Ameryka Południowa marzyła mi się od dawna. Ten daleki
kontynent wydawał się przez pewien czas czymś nieosiągalnym. Aż w końcu
nieunikniona kolej rzeczy, doprowadziła mnie do kupna biletów i postawiania stopy
na tym dalekim fragmencie ziemi. Nie było to łatwe, nie było to tanie, ale
zacznijmy od początku.
Fot. Tomasz Nowak
Nie wstaje jakoś bardzo wcześnie. Pogoda jednak dopisuje,
słońce świeci, deszcz nie pada, więc trzeba ruszać na miasto. W Londynie mam
dwa dni. No prawie. W pierwszy dzień spaceruje sam. Postanowiłem podczas tej
wizyty w Londynie skoncentrować się na
zwiedzaniu muzeów, bo poprzednio zupełnie je olałem. Londyn ma w tej materii
bardzo dużo do zaoferowania i co ważniejsze: spora ilość tych muzeów jest
całkowicie darmowa. Postanowiłem, więc przemierzyć niemal cały Londyn, aby
dotrzeć na Greenwich, do Muzeum Marynarki Wojennej. Na miejscu
poszedłem jeszcze zobaczyć XIX wieczny żaglowiec Cutty Sark przerobiony na
muzeum. Imponująca konstrukcja, ale wstęp kosztuje prawie 14 funtów, czyli ¼
mojego budżetu na UK. Oglądanie z zewnątrz mnie w miarę usatysfakcjonowało.
Pomaszerowałem dalej w stronę Muzeum Marynarki. Szybko zlokalizowałem właściwy
gmach i wszedłem do środka. Zwiedzanie zaczynamy od wielkiej sali, w której
mamy rzeźby pozdejmowane z dziobów żaglowców, wielką kręcącą się śrubę
okrętową, motorówki i sporo innych „większych” eksponatów. Potem zwiedzamy
sobie poszczególne sale zaczynając od tej najwyższej. Przyznam szczerze, że nie
za bardzo zainteresowało mnie to muzeum. Niby wszystko ok, ale mnie
niespecjalnie interesuje okres ekspansji kolonialnej i wielkich żaglowców. Mnie
interesują okresy pierwszej i drugiej wojny światowej, a ten temat jest raczej
pominięty. Pierwsza Wojna Światowa ma jedno pomieszczenie z modelami okrętów i tu
spędziłem najwięcej czasu. Pozostała cześć muzeum interesowała mnie średnio,
ale muszę napisać, że eksponatów mnóstwo. Mundury, broń, dokumenty, modele
żaglowców. Dla pasjonatów tego okresu w marynarce prawdziwa gratka. Obok było
jeszcze coś, co nazywało się Queen's House i wstęp też był darmowy, więc
poszedłem. Również to miejsce nie trafiło w moje gusta, bo podziwiać tam można było
portrety grubych bab i nadętych jegomości. Nie dla mnie. Oba te muzea zajęły mi
czas na niecałe półtorej godziny. Coś pasowało jednak jeszcze robić, bo na
chacie obiecałem się pojawić dopiero wieczorem.
Cutty Sark
National Maritime Museum
Wpadłem na genialny pomysł: jadę
do British Museum. Powinienem się wyrobić z dojazdem w godzinę, więc super.
Wsiadam w jedno metro, potem w drugie i zaraz jestem pod muzeum. Przed wejściem
kontrola, może nie jak na lotnisku, ale dość szczegółowa, jak na muzeum. A co w
środku? Cuda. Wyobraźcie sobie, że Anglicy przywozili, co się dało z ziem, na
których postawili stopę. Kradli dosłownie wszystko, od złotych monet po całe świątynie
(tak, jest jedna w tym muzeum). Po prostu wszystko: ogromne pomniki faraonów z
Egiptu: są. Chińskie wazy: nie ma problemu. Nawet pomnik z Wysp Wielkanocnych
był. To muzeum zrobiło na mnie wielkie wrażenie, mimo że zwiedzałem je nieomal
biegiem i pewnie nie byłem w 50% pomieszczeń. Jakbym miał wybrać jedną rzecz,
która faktycznie sprawiła, że szczękę miałem na ziemi to była to szata zrobiona
z ponad 10000 ceramicznych motyli różnej wielkości. Było to gdzieś w dziale chińskim,
czy japońskim. Już nie pamiętam. Niemniej jednak było to niesamowite. Nie
zmienia to jednak faktu, że jak sobie człowiek pomyśli skąd to się to tu
wszystko wzięło i że tak naprawdę, to nie powinno to muzeum nazywać się Muzeum
Brytyjskie tylko Muzeum Złodziejskie, to robi się przykro. Napisze tylko tyle.
W tym muzeum jest więcej eksponatów ze starożytnego Egiptu, niż w Muzeum
Narodowym w Kairze. Niech da Wam to do myślenia. Pobiegałem po muzeum pewnie ze
dwie godziny i lecę do moich kompadres, bo droga daleka, a w Londynie korki.
British Museum
Dotarłem na stacje „Viktoria”, wpadłem we właściwy pociąg i już po chwili
zajeżdżam na właściwą dzielnice. Spotykam się z Tomkiem, zakupujemy
fantastyczne burgery z kurczakiem w fast foodzie i idziemy się relaksować,
gadać i tak dalej. Wczoraj nie było za bardzo okazji, a nie widzieliśmy się
dawno…
Dzień drugi w Londynie zaczął się leniwie, nie chciało nam
się wstawać, ale co zrobisz. Pogoda też jakoś niespecjalna. Ale zebraliśmy się
sprawie, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy zawieść Emilie do pracy. Ona
jeszcze musiała dziś odrobić swoje 8 godzin. We dwóch z Tomkiem pojechaliśmy
dalej. Musieliśmy zrobić zakupy. Np. ja nie miałem ani kąpielówek, ani kapci.
Na szczęście udało się to ogarnąć po taniości w sklepie po taniości. Po
zakupach pojechaliśmy w końcu do muzeum, które od dawana chciałem odwiedzić. Royal
Air Force Museum, to kolejne muzeum za zero funtów, w którym nie zabraknie mam
rozrywki na pół dnia. W środku cuda na kiju. Ogrom samolotów, a w śród nich wielkie
bombowce z Drugiej Wojny Światowej. Myśliwce, łodzie latające, helikoptery.
Super sprawa. Bardzo mi się podobało, a to tylko pierwsza hala. W drugiej były
eksponaty z początków ery lotnictwa. Też bardzo ciekawa ekspozycja. Trzecia
hala niestety była zamknięta. A szkoda, bo w niej można oglądać ogromną łódź
latającą Short Sunderland. Żałowałem ogromnie, ale mogłem podziwiać tą
niesamowitą konstrukcję przez szybę. Mimo tego zeszło nam nawet trochę za długo
w tym muzeum i musieliśmy się spieszyć na chatę.
Royal Air Force Museum
Tam szybki obiad,
dopakowywanie, przepakowywanie, piwko (nazywało się Spitfire )i lecimy najpierw
po Emilię, a potem już na lotnisko. Wsiadamy w pociąg, potem w kolejny i już w trójkę
jedziemy metrem prosto na Lotnisko Heathrow. Lotnisko wielkie, największe w
Europie, przynajmniej pod względem „przerobu” pasażerów. Spotykamy się też z
Mery. I tak oto jest nas czwórka. Ogarniamy bagaż, karty pokładowe, kontrole
bezpieczeństwa. Mamy jeszcze sporo czasu, więc zasiadamy w knajpce i zamawiam
ostatnie przed podróżą dobre piwko. Czas do lotu mija szybko, pod bramki czeka
nas jednak długi spacer, więc idziemy trochę wcześniej. Szybki boarding i
jesteśmy na pokładzie. Po kolumbijskich liniach lotniczych można się było
wszystkiego spodziewać, ale zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Lecieliśmy
nowiuśkim Dreamlinerem, panie bardzo miłe, uśmiechnięte, jedzenie całkiem
przyzwoite, nie żałują whisky. Dla mnie spoko. Zjadłem, wypiłem i poszedłem
spać.
Rano pobudka, samolotowe śniadanie w postaci jajecznicy z
kiełbaską i wczesnym rankiem, albo raczej w środku nocy, lądujemy w Bogocie.
Lot trwał jakieś 11 godzin. Mimo że był to środek nocy, bo nastąpiła zmiana
czasu (minus pięć godzin) byłem zasadniczo wyspany. Szybko ogarnęliśmy transfer,
bramki i tak dalej i można było podziwiać wschód słońca nad kolumbijskim
lotniskiem na wygodnych leżakach. Do kolejnego lotu mieliśmy trochę czasu, więc
nigdzie nam się nie spieszyło.
Lotnisko w Bogocie Fot. Tomasz Nowak
W końcu nadszedł moment kolejnej podróży,
ładujemy się na kolejny samolot tej samej linii lotniczej, który już zawiezie
nas do Peru, a konkretnie to do Cusko, z którego rzut kamieniem do Machu
Picchu. Lot też normalny, samolot już mniejszy i bardzo leciwy, ale nadal 100% profesjonalizm,
nie ma się, do czego czepiać. Jedzonko nadal dobre. Przed południem zniżamy lot
i zaczyna być widać potężne szczyty Andów. Krążymy nad Cusko, oblatujemy nawet
jedną górę dookoła alby możliwe było podejście do lądowania. Zajebista sprawa.
Ale mi się to podobało. Punktualnie o 11.15 czasu Peruwiańskiego lądujemy.
Lądowanie w Cusco
Niby
wszystko luz, ale mamy oczywiście kontrolę paszportową i co ciekawe: po
odbiorze bagażu głównego i ten bagaż nam kontrolują. W samolocie wypełnialiśmy
coś w rodzaju deklaracji celnej. W skrócie: chodzi o to, że jak mamy za dużo
kasy albo sprzętu elektronicznego (np. dozwolony jest jeden laptop, dwa
telefony i tak dalej), to musimy to zgłosić. Nie wiem, po co. Ja podszedłem do
biurka z panem mundurowym, dałem mu kartkę, pokazałem aparat i dwa telefony i
tyle. Co prawda pan oficer zaglądnął mi do plecaka, ale tak pobieżnie, że jakbym
miał tam 5 laptopów to by się nie zorientował. No i nie pozostaje nic innego
jak powiedzieć: Welcome to Peru!!! Mój kraj numer 50, wielkie marzenie od lat…
Teraz to moja rzeczywistość i moja codzienność. Pogoda bardzo przyjemna, ciepło,
słońce świeci, nie pada. Szybko ogarniamy taksówkę do centrum. Te przy
terminalu są drogie. Wyjdźcie sobie na główną ulicę i tam taksówka sama was
znajdzie. Oczywiście ta nieoficjalna. Tańsza, ale ponoć wiąże się z nią pewne
ryzyko. Ja go nie odczułem. Koszt to 8 soli. Za wszystkich, czyli po dwa na głowę.
Nie płacicie więcej niż 10 soli. Można się targować. Kierowca bardzo
sympatyczny, zawozi nas wprost na plac uniwersytecki. Coś tam koleś zaczął
tłumaczyć, że nie może nas zawieźć pod sam hostel, bo coś tam, coś tam… W sumie
to dobrze, bo zacząłby szukać, kluczyć po uliczkach i by nas jeszcze skasował
dodatkowo. Przejdziemy się te kilka ulic. Wysiadamy z taksówki i kierujemy się
mniej więcej na plac główny ze słynną bazyliką. Pierwsze wrażenia mam bardzo
pozytywne. Czysto, miła atmosfera, policja niemal na każdym rogu, więc można
czuć się bezpiecznie. Gdy docieramy na plac, mam podobne wrażenia. Strasznie
sympatyczne miasto. I to wrażenie pozostało do końca. Zdecydowanie Cusco było najfajniejszym
miastem, w którym byliśmy podczas tej podróży. My jednak chcemy się szybko
pozbyć bagaży, lecimy do hostelu Intipackers. Nie jesteśmy daleko. Nasz hostel
był może 10 minut na piechotę od katedry. Niby blisko ale trzeba było się wspiąć
pod górę. I tu poczułem pierwszy raz symptomy choroby wysokościowej. Faktycznie
ciężko złapać dech. Człowiek ma wrażenie jakby nabierał za mało powietrza, dziwne
uczucie, ale można się przyzwyczaić. Nie zmienia to jednak faktu, że kilka
schodów wydaje się poważnym wyzwaniem na wysokości prawie 3400 m. n.p.m. Taka właśnie
jest wysokość, na której znajduje się Cusco. Docieramy ho hostelu. Na początku
nikogo nie ma na recepcji, ale w końcu znajdujemy jakiegoś pracownika, logujemy
się w pokojach i po szybkim przepakowaniu oraz zmianie ubrania na letnie,
lecimy znowu na miasto. Intipackers Hostel mogę polecić z czystym sumieniem.
Niedrogie, fajne miejsce. Mają ogród, mają kuchnię. Jedyny problem, to ciepła
woda. Ale to jest powszechny problem w całej Ameryce Południowej, więc
specjalnie bym się tym nie przejmował. A na czym ten problem polega dokładnie. Czasem
ciepła woda jest, czasem nie ma, czasem mamy jakąś letnią wodę lejącą się nam
na głowę. Ciężko to przewidzieć. W tym hostelu sytuację można było nazwać
jednym zdaniem: „chujowo, ale stabilnie”. Ruszamy, więc na miasto. Trzeba coś zjeść,
bo okropnie burczy nam już w brzuchach. Emilia miała namiary na jedną knajpę z
dobrą ofertą, ale niestety była ona akurat zamknięta. Zaczęliśmy, więc krążyć
po starym mieście w poszukiwaniu kolejnej. I tak trafiliśmy przez przypadek na
bazar z różnymi pamiątkami. Zaczęło się przymierzenie swetrów, czapek i rękawiczek.
W sumie rzeczy fajne, ciepłe i w bardzo przystępnych cenach, więc i ja stwierdziłem,
że na pewno coś sobie kupię, ale to pod koniec wyjazdu, bo nie mam zamiaru tego
dźwigać przez najbliższe trzy tygodnie.
Pierwsze momenty w Peru.
W między czasie rozpętała się istna
nawałnica. W końcu to pora deszczowa. Na szczęście wygląda to mniej więcej tak,
że po południu przeważnie leje. Nie cały czas, ale przez chwilę i przestaje. Ta
ulewa była naprawdę wyjątkowo intensywna i zrobiło się po niej zimno. Na szczęście
w przerwie między ulewami udało się znaleźć przyjemny lokal. Nie przypomnę sobie,
jaka była jego nazwa, ale wejście doń znajdowało się dokładnie naprzeciwko
pomnika pani z dzbanem i lamami na ulicy Plateros. Czemu to pisze? Mimo, że
lokal nie prezentował się jakoś szałowo, to jadłem tam najlepsze lomo saltado
wyjazdu. Zasadniczo jedzenie naprawdę warte polecenia. Każdy był zadowolony,
choć nie był to najtańszy lokal. Postanowiliśmy nie zaczynać od jedzenia na bazarze,
żeby nieco przyzwyczaić organizm. Także, dlatego najpierw restauracja.
Popkorn pękający "do środka"
Mate de Coca, ale z torebki...
Jedzenia! Fot. Tomasz Nowak
Po obiedzie
idziemy się jeszcze powłóczyć. Zaglądamy do dwóch agencji turystycznych, żeby rozeznać
się, co z tym Machu Picchu. Generalnie w knajpie pracuje babeczka, która zaprowadza
nas do swojej zaprzyjaźnionej agencji turystycznej. Wchodzimy do biura, Tomek
dostaje herbatę z liści koki (prawdziwą, a nie z torebki), bo mu lekko słabo, a
my rozmawiamy. Jak na dzień dzisiejszy wygląda sytuacja z tym Machu Picchu?
Najważniejsze jest to, że zmieniły się przepisy. Kiedyś kupowaliśmy sobie bilet
na cały dzień, teraz są dwie pory wejścia od 6 rano do 12 i od 12 do 18. To od
nas zależy jak chcemy to zrobić. Poranek jest ryzykowny, bo mogą być chmury, a
po południu może padać. Decyzja należy już do was. Ponieważ bezpośredni dojazd
z Cusco do Machu Picchu (a konkretnie do Aguas Calientes – mieściny zaraz obok)
możliwy jest jedynie pociągiem, który kosztuje 150 dolarów czy coś koło tego,
zrezygnowaliśmy z tego od razu. Plan początkowy zakładał wykupienie całego
pakietu wycieczki na dwa dni. Pakiet ten zakłada transport busem z Cusco pod
słynną hydroelektrownię. Z tego miejsca mamy wybór: albo idziemy pieszo 11 km,
albo jedziemy pościgiem za 30 dolarów w jedną stronę (LOL) . Następnie mamy nocleg
w Aguas Calientes oraz obiad. Do Machu Picchu wychodzimy około 5 rano z przewodnikiem,
który nas wyprowadza na górę. Chyba w tej opcji mamy również śniadanie, ale nie
wiem tego na 100%. I teraz tak. Wchodzimy do Machu Picchu o 6 rano i mamy w
zasadzie tyle czasu ile nam pasuje. Problem jednak w tym, że musimy być z powrotem
pod hydroelektrownią na 14, żeby zdążyć na busa powrotnego do Cusco. Także
przez te 8 godzin musimy zwiedzić Machu Picchu (nie ma problemu, ono jest
mniejsze niż myślicie) musimy zejść na dół (mniej więcej godzina) oraz dojść do
hydroelektrowni (teren nie najłatwiejszy, trzeba liczyć 3 godziny). Tak to wygląda.
A jak ceny? Za cały pakiet musimy zapłacić od 65 do 85 dolarów. Pakietów jest
oczywiście tysiące, z lepszymi lub gorszymi warunkami. To już do Was zależy jak
to rozkminicie. Jak macie wystarczająco kasy, to wam nawet zorganizują lot
balonem. A jak to się opłaca? W sumie to się opłaca. Bilet do Machu Picchu to
wydatek 150 zł (mamy go w cenie) plus transport do hydroelektrowni jakieś 50
zł. Nocleg w Aguas Calientes to wydatek jakichś 30 zł plus jedzenie. Za obiad i
śniadanie powiedzmy też 30 zł (Aguas Calientes nie jest tanie) daje nam to
jakieś 260 złoty za całość. Przy założeniu, że utargujemy wycieczkę do 65 dolarów,
które przy obecnym kursie warte są jakieś 230 zł, nie jest to zły interes.
Warto rozważyć. Nam jednak nie podobała się ta bieganina. Chcieliśmy się
cieszyć Machu Picchu i nie być poganianym przez nikogo. Siedzieliśmy w tym
biurze pewnie z godzinę, wypytując o wszystko. Z ogromną ilością informacji
zdobytych przed chwilą, już można było jakieś decyzje podejmować. Powłóczyliśmy
się jeszcze chwilę po mieście. Wyszliśmy sobie jeszcze kawałek pod górę, żeby podziwiać
nocną panoramę miasta. Zakupiwszy piwko udaliśmy się do hostelu dyskutować nad tym,
co robić dalej.
Nocne Cusco
Poranek przywitał mnie lekkim „kacem”. Celowo napisałem to w
cudzysłowie, bo „kac” ten nie wynikał z nadmiernego spożycia piwa Cusquena, ale
z tego, że wysokość dawała nam się we znaki. Szybkie śniadanie, przepakowanie,
małe pranie i lecimy na miasto. Dziś w planach jest dalsze zwiedzanie Cusco
oraz ostateczne zaklepanie sobie wizyty w Machu Picchu. Bez zbędnych kombinacji ruszyliśmy w kierunku
głównego placu miasta. Tam jest najwięcej biur podróży. Odwiedziliśmy może ze
trzy, aż znaleźliśmy gościa, który wydawał nam się przyjemny i ogarnięty.
Zeszłego wieczora, po długiej dyskusji, zdecydowaliśmy, że olewamy ten pakiet
wycieczkowy, chcemy to zrobić po swojemu i w takim tempie jak nam pasuje. Zdecydowaliśmy,
że kupujemy tylko busa do hydroelektrowni. Koszt ustaliliśmy na 50 soli w dwie
strony. Przy czym bus nie odpiera nas na następny dzień o 14, ale na kolejny.
Czyli na Machu Picchu mamy dokładnie jeden cały dzień od rana do wieczora. Idziemy
z buta z hydroelektrowni do Aguas Calientes, gdzie mamy zarezerwowany nocleg
przez booking.com. Po przyjściu kupujemy bilety na Machu Picchu w biurze. Nie ma
z tym problemu, biuro czynne jest do 22. Bilety dostępne są do ręki. Znaczy te oprócz
pakietu Macchu Picchu + Huayna Picchu (słynny szczyt górujący and ruinami), bo
te trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Zaklepujemy bilety i jutro rano
ruszamy! Zadowoleni mamy przed sobą jeszcze cały dzień. Znowu wpadamy na bazarek
z pamiątkami, ale naszym głównym celem jest normalny bazar. Nie mamy do niego
daleko. Bazar jest fantastyczny. Postanawiamy w końcu coś zjeść. Zatrzymujemy
się u przesympatycznej pani na kawkę, herbatę z koki oraz kanapkę z awokado. Ta
kanapka strasznie mi posmakowała. W zasadzie awokado można spokojnie traktować,
jako warzywo do kanapek. Konfiguracja: awokado, sadzone jajko i słony ser była
zdecydowanie moją ulubioną. Cena za zestaw herbata + kanapka to 3 sole. Kawa
trochę drożej, ale pani ją robiła w pół litrowym kuflu. A co więcej na bazarku:
wszystko. Lekarstwa, ubrania, sery, warzywa, owoce mięso, koka, czekolada, kawa
i tak dalej… Najlepsze są jednak stoiska z jedzeniem. Zasadniczo mamy kilka działów.
Jest dział ze świeżo wyciskanymi sokami. Jest dział ze słodyczami. Jest część
śniadaniowa z kawą, herbatą i kanapkami, oraz część obiadowa z konkretniejszymi
daniami. Zjedliśmy bułki, dopiliśmy napoje i poszliśmy dalej szwendać się po
bazarku. Ja postanowiłem zakupić kokę. Faktycznie bolała mnie głowa i czułem
się jak na kacu. Kokę kupiłem za 1 sola. Dość pokaźny woreczek. Od razu
zakupiliśmy jeszcze czekoladę i trochę cukierków z koką. Wyszliśmy z bazarku,
ale zdecydowaliśmy, że na obiad tu wrócimy.
Bazar: część z sokami.
Desery
Słodycze
Cukierki z koką
Sekcja wegetarian free
Część obiadowa.
Kupuje kokę Fot. Tomasz Nowak
Rozpoczęliśmy dalej spacer śladami
„atrakcji” Cusco. Nie ma ich za wiele, a jak już coś jest to przeważnie jest to
jakiś kościół. Lepiej powłóczyć się po prostu bez celu. I tak zrobiliśmy i my. Spacerowaliśmy
sobie cały dzień z przerwami na kokę, wódeczkę czy jakiś smakołyk uliczny. Po
południu zdecydowaliśmy, że pójdziemy jeszcze raz na bazar. Ale wcześniej
wstąpiliśmy do zwykłego supermarketu, żeby zorientować się w cenach. W sumie to
nie jest drogo, ale ten sklep do najtańszych nie należał. Dziwacznie wysoki ceny
są na zagraniczne słodyczce, ser żółty czy wędliny. Reszta po taniości. Wracamy
na bazar.
Spacerowanie ulicami Cusco nie znudzi mi się nigdy...
Chwilę krążymy, żeby wybrać lokal, który najbardziej nas przekona do
swojej oferty. Znaczy oferta jest wszędzie ta sama, standard lokalu i
zaangażowanie naganiających jest za to różne. Przez „standard” rozumiem skalę,
w której 1 oznacza pracownika sanepidu natychmiast zamykającego lokal, a 10
pracownika sanepidu, który popełnia samobójstwo przed wejściem. Większość z
tych lokali można by ocenić na 7 w tej skali. Wybieramy jeden z lokali, w
którym siedzimy praktycznie w kuchni i zamawiamy lomo saltado. Strasznie mi to
danie smakowało. Niby potraw jest sporo, ale wszystkie są jakąś tam wariancją na
temat mięsa i ryżu. Co ciekawe, lomo saltado, które dostałem było kompletnie
inne od tego, co jadłem dnia poprzedniego. Różnice powinienem zacząć wymieniać
od faktu, że było ono z kurczakiem. Nie zmienia to faktu, że było pyszne.
Najadłem się srogo, mimo że zamówiliśmy jedną porcję na dwie osoby. Cena to 12 soli,
czyli 12 zł z groszami. Za danie, nie na osobę.
Na obiad lomo saltado.
Najedzeni postanowiliśmy zrobić
zakupy na następny dzień, w końcu ruszamy do Machu Picchu. Wróciliśmy, więc do
supermarketu, potem znowu na bazar i do hostelu, zanieść wszystkie sprawunki.
Ale do zachodu słońca jeszcze mnóstwo czasu. Idziemy, więc na szczyt z
pomnikiem Jezusa, popodziwiać trochę panoramę miasta. Droga wydaje się
niedaleka, ale w rzeczywistości chwilę trwa zanim docieramy na szczyt. Niedaleko
pomnika leżą starożytne ruiny o nazwie Qenqo, które też można zwiedzać, ale
koszt tej przyjemności to 130 soli, więc sobie odpuszczamy. Widok ze szczytu z
Jezusem za to bardzo ładny. Nie pada, świeci słońce, jest bardzo przyjemnie. To
miejsce wybrałem na świętowanie mojego 50 kraju. Chciałem mieć tort oraz
świeczki i miałem hehe. Wydarzenie nie byle jakie. Obchody podsumowaliśmy biłgorajską
żurawinówką i było super. Zachodu słońca doczekaliśmy na ławce nieopodal i po
tym jak nas wypiździło solidnie zmyliśmy się do hostelu.
Droga na szczyt.
Qenqo
Na szczycie.
Wcześnie budzik zadzwonił… Trochę za wcześnie… Na szczęście
byłem już w 95% spakowany. Szybko się ogarnąłem i ruszyłem budzić resztę
kompanii. Śniadanie mieliśmy zamówione trochę wcześniej, co prawda nie załapaliśmy
się na wszystko, ale świeże bułki i herbata była. Lecimy z baglami pod biuro podróży,
spod którego miał startować busik. Na miejscu oczywiście ludzi na trzy busy,
zamieszanie jak cholera. Mieliśmy wyjechać o 7, ostatecznie nasz bus przyjeżdża
jakoś koło 7.30. Robimy jeszcze rundę po mieście i trafiamy najpierw dokładnie
w to samo miejsce, z którego startowaliśmy, a następnie jedziemy na obrzeża
miasta gdzie mamy kolejną przerwę. Skutkiem czego z Cusco wydostajemy się grubo
po 8-mej rano. Ale nam się nigdzie nie spieszy. Droga daleka. Pod hydroelektrownię
jedzie się jakieś 6 godzin. Może nie daleka, ale bardzo interesująca hehe. Początek
jednak trochę mnie znudził, więc się zdrzemnąłem. Obudziłem się, gdy zaczęły
się góry. Szkoda było spać, bo widoki naprawdę przepiękne. A my pniemy się
coraz wyżej i wyżej… W końcu uruchomiliśmy GPS w aparacie, który zaczął
pokazywać 3600, 3700… Doszliśmy do prawie 4100 m n.p.m. Nigdy wcześniej nie
byłem tak wysoko… Widoki zapierają dech. Po prostu pięknie. Niesamowity
krajobraz… Za przełęczą o ostatecznej wysokości ponad 4200 m n.p.m. zaczyna się
zajad. Kosmiczne serpentyny, forsowanie rzek płynących przez drogę, niezliczone
wodospady. Takie atrakcje mieliśmy cały czas. W końcu jakiś postój. Super, bo
musiałem do kibelka i w końcu mogłem zrobić jakieś lepsze zdjęcia, a nie tylko
przez szybę. Po jakiś 5 godzinach dojeżdżamy do mieściny Santa Maria i tu
zaczyna się najlepsza cześć przejazdu. Zjeżdżamy na szutrową drogę biegnącą
zaraz nad przepaścią. Droga „przyklejona jest do stoku”, nie ma żadnych
barierek. Nic... Momentami jesteśmy metr od urwiska, albo nawet mniej Wrażenia niesamowite. Ale nie bałem się,
tylko cieszyłem jak dziecko, bo widoki dalej nie z tej ziemi. Za chwilę jednak
się zatrzymujemy. Przed nami kolejka busów. Co jest grane? Kierowca coś tłumaczy.
Zawaliła się droga. Znaczy fragment zbocza osunął się na nią i nie ma
przejazdu… No niezłe jaja, ale na tej drodze to ponoć prawie codzienność. Idziemy
się przejść z Tomkiem, żeby zobaczyć jak wygląda sytuacja. Dwa potężne
spychacze pracują nad odblokowaniem drogi. Wracamy, więc pod busa, jemy coś w
rodzaju obiadu, poznajemy dwójkę Polaków i jest całkiem sympatycznie. Po jakichś dwóch godzinach droga jest ogarnięta i jedziemy dalej. Dopiero
przejeżdżając koło osuwiska, widzimy jak wiele ziemi oderwało się do zbocza.
Gdyby w momencie osunięcia jechał tędy jakiś bus, nie miałby żadnych szans… Znalazłby
się w rzece na samym dole przepaści … No, ale nic się nikomu nie stało. Jedziemy
dalej. Kolejna mieścina to Santa Teresa, za którą droga jest jeszcze gorsza,
ale nie biegnie już tak „ekstremalnie”. Po około pół godzinie od Santa Teresy
jesteśmy na miejscu, pod słynna hydroelektrownią.
Droga z Cusco do Santa Maria
Droga Santa Maria - Santa Teresa - hydroelektrownia. (ostatnie zdjęcia
Fot. Tomasz Nowak)
Fot. Tomasz Nowak)
Tu muszę napisać jedną rzecz.
Jeśli ktoś chciałby zupełnie olać biura podnóży i na własna rękę dotrzeć do
Machu Picchu, to jest taka opcja. Z Cusco jeżdżą ponoć jakieś busy do Santa
Maria, skąd możemy złapać colectivo do Santa Teresa, albo ogarnąć sobie
taksówkę bezpośrednio pod hydroelektrownie. Sądzę jednak, że finansowo może się
to nie bardzo opłacać, bo sam dojazd do Santa Maria busem z Cosco to ponoć 15
soli. Nie wiem jednak tego na pewno, bo to informacje z trzeciej ręki. W każdym
razie, my byliśmy już pod hydroelektrownią. Wysiadając busa zadałem sobie jedno
pytanie: „Jak my znajdziemy busa powrotnego w tym zamieszaniu?”. Pod
hydroelektrownią na raz było chyba ze 30 busów i odpowiednia ilość pasażerów.
Wielkie zamieszanie zrzuciłem jednak na zawaloną drogę i opóźnienie z tym
związane. „Na pewno za dwa dni będzie luz”. Pomyślałem. Ubrałem plecak i pomaszerowałem
w kierunku stacji pociągów. Generalnie jak nie wiemy jak iść, to idziemy za
tłumem. To jest ten jeden przypadek, w którym się to sprawdza. Szczególnie
początek marszu może sprawiać niewielki kłopot. Trasa nie jest jakoś super oznaczona.
Początkowo nie idziemy bezpośrednio za torami, tylko musimy kawałek przejść
przez dżunglę.Jakby na skróty, pod górę. Ale w końcu dochodzimy do prostych
torów i jedynym naszym zadaniem jest deptać tak, jak one prowadzą. Oczywiście
trzeba uważać na pociągi. Ale to nie ma problemu, bo ich klakson słychać z
daleka, a dodatkowo każdy pociąg na przedzie lokomotywy ma krzykacza, który
każe ludziom uciekać na boki. Zaraz na początku przekraczamy również spory most
na Urubambie. Też dostarcza to adrenaliny, bo most nie wygląda na najnowszy, a
Urubamba to duża i rwąca rzeka… A co jeśli ktoś jest zapominalski i np.
zapomniał o batonikach, albo wziął sobie za mało wody? Żaden problem. Na trasie
jest kilka punktów, w których możemy zaopatrzyć się w coś na ząb i do picia.
Oczywiście ceny wszystkiego są podwójne lub potrójne w porównaniu z Cusco.
Warto też w takim miejscu skorzystać z kibelka nawet, jeśli komuś chce się
tylko „tak trochę”. Po drodze nie ma gdzie. Z jednej strony ścina skalna. Z drugiej
drut kolczasty i Urubamba. Szczególnie z „numerem dwa” mogą być problemy. Ale poza
tym trasa fantastyczna. Mi się bardzo podobało. Widoki przednie. Zasadniczo
polega ona na okrążeniu szczytu, na którym leży Machu Picchu. Huayna Picchu widoczna jest niemal cały czas
po naszej prawej stronie, a jak się dobrze przyjrzymy, to pod koniec możemy
zobaczyć fragmenty miasta. Oczywiście przy ładnej pogodzie. Cały marsz zajmuje
nam prawie trzy godziny, ale nam się nigdzie nie spieszy. Do Aguas Calientes
docieramy już po zmroku. I jeszcze jedna bardzo ważna informacja. Wcześniej w
Internecie wyczytałem, że pod sam koniec musimy się przedostać przez dość długi
tunel kolejowy. Wiąże się to z ryzykiem rozjechania przez pociąg. Jak ktoś się
tego bał, to problem został rozwiązany. Jest droga obok. Nie sposób jej
przegapić. Jak my szliśmy, to stał jakiś koleś, chyba pracownik kolei i
pokazywał zejście na ścieżkę. A w zasadzie to drogę. Także nie ma problemu.
Wszystko spoko. Zasadniczo idzie się po płaskim, więc się człowiek nawet nie
spoci za bardzo (no chyba, że upał), a w kieszeni zostaje 30 dolarów za pociąg.
Napisze to jeszcze raz: 30 dolarów kosztuje 11 km jazdy pociągiem. Chyba nie
warto.
Stacja kolejowa przy hydroelektrowni.
Trudno się zgubić.
I tak przez 11 km... (sporo fotek: Tomasz Nowak)
W Aguas Calientes szybko znajdujemy nasz hotel. Dość skromny, ale
niedrogi. Mamy 4-ro osobowy pokój. Niezbyt przestronny, ale ok. Najgorzej, że pociągi
jeżdżą pod samymi oknami, a z drugiej strony hotelu mamy ryczącą wściekle
Urubambę. Ale mam stopery do uszu, więc nie ma problemu. Szybko się ogarniamy i
lecimy po bilety. A zapomniałbym. Spotkaliśmy jeszcze dwie Niemki, które jechały
z nami autobusem. Laski nic a nic nie wiedziały. Zapłaciły siebie za dwudniową
wycieczkę i nawet nie miały potwierdzenia z nazwą hotelu i tak dalej. Okazuje się,
że dla takich „sierotek” zorganizowane jest spotkanie na centralnym placu Aguas
Calientes, na którym wykwalifikowani krzykacze wykrzykują nazwiska osób z list poszczególnych
biur i próbują ich jakoś pogrupować, ogarnąć i posegregować. W takich krajach
nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać, jak ludzie jednocześnie tak bardzo
upraszczając pewne sprawy, inne potrafią do tego stopnia komplikować. Nasze
Niemki spotkaliśmy na placu, okazało się, że ktoś je tam jednak jakoś ogarnął. My
za to lecimy po bilety, bo ich jeszcze nie mamy. Kupujemy je w Ministerstwie
Kultury, którego budynek stoi zaraz przy głównym placu, czyli Plaza Manco Capac.
Ponoć biuro otwarte jest do 22. I teraz ceny. Wejście do samego Machu Picchu o
6 lub 12 to koszt 150 soli. Machu Picchu + Huayna Picchu (wejście o 9-tej) to
wydatek 200 soli. Nie ma raczej szans kupić tych biletów na miejscu. Trzeba
rezerwować je przez Internet z dużym wyprzedzaniem. Bilety Machu Picchu + Machu
Picchu Mountain (wejście o 9-tej) to również 200 soli. My zdecydowaliśmy się na
tą ostatnią opcję. To znaczy ja się wahałem, bo Machu Picchu Mountain to spora
góra… Zostałem jednak przekonany. Jakbym wiedział przy kasie, jakie dramaty
będę przezywał na następny dzień, to nie wiem czy bym się zdecydował, ale
stwierdziłem: „raz się żyje”. Bilety zakupione, można iść coś zjeść, zrobić
zakupy i spać. Bo jutro wielki, dzień. Coś, na co czekałem wiele lat.
Dzwoni budzik, idę się wykapać, bo z rana szanse na ciepły
prysznic są dużo większe. Potem lecimy na śniadanie i już w rewelacyjnych
nastrojach ruszamy na Machu Picchu. Z Aguas Calientesna wracamy się jakieś 2
kilometry do wielkiego napisu „Machu Picchu” i delikatnie odbijamy w lewo w
kierunku mostu na Urubambie. Przed wejściem mamy kontrolę biletów i wpisujemy
się do specjalnego zeszytu. No i zaczynamy marsz pod górę. Ten pierwszy etap
jest dość wymagający, ale bez przesady. Oczywiście można trasę Aguas Calientesna -Machu Picchu pokonać busem. Cena, jeśli
dobrze pamiętam, to 7 dolarów w jedną stronę, 12 dolarów w dwie strony. Z rana śmiałem
się z leniwców jadących tymi busami, po południu solidne rozważałem czy nie zapłacić
tych 7 dolarów… Taki byłem zmęczony… Droga pod górę minęła szybko i kilka minut
po 9-tej meldujemy się w punkcie sprawdzania biletów.
Podejście do Machu Picchu
I teraz kilka rad. Musimy
trzymać się godzin podanych na biletach. Ponoć to ważne. Dla nas było to szczególnie
istotne, bo mamy wejście od 9-tej, a Machu Picchu Mountain dostępne jest do 12.
Oznacza to, że nie mamy wiele czasu. Jesteśmy po 9-tej w Machu Picchu, mamy 2
godziny wspinaczki na Machu Picchu Mountain czyli margines błędu niewielki. Od
razu tłumacze też, o co chodzi z tą godziną otwarcia góry. Otóż na szczycie
jest koleś, który po 12 wszystkim każe złazić na dół. Nie wiem dlaczego… Takie
mają zasady. Kolejne wskazówki. Ponieważ Machu Picchu to miejsce święte, po przejściu
przez kontrole biletów nie kupimy nic do picia, nic do jedzenia, ani nawet nie skorzystamy
z kibla, bo go tam po prostu nie ma. Żeby kupić wodę czy coś do jedzenia,
musimy wyjść poza obręb miasta, jakby na zewnątrz i dopiero możemy tam coś
kupić po cenach rozbójniczych. Potem po raz kolejny przechodzimy przez kontrolę
biletową. Nam powiedziano, że możemy to zrobić raz. Nie wiem na ile to prawda.
A co z kibelkiem? Jak napisałem wcześniej: nie ma. Trzeba wychodzić na
zewnątrz, co też jest wyprawą i chwile trwa. Generalnie jak ktoś jest bardzo
uparty to znajdzie sobie tam jakiś krzak czy coś takiego, ale dziewczynki mogą
mieć już problem. Problem może być też taki, że od przykładowego krzaka dzieli
nas 15 minut dymania pod górą. Co więc radzę? Po pierwsze: zaopatrzcie się w
dużą ilość jedzenia i picia. Minimum 2 litry na głowę, a w upały to nawet
więcej. Zabierzcie ze sobą kanapki i dużo czekolady. Po drugie: jak macie
jakieś problemy gastryczne, to zażyjcie garść stoperanu, bo z „dwójeczką” to może
być tam poważny kłopot. Tak bym radził.
My nie zabraliśmy ze sobą zbyt dużo wody, co było błędem. Wy go nie
popełniajcie. Jak już wcześniej wspominałem. Przychodzimy dość wnikliwą kontrolę biletów i jesteśmy
w środku. Machu Picchu! W końcu, po tylu latach… Zaczynamy zwiedzanie od
najbardziej obleganego miejsca. Jest to taras widokowy, z którego zrobione jest
pewnie 90% zdjęć opublikowanych w Internecie. Ale my mamy tu tylko chwilę.
Musimy zacząć wspinaczkę na Machu Picchu Mountain, bo czas nas trochę goni.
Machu Picchu!!
Wychodzimy nieco w górę, nad tarasy. Docieramy do punktu kontroli biletów i wpisujemy
się w specjalną księgę. I idziemy do góry. Idze się prawie cały czas schodami wykutymi w
skale. Raz są one łatwiejsze, a raz trochę bardziej wymagające. Widoki jednak
coraz piękniejsze. Mieliśmy niesłychane szczęście, bo widoczność była dobra,
pogoda nie była zbytnio męcząca i co najważniejsze: nie padało. Oczywiście dziewczyny
szybko wyprzedziły mnie i Tomka. Co zrobisz? Idziemy sobie własnym tempem. Dużo
mnie kosztowało sił to podejście. Góra, jak na tamtejsze, warunki raczej niska,
bo jest to 3000 m n.p.m., ale podejście jest niesamowicie strome i te schody
wyciskają z człowieka ostatnie siły. W końcu dowlokłem się na szczyt jakoś o
11.45, czyli zeszło mi niewiele ponad 2 godziny. Potem musiałem chwilę odpocząć
i dopiero mogłem się cieszyć widokami. A te faktycznie robiły wrażenie.
Czytałem różne porównania, które miały pomóc w wyborze: Machu Picchu Mountain
czy Huayna Picchu. Nie byłem na Huayna Picchu, więc trudno mi powiedzieć.
Niemniej jednak Machu Picchu Mountain jest zdecydowanie wyższe. Samo Machu
Picchu z tej góry wygląda na malutkie. Dodatkowo mamy piękny widok na okoliczne
góry. Na Urubambę. Było to wspaniałe. Muszę też napisać, że nie polecam jednak Machu
Picchu Mountain ludziom z lękiem wysokości. Przepaście są, a barierek nie ma.
Tak to wygląda. Chwilę posiedliśmy i trzeba się było zawijać, bo pan „wypraszacz”
już się zaczął denerwować. Ale jak już wylazłem, to przecież nie będę tam siedział
tylko 15 minut. Złażenie nie było wcale takie łatwe, jak się spodziewałem. Od
tych schodów niesamowicie bolą mięśnie. Ale ja trochę narzekam w tej kwestii,
bo nie lubię chodzić po górach. Czasem jest jednak ktoś, kto mnie do tego
zmusi. Zasadniczo nie żałuję, ale ponarzekać mi się zdarza hehe.
Machu Picchu Mountain
Problem był taki,
że praktycznie nie mieliśmy nic do picia. Gdy dotarliśmy do ruin postanowiłem iść
kupić jakąś wodę. Emila z Tomkiem poszli zobaczyć most Inków, a ja z Mery
poszedłem po napoje. Tak jak pisałem wcześniej: musieliśmy całkowicie wyjść
poza teren ruin, żeby to zrobić. Woda kosztowała w okolicach 8 zł za litrową
butelkę. Oczywiście cena rozbójnicza, więc wy nie popełnijcie naszych błędów.
Zabierzcie tyle wody ile się da. Ja jedną wodę wypiłem zaraz po kupieniu, a
drugą zabrałem ze sobą. Weszliśmy ponownie na teren ruin. Na bramkach
zostaliśmy powiadomieni, że to „ostatni raz”. Nie wiem czy to, dlatego że było
już po południu, czy dlatego, że można wyjść tylko raz. Lecimy, więc na miejsce
spotkania: główny plac miasta. Niesamowicie ułożone są te kamienie. Idealnie,
precyzyjnie, bez żadnych pomyłek. Jak to możliwe? Nie wiem. Zaczynamy o tym
rozmaić, gdy przerywa nam ulewa. Zanim udaje mi się wydobyć z plecaka foliowy
płaczesz, jestem już zdrowo przemoczony. Przechodzimy kawałek dalej, ukrywamy
się pod niewielkim daszkiem i najobfitszą cześć nawałnicy udaje się jakoś
przeczekać . Po burzy jest już trochę chłodniej, ale widoki dalej bardzo ładne.
Włóczymy się, więc po ruinach, włazimy do każdego „domku” i w każdy zakamarek.
Naprawdę, jest tu, co oglądać, choć zawsze myślałem, że te ruiny są ogromne.
Ich powierzchnia wcale nie jest duża. Jest sporo do zwiedzania, ale nie jest to
jakoś niesamowicie wielkie. Niemniej jednak jestem zadowolony. Duże wrażenie zrobiła
na mnie świątynia kondora z rzeźbą tego wielkiego ptaszyska. I trzeba się
pomału zbierać. Mieliśmy już srogie popołudnie, a pasowałoby jeszcze za dnia zejść
po tych schodach. Mamy jednak wielkie szczęście, bo zaraz przed wyjściem
pojawia się słonce i kapitalnie oświetla ruiny. Taki bonus na sam koniec wycieczki.
Machu Picchu (ostatnie zdjęcie
Tomasz Nowak)
Tomasz Nowak)
Złażenie na dół zajęło nam ponad godzinę. Potem jeszcze pół godziny drogą do Aguas
Calientes, obiad w knajpie, piwko, prysznic i spać. Zasnąłem w 2 sekundy i
nawet pociągi za oknem nie były w stanie mnie obudzić. Taki byłem zmęczony. I
teraz moje podsumowanie Machcu Picchu. To czy warto, czy nie warto, to nawet
nie podlega dyskusji. Oczywiście, że warto! Punkt obowiązkowy, nie tylko wizyty
w Peru, ale generalnie w Ameryce Południowej. Co do naszej wersji Machu Picchu
+ Machu Picchu Mountain. Dla mnie nie był to najlepszy pomysł. Nie chodzę po
górach, nie mam z tym styczności na co dzień, a wyjście na taki szczyt jak Machu
Picchu Mountain, wymaga dobrej kondycji. Ja jej nie miałem, więc wypruł mnie
ten szczyt z wszelkiej mocy. Po zejściu na dół i uzupełnieniu płynów dopiero
jakoś odżyłem i mogłem spacerować po mieście. Nie wiem jednak, czy nie
cieszyłbym się nim bardziej, gdybym się tak nie zmachał pod tą górę. Ale
oczywiście na dole już byłem zadowolony. Dobrze, że ekipa mnie mobilizowała.
Jak byłbym sam, to na pewno nie kupiłbym opcji z Machu Picchu Mountain. Ale są
na szczęście na tym świecie ludzie, którzy mobilizują mnie do przekraczania
swoich granic. I ja się przy nich mobilizuje i chyba o to chodzi. Jednak jak ktoś,
podobnie jak ja, nie jest fanem wycieczek górskich, to proponuje jednak
przemyśleć sobie to Machu Picchu Mountain. Widoki piękne, ale podejście to
ponad 2 godziny po bardzo stromych schodach. I te przepaście. Z lękiem wysokości,
to zdecydowanie odradzam. Ja nie mam, ale były momenty, że się bałem. To tyle.
Jeśli coś pominąłem to proszę pisać. Postaram się odpowiedzieć na wszelkie
pytania.
Rano wstaje uśmiechnięty, zadowolony i wypoczęty, ale chyba
z najgorszymi zakwasami w życiu. Ale przecież jesteśmy w mieścinie o nazwie Aguas
Calientes, co oznacza gorące wody, więc trzeba z nich skorzystać. Zregenerować
ciało i umysł po wczorajszym tytanicznym wysiłku. Jemy szybkie śniadanie,
opuszczamy hotel i idziemy szukać tych źródeł. Trzeba dojść do głównego palcu
miasta i iść jakby cały czas pod górę drogą. W końcu droga się skończy, co
oznacza że jesteśmy na miejscu . Wstęp 20 soli. Płacimy w kasie i idziemy jeszcze
kawałek pod górkę. Potem docieramy do przebieralni i depozytu. Można wszystko
zostawić, nie trzeba się przejmować. Idziemy na baseny. Mamy wodę gorącą. Taką
poważnie gorącą. W największym basenie. Ciężko tam długo wytrzymać. Mamy też
kilka basenów z wodą nieco chłodniejszą. Oraz prysznice: zimne i ciepłe. Woda w
kolorze raczej mętnym, o lekkim zapaszku. Ale relaks 100%. Czuje jak mi mięśnie
na nowo zaczynają właściwie pracować.
Najlepiej przerywać siebie posiedzenia w gorącej wodze, zimnym
prysznicem. I tak też my robiliśmy. Czas nas jednak gonił, bo na 15 mieliśmy
być pod hydroelektrownią, a przed nami jeszcze prawie 3 godziny marszu. Wyłazimy,
więc z basenów jakoś po 11. Ogarniamy się, robimy jeszcze zakupy na bazarku w Aguas
Calientes i rozpoczynamy 11 km marsz w kierunku przeciwnym do tego sprzed dwóch
dni.
Pełna regeneracja. Fot. Tomasz Nowak
Pogoda piękna, świeci słonce. Trochę mnie nawet spiekło. Pod
hydroelektrownią jesteśmy na czas. I co teraz...?
Droga powrotna: Aguas
Calientes - hydroelektrownia.
Ludzi od cholery. Jak znaleźć
swój busik? Każdy podobny, prowadzony przez z grubsza takiego samego
Peruwiańczyka. Oczywiście nie maja one naklejek z logiem odpowiednich biur
podróży czy czegoś takiego. Po co…? Ale jest to rozwiązane inaczej. Powiedzmy,
że w centralnym punkcie parkingu, znajduje się miejsce, w którym kilku
krzykaczy wyczytuje nazwiska. Oczywiście i tak zapewne swojego nie usłyszycie,
albo jak nawet usłyszycie, to i tak nie poznacie, bo oni wszystkie nazwiska przerabiają
na hiszpańskie i wychodzą z tego niestworzone cuda, niepodobne do niczego. Wystarczy,
że podejdziecie do jednego z krzykaczy i pokażecie swoją karteczkę (tą z biura
z potwierdzeniem rezerwacji), jeśli nie traficie na „swojego” krzykacza, to
zostaniecie skierowani do właściwego. Ten wyznaczy wam miejsce na parkingi u
powie „tu proszę czekać”. I czekamy. My jeszcze wypatrzyliśmy naszą babkę z biura,
więc to było jakimś tam potwierdzaniem, że pojedziemy, choć do listy z
pasażerami busa zostaliśmy dopisani na parkingu hehe. Minęło jakieś pół godziny i nie bez
zamieszania wsiadamy w końcu do naszego transportu. Ruszamy w drogę powrotną.
Na szczęście nic się nie zawaliło i tym razem najniebezpieczniejszą cześć trasy
pokonaliśmy szybko i sprawnie. Potem od Santa Marii już droga normalna. Ale
oczywiście bez przygód się nie obejdzie. Nasz busik zatrzymuje policja. Coś tam
kontrolują i za chwilę okazuje się, że jest problem, bo jakiś tam papierów
kierowcy brakuje. Po pół godzinie okazuje się, że można jechać dalej. Super.
Szkoda, że za 20 km kolejna kontrola. Kierowca chciał być cwany i ominąć kontrolę,
ale policjanci go zatrzymali. Musiał ich chyba tym strasznie wnerwić, bo znowu zaczęły
się problemy. W sumie nie nasze, więc olać. Jedna babka zaczęła się coś pieklić,
bo miała w nocy jakiś autobus… Ale poza tym to był luz. W końcu nas puszczają i
jedziemy dalej. Oczywiście zaraz musi być kolejny postój w knajpie, z którą są
umówieni na stałe dostawy turystów. Przejechaliśmy może z 50 km, a
zmarnowaliśmy grubo ponad 3 godziny. Trochę to już się robiło męczące, tym
bardziej, że jazda też nie była za przyjemna, bo kierowca nie należał do
najlepszych. Mało tego. Po drodze jeszcze zajeżdżaliśmy do jakiejś mieściny, bo
gość musiał się zgłosić na komisariat. W tej mieścinie oczywiście się zgubił…
Nie pamiętam już, o której byliśmy w Cusco. Chyba jakoś po 23. Do hostelu nie
było daleko, więc poszliśmy piechotą. Nie było łatwo go znaleźć, ale
ostatecznie się udało… Umyci, zadowoleni, kładziemy się spać.
Droga powrotna: hydroelektrownia -Santa Teresa - Santa Maria - Cusco
Fot. Tomasz Nowak
Ze wstawaniem ociągałem się jak nigdy. Dopadł mnie okrutny
leń i jakoś nic mi się nie chciało. Ale w końcu zwlokłem się z łóżka. Okazało się,
że słońce świeci, pogoda piękna. Trzeba śmigać na miasto. Znowu przed nami zwiedzanie Cusco oraz ogarnianie
kolejnej wycieczki. Ale najpierw pranie. Już się trochę nazbierało, więc trzeba
było zrobić coś więcej niż przepierkę w żelu pod prysznic. Dzielnica, w której
znajdował się nasz hostel, a w zasadzie to guesthouse, była dokładnie po
przeciwnej stronie głównego placu w stosunku do naszej poprzedniej lokalizacji
w Cusco. Nowa dzielnica, nowe klimaty. Faktycznie było tu zdecydowanie mniej
turystów. Mniej pamiątek, a więcej autentycznych sklepów z produktami
codziennego użytku. Fajna dzielnica, jest gdzie zabłądzić. Ale my idziemy w
kierunku centrum, bo akurat u nas nie ma ani jednej pralni. Przechodzimy przez zupełnie
nowy bazar. Nie byliśmy tam wcześniej. Niesamowite miejsce. Gwarne i kolorowe.
Jak już pozbędę się tej reklamówki z brudnymi gaciami, to wracam tu na pewno.
Pralnię znajdziemy w okolicach starego miasta. Teraz pora zarezerwować
wycieczkę na Rainbow Mountain. Idziemy przejść się ulicą z największą liczbą
biur. Najpierw trafiamy na „nasze” biuro od Machu Picchu, ale nie dają nam
dobrej oferty. Może dotarło do nich, że Tomek urwał klamkę w busie i teraz chcą
sobie dorobić hehe. Wpadamy też do biura u sympatycznej pani z dzieckiem, ale tu,
mimo że atmosfera jest super to cena już nie bardzo. W końcu za trzecim
podejściem gość nas przekonuje. Udaje się u niego zakupić i wycieczkę i bilet
do Puno. Autobus mamy o 22, a planowany powrót z wycieczki koło 19. Gość przysięga
na matkę i ciotkę, że zdążymy, więc ok. Za wszystko wychodzi 120 soli 80 za Rainbow
Mountain i 40 za bus Cusco – Puno. Jestem zadowolony z dila. Formalności
załatwione, teraz można się relaksować. A w zasadzie to: pora na zwiedzanie. Umawiamy
się na wieczór i idziemy spacerować. Ja z Emilią wracamy na bazar, a Tomek z
Mery idą kupować swetry. Ten nowo znaleziony bazar jest naprawdę fantastyczny. Niesamowicie
pachnące owoce. Równie niesamowicie (ale już nie tak przyjemnie) pachnące mięso
i owoce morza. Na tym bazarku jest autentycznie wszystko. Stoisk z jedzeniem
też nie brakuje.
Jesteśmy ponownie w Cusco
Znaleźliśmy tam też coś, czego szukałem. Picarones są to takie
oponki z ciasta przypominającego pączki. Wrzuca się je na gorący olej. Nie są
one przygotowywane wcześniej. Dopiero jak klient zamówi, pani kucharka mu je smaży.
Jedna porcja to 4 sztuki picarones polane słodkim sosem. Albo bez. My
dostaliśmy z czekoladą i syropem klonowym (najpewniej). Po prostu przepyszne.
Stałem się wielkim fanem tych picarones. Sprawdza się to, jako przekąska, ale i
pełnoprawne danie, bo gwarantuję, że dwóch porcji w siebie nie wciśniecie. My
zjedliśmy jedną na pół i mieliśmy dość.
Picarones
Dalsze włóczenie się po bazarze
zaowocowało znalezieniem sklepu specjalizującego się w świnkach morskich. Coś
takiego jak mięsny tylko, że wisiały tam same świnki. Czas połączenia ekip się
zbliżał, więc pora było kierować się do punktu zbiórki. Spotkaliśmy się w
knajpie Tinta. Warto zapamiętać tą nazwę, bo mają naprawdę dobre jedzenie i zestaw
dnia (zupa albo przystawka, danie główne, napój i deser) to koszt 20 soli. Jak
na ścisłe centrum to naprawdę niewiele. Dokładny adres to Espaderos 136. Warto,
polecam. Za zamówiłem sobie takie śmieszne serowe „chipsy” z salsą z mango,
truche, czyli pstrąga z grilla (bardzo słynne danie z Peru), colę i torcik na
deser. Za 20 soli, to obiad królewski. Do tego pisco sour, niestety nie w
ramach obiadowego dilu. Najedzeni idziemy jeszcze pospacerować. Robimy sobie
wieczorną sesję zdjęciową na rynku i o 19 lecimy po pranie, a potem do hostelu.
Tam szybkie ogarnianie się i spać. Budzik nastawiony na 2.45.
Trucha.
Jak zadzwonił to nie wiedziałem, co się dzieje. O takiej
godzinie człowiek nie wstaje za często. Ale prawie 5 godzin snu zaliczyłem,
więc jako- tako udało się zwlec. Byłem zasadniczo spakowany, więc pozostała
jednie szybka toaleta, dopakowanie togo, co się wczoraj nie zmieściło i lecimy.
Stoję przed hotelem już o 3.20, bo gościu z biura ma jakoś o tej godzinie po
nas przyjechać. Przyjeżdża, ładujemy się do samochodu, a w okolicach rynku
przepakowujemy się do busa, który napełnia się ludźmi i ruszamy. Niemal
natychmiast zasypiam. Budzę się jakoś po 6-tej. Przegryzam coś i idę spać
dalej. Dopiero piękne widoki wyrywają
mnie z kolejnej drzemki. Pogoda chyba znowu nam dopisuje… Mamy szczęście. Pierwszy
postój to niewielka wioska. Tak niewielka, że składa się tylko z kilku domów i
jednej knajpy, w której to akurat mamy śniadanie. Takie sobie muszę przyznać. Śniadanie
składa się z niespecjalnie ciepłej jajecznicy, popitej niespecjalnie ciepłą herbatą.
Ale za to pieczywo pierwszej świeżości. Fantastyczne mają te bułeczki w Peru.
Nawet z samym masłem smakują wyśmienicie. Janusze biznesu są nie tylko w
Polsce. Wyobraźcie sobie, że w kiblu (jego czystość pominę milczeniem) nie ma papieru,
ale obok stoi pani i papier sprzedaje… Czysty zysk. Poza tym ta pani sprzedaje wodę,
kokę i jakieś batony. A i najważniejsze, u taj pani można sobie wypożyczyć
patyk (tak zwykły patyk) do podpierania się za 5 soli. Dziękuję jej uprzejmie,
ale nie jestem idiotą.
Z trasy do Rainbow
Mountain.
Po śniadaniu ładujemy się w busa i jedziemy dalej,
niesamowicie krętą drogą na wysokość ponad 4300 m n.p.m. Tam wysiadamy i
zaczyna się marsz. Można sobie jeszcze skorzystać z kibelka i zakupić wodę, jak
ktoś nie ma. Oczywiście cena x 3 w porównaniu z tym, co w Cusco. Ruszamy. Z początku
droga lekka. Pnie się delikatnie pod górę, przypomina to na razie spacer. W zasadzie
ma całej trasie mamy dwa strome podejścia. Jedno na początku. Niewielkie. I
drugie, już bardziej poważne, na samym końcu. Jak ktoś jest leniwy, to można
wyjechać na koniu. Kosztuje to jakieś 30-40 soli w jedną stronę. Tylko haczyk
jest taki, że konie i tak wiozą nas tylko „po płaskim”. Te najsroższe
wzniesienia pokonujemy sami, na własnych nogach. Także interes żaden, choć przejażdżka
na koniu w takich okolicznościach przyrody też musi być fajna. Co do wysokości?
Startujemy z prawie 4300 z małym haczykiem i pniemy się w górę na prawie 5300 m
n.p.m. Dokładnie to najwyższy szczyt z widokiem na Tęczowe Góry, ma wysokość 5272
m n.p.m. Sporo. Generalnie jak wybieramy się na tą górę, to musimy być trochę
zaaklimatyzowani. Jak wczoraj wysiedliście z samolotu i na następny dzień
chcecie iść na Rainbow Mountain zapomnijcie. Nie dacie rady. Ja już byłem po
kilku dniach na sporej wysokości i zdychałem. Sama kocówka to już krok za krokiem.
Trzy kroki do przodu, trzy oddechy przerwy i tak powoli do celu. Jest ciężko. Szczególnie
to ostatnie podejście oddziela leszczy od hardcorów. Tym razem ja byłem w
gronie hardcorów, ale ostatnie paręnaście metrów pokonałem prawie na czworaka.
To miałem wykasować hehe. W każdym razie. Macie opiekę. Każda grupa (w sensie
jeden bus) ma dwóch przewodników. Jakby się coś komuś działo, jeden zejdzie z
wami na dół, a drugi idzie z resztą. Każdy z nich ma tlen (a przynajmniej
powinien). Nasz jeszcze miał takie śmiesznie smarowidło. Wcierało się to w ręce,
a potem wdychało z tych rąk. Spoko. Pomagało. Oczywiście koka jest obowiązkowa.
Pan przewodnik chętnie was poczęstuje, ale lepiej mieć swoją. Dodatkowo, co
pewien czas stoi jakiś człowiek z krótkofalówką. Jakby były dramaty, to wzywa
kogoś do pomocy. Ja szedłem. Walczyłem. Mało ducha nie wyzionąłem, ale
doszedłem i na przełęcz i na górę. Piękny widok zrekompensował mi wszystkie męki.
Po drodze nawet nie miałem jak cieszyć się widokami, bo każdą przerwę poświęcałem
na złapanie tchu i walkę o pionową
postawę. Trochę to tak epicko opisuję. Ale nie było tak źle. Uczucie jest
dziwne. Pod koniec tlenu jest tak mało, że trudno zebrać myśli, człowiek nie
może się wysłowić, trudno dopierać słowa. Te Rainbow Mountain są dokładnie
takie jak na folderach. To są dokładnie takie kolory. To wynika z leżących na przemian
złóż minerałów: żółty to siarka, czerwony żelazo i tak dalej. Robi to
piorunujące wrażenie. Generalnie krajobraz kosmiczny. Jakąś dziwna pustka nas
otacza, mimo tych dziesiątek turystów. W oddali jakaś ośnieżona góra.
Przewodnik mówił, że ma ponad 6400 m n.p.m. Niesamowite. A i jak mnie
przewodnik zobaczył na szczycie, to mi pogratulował, uściskał, poklepał po
plecach i powiedział „good job!”. Chyba widział, że wyjście na ten szczyt, to
nie był dla mnie spacer po parku, ale coś w rodzaju drogi krzywej hehe. Dobra
pora złazić, głowa zaraz mi pęknie.
Widoki podczas podejścia.
Tęczowe Góry...
...i to co dookoła.
Idę, więc powoli, już spokojny, bo droga
prowadzi w dół. Zadowolony, że dałem radę. Tego się po sobie nie spodziewałem.
Raczej wdziałem wersję tego dnia, w której gdzieś w połowie drogi, leżąc pod
kamieniem, czekam na resztę ekipy. Ale nie tym razem. Udało się. Także radzę
wykrzesać ostatnie siły, żeby wyleźć na szczyt. Widoków nie zapomnicie do końca
życia. W jedną stronę droga zabiera dwie godziny z kawałkiem, powrót to już
godzina piętnaście czy coś koło tego. Jak ja dałem radę to każdy da radę. Na
dole jednak zakomunikowałem, że to najwyższa góra, na jakiej byłem, bo wyżej
już nie mam zamiaru iść. Nigdy w życiu.
Droga w dół.
Przy busiku regeneracyjna cola i
wracamy. A i jeszcze kibelek. Po drodze co jakiś czas są, ale dość nieciekawe.
Poza tym ten sam biznes panie robią z papierem. W kiblu nie ma, ale pani
sprzedaje. Panie po drodze sprzedają też napoje, batoniki, kokę. Więc jak sobie
czegoś zapomnicie to no problem. Tylko przepłacicie za to kilkakrotnie. Ale
czemu się dziwić. One to wszystko muszą na własnych plecach tam wynieść. Gdy
wszyscy zeszli, ładujemy się do busa i zaczynamy wracać. W sama porę, bo burza
jest coraz bliżej. Od połowy zejścia słyszałem pioruny i najpierw delikatnie
kropiło, a potem ten deszcz zamienił się w śnieg. Ale teraz to chyba na górze
rozpętała się prawdziwa ulewa. Na szczęście mam to daleko w dupie, bo ja już
tam byłem. Teraz obiad w tym samym miejscu, w którym jedliśmy śniadanie. Do śniadania
miałem zastrzeżenia, ale do obiadu już nie. Pyszna zupa, znakomity kurczak w
cieście. I wszystkiego w opór, bo mieliśmy szwedzki stół. Mimo że godzina było
około 15.30, to miałem wrażenie, że następnym posiłkiem będzie dopiero śniadanie
dnia następnego.
Wyśmienity kurczak na obiad.
Najedzeni wsiadamy do busa i już mieliśmy jechać do Cusco, ale
nie. Okazuje się, że jeszcze pojedziemy zobaczyć jakieś jeziora. W sumie spoko.
Czemu nie? Było to trochę na zasadzie. „Tu jest jezioro, na takiej i takiej wysokości,
zatrzymujemy się i macie 5 minut na zdjęcia”. Ale jeziora ładne. Naprawdę
malownicze. Po ostatnim jeziorze wsiadłem do busa i mimo że widoki były bardzo ładne
to padłem ze zmęczenia i zasnąłem.
Po drodze można było podziwiać takie ładne jeziora.
Obudziłem się jakoś na trasie, ale już nie
było daleko do Cusco. Tym razem dojechaliśmy szybko, bo nasz kierowca chyba
minął się z powołaniem. Pewnie chciałby brać udział w wyścigach, a nie wozić
turystów. W każdym razie jeździł pewnie, więc tylko kilka razy serce stanęło mi
ze strachu. Jakoś przed 19-tą jesteśmy w
Cusco. Nie pozostaje nic innego jak czekać do 22 na nasz autobus. Znajdujemy
małą kawiarenkę, w której zamawiamy coś do picia i napoje. Ja początkowo nie chcę
nic do jedzenia, ale ostatecznie przegrywam walkę z czekoladowym rogalikiem i
go kupuję. Był to chyba najpyszniejszy słodycz wyjazdu. Chyba w życiu nie
jadłem tak dobrej, powiedzmy, drożdżówki. Wspaniała. Czas nam mijał szybko. Sprzęt
naładowany, bagaże przepakowane. Lecimy na busa. Co ciekawe? Bilety mieliśmy
wydrukowane do Copacabany (już w Boliwii), a zapłaciliśmy tylko za Puno. W
sumie to nie wiadomo czy się koleś walnął, czy co… Na dworcu okazało się, że
mamy bilety tylko do Puno, a na bilecie pisze „Copacabana”, bo ten bus docelowo
jedzie właśnie tam. Oczywiście okazało się, że za dopłatą (20 soli) możemy
jechać i do Copacabany. Postanowiliśmy załatwić to rano.
Noc niby przespałem, ale gość podkręcił tak ogrzewanie, że
można było się ugotować żywcem. Ciężko było, ale jak człowiek zmęczony to i na
worku ziemniaków się wyśpi. Warunki tego autobusu nie były jednak tak złe.
Miejsca mamy od cholery, fotele rozkładają się prawie „na płasko”. Nie ma
problemu, zajebiście się spało. Rano wysiadamy na dworcu w Puno, szybkie ogarnianie,
toaleta. Przerwy mamy z Pół godziny. Pertraktujemy z gościem, co do ceny i
warunków nowej umowy. Ustalmy, że za 40 soli możemy pojechać do La Paz. Tym
busem jedziemy do Copacabany, gdzie przesiadamy się na kolejny autobus już
bezpośredni do La Paz. Super. Jak dobrze pójdzie to po południu jesteśmy na miejscu.
Wsiadamy do autobusu i po godzinie jazdy jesteśmy na granicy. Najpierw
posterunek peruwiański. No problem. Potem spacer może z 200 metrów i posterunek
boliwijski. 15 minut w kolejce, moment formalności i Welcome to Boliwia!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz