pogoda jednak dopisuje, słońce świeci, deszcz nie pada, więc trzeba ruszać na miasto. W Londynie mam dwa dni. No prawie. W pierwszy dzień spaceruje sam. Postanowiłem podczas tej wizyty w Londynie skoncentrować  się na zwiedzaniu muzeów, bo poprzednio zupełnie je olałem. Londyn ma w tej materii bardzo dużo do zaoferowania i co ważniejsze: spora ilość tych muzeów jest całkowicie darmowa. Postanowiłem, więc przemierzyć niemal cały Londyn, aby dotrzeć na Greenwich, do Muzeum Marynarki Wojennej. Na miejscu poszedłem jeszcze zobaczyć XIX wieczny żaglowiec Cutty Sark przerobiony na muzeum. Imponująca konstrukcja, ale wstęp kosztuje prawie 14 funtów, czyli ¼ mojego budżetu na UK. Oglądanie z zewnątrz mnie w miarę usatysfakcjonowało. Pomaszerowałem dalej w stronę Muzeum Marynarki. Szybko zlokalizowałem właściwy gmach i wszedłem do środka. Zwiedzanie zaczynamy od wielkiej sali, w której mamy rzeźby pozdejmowane z dziobów żaglowców, wielką kręcącą się śrubę okrętową, motorówki i sporo innych „większych” eksponatów. Potem zwiedzamy sobie poszczególne sale zaczynając od tej najwyższej. Przyznam szczerze, że nie za bardzo zainteresowało mnie to muzeum. Niby wszystko ok, ale mnie niespecjalnie interesuje okres ekspansji kolonialnej i wielkich żaglowców. Mnie interesują okresy pierwszej i drugiej wojny światowej, a ten temat jest raczej pominięty. Pierwsza Wojna Światowa ma jedno pomieszczenie z modelami okrętów i tu spędziłem najwięcej czasu. Pozostała cześć muzeum interesowała mnie średnio, ale muszę napisać, że eksponatów mnóstwo. Mundury, broń, dokumenty, modele żaglowców. Dla pasjonatów tego okresu w marynarce prawdziwa gratka. Obok było jeszcze coś, co nazywało się Queen's House i wstęp też był darmowy, więc poszedłem. Również to miejsce nie trafiło w moje gusta, bo podziwiać tam można było portrety grubych bab i nadętych jegomości. Nie dla mnie. Oba te muzea zajęły mi czas na niecałe półtorej godziny. Coś pasowało jednak jeszcze robić, bo na chacie obiecałem się pojawić dopiero wieczorem. 



 Cutty Sark



 National Maritime Museum

Wpadłem na genialny pomysł: jadę do British Museum. Powinienem się wyrobić z dojazdem w godzinę, więc super. Wsiadam w jedno metro, potem w drugie i zaraz jestem pod muzeum. Przed wejściem kontrola, może nie jak na lotnisku, ale dość szczegółowa, jak na muzeum. A co w środku? Cuda. Wyobraźcie sobie, że Anglicy przywozili, co się dało z ziem, na których postawili stopę. Kradli dosłownie wszystko, od złotych monet po całe świątynie (tak, jest jedna w tym muzeum). Po prostu wszystko: ogromne pomniki faraonów z Egiptu: są. Chińskie wazy: nie ma problemu. Nawet pomnik z Wysp Wielkanocnych był. To muzeum zrobiło na mnie wielkie wrażenie, mimo że zwiedzałem je nieomal biegiem i pewnie nie byłem w 50% pomieszczeń. Jakbym miał wybrać jedną rzecz, która faktycznie sprawiła, że szczękę miałem na ziemi to była to szata zrobiona z ponad 10000 ceramicznych motyli różnej wielkości. Było to gdzieś w dziale chińskim, czy japońskim. Już nie pamiętam. Niemniej jednak było to niesamowite. Nie zmienia to jednak faktu, że jak sobie człowiek pomyśli skąd to się to tu wszystko wzięło i że tak naprawdę, to nie powinno to muzeum nazywać się Muzeum Brytyjskie tylko Muzeum Złodziejskie, to robi się przykro. Napisze tylko tyle. W tym muzeum jest więcej eksponatów ze starożytnego Egiptu, niż w Muzeum Narodowym w Kairze. Niech da Wam to do myślenia. Pobiegałem po muzeum pewnie ze dwie godziny i lecę do moich kompadres, bo droga daleka, a w Londynie korki. 













 British Museum

Dotarłem na stacje „Viktoria”, wpadłem we właściwy pociąg i już po chwili zajeżdżam na właściwą dzielnice. Spotykam się z Tomkiem, zakupujemy fantastyczne burgery z kurczakiem w fast foodzie i idziemy się relaksować, gadać i tak dalej. Wczoraj nie było za bardzo okazji, a nie widzieliśmy się dawno…

Dzień drugi w Londynie zaczął się leniwie, nie chciało nam się wstawać, ale co zrobisz. Pogoda też jakoś niespecjalna. Ale zebraliśmy się sprawie, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy zawieść Emilie do pracy. Ona jeszcze musiała dziś odrobić swoje 8 godzin. We dwóch z Tomkiem pojechaliśmy dalej. Musieliśmy zrobić zakupy. Np. ja nie miałem ani kąpielówek, ani kapci. Na szczęście udało się to ogarnąć po taniości w sklepie po taniości. Po zakupach pojechaliśmy w końcu do muzeum, które od dawana chciałem odwiedzić. Royal Air Force Museum, to kolejne muzeum za zero funtów, w którym nie zabraknie mam rozrywki na pół dnia. W środku cuda na kiju. Ogrom samolotów, a w śród nich wielkie bombowce z Drugiej Wojny Światowej. Myśliwce, łodzie latające, helikoptery. Super sprawa. Bardzo mi się podobało, a to tylko pierwsza hala. W drugiej były eksponaty z początków ery lotnictwa. Też bardzo ciekawa ekspozycja. Trzecia hala niestety była zamknięta. A szkoda, bo w niej można oglądać ogromną łódź latającą Short Sunderland. Żałowałem ogromnie, ale mogłem podziwiać tą niesamowitą konstrukcję przez szybę. Mimo tego zeszło nam nawet trochę za długo w tym muzeum i musieliśmy się spieszyć na chatę. 






 Royal Air Force Museum

Tam szybki obiad, dopakowywanie, przepakowywanie, piwko (nazywało się Spitfire )i lecimy najpierw po Emilię, a potem już na lotnisko. Wsiadamy w pociąg, potem w kolejny i już w trójkę jedziemy metrem prosto na Lotnisko Heathrow. Lotnisko wielkie, największe w Europie, przynajmniej pod względem „przerobu” pasażerów. Spotykamy się też z Mery. I tak oto jest nas czwórka. Ogarniamy bagaż, karty pokładowe, kontrole bezpieczeństwa. Mamy jeszcze sporo czasu, więc zasiadamy w knajpce i zamawiam ostatnie przed podróżą dobre piwko. Czas do lotu mija szybko, pod bramki czeka nas jednak długi spacer, więc idziemy trochę wcześniej. Szybki boarding i jesteśmy na pokładzie. Po kolumbijskich liniach lotniczych można się było wszystkiego spodziewać, ale zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Lecieliśmy nowiuśkim Dreamlinerem, panie bardzo miłe, uśmiechnięte, jedzenie całkiem przyzwoite, nie żałują whisky. Dla mnie spoko. Zjadłem, wypiłem i poszedłem spać.

Rano pobudka, samolotowe śniadanie w postaci jajecznicy z kiełbaską i wczesnym rankiem, albo raczej w środku nocy, lądujemy w Bogocie. Lot trwał jakieś 11 godzin. Mimo że był to środek nocy, bo nastąpiła zmiana czasu (minus pięć godzin) byłem zasadniczo wyspany. Szybko ogarnęliśmy transfer, bramki i tak dalej i można było podziwiać wschód słońca nad kolumbijskim lotniskiem na wygodnych leżakach. Do kolejnego lotu mieliśmy trochę czasu, więc nigdzie nam się nie spieszyło. 




 Lotnisko w Bogocie Fot. Tomasz Nowak

W końcu nadszedł moment kolejnej podróży, ładujemy się na kolejny samolot tej samej linii lotniczej, który już zawiezie nas do Peru, a konkretnie to do Cusko, z którego rzut kamieniem do Machu Picchu. Lot też normalny, samolot już mniejszy i bardzo leciwy, ale nadal 100% profesjonalizm, nie ma się, do czego czepiać. Jedzonko nadal dobre. Przed południem zniżamy lot i zaczyna być widać potężne szczyty Andów. Krążymy nad Cusko, oblatujemy nawet jedną górę dookoła alby możliwe było podejście do lądowania. Zajebista sprawa. Ale mi się to podobało. Punktualnie o 11.15 czasu Peruwiańskiego lądujemy. 

 

 


 Lądowanie w Cusco

Niby wszystko luz, ale mamy oczywiście kontrolę paszportową i co ciekawe: po odbiorze bagażu głównego i ten bagaż nam kontrolują. W samolocie wypełnialiśmy coś w rodzaju deklaracji celnej. W skrócie: chodzi o to, że jak mamy za dużo kasy albo sprzętu elektronicznego (np. dozwolony jest jeden laptop, dwa telefony i tak dalej), to musimy to zgłosić. Nie wiem, po co. Ja podszedłem do biurka z panem mundurowym, dałem mu kartkę, pokazałem aparat i dwa telefony i tyle. Co prawda pan oficer zaglądnął mi do plecaka, ale tak pobieżnie, że jakbym miał tam 5 laptopów to by się nie zorientował. No i nie pozostaje nic innego jak powiedzieć: Welcome to Peru!!! Mój kraj numer 50, wielkie marzenie od lat… Teraz to moja rzeczywistość i moja codzienność. Pogoda bardzo przyjemna, ciepło, słońce świeci, nie pada. Szybko ogarniamy taksówkę do centrum. Te przy terminalu są drogie. Wyjdźcie sobie na główną ulicę i tam taksówka sama was znajdzie. Oczywiście ta nieoficjalna. Tańsza, ale ponoć wiąże się z nią pewne ryzyko. Ja go nie odczułem. Koszt to 8 soli. Za wszystkich, czyli po dwa na głowę. Nie płacicie więcej niż 10 soli. Można się targować. Kierowca bardzo sympatyczny, zawozi nas wprost na plac uniwersytecki. Coś tam koleś zaczął tłumaczyć, że nie może nas zawieźć pod sam hostel, bo coś tam, coś tam… W sumie to dobrze, bo zacząłby szukać, kluczyć po uliczkach i by nas jeszcze skasował dodatkowo. Przejdziemy się te kilka ulic. Wysiadamy z taksówki i kierujemy się mniej więcej na plac główny ze słynną bazyliką. Pierwsze wrażenia mam bardzo pozytywne. Czysto, miła atmosfera, policja niemal na każdym rogu, więc można czuć się bezpiecznie. Gdy docieramy na plac, mam podobne wrażenia. Strasznie sympatyczne miasto. I to wrażenie pozostało do końca. Zdecydowanie Cusco było najfajniejszym miastem, w którym byliśmy podczas tej podróży. My jednak chcemy się szybko pozbyć bagaży, lecimy do hostelu Intipackers. Nie jesteśmy daleko. Nasz hostel był może 10 minut na piechotę od katedry. Niby blisko ale trzeba było się wspiąć pod górę. I tu poczułem pierwszy raz symptomy choroby wysokościowej. Faktycznie ciężko złapać dech. Człowiek ma wrażenie jakby nabierał za mało powietrza, dziwne uczucie, ale można się przyzwyczaić. Nie zmienia to jednak faktu, że kilka schodów wydaje się poważnym wyzwaniem na wysokości prawie 3400 m. n.p.m. Taka właśnie jest wysokość, na której znajduje się Cusco. Docieramy ho hostelu. Na początku nikogo nie ma na recepcji, ale w końcu znajdujemy jakiegoś pracownika, logujemy się w pokojach i po szybkim przepakowaniu oraz zmianie ubrania na letnie, lecimy znowu na miasto. Intipackers Hostel mogę polecić z czystym sumieniem. Niedrogie, fajne miejsce. Mają ogród, mają kuchnię. Jedyny problem, to ciepła woda. Ale to jest powszechny problem w całej Ameryce Południowej, więc specjalnie bym się tym nie przejmował. A na czym ten problem polega dokładnie. Czasem ciepła woda jest, czasem nie ma, czasem mamy jakąś letnią wodę lejącą się nam na głowę. Ciężko to przewidzieć. W tym hostelu sytuację można było nazwać jednym zdaniem: „chujowo, ale stabilnie”. Ruszamy, więc na miasto. Trzeba coś zjeść, bo okropnie burczy nam już w brzuchach. Emilia miała namiary na jedną knajpę z dobrą ofertą, ale niestety była ona akurat zamknięta. Zaczęliśmy, więc krążyć po starym mieście w poszukiwaniu kolejnej. I tak trafiliśmy przez przypadek na bazar z różnymi pamiątkami. Zaczęło się przymierzenie swetrów, czapek i rękawiczek. W sumie rzeczy fajne, ciepłe i w bardzo przystępnych cenach, więc i ja stwierdziłem, że na pewno coś sobie kupię, ale to pod koniec wyjazdu, bo nie mam zamiaru tego dźwigać przez najbliższe trzy tygodnie. 




 Pierwsze momenty w Peru.

W między czasie rozpętała się istna nawałnica. W końcu to pora deszczowa. Na szczęście wygląda to mniej więcej tak, że po południu przeważnie leje. Nie cały czas, ale przez chwilę i przestaje. Ta ulewa była naprawdę wyjątkowo intensywna i zrobiło się po niej zimno. Na szczęście w przerwie między ulewami udało się znaleźć przyjemny lokal. Nie przypomnę sobie, jaka była jego nazwa, ale wejście doń znajdowało się dokładnie naprzeciwko pomnika pani z dzbanem i lamami na ulicy Plateros. Czemu to pisze? Mimo, że lokal nie prezentował się jakoś szałowo, to jadłem tam najlepsze lomo saltado wyjazdu. Zasadniczo jedzenie naprawdę warte polecenia. Każdy był zadowolony, choć nie był to najtańszy lokal. Postanowiliśmy nie zaczynać od jedzenia na bazarze, żeby nieco przyzwyczaić organizm. Także, dlatego najpierw restauracja. 


 Popkorn pękający "do środka"

Mate de Coca, ale z torebki... 


Jedzenia!  Fot. Tomasz Nowak

Po obiedzie idziemy się jeszcze powłóczyć. Zaglądamy do dwóch agencji turystycznych, żeby rozeznać się, co z tym Machu Picchu. Generalnie w knajpie pracuje babeczka, która zaprowadza nas do swojej zaprzyjaźnionej agencji turystycznej. Wchodzimy do biura, Tomek dostaje herbatę z liści koki (prawdziwą, a nie z torebki), bo mu lekko słabo, a my rozmawiamy. Jak na dzień dzisiejszy wygląda sytuacja z tym Machu Picchu? Najważniejsze jest to, że zmieniły się przepisy. Kiedyś kupowaliśmy sobie bilet na cały dzień, teraz są dwie pory wejścia od 6 rano do 12 i od 12 do 18. To od nas zależy jak chcemy to zrobić. Poranek jest ryzykowny, bo mogą być chmury, a po południu może padać. Decyzja należy już do was. Ponieważ bezpośredni dojazd z Cusco do Machu Picchu (a konkretnie do Aguas Calientes – mieściny zaraz obok) możliwy jest jedynie pociągiem, który kosztuje 150 dolarów czy coś koło tego, zrezygnowaliśmy z tego od razu. Plan początkowy zakładał wykupienie całego pakietu wycieczki na dwa dni. Pakiet ten zakłada transport busem z Cusco pod słynną hydroelektrownię. Z tego miejsca mamy wybór: albo idziemy pieszo 11 km, albo jedziemy pościgiem za 30 dolarów w jedną stronę (LOL) . Następnie mamy nocleg w Aguas Calientes oraz obiad. Do Machu Picchu wychodzimy około 5 rano z przewodnikiem, który nas wyprowadza na górę. Chyba w tej opcji mamy również śniadanie, ale nie wiem tego na 100%. I teraz tak. Wchodzimy do Machu Picchu o 6 rano i mamy w zasadzie tyle czasu ile nam pasuje. Problem jednak w tym, że musimy być z powrotem pod hydroelektrownią na 14, żeby zdążyć na busa powrotnego do Cusco. Także przez te 8 godzin musimy zwiedzić Machu Picchu (nie ma problemu, ono jest mniejsze niż myślicie) musimy zejść na dół (mniej więcej godzina) oraz dojść do hydroelektrowni (teren nie najłatwiejszy, trzeba liczyć 3 godziny). Tak to wygląda. A jak ceny? Za cały pakiet musimy zapłacić od 65 do 85 dolarów. Pakietów jest oczywiście tysiące, z lepszymi lub gorszymi warunkami. To już do Was zależy jak to rozkminicie. Jak macie wystarczająco kasy, to wam nawet zorganizują lot balonem. A jak to się opłaca? W sumie to się opłaca. Bilet do Machu Picchu to wydatek 150 zł (mamy go w cenie) plus transport do hydroelektrowni jakieś 50 zł. Nocleg w Aguas Calientes to wydatek jakichś 30 zł plus jedzenie. Za obiad i śniadanie powiedzmy też 30 zł (Aguas Calientes nie jest tanie) daje nam to jakieś 260 złoty za całość. Przy założeniu, że utargujemy wycieczkę do 65 dolarów, które przy obecnym kursie warte są jakieś 230 zł, nie jest to zły interes. Warto rozważyć. Nam jednak nie podobała się ta bieganina. Chcieliśmy się cieszyć Machu Picchu i nie być poganianym przez nikogo. Siedzieliśmy w tym biurze pewnie z godzinę, wypytując o wszystko. Z ogromną ilością informacji zdobytych przed chwilą, już można było jakieś decyzje podejmować. Powłóczyliśmy się jeszcze chwilę po mieście. Wyszliśmy sobie jeszcze kawałek pod górę, żeby podziwiać nocną panoramę miasta. Zakupiwszy piwko udaliśmy się do hostelu dyskutować nad tym, co robić dalej. 

 Nocne Cusco


Poranek przywitał mnie lekkim „kacem”. Celowo napisałem to w cudzysłowie, bo „kac” ten nie wynikał z nadmiernego spożycia piwa Cusquena, ale z tego, że wysokość dawała nam się we znaki. Szybkie śniadanie, przepakowanie, małe pranie i lecimy na miasto. Dziś w planach jest dalsze zwiedzanie Cusco oraz ostateczne zaklepanie sobie wizyty w Machu Picchu.  Bez zbędnych kombinacji ruszyliśmy w kierunku głównego placu miasta. Tam jest najwięcej biur podróży. Odwiedziliśmy może ze trzy, aż znaleźliśmy gościa, który wydawał nam się przyjemny i ogarnięty. Zeszłego wieczora, po długiej dyskusji, zdecydowaliśmy, że olewamy ten pakiet wycieczkowy, chcemy to zrobić po swojemu i w takim tempie jak nam pasuje. Zdecydowaliśmy, że kupujemy tylko busa do hydroelektrowni. Koszt ustaliliśmy na 50 soli w dwie strony. Przy czym bus nie odpiera nas na następny dzień o 14, ale na kolejny. Czyli na Machu Picchu mamy dokładnie jeden cały dzień od rana do wieczora. Idziemy z buta z hydroelektrowni do Aguas Calientes, gdzie mamy zarezerwowany nocleg przez booking.com. Po przyjściu kupujemy bilety na Machu Picchu w biurze. Nie ma z tym problemu, biuro czynne jest do 22. Bilety dostępne są do ręki. Znaczy te oprócz pakietu Macchu Picchu + Huayna Picchu (słynny szczyt górujący and ruinami), bo te trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Zaklepujemy bilety i jutro rano ruszamy! Zadowoleni mamy przed sobą jeszcze cały dzień. Znowu wpadamy na bazarek z pamiątkami, ale naszym głównym celem jest normalny bazar. Nie mamy do niego daleko. Bazar jest fantastyczny. Postanawiamy w końcu coś zjeść. Zatrzymujemy się u przesympatycznej pani na kawkę, herbatę z koki oraz kanapkę z awokado. Ta kanapka strasznie mi posmakowała. W zasadzie awokado można spokojnie traktować, jako warzywo do kanapek. Konfiguracja: awokado, sadzone jajko i słony ser była zdecydowanie moją ulubioną. Cena za zestaw herbata + kanapka to 3 sole. Kawa trochę drożej, ale pani ją robiła w pół litrowym kuflu. A co więcej na bazarku: wszystko. Lekarstwa, ubrania, sery, warzywa, owoce mięso, koka, czekolada, kawa i tak dalej… Najlepsze są jednak stoiska z jedzeniem. Zasadniczo mamy kilka działów. Jest dział ze świeżo wyciskanymi sokami. Jest dział ze słodyczami. Jest część śniadaniowa z kawą, herbatą i kanapkami, oraz część obiadowa z konkretniejszymi daniami. Zjedliśmy bułki, dopiliśmy napoje i poszliśmy dalej szwendać się po bazarku. Ja postanowiłem zakupić kokę. Faktycznie bolała mnie głowa i czułem się jak na kacu. Kokę kupiłem za 1 sola. Dość pokaźny woreczek. Od razu zakupiliśmy jeszcze czekoladę i trochę cukierków z koką. Wyszliśmy z bazarku, ale zdecydowaliśmy, że na obiad tu wrócimy. 


 Bazar: część z sokami. 

Desery

 Słodycze

Cukierki z koką

 Sekcja wegetarian free

 Część obiadowa.

Kupuje kokę Fot. Tomasz Nowak

Rozpoczęliśmy dalej spacer śladami „atrakcji” Cusco. Nie ma ich za wiele, a jak już coś jest to przeważnie jest to jakiś kościół. Lepiej powłóczyć się po prostu bez celu. I tak zrobiliśmy i my. Spacerowaliśmy sobie cały dzień z przerwami na kokę, wódeczkę czy jakiś smakołyk uliczny. Po południu zdecydowaliśmy, że pójdziemy jeszcze raz na bazar. Ale wcześniej wstąpiliśmy do zwykłego supermarketu, żeby zorientować się w cenach. W sumie to nie jest drogo, ale ten sklep do najtańszych nie należał. Dziwacznie wysoki ceny są na zagraniczne słodyczce, ser żółty czy wędliny. Reszta po taniości. Wracamy na bazar. 








 Spacerowanie ulicami Cusco nie znudzi mi się nigdy... 
Chwilę krążymy, żeby wybrać lokal, który najbardziej nas przekona do swojej oferty. Znaczy oferta jest wszędzie ta sama, standard lokalu i zaangażowanie naganiających jest za to różne. Przez „standard” rozumiem skalę, w której 1 oznacza pracownika sanepidu natychmiast zamykającego lokal, a 10 pracownika sanepidu, który popełnia samobójstwo przed wejściem. Większość z tych lokali można by ocenić na 7 w tej skali. Wybieramy jeden z lokali, w którym siedzimy praktycznie w kuchni i zamawiamy lomo saltado. Strasznie mi to danie smakowało. Niby potraw jest sporo, ale wszystkie są jakąś tam wariancją na temat mięsa i ryżu. Co ciekawe, lomo saltado, które dostałem było kompletnie inne od tego, co jadłem dnia poprzedniego. Różnice powinienem zacząć wymieniać od faktu, że było ono z kurczakiem. Nie zmienia to faktu, że było pyszne. Najadłem się srogo, mimo że zamówiliśmy jedną porcję na dwie osoby. Cena to 12 soli, czyli 12 zł z groszami. Za danie, nie na osobę. 




 Na obiad lomo saltado.
 
Najedzeni postanowiliśmy zrobić zakupy na następny dzień, w końcu ruszamy do Machu Picchu. Wróciliśmy, więc do supermarketu, potem znowu na bazar i do hostelu, zanieść wszystkie sprawunki. Ale do zachodu słońca jeszcze mnóstwo czasu. Idziemy, więc na szczyt z pomnikiem Jezusa, popodziwiać trochę panoramę miasta. Droga wydaje się niedaleka, ale w rzeczywistości chwilę trwa zanim docieramy na szczyt. Niedaleko pomnika leżą starożytne ruiny o nazwie Qenqo, które też można zwiedzać, ale koszt tej przyjemności to 130 soli, więc sobie odpuszczamy. Widok ze szczytu z Jezusem za to bardzo ładny. Nie pada, świeci słońce, jest bardzo przyjemnie. To miejsce wybrałem na świętowanie mojego 50 kraju. Chciałem mieć tort oraz świeczki i miałem hehe. Wydarzenie nie byle jakie. Obchody podsumowaliśmy biłgorajską żurawinówką i było super. Zachodu słońca doczekaliśmy na ławce nieopodal i po tym jak nas wypiździło solidnie zmyliśmy się do hostelu. 





 Droga na szczyt. 

 Qenqo





 Na szczycie.
Wcześnie budzik zadzwonił… Trochę za wcześnie… Na szczęście byłem już w 95% spakowany. Szybko się ogarnąłem i ruszyłem budzić resztę kompanii. Śniadanie mieliśmy zamówione trochę wcześniej, co prawda nie załapaliśmy się na wszystko, ale świeże bułki i herbata była. Lecimy z baglami pod biuro podróży, spod którego miał startować busik. Na miejscu oczywiście ludzi na trzy busy, zamieszanie jak cholera. Mieliśmy wyjechać o 7, ostatecznie nasz bus przyjeżdża jakoś koło 7.30. Robimy jeszcze rundę po mieście i trafiamy najpierw dokładnie w to samo miejsce, z którego startowaliśmy, a następnie jedziemy na obrzeża miasta gdzie mamy kolejną przerwę. Skutkiem czego z Cusco wydostajemy się grubo po 8-mej rano. Ale nam się nigdzie nie spieszy. Droga daleka. Pod hydroelektrownię jedzie się jakieś 6 godzin. Może nie daleka, ale bardzo interesująca hehe. Początek jednak trochę mnie znudził, więc się zdrzemnąłem. Obudziłem się, gdy zaczęły się góry. Szkoda było spać, bo widoki naprawdę przepiękne. A my pniemy się coraz wyżej i wyżej… W końcu uruchomiliśmy GPS w aparacie, który zaczął pokazywać 3600, 3700… Doszliśmy do prawie 4100 m n.p.m. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko… Widoki zapierają dech. Po prostu pięknie. Niesamowity krajobraz… Za przełęczą o ostatecznej wysokości ponad 4200 m n.p.m. zaczyna się zajad. Kosmiczne serpentyny, forsowanie rzek płynących przez drogę, niezliczone wodospady. Takie atrakcje mieliśmy cały czas. W końcu jakiś postój. Super, bo musiałem do kibelka i w końcu mogłem zrobić jakieś lepsze zdjęcia, a nie tylko przez szybę. Po jakiś 5 godzinach dojeżdżamy do mieściny Santa Maria i tu zaczyna się najlepsza cześć przejazdu. Zjeżdżamy na szutrową drogę biegnącą zaraz nad przepaścią. Droga „przyklejona jest do stoku”, nie ma żadnych barierek. Nic... Momentami jesteśmy metr od urwiska, albo nawet mniej  Wrażenia niesamowite. Ale nie bałem się, tylko cieszyłem jak dziecko, bo widoki dalej nie z tej ziemi. Za chwilę jednak się zatrzymujemy. Przed nami kolejka busów. Co jest grane? Kierowca coś tłumaczy. Zawaliła się droga. Znaczy fragment zbocza osunął się na nią i nie ma przejazdu… No niezłe jaja, ale na tej drodze to ponoć prawie codzienność. Idziemy się przejść z Tomkiem, żeby zobaczyć jak wygląda sytuacja. Dwa potężne spychacze pracują nad odblokowaniem drogi. Wracamy, więc pod busa, jemy coś w rodzaju obiadu, poznajemy dwójkę Polaków i jest całkiem sympatycznie. Po jakichś dwóch godzinach droga jest ogarnięta i jedziemy dalej. Dopiero przejeżdżając koło osuwiska, widzimy jak wiele ziemi oderwało się do zbocza. Gdyby w momencie osunięcia jechał tędy jakiś bus, nie miałby żadnych szans… Znalazłby się w rzece na samym dole przepaści … No, ale nic się nikomu nie stało. Jedziemy dalej. Kolejna mieścina to Santa Teresa, za którą droga jest jeszcze gorsza, ale nie biegnie już tak „ekstremalnie”. Po około pół godzinie od Santa Teresy jesteśmy na miejscu, pod słynna hydroelektrownią. 





 Droga z Cusco do Santa Maria 








 Droga Santa Maria - Santa Teresa - hydroelektrownia. (ostatnie zdjęcia
 Fot. Tomasz Nowak)
Tu muszę napisać jedną rzecz. Jeśli ktoś chciałby zupełnie olać biura podnóży i na własna rękę dotrzeć do Machu Picchu, to jest taka opcja. Z Cusco jeżdżą ponoć jakieś busy do Santa Maria, skąd możemy złapać colectivo do Santa Teresa, albo ogarnąć sobie taksówkę bezpośrednio pod hydroelektrownie. Sądzę jednak, że finansowo może się to nie bardzo opłacać, bo sam dojazd do Santa Maria busem z Cosco to ponoć 15 soli. Nie wiem jednak tego na pewno, bo to informacje z trzeciej ręki. W każdym razie, my byliśmy już pod hydroelektrownią. Wysiadając busa zadałem sobie jedno pytanie: „Jak my znajdziemy busa powrotnego w tym zamieszaniu?”. Pod hydroelektrownią na raz było chyba ze 30 busów i odpowiednia ilość pasażerów. Wielkie zamieszanie zrzuciłem jednak na zawaloną drogę i opóźnienie z tym związane. „Na pewno za dwa dni będzie luz”. Pomyślałem. Ubrałem plecak i pomaszerowałem w kierunku stacji pociągów. Generalnie jak nie wiemy jak iść, to idziemy za tłumem. To jest ten jeden przypadek, w którym się to sprawdza. Szczególnie początek marszu może sprawiać niewielki kłopot. Trasa nie jest jakoś super oznaczona. Początkowo nie idziemy bezpośrednio za torami, tylko musimy kawałek przejść przez dżunglę.Jakby na skróty, pod górę. Ale w końcu dochodzimy do prostych torów i jedynym naszym zadaniem jest deptać tak, jak one prowadzą. Oczywiście trzeba uważać na pociągi. Ale to nie ma problemu, bo ich klakson słychać z daleka, a dodatkowo każdy pociąg na przedzie lokomotywy ma krzykacza, który każe ludziom uciekać na boki. Zaraz na początku przekraczamy również spory most na Urubambie. Też dostarcza to adrenaliny, bo most nie wygląda na najnowszy, a Urubamba to duża i rwąca rzeka… A co jeśli ktoś jest zapominalski i np. zapomniał o batonikach, albo wziął sobie za mało wody? Żaden problem. Na trasie jest kilka punktów, w których możemy zaopatrzyć się w coś na ząb i do picia. Oczywiście ceny wszystkiego są podwójne lub potrójne w porównaniu z Cusco. Warto też w takim miejscu skorzystać z kibelka nawet, jeśli komuś chce się tylko „tak trochę”. Po drodze nie ma gdzie. Z jednej strony ścina skalna. Z drugiej drut kolczasty i Urubamba. Szczególnie z „numerem dwa” mogą być problemy. Ale poza tym trasa fantastyczna. Mi się bardzo podobało. Widoki przednie. Zasadniczo polega ona na okrążeniu szczytu, na którym leży Machu Picchu.  Huayna Picchu widoczna jest niemal cały czas po naszej prawej stronie, a jak się dobrze przyjrzymy, to pod koniec możemy zobaczyć fragmenty miasta. Oczywiście przy ładnej pogodzie. Cały marsz zajmuje nam prawie trzy godziny, ale nam się nigdzie nie spieszy. Do Aguas Calientes docieramy już po zmroku. I jeszcze jedna bardzo ważna informacja. Wcześniej w Internecie wyczytałem, że pod sam koniec musimy się przedostać przez dość długi tunel kolejowy. Wiąże się to z ryzykiem rozjechania przez pociąg. Jak ktoś się tego bał, to problem został rozwiązany. Jest droga obok. Nie sposób jej przegapić. Jak my szliśmy, to stał jakiś koleś, chyba pracownik kolei i pokazywał zejście na ścieżkę. A w zasadzie to drogę. Także nie ma problemu. Wszystko spoko. Zasadniczo idzie się po płaskim, więc się człowiek nawet nie spoci za bardzo (no chyba, że upał), a w kieszeni zostaje 30 dolarów za pociąg. Napisze to jeszcze raz: 30 dolarów kosztuje 11 km jazdy pociągiem. Chyba nie warto. 

 Stacja kolejowa przy hydroelektrowni.
 Trudno się zgubić.
 
  
 







 I tak przez 11 km... (sporo fotek: Tomasz Nowak)

W Aguas Calientes szybko znajdujemy nasz hotel. Dość skromny, ale niedrogi. Mamy 4-ro osobowy pokój. Niezbyt przestronny, ale ok. Najgorzej, że pociągi jeżdżą pod samymi oknami, a z drugiej strony hotelu mamy ryczącą wściekle Urubambę. Ale mam stopery do uszu, więc nie ma problemu. Szybko się ogarniamy i lecimy po bilety. A zapomniałbym. Spotkaliśmy jeszcze dwie Niemki, które jechały z nami autobusem. Laski nic a nic nie wiedziały. Zapłaciły siebie za dwudniową wycieczkę i nawet nie miały potwierdzenia z nazwą hotelu i tak dalej. Okazuje się, że dla takich „sierotek” zorganizowane jest spotkanie na centralnym placu Aguas Calientes, na którym wykwalifikowani krzykacze wykrzykują nazwiska osób z list poszczególnych biur i próbują ich jakoś pogrupować, ogarnąć i posegregować. W takich krajach nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać, jak ludzie jednocześnie tak bardzo upraszczając pewne sprawy, inne potrafią do tego stopnia komplikować. Nasze Niemki spotkaliśmy na placu, okazało się, że ktoś je tam jednak jakoś ogarnął. My za to lecimy po bilety, bo ich jeszcze nie mamy. Kupujemy je w Ministerstwie Kultury, którego budynek stoi zaraz przy głównym placu, czyli Plaza Manco Capac. Ponoć biuro otwarte jest do 22. I teraz ceny. Wejście do samego Machu Picchu o 6 lub 12 to koszt 150 soli. Machu Picchu + Huayna Picchu (wejście o 9-tej) to wydatek 200 soli. Nie ma raczej szans kupić tych biletów na miejscu. Trzeba rezerwować je przez Internet z dużym wyprzedzaniem. Bilety Machu Picchu + Machu Picchu Mountain (wejście o 9-tej) to również 200 soli. My zdecydowaliśmy się na tą ostatnią opcję. To znaczy ja się wahałem, bo Machu Picchu Mountain to spora góra… Zostałem jednak przekonany. Jakbym wiedział przy kasie, jakie dramaty będę przezywał na następny dzień, to nie wiem czy bym się zdecydował, ale stwierdziłem: „raz się żyje”. Bilety zakupione, można iść coś zjeść, zrobić zakupy i spać. Bo jutro wielki, dzień. Coś, na co czekałem wiele lat.

Dzwoni budzik, idę się wykapać, bo z rana szanse na ciepły prysznic są dużo większe. Potem lecimy na śniadanie i już w rewelacyjnych nastrojach ruszamy na Machu Picchu. Z Aguas Calientesna wracamy się jakieś 2 kilometry do wielkiego napisu „Machu Picchu” i delikatnie odbijamy w lewo w kierunku mostu na Urubambie. Przed wejściem mamy kontrolę biletów i wpisujemy się do specjalnego zeszytu. No i zaczynamy marsz pod górę. Ten pierwszy etap jest dość wymagający, ale bez przesady. Oczywiście można trasę Aguas Calientesna  -Machu Picchu pokonać busem. Cena, jeśli dobrze pamiętam, to 7 dolarów w jedną stronę, 12 dolarów w dwie strony. Z rana śmiałem się z leniwców jadących tymi busami, po południu solidne rozważałem czy nie zapłacić tych 7 dolarów… Taki byłem zmęczony… Droga pod górę minęła szybko i kilka minut po 9-tej meldujemy się w punkcie sprawdzania biletów. 






 Podejście do Machu Picchu
I teraz kilka rad. Musimy trzymać się godzin podanych na biletach. Ponoć to ważne. Dla nas było to szczególnie istotne, bo mamy wejście od 9-tej, a Machu Picchu Mountain dostępne jest do 12. Oznacza to, że nie mamy wiele czasu. Jesteśmy po 9-tej w Machu Picchu, mamy 2 godziny wspinaczki na Machu Picchu Mountain czyli margines błędu niewielki. Od razu tłumacze też, o co chodzi z tą godziną otwarcia góry. Otóż na szczycie jest koleś, który po 12 wszystkim każe złazić na dół. Nie wiem dlaczego… Takie mają zasady. Kolejne wskazówki. Ponieważ Machu Picchu to miejsce święte, po przejściu przez kontrole biletów nie kupimy nic do picia, nic do jedzenia, ani nawet nie skorzystamy z kibla, bo go tam po prostu nie ma. Żeby kupić wodę czy coś do jedzenia, musimy wyjść poza obręb miasta, jakby na zewnątrz i dopiero możemy tam coś kupić po cenach rozbójniczych. Potem po raz kolejny przechodzimy przez kontrolę biletową. Nam powiedziano, że możemy to zrobić raz. Nie wiem na ile to prawda. A co z kibelkiem? Jak napisałem wcześniej: nie ma. Trzeba wychodzić na zewnątrz, co też jest wyprawą i chwile trwa. Generalnie jak ktoś jest bardzo uparty to znajdzie sobie tam jakiś krzak czy coś takiego, ale dziewczynki mogą mieć już problem. Problem może być też taki, że od przykładowego krzaka dzieli nas 15 minut dymania pod górą. Co więc radzę? Po pierwsze: zaopatrzcie się w dużą ilość jedzenia i picia. Minimum 2 litry na głowę, a w upały to nawet więcej. Zabierzcie ze sobą kanapki i dużo czekolady. Po drugie: jak macie jakieś problemy gastryczne, to zażyjcie garść stoperanu, bo z „dwójeczką” to może być tam poważny kłopot.  Tak bym radził. My nie zabraliśmy ze sobą zbyt dużo wody, co było błędem. Wy go nie popełniajcie. Jak już wcześniej wspominałem.  Przychodzimy dość wnikliwą kontrolę biletów i jesteśmy w środku. Machu Picchu! W końcu, po tylu latach… Zaczynamy zwiedzanie od najbardziej obleganego miejsca. Jest to taras widokowy, z którego zrobione jest pewnie 90% zdjęć opublikowanych w Internecie. Ale my mamy tu tylko chwilę. Musimy zacząć wspinaczkę na Machu Picchu Mountain, bo czas nas trochę goni. 



 Machu Picchu!!

Wychodzimy nieco w górę, nad tarasy. Docieramy do punktu kontroli biletów i wpisujemy się w specjalną księgę. I idziemy do góry.  Idze się prawie cały czas schodami wykutymi w skale. Raz są one łatwiejsze, a raz trochę bardziej wymagające. Widoki jednak coraz piękniejsze. Mieliśmy niesłychane szczęście, bo widoczność była dobra, pogoda nie była zbytnio męcząca i co najważniejsze: nie padało. Oczywiście dziewczyny szybko wyprzedziły mnie i Tomka. Co zrobisz? Idziemy sobie własnym tempem. Dużo mnie kosztowało sił to podejście. Góra, jak na tamtejsze, warunki raczej niska, bo jest to 3000 m n.p.m., ale podejście jest niesamowicie strome i te schody wyciskają z człowieka ostatnie siły. W końcu dowlokłem się na szczyt jakoś o 11.45, czyli zeszło mi niewiele ponad 2 godziny. Potem musiałem chwilę odpocząć i dopiero mogłem się cieszyć widokami. A te faktycznie robiły wrażenie. Czytałem różne porównania, które miały pomóc w wyborze: Machu Picchu Mountain czy Huayna Picchu. Nie byłem na Huayna Picchu, więc trudno mi powiedzieć. Niemniej jednak Machu Picchu Mountain jest zdecydowanie wyższe. Samo Machu Picchu z tej góry wygląda na malutkie. Dodatkowo mamy piękny widok na okoliczne góry. Na Urubambę. Było to wspaniałe. Muszę też napisać, że nie polecam jednak Machu Picchu Mountain ludziom z lękiem wysokości. Przepaście są, a barierek nie ma. Tak to wygląda. Chwilę posiedliśmy i trzeba się było zawijać, bo pan „wypraszacz” już się zaczął denerwować. Ale jak już wylazłem, to przecież nie będę tam siedział tylko 15 minut. Złażenie nie było wcale takie łatwe, jak się spodziewałem. Od tych schodów niesamowicie bolą mięśnie. Ale ja trochę narzekam w tej kwestii, bo nie lubię chodzić po górach. Czasem jest jednak ktoś, kto mnie do tego zmusi. Zasadniczo nie żałuję, ale ponarzekać mi się zdarza hehe. 












  Machu Picchu Mountain

Problem był taki, że praktycznie nie mieliśmy nic do picia. Gdy dotarliśmy do ruin postanowiłem iść kupić jakąś wodę. Emila z Tomkiem poszli zobaczyć most Inków, a ja z Mery poszedłem po napoje. Tak jak pisałem wcześniej: musieliśmy całkowicie wyjść poza teren ruin, żeby to zrobić. Woda kosztowała w okolicach 8 zł za litrową butelkę. Oczywiście cena rozbójnicza, więc wy nie popełnijcie naszych błędów. Zabierzcie tyle wody ile się da. Ja jedną wodę wypiłem zaraz po kupieniu, a drugą zabrałem ze sobą. Weszliśmy ponownie na teren ruin. Na bramkach zostaliśmy powiadomieni, że to „ostatni raz”. Nie wiem czy to, dlatego że było już po południu, czy dlatego, że można wyjść tylko raz. Lecimy, więc na miejsce spotkania: główny plac miasta. Niesamowicie ułożone są te kamienie. Idealnie, precyzyjnie, bez żadnych pomyłek. Jak to możliwe? Nie wiem. Zaczynamy o tym rozmaić, gdy przerywa nam ulewa. Zanim udaje mi się wydobyć z plecaka foliowy płaczesz, jestem już zdrowo przemoczony. Przechodzimy kawałek dalej, ukrywamy się pod niewielkim daszkiem i najobfitszą cześć nawałnicy udaje się jakoś przeczekać . Po burzy jest już trochę chłodniej, ale widoki dalej bardzo ładne. Włóczymy się, więc po ruinach, włazimy do każdego „domku” i w każdy zakamarek. Naprawdę, jest tu, co oglądać, choć zawsze myślałem, że te ruiny są ogromne. Ich powierzchnia wcale nie jest duża. Jest sporo do zwiedzania, ale nie jest to jakoś niesamowicie wielkie. Niemniej jednak jestem zadowolony. Duże wrażenie zrobiła na mnie świątynia kondora z rzeźbą tego wielkiego ptaszyska. I trzeba się pomału zbierać. Mieliśmy już srogie popołudnie, a pasowałoby jeszcze za dnia zejść po tych schodach. Mamy jednak wielkie szczęście, bo zaraz przed wyjściem pojawia się słonce i kapitalnie oświetla ruiny. Taki bonus na sam koniec wycieczki. 


















 Machu Picchu (ostatnie zdjęcie
 Tomasz Nowak)

Złażenie na dół zajęło nam ponad godzinę. Potem jeszcze pół godziny drogą do Aguas Calientes, obiad w knajpie, piwko, prysznic i spać. Zasnąłem w 2 sekundy i nawet pociągi za oknem nie były w stanie mnie obudzić. Taki byłem zmęczony. I teraz moje podsumowanie Machcu Picchu. To czy warto, czy nie warto, to nawet nie podlega dyskusji. Oczywiście, że warto! Punkt obowiązkowy, nie tylko wizyty w Peru, ale generalnie w Ameryce Południowej. Co do naszej wersji Machu Picchu + Machu Picchu Mountain. Dla mnie nie był to najlepszy pomysł. Nie chodzę po górach, nie mam z tym styczności na co dzień, a wyjście na taki szczyt jak Machu Picchu Mountain, wymaga dobrej kondycji. Ja jej nie miałem, więc wypruł mnie ten szczyt z wszelkiej mocy. Po zejściu na dół i uzupełnieniu płynów dopiero jakoś odżyłem i mogłem spacerować po mieście. Nie wiem jednak, czy nie cieszyłbym się nim bardziej, gdybym się tak nie zmachał pod tą górę. Ale oczywiście na dole już byłem zadowolony. Dobrze, że ekipa mnie mobilizowała. Jak byłbym sam, to na pewno nie kupiłbym opcji z Machu Picchu Mountain. Ale są na szczęście na tym świecie ludzie, którzy mobilizują mnie do przekraczania swoich granic. I ja się przy nich mobilizuje i chyba o to chodzi. Jednak jak ktoś, podobnie jak ja, nie jest fanem wycieczek górskich, to proponuje jednak przemyśleć sobie to Machu Picchu Mountain. Widoki piękne, ale podejście to ponad 2 godziny po bardzo stromych schodach. I te przepaście. Z lękiem wysokości, to zdecydowanie odradzam. Ja nie mam, ale były momenty, że się bałem. To tyle. Jeśli coś pominąłem to proszę pisać. Postaram się odpowiedzieć na wszelkie pytania. 
 
Rano wstaje uśmiechnięty, zadowolony i wypoczęty, ale chyba z najgorszymi zakwasami w życiu. Ale przecież jesteśmy w mieścinie o nazwie Aguas Calientes, co oznacza gorące wody, więc trzeba z nich skorzystać. Zregenerować ciało i umysł po wczorajszym tytanicznym wysiłku. Jemy szybkie śniadanie, opuszczamy hotel i idziemy szukać tych źródeł. Trzeba dojść do głównego palcu miasta i iść jakby cały czas pod górę drogą. W końcu droga się skończy, co oznacza że jesteśmy na miejscu . Wstęp 20 soli. Płacimy w kasie i idziemy jeszcze kawałek pod górkę. Potem docieramy do przebieralni i depozytu. Można wszystko zostawić, nie trzeba się przejmować. Idziemy na baseny. Mamy wodę gorącą. Taką poważnie gorącą. W największym basenie. Ciężko tam długo wytrzymać. Mamy też kilka basenów z wodą nieco chłodniejszą. Oraz prysznice: zimne i ciepłe. Woda w kolorze raczej mętnym, o lekkim zapaszku. Ale relaks 100%. Czuje jak mi mięśnie na nowo zaczynają właściwie pracować.  Najlepiej przerywać siebie posiedzenia w gorącej wodze, zimnym prysznicem. I tak też my robiliśmy. Czas nas jednak gonił, bo na 15 mieliśmy być pod hydroelektrownią, a przed nami jeszcze prawie 3 godziny marszu. Wyłazimy, więc z basenów jakoś po 11. Ogarniamy się, robimy jeszcze zakupy na bazarku w Aguas Calientes i rozpoczynamy 11 km marsz w kierunku przeciwnym do tego sprzed dwóch dni. 


 Pełna regeneracja.  Fot. Tomasz Nowak

Pogoda piękna, świeci słonce. Trochę mnie nawet spiekło. Pod hydroelektrownią jesteśmy na czas. I co teraz...? 






 Droga powrotna: Aguas Calientes - hydroelektrownia.

Ludzi od cholery. Jak znaleźć swój busik? Każdy podobny, prowadzony przez z grubsza takiego samego Peruwiańczyka. Oczywiście nie maja one naklejek z logiem odpowiednich biur podróży czy czegoś takiego. Po co…? Ale jest to rozwiązane inaczej. Powiedzmy, że w centralnym punkcie parkingu, znajduje się miejsce, w którym kilku krzykaczy wyczytuje nazwiska. Oczywiście i tak zapewne swojego nie usłyszycie, albo jak nawet usłyszycie, to i tak nie poznacie, bo oni wszystkie nazwiska przerabiają na hiszpańskie i wychodzą z tego niestworzone cuda, niepodobne do niczego. Wystarczy, że podejdziecie do jednego z krzykaczy i pokażecie swoją karteczkę (tą z biura z potwierdzeniem rezerwacji), jeśli nie traficie na „swojego” krzykacza, to zostaniecie skierowani do właściwego. Ten wyznaczy wam miejsce na parkingi u powie „tu proszę czekać”. I czekamy. My jeszcze wypatrzyliśmy naszą babkę z biura, więc to było jakimś tam potwierdzaniem, że pojedziemy, choć do listy z pasażerami busa zostaliśmy dopisani na parkingu hehe.  Minęło jakieś pół godziny i nie bez zamieszania wsiadamy w końcu do naszego transportu. Ruszamy w drogę powrotną. Na szczęście nic się nie zawaliło i tym razem najniebezpieczniejszą cześć trasy pokonaliśmy szybko i sprawnie. Potem od Santa Marii już droga normalna. Ale oczywiście bez przygód się nie obejdzie. Nasz busik zatrzymuje policja. Coś tam kontrolują i za chwilę okazuje się, że jest problem, bo jakiś tam papierów kierowcy brakuje. Po pół godzinie okazuje się, że można jechać dalej. Super. Szkoda, że za 20 km kolejna kontrola. Kierowca chciał być cwany i ominąć kontrolę, ale policjanci go zatrzymali. Musiał ich chyba tym strasznie wnerwić, bo znowu zaczęły się problemy. W sumie nie nasze, więc olać. Jedna babka zaczęła się coś pieklić, bo miała w nocy jakiś autobus… Ale poza tym to był luz. W końcu nas puszczają i jedziemy dalej. Oczywiście zaraz musi być kolejny postój w knajpie, z którą są umówieni na stałe dostawy turystów. Przejechaliśmy może z 50 km, a zmarnowaliśmy grubo ponad 3 godziny. Trochę to już się robiło męczące, tym bardziej, że jazda też nie była za przyjemna, bo kierowca nie należał do najlepszych. Mało tego. Po drodze jeszcze zajeżdżaliśmy do jakiejś mieściny, bo gość musiał się zgłosić na komisariat. W tej mieścinie oczywiście się zgubił… Nie pamiętam już, o której byliśmy w Cusco. Chyba jakoś po 23. Do hostelu nie było daleko, więc poszliśmy piechotą. Nie było łatwo go znaleźć, ale ostatecznie się udało… Umyci, zadowoleni, kładziemy się spać.










Droga powrotna: hydroelektrownia -Santa Teresa - Santa Maria - Cusco
 Fot. Tomasz Nowak

Ze wstawaniem ociągałem się jak nigdy. Dopadł mnie okrutny leń i jakoś nic mi się nie chciało. Ale w końcu zwlokłem się z łóżka. Okazało się, że słońce świeci, pogoda piękna. Trzeba śmigać na miasto.  Znowu przed nami zwiedzanie Cusco oraz ogarnianie kolejnej wycieczki. Ale najpierw pranie. Już się trochę nazbierało, więc trzeba było zrobić coś więcej niż przepierkę w żelu pod prysznic. Dzielnica, w której znajdował się nasz hostel, a w zasadzie to guesthouse, była dokładnie po przeciwnej stronie głównego placu w stosunku do naszej poprzedniej lokalizacji w Cusco. Nowa dzielnica, nowe klimaty. Faktycznie było tu zdecydowanie mniej turystów. Mniej pamiątek, a więcej autentycznych sklepów z produktami codziennego użytku. Fajna dzielnica, jest gdzie zabłądzić. Ale my idziemy w kierunku centrum, bo akurat u nas nie ma ani jednej pralni. Przechodzimy przez zupełnie nowy bazar. Nie byliśmy tam wcześniej. Niesamowite miejsce. Gwarne i kolorowe. Jak już pozbędę się tej reklamówki z brudnymi gaciami, to wracam tu na pewno. Pralnię znajdziemy w okolicach starego miasta. Teraz pora zarezerwować wycieczkę na Rainbow Mountain. Idziemy przejść się ulicą z największą liczbą biur. Najpierw trafiamy na „nasze” biuro od Machu Picchu, ale nie dają nam dobrej oferty. Może dotarło do nich, że Tomek urwał klamkę w busie i teraz chcą sobie dorobić hehe. Wpadamy też do biura u sympatycznej pani z dzieckiem, ale tu, mimo że atmosfera jest super to cena już nie bardzo. W końcu za trzecim podejściem gość nas przekonuje. Udaje się u niego zakupić i wycieczkę i bilet do Puno. Autobus mamy o 22, a planowany powrót z wycieczki koło 19. Gość przysięga na matkę i ciotkę, że zdążymy, więc ok. Za wszystko wychodzi 120 soli 80 za Rainbow Mountain i 40 za bus Cusco – Puno. Jestem zadowolony z dila. Formalności załatwione, teraz można się relaksować. A w zasadzie to: pora na zwiedzanie. Umawiamy się na wieczór i idziemy spacerować. Ja z Emilią wracamy na bazar, a Tomek z Mery idą kupować swetry. Ten nowo znaleziony bazar jest naprawdę fantastyczny. Niesamowicie pachnące owoce. Równie niesamowicie (ale już nie tak przyjemnie) pachnące mięso i owoce morza. Na tym bazarku jest autentycznie wszystko. Stoisk z jedzeniem też nie brakuje.














 Jesteśmy ponownie w Cusco
Znaleźliśmy tam też coś, czego szukałem. Picarones są to takie oponki z ciasta przypominającego pączki. Wrzuca się je na gorący olej. Nie są one przygotowywane wcześniej. Dopiero jak klient zamówi, pani kucharka mu je smaży. Jedna porcja to 4 sztuki picarones polane słodkim sosem. Albo bez. My dostaliśmy z czekoladą i syropem klonowym (najpewniej). Po prostu przepyszne. Stałem się wielkim fanem tych picarones. Sprawdza się to, jako przekąska, ale i pełnoprawne danie, bo gwarantuję, że dwóch porcji w siebie nie wciśniecie. My zjedliśmy jedną na pół i mieliśmy dość. 



 Picarones

Dalsze włóczenie się po bazarze zaowocowało znalezieniem sklepu specjalizującego się w świnkach morskich. Coś takiego jak mięsny tylko, że wisiały tam same świnki. Czas połączenia ekip się zbliżał, więc pora było kierować się do punktu zbiórki. Spotkaliśmy się w knajpie Tinta. Warto zapamiętać tą nazwę, bo mają naprawdę dobre jedzenie i zestaw dnia (zupa albo przystawka, danie główne, napój i deser) to koszt 20 soli. Jak na ścisłe centrum to naprawdę niewiele. Dokładny adres to Espaderos 136. Warto, polecam. Za zamówiłem sobie takie śmieszne serowe „chipsy” z salsą z mango, truche, czyli pstrąga z grilla (bardzo słynne danie z Peru), colę i torcik na deser. Za 20 soli, to obiad królewski. Do tego pisco sour, niestety nie w ramach obiadowego dilu. Najedzeni idziemy jeszcze pospacerować. Robimy sobie wieczorną sesję zdjęciową na rynku i o 19 lecimy po pranie, a potem do hostelu. Tam szybkie ogarnianie się i spać. Budzik nastawiony na 2.45.

 Trucha.

Jak zadzwonił to nie wiedziałem, co się dzieje. O takiej godzinie człowiek nie wstaje za często. Ale prawie 5 godzin snu zaliczyłem, więc jako- tako udało się zwlec. Byłem zasadniczo spakowany, więc pozostała jednie szybka toaleta, dopakowanie togo, co się wczoraj nie zmieściło i lecimy. Stoję przed hotelem już o 3.20, bo gościu z biura ma jakoś o tej godzinie po nas przyjechać. Przyjeżdża, ładujemy się do samochodu, a w okolicach rynku przepakowujemy się do busa, który napełnia się ludźmi i ruszamy. Niemal natychmiast zasypiam. Budzę się jakoś po 6-tej. Przegryzam coś i idę spać dalej.  Dopiero piękne widoki wyrywają mnie z kolejnej drzemki. Pogoda chyba znowu nam dopisuje… Mamy szczęście. Pierwszy postój to niewielka wioska. Tak niewielka, że składa się tylko z kilku domów i jednej knajpy, w której to akurat mamy śniadanie. Takie sobie muszę przyznać. Śniadanie składa się z niespecjalnie ciepłej jajecznicy, popitej niespecjalnie ciepłą herbatą. Ale za to pieczywo pierwszej świeżości. Fantastyczne mają te bułeczki w Peru. Nawet z samym masłem smakują wyśmienicie. Janusze biznesu są nie tylko w Polsce. Wyobraźcie sobie, że w kiblu (jego czystość pominę milczeniem) nie ma papieru, ale obok stoi pani i papier sprzedaje… Czysty zysk. Poza tym ta pani sprzedaje wodę, kokę i jakieś batony. A i najważniejsze, u taj pani można sobie wypożyczyć patyk (tak zwykły patyk) do podpierania się za 5 soli. Dziękuję jej uprzejmie, ale nie jestem idiotą. 





 Z trasy do Rainbow Mountain.

Po śniadaniu ładujemy się w busa i jedziemy dalej, niesamowicie krętą drogą na wysokość ponad 4300 m n.p.m. Tam wysiadamy i zaczyna się marsz. Można sobie jeszcze skorzystać z kibelka i zakupić wodę, jak ktoś nie ma. Oczywiście cena x 3 w porównaniu z tym, co w Cusco. Ruszamy. Z początku droga lekka. Pnie się delikatnie pod górę, przypomina to na razie spacer. W zasadzie ma całej trasie mamy dwa strome podejścia. Jedno na początku. Niewielkie. I drugie, już bardziej poważne, na samym końcu. Jak ktoś jest leniwy, to można wyjechać na koniu. Kosztuje to jakieś 30-40 soli w jedną stronę. Tylko haczyk jest taki, że konie i tak wiozą nas tylko „po płaskim”. Te najsroższe wzniesienia pokonujemy sami, na własnych nogach. Także interes żaden, choć przejażdżka na koniu w takich okolicznościach przyrody też musi być fajna. Co do wysokości? Startujemy z prawie 4300 z małym haczykiem i pniemy się w górę na prawie 5300 m n.p.m. Dokładnie to najwyższy szczyt z widokiem na Tęczowe Góry, ma wysokość 5272 m n.p.m. Sporo. Generalnie jak wybieramy się na tą górę, to musimy być trochę zaaklimatyzowani. Jak wczoraj wysiedliście z samolotu i na następny dzień chcecie iść na Rainbow Mountain zapomnijcie. Nie dacie rady. Ja już byłem po kilku dniach na sporej wysokości i zdychałem. Sama kocówka to już krok za krokiem. Trzy kroki do przodu, trzy oddechy przerwy i tak powoli do celu. Jest ciężko. Szczególnie to ostatnie podejście oddziela leszczy od hardcorów. Tym razem ja byłem w gronie hardcorów, ale ostatnie paręnaście metrów pokonałem prawie na czworaka. To miałem wykasować hehe. W każdym razie. Macie opiekę. Każda grupa (w sensie jeden bus) ma dwóch przewodników. Jakby się coś komuś działo, jeden zejdzie z wami na dół, a drugi idzie z resztą. Każdy z nich ma tlen (a przynajmniej powinien). Nasz jeszcze miał takie śmiesznie smarowidło. Wcierało się to w ręce, a potem wdychało z tych rąk. Spoko. Pomagało. Oczywiście koka jest obowiązkowa. Pan przewodnik chętnie was poczęstuje, ale lepiej mieć swoją. Dodatkowo, co pewien czas stoi jakiś człowiek z krótkofalówką. Jakby były dramaty, to wzywa kogoś do pomocy. Ja szedłem. Walczyłem. Mało ducha nie wyzionąłem, ale doszedłem i na przełęcz i na górę. Piękny widok zrekompensował mi wszystkie męki. Po drodze nawet nie miałem jak cieszyć się widokami, bo każdą przerwę poświęcałem na złapanie tchu i  walkę o pionową postawę. Trochę to tak epicko opisuję. Ale nie było tak źle. Uczucie jest dziwne. Pod koniec tlenu jest tak mało, że trudno zebrać myśli, człowiek nie może się wysłowić, trudno dopierać słowa. Te Rainbow Mountain są dokładnie takie jak na folderach. To są dokładnie takie kolory. To wynika z leżących na przemian złóż minerałów: żółty to siarka, czerwony żelazo i tak dalej. Robi to piorunujące wrażenie. Generalnie krajobraz kosmiczny. Jakąś dziwna pustka nas otacza, mimo tych dziesiątek turystów. W oddali jakaś ośnieżona góra. Przewodnik mówił, że ma ponad 6400 m n.p.m. Niesamowite. A i jak mnie przewodnik zobaczył na szczycie, to mi pogratulował, uściskał, poklepał po plecach i powiedział „good job!”. Chyba widział, że wyjście na ten szczyt, to nie był dla mnie spacer po parku, ale coś w rodzaju drogi krzywej hehe. Dobra pora złazić, głowa zaraz mi pęknie. 











 Widoki podczas podejścia. 










 Tęczowe Góry...






 ...i to co dookoła.
Idę, więc powoli, już spokojny, bo droga prowadzi w dół. Zadowolony, że dałem radę. Tego się po sobie nie spodziewałem. Raczej wdziałem wersję tego dnia, w której gdzieś w połowie drogi, leżąc pod kamieniem, czekam na resztę ekipy. Ale nie tym razem. Udało się. Także radzę wykrzesać ostatnie siły, żeby wyleźć na szczyt. Widoków nie zapomnicie do końca życia. W jedną stronę droga zabiera dwie godziny z kawałkiem, powrót to już godzina piętnaście czy coś koło tego. Jak ja dałem radę to każdy da radę. Na dole jednak zakomunikowałem, że to najwyższa góra, na jakiej byłem, bo wyżej już nie mam zamiaru iść. Nigdy w życiu.





 Droga w dół.
Przy busiku regeneracyjna cola i wracamy. A i jeszcze kibelek. Po drodze co jakiś czas są, ale dość nieciekawe. Poza tym ten sam biznes panie robią z papierem. W kiblu nie ma, ale pani sprzedaje. Panie po drodze sprzedają też napoje, batoniki, kokę. Więc jak sobie czegoś zapomnicie to no problem. Tylko przepłacicie za to kilkakrotnie. Ale czemu się dziwić. One to wszystko muszą na własnych plecach tam wynieść. Gdy wszyscy zeszli, ładujemy się do busa i zaczynamy wracać. W sama porę, bo burza jest coraz bliżej. Od połowy zejścia słyszałem pioruny i najpierw delikatnie kropiło, a potem ten deszcz zamienił się w śnieg. Ale teraz to chyba na górze rozpętała się prawdziwa ulewa. Na szczęście mam to daleko w dupie, bo ja już tam byłem. Teraz obiad w tym samym miejscu, w którym jedliśmy śniadanie. Do śniadania miałem zastrzeżenia, ale do obiadu już nie. Pyszna zupa, znakomity kurczak w cieście. I wszystkiego w opór, bo mieliśmy szwedzki stół. Mimo że godzina było około 15.30, to miałem wrażenie, że następnym posiłkiem będzie dopiero śniadanie dnia następnego. 

 Wyśmienity kurczak na obiad.

Najedzeni wsiadamy do busa i już mieliśmy jechać do Cusco, ale nie. Okazuje się, że jeszcze pojedziemy zobaczyć jakieś jeziora. W sumie spoko. Czemu nie? Było to trochę na zasadzie. „Tu jest jezioro, na takiej i takiej wysokości, zatrzymujemy się i macie 5 minut na zdjęcia”. Ale jeziora ładne. Naprawdę malownicze. Po ostatnim jeziorze wsiadłem do busa i mimo że widoki były bardzo ładne to padłem ze zmęczenia i zasnąłem. 






 Po drodze można było podziwiać takie ładne jeziora. 
Obudziłem się jakoś na trasie, ale już nie było daleko do Cusco. Tym razem dojechaliśmy szybko, bo nasz kierowca chyba minął się z powołaniem. Pewnie chciałby brać udział w wyścigach, a nie wozić turystów. W każdym razie jeździł pewnie, więc tylko kilka razy serce stanęło mi ze strachu.  Jakoś przed 19-tą jesteśmy w Cusco. Nie pozostaje nic innego jak czekać do 22 na nasz autobus. Znajdujemy małą kawiarenkę, w której zamawiamy coś do picia i napoje. Ja początkowo nie chcę nic do jedzenia, ale ostatecznie przegrywam walkę z czekoladowym rogalikiem i go kupuję. Był to chyba najpyszniejszy słodycz wyjazdu. Chyba w życiu nie jadłem tak dobrej, powiedzmy, drożdżówki. Wspaniała. Czas nam mijał szybko. Sprzęt naładowany, bagaże przepakowane. Lecimy na busa. Co ciekawe? Bilety mieliśmy wydrukowane do Copacabany (już w Boliwii), a zapłaciliśmy tylko za Puno. W sumie to nie wiadomo czy się koleś walnął, czy co… Na dworcu okazało się, że mamy bilety tylko do Puno, a na bilecie pisze „Copacabana”, bo ten bus docelowo jedzie właśnie tam. Oczywiście okazało się, że za dopłatą (20 soli) możemy jechać i do Copacabany. Postanowiliśmy załatwić to rano. 

Noc niby przespałem, ale gość podkręcił tak ogrzewanie, że można było się ugotować żywcem. Ciężko było, ale jak człowiek zmęczony to i na worku ziemniaków się wyśpi. Warunki tego autobusu nie były jednak tak złe. Miejsca mamy od cholery, fotele rozkładają się prawie „na płasko”. Nie ma problemu, zajebiście się spało. Rano wysiadamy na dworcu w Puno, szybkie ogarnianie, toaleta. Przerwy mamy z Pół godziny. Pertraktujemy z gościem, co do ceny i warunków nowej umowy. Ustalmy, że za 40 soli możemy pojechać do La Paz. Tym busem jedziemy do Copacabany, gdzie przesiadamy się na kolejny autobus już bezpośredni do La Paz. Super. Jak dobrze pójdzie to po południu jesteśmy na miejscu. Wsiadamy do autobusu i po godzinie jazdy jesteśmy na granicy. Najpierw posterunek peruwiański. No problem. Potem spacer może z 200 metrów i posterunek boliwijski. 15 minut w kolejce, moment formalności i Welcome to Boliwia!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz