niedziela, 11 marca 2018

Boliwia: La Paz i Salar de Uyuni



Witamy w Boliwii! Kolejny kraj, kolejne wyzwania, kolejne fantastyczne miejsca. 

 Fot. Tomasz Nowak

Po kontroli granicznej ładujemy się do autobusu i po około pół godzinie ruszamy dalej. Cały czas mamy widok na wspaniałe Jezioro Titicaca. Przypominam, że cały czas jesteśmy wysoko. Lustro wody jeziora znajduje się na wysokości 3812 m n.p.m. Nie wiem czy minęła godzina od granicy, a już jesteśmy w Copacabanie. Wysiadamy w centrum i zostawiamy bagaże w biurze podróży odpowiedzialnym za dalszą część drogi. Mamy niewiele ponad godzinę, więc lecimy wymienić kasę, znaleźć Internet i zobaczyć jezioro. Najpierw jednak kibelek. Muszę przyznać, że Boliwia wygrywa niechlubny ranking na najgorsze kible wyjazdu. Nie będę drążył tematu, ale było źle. Ja jestem przyzwyczajony do różnych, nieciekawych warunków, ale w Boliwii były kible, które i mnie zaskoczyły swoim syfem. Ale wróćmy do Copacabany. Miasto niespecjalne budynki brzydkie. Nad jeziorem też strasznie ilości kiczu i tandety, poczynając od plastikowych pamiątek, na łódkach w kształcie łabędzia kończąc. Zrobiwszy zakupy, wsiedliśmy do busa i bez żalu odjechaliśmy w stronę La Paz. A szkoda. Wydarzenia dnia wcześniejszego, oraz dzisiejszego poranka rozgrywały się bardzo szybko. Błyskawicznie zdecydowaliśmy o jeździe do La Paz. A szkoda. Z Copacabany można się łatwo przedostać na Wyspę Słońca leżącą na jeziorze Titicaca. Ponoć warto zobaczyć. Szkoda, że nas to ominęło. Spokojnie mogliśmy zostać nad jeziorem jeden dzień. Ale my byliśmy już w autobusie i na zmianę decyzji było za późno. 



 Copacabana nas nie zachwyciła
 
Droga fantastyczna. Kręta szosa wzdłuż wybrzeża zakończona przeprawą przez zatokę. Wysiadamy z autobusu i za 2 zł kupujemy bilet na łódkę, którą przepływamy na drugi brzeg. Nasz autobus wjeżdża na coś w rodzaju barki i też przedostaje się na drugą stronę. Nie mam pojęcia jak ta barka nie zatonęła. Taka łupina z drewna, a na niej autobus. Nie taki wielki, bardziej „większy bus”. Ale zawsze to kilka ładnych ton. Nasza przeprawa zajęła krótką chwilę, więc na autobus czekaliśmy z pół godziny. Ale można było porozglądać się po stoiskach z jedzeniem, sprawdzić Boliwijskie ceny. A te były podobne jak w Peru. Tylko syf jakby większy. Trochę ten kraj mniej ogarnięty. Wsiadamy znowu w autobus i jedziemy dalej. 







 Przeprawa.

Droga nadal przyjemna, widoki ładne. Trochę mi się jednak przysypia i budzę się przy wjeździe do La Paz. Myślę sobie: „to pewnie zaraz będziemy”. Nic bardziej mylnego. Zeszło nam grubo ponad godzinę zanim dojechaliśmy na dworzec. La Paz jest niesamowicie rozległe. Jego główna cześć znajduje się w dolinie, ale poboczne dzielnice „wylewają się” na okoliczne wzgórza i dalej. Uliczki są wąskie i zatłoczone. Dlatego tak kosmicznie długo zajmuje wjazd do miasta. Cała trasa to około 4 godziny jazdy z czego pół to przeprawa promowa, a 1,5 to wjazd do miasta. Ale w końcu jesteśmy. Główny dworzec autobusowy w La Paz. Oczywiście syf. Na szczęście jest Internet, więc udaje się ustalić naszą pozycję i najkrótszą drogę do skupiska hosteli. Okazuje się, że nie mamy daleko do najbliższego, więc zakładamy plecaki i ruszamy. Od dworca idziemy w dół główną ulicą i dosłownie za moment skręcamy w prawo. Naszym oczom ukazuje się wielki napis „Varsovia”. Był to szyld reklamowy, jakiejś firmy transportowej. Wszędzie człowiek znajdzie kawałek ojczyzny hehe. Zaraz obok wypatrujemy wielki napis „hostel” idziemy się zapytać o cenę. Nic nie mieliśmy zarezerwowane, bo znaleźliśmy się tak szybko w La Paz w wyniku szczęśliwego zbiegu przypadków. Nawet nie wiedzieliśmy, jakie powinny być orientacyjne ceny. Pytamy się, więc najpierw o koszta. 70 boliwianów za 4 osobowy pokój… 35 zł… Strasznie tanio. Oglądamy: standard ok. Szkoda, że potem okazało się, że to 70 boliwianów za osobę, a nie za pokój, ale było już po fakcie. Nie, nikt nas nie oszukał, po prostu nasza główna tłumaczka źle zrozumiała. Pokój jednak bardzo przyzwoity. Z ładnym widokiem. Szkoda, że na 4-tym piętrze, bez windy. Szalu nie ma, bo la Paz leży na wysokości 3640 m n.p.m. Człowiek się spocił, wychodząc po tych schodach... Nie było późno, więc zdecydowaliśmy się jeszcze na spacer. Szybkie przepakowanie i ruszamy na miasto. Do centrum mamy jakieś 15 minut na piechotę. Nie sposób się zgubić, bo cały czas idziemy w dół za główną drogą. Docieramy do głównego placu z kościołem. La Paz mi się nie spodobało. Miasto brudne, brzydkie, zaśmiecone, śmierdzące, zatłoczone. Kiepsko to wyglądało. Nawet ten główny plac nie zachwycał. Z jednej strony ładna katedra, ale zaraz obok jakiś wstrętny i odrapany budynek. 





 Pierwsze kroki w La Paz

 
Zaczęliśmy łazić po bocznych uliczkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Niestety trafialiśmy albo na fast foody albo na naprawdę drogie restauracje. Cena w takiej knajpie za obiad to minimum 80 boliwianów. Głupia jajecznica kosztowała tam 40.  Jeden złoty to dwa boliwiany. Tak mniej więcej. Żeby było łatwiej liczyć, to napiszę, że cenę należy podzielić przez dwa. Nie znaleźliśmy nic ciekawego do jedzenia, ale za to znaleźliśmy ulice z biurami podróży. Mieliśmy to załatwiać jutro, ale skoro jest coś czynne (była niedziela) to wstąpimy i się czegoś dowiemy na temat wycieczki do Salar de Uyuni. Okazało się, że cena waha się w okolicach 900 boliwianów za trzydniową wycieczkę. Dużo. Ale tego się spodziewaliśmy. To akurat nie może być tanie. Nie jest jednak zmartwienie na dziś, więc idziemy dalej na poszukiwanie jedzenia. Włóczenie się po uliczkach zaowocowało jednak wizytą w fast foodzie specjalizującym się w kurczakach z ryżem. I takiego właśnie kurczaka zjedliśmy. Nie jednego na wszystkich, tylko każdy swój fragment. Kosztował on w okolicach 14 boliwianów i powiedzmy, że był ok. Ja się w każdym razie najadłem. Zrobiło się już ciemno, więc powoli wracamy do hostelu. La Paz też do najbezpieczniejszych miast nie należy, więc nie ma co kusić losu i włóczyć się po nocy. 

Wyspałem się niesamowicie. Chyba tego potrzebowałem, bo zrobiły mi się już zaległości. W hostelu była kuchnia, więc postanowiliśmy zrobić śniadanie. Poszliśmy z Emilką na ochotnika po zakupy. Jajka zlokalizowaliśmy błyskawicznie, pieczywo również. Gorzej z warzywami. Kręcimy się po ulicy w górę od dworca autobusowego i nic nie ma. Dosłownie nawet cebuli. Wracamy, więc do hostelu i pytamy się babki. Nie lubiłem z nią rozmawiać, bo miałem wrażanie, że traktuje nas bardzo olewczo. Jakbyśmy jej robili łaskę, że wynajęliśmy u niej pokój. Dziwne to było. Napiszę jeszcze, że to nie ostatni raz, kiedy tak się czułem w Boliwii. Ponoć gringo tam jest traktowany z pewną dozą pogardy. W każdym razie drogę do „warzywniaka” pani nam wskazała. Nie udało się go znaleźć, ale trafiliśmy na bazar. I tu kolejna dziwna sytuacja. Znaleźliśmy stoisko z warzywami. Było czynnych dosłownie kilka. Zapakowaliśmy kilka pomidorów, dwie papryki, jakaś cebulę i podajemy pani do zważenia z pytaniem „ile to kosztuje?”. Ona do nas oburzona, że nam nie sprzeda, że jak chcemy to możemy kupić 3 kilo pomidorów. Mój hiszpański praktycznie nie istnieje, więc się mogłem pomylić w dokładniej interpretacji. Jednak nie zmienia to faktu, że warzyw na tym stoisku nie udało się kupić. Sprawunki nabywamy po sąsiedzku, ale widzę, że i ta pani nie jest zadowolona z biznesów z nami. Nie rozumiem tego. Dwie cebule, czy 2 kilo cebuli to też pieniądze. Szczególnie w ich kraju, w którym biedę widać, słychać i czuć. Po ponad godzinnej walce udaje się uzbierać wszystkie składniki na śniadanie. Było to głupie. Dlaczego? Za rogiem, koło hostelu stała babka z bułkami za dwa boliwiany. Ale nam się zachciało jajecznicy z warzywami hehe. Ale nie żałuję. Była pyszna, a przy okazji liznąłem trochę boliwijskiej kultury i zwiedziłem ciekawe dzielnice miasta. Po śniadaniu w końcu ruszamy na właściwe zwiedzanie. Cele są trzy: transport i wycieczka na Salar de Uyuni, Witches Market i Valle de la Luna. Zaczynamy oczywiście od głównego placu, który w świetle słonecznym wygląda jakby mniej odpychająco. Szkoda, że smog i  niesamowity smród z tym związany psują nieco spacer. Ale ogólnie pogoda nie najgorsza. Biuro podróży mieliśmy już upatrzone, więc kierujemy się prosto do celu. Nazywało się ono Coca Travels. Od razu napiszę, że nie polecam. Generalnie na całej tej wycieczce próbowano nas, delikatnie rzecz ujmując, zrobić w chuja. Ale to nasza wina. Nie sprawdziliśmy opinii na necie. Więc pretensje możemy mieć tylko do siebie. Generalnie wszystko się udało naprostować, wyawanturować i wynegocjować, ale co się człowiek odenerwował… Dobra, ale zacznijmy od początku, bo początek wydawał się super. Gościu mówi perfekcyjnym angielskim, także z komunikacją nie ma problemu. Za wszystko płacimy 950 boliwianów. Co mamy w pakiecie? Wycieczka trzydniowa kosztuje nas 850 boliwianów (tak 425 zł, takie są ceny) oraz bilet z La Paz do Uyuni za 100 boliwianów. Teoretycznie wycieczka powinna wyglądać w następujący sposób. Dzień pierwszy, to cmentarzysko pociągów i sama słona pustynia. Potem nocleg w hotelu z soli. Dzień drugi to kolejna valle de la luna (oni tak nazywają chyba wszystkie skupiska dziwacznych kamieni), jezioro (nad nim obiad), wulkan, jeszcze jedna valle de la luna oraz kolorowa laguna (wstęp 150 soli nie jest wliczony w cenę, płacimy sobie sami). Nocujemy w jakimś zadupiu w Parku Narodowym Eduardo Avaroa Andean i rano wyjazd na gejzery (oni tak nazywają parę wylatującą z ziemi), gorące błota, gorące źródła (można się kąpać), kolejne jezioro, dwa wulkany i granica z Chile. Potem w cenie mamy transfer do najbliższej większej mieściny, czyli San Pedro de Atacama w Chile. I to tak wyglądać powinno. Nie licząc noclegu w hotelu z soli, który się nie odbył, to zasadniczo wszystko było ok. Ale wróćmy do transakcji. Ta ostatecznie dochodzi do skutku, płacimy i dziś w nocy o 22 ruszamy na pustynię. Mamy jeszcze cały dzień. Celem następnym jest Witches Market. Od momentu, w którym przeczytałem, że coś takiego istnieje w La Paz, chciałem to zobaczyć. Wiedźmiński market to musi być coś wspaniałego. Od głównego palcu nie jest daleko. Docieramy tam po chwili. Z pozoru wydaje się, że to kolejny bazar z pamiątkami i różnym badziewiem dla turystów. Wystarczy jednak zaglądnąć do środka sklepików i przyjrzeć się uważniej asortymentowi na poszczególnych stoiskach, żeby zobaczyć, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. Pierwsze rzucają się w oczy martwe zwierzęta. Na pewno małe lamy i jakieś ptaki. Wydaje mi się też, że wdziałem zwłoki jakichś gryzoni. Nie wiem czy to były świnki morskie… Poza tym mamy mnóstwo olejków magicznych, leczniczych, na potencję. Mamy też takie dziwne zestawy. Coś jakby prezenty zapewniające szczęście. W tym zestawie jest jakiś ludzik z pieniędzmi, koszem z jedzeniem i różnymi innymi rzeczami. Były tam też takie dziwne mydełka z rysunkami lub napisami. Również nie mam pojęcie, do czego one służyły, ale zakładam, że do czarów. Ciekawe miejsce, nie da się tu jednak spędzić zbyt dużo czasu, bo każde stoisko ma w zasadzie ten sam asortyment. Ale warto tu zaglądnąć. Z czarodziejskiego marketu ruszamy w dalszą drogę. 








Witches Market. (Ostatnie dwa zdjęcia zrobił Tomasz Nowak)


Tym razem mamy zamiar odwiedzić supermarket. Plan był taki, że na Valle de la Luna mieliśmy jechać kolejką linową. Okazało się, że ta linia, którą mieliśmy zaznaczoną na mapie, jako właściwą, jest dopiero w budowie. I teraz, co do tych kolejek. Jak już wspominałem La Paz położone jest w dolinie otoczonej ze wszystkich storn wzniesieniami. Dojazd do dzielnic położonych wyżej, to na pewno jakiś koszmar, więc wymyślono, że najlepszym rozwiązaniem komunikacyjnym będą kolejki linowe. Bilet kosztuje jakieś grosze, a kolejką szybko i bez korków dojedziemy na miejsce. Linii jest kilka, każda ma inny kolor. Same kolejki i stacje aż świecą od nowości. Warto się przejechać, choćby dla samej frajdy przejażdżki. Spacerować po dzielnicach, do których one dojeżdżają jednak nie polecam. Ponoć obrzeża miasta są dość niebezpieczne. Myśmy jednak musieli się do jednej takiej dzielnicy dostać. Szkoda, że nie kolejką, ale na nią przyjdzie jeszcze pora. Przystanek interesującego nas colectivo znajdował się nieopodal supermarketu, więc najpierw zakupy a potem busik. W markecie kupujemy jedzenie, kilka piwek boliwijskich, wódeczkę na pustynię, oraz cudowny wynalazek: cuba libre już wymieszane w butelce. Pyszności. Szybko znajdujemy właściwe colectivo i w oczekiwaniu na 100% wypełnienie się pojazdu, rozpoczynamy konsumpcję drinka. Droga mija nam, więc błyskawicznie, a La Paz przestaje wydawać mi się tak nieprzyjemnym miastem. Po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu. Sympatyczny pan kierowca powiadamia nas o tym i wskazuje palcem kierunek, w którym mamy iść. Docieramy do bramy, kupujemy bilet i wchodzimy. Co to takiego to Valle de la Luna? Bardzo dziwne formacje skalne. Ponoć powstały dzięki wodzie. Faktycznie kosmiczny krajobraz. Dziwnie to wygląda. Coś w rodzaju kolumn ciągnących się na sporym obszarze. Między nimi wytyczono ścieżkę. Ścieżki są w zasadzie dwie. Krótsza i dłuższa. My szliśmy obiema. Dłuższa oczywiście lepsza. Warto się przespacerować. Po drodze mieliśmy dwie przerwy. Na piwko i na drinka. Piwko niespecjalne. Chyba gorsze niż w Peru. Za to drink nadal smakował dobrze nawet mimo tego, że był już bardzo ciepły. Zeszło nam grubo ponad godzinę w tym miejscu. Zbierało się na burzę, więc postanowiliśmy powoli zawijać się do centrum. 








 Valle de la Luna.

Wychodzimy na ulicę i łapiemy busik. Jakaś pani służy nam pomocą i po chwili już jesteśmy upchani w dziwacznym pojeździe przypominającym autobus. Droga po obrzeżach miasta przyjemna, ale gdy wjeżdżamy do ścisłego centrum stajemy w gigantycznym korku. Dobrze, że się miejsca zwolniły i każdy z nas miał siedzące. W sumie nie było to takie złe, bo można było spokojnie obserwować to, co działo się na ulicach. Szkoda, że smród spalin aż szczypał w oczy. W końcu jakoś udaje się dowlec do głównego placu. Tak, tego samego, co cały czas. Czy warto się wybrać do Valle de la Luna? Jasne. Bardzo fajne miejsce na popołudniową przejażdżkę. Można chwilę odpocząć do gwaru miasta. Koszt to 14 boliwianów za wstęp i 3 boliwiany za dojazd w jedną stronę. Za 10 zł naprawdę warto. Czasu nadal mamy sporo, więc ruszamy na kolejny spacer. Po drodze wstępujemy do piekarni na coś słodkiego. Naszym celem są kolejki linowe. Znaleźliśmy jedną linię, której stacja była niedaleko naszego hostelu. Tam też się udaliśmy. Sama droga do stacji też bardzo ciekawa, bo dzielnica, przez którą przechodziliśmy zdecydowanie nie należała do turystycznych. Stacja, jak pisałem wcześniej, nowiutka. Piękna, lśniąca i błyszcząca. Podobnie, sama kolejka i jej wagoniki. Ceny nie pamiętam dokładnie, chyba 6 soli w dwie strony. W każdym razie niewielkie pieniądze, jak za przejażdżkę kolejką linową. Widoki naprawdę niesamowite. Z dołu nie ogarnia człowiek do końca tego, jak wielkie jest to miasto. Gigantyczne. Cięgnie się w nieskończoność. Wydaje się, że: „za górką to pewnie już koniec”. Ale nie. Mamy kolejną górkę i kolejną masę budynków. Widoki naprawdę niesamowite. Dojeżdżamy na samą górę. Po drodze jest 3 stacje. Wysiadamy i zaraz przechodzimy przez kontrolę biletów i wsiadamy na kurs w dół.  Za te kilka złotych to naprawdę warto. Polecam. Robi się już dość późno, wiec powoli kierujemy się do hostelu. Daleko nie mamy, więc po półgodzinnym spacerze z ostatniej stacji kolejki jesteśmy na miejscu. 




 Widoki na miasto. Fot. Tomasz Nowak. 
 
Odbieramy bagaże, lekko się ogarniamy i lecimy na dworzec. Tam upewniamy się, co do biletów. Oczywiście chaos to standard. Dziesiątki osobnych agencji, a my musimy znaleźć tą właściwą. W końcu się udaje. Niby upewniamy się, że to ta „nasza”. Zostawiamy bagaże i mamy jeszcze ponad godzinę, więc postanawiamy coś zjeść. Ja poprzestaje na słodyczach, bo coś nie najlepiej się czułem. Przed 22 ładujemy się do busa. Bardzo przechodzonego. Po 22 wyruszamy w kierunku Uyuni. Koło 6-tej rano mamy być na miejscu. Przed snem jeszcze trochę alkoholu i można zakończyć dzień. Budzę się jednak w nocy, bo jest strasznie zimno. Tym razem w busie nie ma ogrzewania. Jakoś jednak udaje się przetrwać i już po raz kolejny budzę się zaraz przed Uyuni.
Musze napisać jeszcze raz: La Paz mi się nie podobało. Nie tylko wizualnie. Po prostu czułem się tam nieciekawie. Jakaś dziwna, przytłaczająca atmosfera jest w tym mieście. Czy zostałbym tam dłużej? Tak, ale to ze względu na dwie rzeczy. Po pierwsze chciałbym wybrać się na Cholita Wrestling. Co to takiego? A coś w rodzaju sportu. Na Youtube jest mnóstwo filmików. Polecam. Niestety te „zawody” rozgrywane są tylko w niedziele i wtorki. My przyjechaliśmy do La Paz w niedzielę wieczorem, a wyruszyliśmy dalej w poniedziałek w nocy. Nie było szans. A szkoda. Druga ciekawa rzecz, którą możemy zrobić w La Paz. Ogarnąć sobie zjazd rowerem drogą śmierci. Nie wiem czy wiecie, ale ta słynna droga śmierci znana z telewizji jest już zamknięta. Ale organizuje się zjazdy rowerowe tą drogą. Wywożą was 60 km w górę, a potem zjeżdżacie. Ponoć zajebista sprawa. Koszt takiej eskapady to coś koło 150 boliwianów. A Cholita Wrestling zamyka się ponoć w 10 dolarach. Ponoć bilet kosztuje jakieś grosze, ale biura zarabiają na transporcie, bo ta impreza odbywa się ponoć w bardzo nieciekawej dzielnicy. To tyle. Może ktoś z Was doświadczy tego, co mi się nie udało.

Jesteśmy w Uyuni . Zimno jest niesamowicie. Kurtkę mam w głównym bagażu i tylko w bluzie czekam na jego odzyskanie. Do tego trochę kropi, ale na szczęście zaraz przestaje. Nie wita nas Uyuni ładną pogodą. Jest godzina piąta rano. Co tu robić do 8-mej? O tej godzinie otwierają nasze biuro. Okazuje się jednak, że Uyuni przygotowane jest na przyjazd turystów, nawet w tak wczesnych godzinach. Kilka knajp jest czynnych, o czym informują nas liczni naganiacze. My jednak najpierw chcemy zlokalizować nasze biuro podróży. Samo Uyuni to w zasadzie dwie główne ulice, krzyżujące się w czymś w rodzaju centrum. Niewiarygodnie mała mieścina. Idziemy najpierw głównym deptakiem i gdy docieramy do centralnego punktu zaraz lokalizujemy nasze biuro podróży. Faktycznie czynne od 8-mej. Na szczęście obok jest knajpa. Mają WiFi, mają ciepłe śniadanie, mają nawet prysznic. Super. Przeczekamy te dwie godziny z kawałkiem. Zamawiamy śniadanie. Dość skromne i nie tanie. Ogarniamy się lekko i jakoś nam tam czas mija. O 8-mej otwierają biuro. Meldujemy się na miejscu. Babka w biurze oczywiście nic nie rozumie po angielsku, więc dogadujemy się na migi. Niby wszystko ok, ale mam wrażenie, że nasza obecność lekko ją zaskoczyła… Nic, w każdym razie niby wszystko „ok”. No to ok. Zostawiamy bagaże, idziemy na spacer i po zakupy. Łazić nie ma gdzie, bo w Uyuni nie ma nic. No dobra. Mamy pomnik rajdu Dakar (zawsze mnie to śmieszy- rajd Dakar w Ameryce Południowej), a przy głównej ulicy mamy kilka lokomotyw. W zasadzie jest to jedna lokomotywa kompletna, oraz kilka elementów z innych lokomotyw, które już zapewne dokonały żywota. Mamy niewielki, ale całkiem sympatyczny bazar. Kilkanaście sklepów, ale tych małych. Chyba nie ma żadnego supermarketu. Przynajmniej my na taki nie wpadliśmy. 

 


 
 Uyuni

Robiony zakupy na bazarze, uzupełniamy alkohol w monopolowym, wymieniamy trochę pieniędzy w banku i zasadniczo mamy wszystko załatwione. Wyjazd niby ma być o 10-tej. Jakoś przed 10-tą wracamy do biura. Poznajemy sympatyczną parę Chilijczyków. Fajnie by było jechać razem, ale cholera wie jak to wyjdzie. Mija 10-ta a naszego samochodu dalej nie ma. W końcu, koło 10.30 przyjeżdżają dwie terenówki. W jednej dwa wolne miejsca, w drugiej cztery. No to chyba jednak nie jedziemy z „naszymi” Chilijczykami. Ale dostaliśmy innych. Niestety nie tak fajnych. W końcu przed 11 ruszamy. Nareszcie! Nie mogłem się doczekać. Pierwszy punkt programu to cmentarzysko lokomotyw. Te lokomotywy służyły do przewozu minerałów, ale gdy w okolicach lat 40-tych naszego wieku minerały się wyczerpały, pociągi porzucono na pustyni na obrzeżach Uyuni i tak rdzewieją do dziś. Wychodzę z jeepa i pędzę robić zdjęcia. I wszystko by było super, gdyby nie ilość ludzi. To jest idealny plener na zdjęcia, szkoda, że przy każdej lokomotywie 10 osób robi sobie selfi, a kolejne 10 wspina się na metalową konstrukcję. Byłem pod wrażeniem tego miejsca, ale ilość turystów mnie denerwowała. Nie wiem czy mam 4 zdjęcia, na których nikogo nie ma. Super by było wybrać się tam jakoś wcześnie rano, gdy nie ma nikogo. Chwilę połaziłem, pozaglądałem, bo kilkunastu lokomotyw i pora było wracać do samochodu. Strasznie popędzał nas kierowca. Dlatego nie lubię takich wycieczek i dlatego nie jeżdżę na tego typu zorganizowane imprezy turystyczne. Nie lubię jak się mnie przepędza po atrakcjach. Ale w tym przypadku nie ma innej opcji. Jak chcemy coś zobaczyć, to musimy kupić pakiet wycieczkowy. Ale nie ma co narzekać. Lokomotywy były super. Żeby tylko udało się załatwić dosłownie 5 minut bez ludzi… Zdjęcia byłyby kosmiczne… 

 













 
Cmentarzysko lokomotyw.

Wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Teraz czas na Salar de Uyuni. Jazdy niby nie ma dużo, ale nasz kierowca zatrzymuje się na bazarze, żeby zrobić zakupy, z których potem przyrządzi nam jedzenie. To jest kolejna wskazówka, która daje nam do myślenia. Chyba coś poszło nie tak w komunikacji La Paz – Uyuni i goście chyba nie do końca wiedzieli o naszym przybyciu i improwizowali z godziny na godzinę, żeby wycieczka jakoś się udała. Po bazarku jedziemy na lancz. Dojeżdżamy do jakiejś mieściny. Gościu zostawia nas przed knajpą i mówi, że za pół godziny obiad. Spoko. Co możemy w tym czasie zobaczyć? Kilkadziesiąt stoisk z pamiątkami. Na każdym jest dokładnie to samo. Na każdym. Mamy też muzeum soli z jakimiś rzeźbami i tyle. Pokręciliśmy się, więc chwilę i poszliśmy na obiad. Oczywiście absolutnie każda wycieczka, robi sobie tu postój, więc terenówek stoi tu mnóstwo. A i co do naszej terenówki. Miała być nowa, a była ruiną. Co prawda był to Lexus jakiś tam, ale w stanie bardzo, bardzo mocno przechodzonym. Za to obiad rewelacyjny. Oczywiście kurczak i ryż, ale dobry kurczak i smaczny ryż. Do tego warzywa, owoce, napoje. Nie było się, do czego przyczepić, ale jedźmy w końcu na to Salar de Uyuni!!! 

 

 
Kolejna przerwa.

No i po obiedzie jedziemy. Daleko nie ma, więc zaraz jesteśmy na skraju pustyni. To jest istotny moment, żeby napisać o najlepszym terminie wyprawy. Oczywiście każdy ma inne zdanie. W porze suchej mamy wielki biały plac solny. To daje super efekty na zdjęciach. Ponieważ nie mamy punktów odniesienia, zaburza to perspektywę i można robić niesamowite zdjęcia. W porze deszczowej mamy natomiast efekt lustra. Stąd wzięło się określenie, że Salar de Uyuni to „niebo na ziemi” i to też jest niesamowite. Minus jest taki, że woda nie jest idealnie czysta i to odbicie też nie jest idealne. Idealny moment to taki, w którym mamy suchą pustynię, a w nocy spadnie deszcz i zaleje ją cienką warstwą czystej wody. Ale to trzeba mieć szczęście. My mieliśmy gigantyczne jezioro o głębokości 10-ciu centymetrów. Tak to wyglądało. I wszystko by było spoko, gdyby nie to, że woda nie była czysta, pływała po niej piana i widoki tylko przypominały ten słynny efekt lustra. Ale i tak robiło to niesamowite wrażenie. Kierowca zjechał z głównej drogi i ruszyliśmy przez wodę w kierunku wyspy. Dodam, że sztucznej. Niestety w porze deszczowej mamy jeszcze jeden minus . Nie dojedziemy na Wyspę Ryb (Isla del Pescado). To akurat okazało się prawdą. Poziom wody jest za wysoki i samochód, nawet terenowy, nie ma szans dojechać. To już wiedzieliśmy w La Paz, także nas to nie zaskoczyło. Dojeżdżamy do wyspy, na której jest coś w rodzaju restauracji, niewielki hotel i w zasadzie to tyle. Obok mamy pomnik rajdu Dakar, ale że jeden już widziałem w Uyuni, to się nawet tam nie fatygowałem. W biurze w La Paz nam mówili, że dostaniemy np. gumiaki. Gumiaków oczywiście nie było, ale woda jest na tyle ciepła, że i tak nie ubierałbym tych śmierdzących butów. No to ruszamy na zdjęcia. Niestety nie były one tak idealne jak się nam marzyło. Ta piana uniemożliwiała uchwycenie idealnego efektu lustra. Ale widoki i tak kosmiczne. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Po prostu patrzyłem, robiłem kolejne zdjęcie, z pozoru tego samego… 

 











 
Salar de Uyuni

Niesamowicie dziwaczny krajobraz, dający wrażenie chodzenia po chmurach. Mimo nie do końca idealnych widoków, zdecydowanie było warto się tu fatygować. Nie wiem jak długo nam zeszło. Ja połaziłem w każdą stronę, zaglądnąłem do tej knajpki na wyspie i po prostu siedziałem sobie na solnej bryle i patrzyłem na ten cud natury. Niesamowita sprawa. W końcu nasz kierowca mówi, że musimy się zbierać. Komunikuje nam też, że w związku z wysokim poziomem wody, nie będziemy spać w solnym hotelu tylko w Uyuni w normalnym. To już nas wkurwiło. Nie dość, że do rana mamy tylko opóźnienia, to teraz taka fajna atrakcja nam ucieka sprzed nosa. Gość jeszcze oświadcza bezczelnie, że już musimy jechać do Uyuni. Jest jakaś 16.30. Co je będę robił w tej dziurze cały wieczór? Generalnie kończy się to tak, że zostajemy na zachód słońca. W między czasie okazuje się jeszcze, że plan naszej wycieczki musi się zmienić. Nie wjedziemy do Parku Narodowego Eduardo Avaroa Andean, bo spadł tam śnieg. W zamian nie proponują nam w zasadzie nic. Obiecują, że do granicy jakoś nas dowiozą. Awantura zarówno z kierowcą, jak i z biurem w Uyuni przez telefon nic nie daje, bo nikt nie zna Angielskiego. W końcu dzwoni do nas koleś z biura w La Paz i tłumaczy dokładnie to samo. Tu jest zawsze dylemat. Na ile to jest ściema, która ma doprowadzić do skrócenia wycieczki, za którą już się zapłaciło, a na ile to faktycznie jakiś pech czy zbieg nieciekawych okoliczności. Ja robię w tym biznesie, więc wiem, że najróżniejsze cuda się zdarzają, których nie sposób przewidzieć. Jesteśmy jednak w Boliwii. Kraju znanym z robienia gringo w balona na każdym kroku. Ustalamy, że ok. Może i tak jest, ale chcemy zwrotu kasy. Nie w 100%, bo jeden dzień w zasadzie wykorzystaliśmy, ale na pewno sporej ilości dolarów. Ale to dopiero jutro, bo dziś nic nie załatwimy… Na zachód słońca wyjechaliśmy nieco dalej. Szkoda, że na horyzoncie pojawiły się chmury i zaczęło niewiarygodnie piździć. Ostatecznie jakoś niewiele przed zachodem zmyliśmy się do samochodu, wiedząc, że i tak zdjęć nie będzie. A i jeszcze ciekawostka. Przez tą pustynię jeżdżą kursowe autobusy. Nie wiem skąd, ani dokąd, ale jeżdżą. I jeden taki wpadł w solną dziurę. Próbę wydobycie autobusu obserwowaliśmy dłuższą chwile. Niesamowita sprawa, bo autobusy mają specjalną „podniesioną” konstrukcję, ale to oczywiście za mało. Goście przyczepiają pod silnik plandekę, aby im nie zalało motoru. Niesamowite. 

 










 
 Salar de Uyuni

Nastroje w samochodzie jednak nie za dobre, bo nas trochę wkurzyli. Dojeżdżamy do Uyuni i okazuje się, że nasz hotel to też oczywiście jakaś chujnia. Ani neta, ani ciepłej wody (10 boliwianów za osobę ). Z obiecanych „dwójek” też nic nie było. Ostatecznie spaliśmy w czwórce. W między czasie okazało się, że kolejna grupa, z kolejnego biura też organizuje protest w sprawie tego hotelu. Nic to jednak nie dało, bo było już bardzo późno i w końcu trzeba się było gdzieś przespać. W nie najlepszych nastrojach idziemy na kolację. Aby jeszcze nas wnerwić bardziej, kurczak tego wieczora smakował wyjątkowo podle. Podłubaliśmy, więc w nim tylko widelcem i posileni ryżem i owocami idziemy spać. Rano mamy zajechać do biura, aby dokończyć awanturę.

Przed spaniem strategii negocjacji opracowaliśmy wiele. Zobaczymy, co się wydarzy. Złazimy na śniadanie. Skromne, ale jak zwykle znakomite pieczywo poprawia nam morale. Pojawia się nasz kierowca, ładujemy manele na samochód i jedziemy do biura. Przed wyjazdem jeszcze awantura, bo chcą od nas kasę za ciepłą wodę. Razem 40 boliwianów. Równie bezczelnie odpowiadamy wskazując na kierowcę: „Ten pan stawia”. Dojeżdżamy do centrum.  Wychodzimy z samochodu z podniesionym ciśnieniem, gotowi nawymyślać babce z biura, straszyć ją policją i koneksjami w mafii (hehe), gdy na raz się okazuje, że wszytko jest ok. Park Narodowy jest otwarty, śnieg stopniał, cud się stał. Może jestem naiwny, ale ja nadal byłem skłonny w to uwierzyć. Historia wydawała się wiarygodna i po raz kolejny to napiszę: ja też robię w tym biznesie i wiem, że takie historię się często zdarzają. Moje wątpliwości, co do oszukańczych procederów w tym biurze rozwiali jednak szybko jacyś Niemcy. Zgadaliśmy się przed biurem, bo nasz kierowca znowu zniknął na chwilę. Gocie mówią, że oni kupili wycieczkę dosłownie pół godziny wcześniej i po tym jak już zapłacili, babka powiedzą im to, co nam wczoraj: sorry, śnieg w górach i do Parku Narodowego nie dojedziecie. Czyli dla nas śnieg już stopniał, a dla nich jeszcze nie. To dowodzi jednoznacznie, że to biuro chciało zrobić wała i „obciąć” jeden dzień z trzydniowej wycieczki, zachowując przy tym całą kasę. Biuro nazywało się SALAR CAMEL! Odradzam serdecznie! Odradzam razem z Coca Travels z La Paz, które to biuro zapewne uczestniczyło w tych machlojkach, a już na pewno miało pełną świadomość przekrętów, które zamierzano na nas zrobić. Także nie popełnijcie naszego błędu: dopłacicie więcej w lepszym biurze. Przeczytajcie opinie na tripadvisorze. My tego nie zrobiliśmy, wielki błąd… W każdym razie, my jedziemy dalej. Droga przed nami daleka. Ale za to, jakie widoki. Niesamowita przestrzeń, ogromna, bezludna pustynia. Droga szutrowa, a w zasadzie to ziemna. Po prostu rozjeżdżony fragment pustyni. Pierwszy punkt drugiego dnia wycieczki, to kolejna dolina księżycowa. To były zdecydowanie inne formacje skalne niż w La Paz. Na mnie niesamowite wrażenie zrobił kamień w kształcie skrzydeł. Dosłownie jak skrzydła w locie jakiegoś ptaka. Aż się nie chce wierzyć, że coś takiego stworzyła natura. Wygląda na to, że i nasz kierowca się trochę wyluzował. Nie popędzał nas już, częstuje koką. Bardzo miło z jego strony. Oglądamy sobie te piękne kamienie i jak już mieliśmy dość, to schodzimy do samochodu i jedziemy dalej. 








 Valley de la Roca

Cóż za diametralna zmiana w porównaniu z dniem wczorajszym. Wszystko na luzie. Za chwilę zatrzymujemy się znowu. Przed nami kolejne absolutnie fantastyczne formacje skalne, piękne jezioro i widoki… Na wulkan, na pustynię. Krajobraz jak z innego świata. Wręcz nierealny. I w tym miejscu mieliśmy obiad. Kierowca otworzył bagażnik i zaczął serwować nam mięso z ryżem i warzywami. Tym razem wszytko ciepłe, pachnące i pyszne. Ktoś tu faktycznie chciał odpokutować za wpadki dnia poprzedniego. Jak człowiek je takie dobre jedzenie z takim widokiem, to wszelkie troski odchodzą w niepamięć. Dodatkowo solidna dawka rumu z kolą podnosi nasze morale. Jest naprawdę fantastycznie. Po obiedzie i kolejnej setce zdjęć jedziemy dalej. 









 Kolejny przystanek z niesamowitymi widokami.

Teraz flamingi. Tyle razy próbowałem zobaczyć flaminga na wolności i nigdy mi się nie udało. Aż do teraz. Szkoda, że pierwsze jezioro z flamingami przywitało nas gigantyczną ulewą. Ale musiałem podejść, zobaczyć i choć jedno zdjęcie zrobić. Przemokłem poważnie i w konsekwencji zniszczyłem swój parasol, ale było warto. Za chwilę kolejne jezioro, kolejne flamingi i kolejne wulkany. Nie mogę się napatrzeć na te widoki. Wydają się one tak dziwne, tak odmienne od wszystkiego, co do tej pory w życiu wdziałem. Patrzę i oczom nie wierzę. Tak można by opisać cały ten dzień jednym zdaniem, a główna atrakcja jeszcze przed nami…   









 Nareszcie flamingi!


Wsiadamy po raz kolejny i jedziemy dalej. Kolejna pustynia i kolejna przerwa przy kolejnych dziwacznych formacjach skalnych . Tu akurat można zobaczyć to słynne boliwijskie kamienne drzewo. Niby podobne miejsce do tego sprzed południa, ale kamienie są zdecydowanie większe i okolica też bardziej jałowa, dzika i z innej planety. Tu kolejna setka zdjęć została zrobiona i kolejny przystanek zaliczony. 






 Kolejna "dolina księżycowa" z kamiennym drzewem.

Teraz jedziemy już do ścisłej części Parku Narodowego. Na jego obrzeżach znajduje się słynna na całym świecie kolorowa laguna. Wyjeżdżamy na niewielkie wzniesienie, wysiadamy z samochodu i naszym oczom ukazuje się jezioro o kolorze wody pomarańczowym. Słonce było nieco za chmurami, więc ani kolor wody nie był tak intensywny, ani widoki naokoło tak piękne, ale zrobiło to miejsce na mnie wielkie wrażenie. Kolejny nienaturalny krajobraz. Coś, czego prędzej spodziewamy się na Marsie niż na ziemi. Ten kolor to ponoć od jakiś mikroorganizmów żyjących w tym jeziorze. Niesamowite. Lodowaty wiatr zupełnie mi nie przeszkadza… Patrzę i oczom nie wierzę. Piękne. Kierowca nas nie poganiał, ale niedługo sami wróciliśmy do samochodu, bo przewiało nas do szpiku kości. Zjeżdżamy w dół, jedziemy kupić bilet do parku. 150 boliwianów kosztuje ta przyjemność, czyli 75 zł. Sporo… Czy warto? Warto… Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie wiem, czemu też dopiero teraz płacimy, w końcu technicznie rzecz ujmując, już od jakiegoś czasu jesteśmy w tym parku. Ale nie będę się kłócił. Jestem taki podjarany tymi widokami, że bez żalu płace te 150 boliwianów. Mamy już głębokie popołudnie. Jedziemy do hotelu, który znajduje się nieopodal jeziora, pośrodku niczego. 









 Laguna Colorada

Ten hotel to w sumie kilka podobnych baraków z pokojami do spania. W pokojach mieści się 6 łóżek. Nie ma prądu! Znaczy jest. Generator włączają między 20 a 22, ale ciężko cokolwiek naładować. Zaopatrzcie się w powerbanki lub zapasowe baterie na ten wieczór. Kolacja ma być o 19.30. Mamy jeszcze trochę czasu, więc idziemy się przejść. Po tej „wiosce” nie ma sensu spacerować, bo mamy tam kilka takich samych budynków, plus dwa sklepy. Wchodzimy do jednego z ciekawości. Asortyment jest następujący: cola, wino, rum, batoniki, jakieś ciastka, papier toaletowy. Z tym papierem to czysty biznes. Nigdzie nie ma, każdy musi mieć swój. A jak nie ma to zawsze obok kupi. A co do cen w tym sklepie? Tak x3 lub x4 w porównaniu z La Paz. Nie ma się, co dziwić. To chyba jedyne dwa sklepy w promieniu 200 km hehe. Idziemy się przejść kawałek w kierunku jeziora. Zimno jest niesamowite i wieje lodowaty wiatr. Idę kawałek i wracam, bo dopadła mnie potrzeba, a na pustyni nie ma gdzie hehe. Wracam do „hotelu” robię, co mam zrobić. Kibel oczywiście jest katastrofą. Nawet nie ma spłuczki, tylko trzeba wyjść z kabiny, nabrać sobie wody do jakiegoś uciętego plastikowego pojemnika i spłukać. Taka technika, bardzo często stosowana w Boliwii. Za chwilę kolacja wjeżdża na stół. Jest bardzo smaczny makaron, owoce, napoje i wino. Rozmowa kręci się przez chwilę, a potem trzeba się iść ogarniać, bo zaraz wyłączają prąd. Równo o 22 jesteśmy w łóżkach i idziemy spać. Jutro pobudka o 4.00.

Nie lubię wstawić o tak wczesnych godzinach. Kto lubi? Na zewnątrz zimno i chyba pada. Ogarniamy się już na 100%. Uskuteczniamy delikatną toaletę. Zapomnijcie o prysznicach. Nie ma. I Internetu też nie ma. To tak na marginesie. W każdym razie, na tyle, na ile to możliwe opłukujemy się w zlewie. Jemy delikatne śniadanie. Mamy dziś bardzo dobre naleśniki z dżemem. Nikt ich nie chce jeść, więc zabieram na potem. Nie mamy za wiele jedzenia, to sobie, coś przekąsimy. Janusz tkwi w każdym z nas. Okazuje się, że ten deszcz z rana to w zasadzie jest coś w rodzaju śniegu. Wokoło faktycznie biało. Ruszamy, gdy jest jeszcze ciemno. Do pierwszego gejzeru też dojeżdżamy, gdy jest ciemno. Z tym gejzerem to trochę nieporozumienie. Gejzer to dziura w ziemi, z której w regularnych odstępach czasu wystrzeliwuje gorąca woda. To, co myśmy oglądali to były geocieplne otwory parowe. Każdy jednak używał nazwy „gejzer”, więc i do nas to trochę się „przykleiło”. Gejzerów tam nie ma, są za to geocieplne otwory parowe. Ten pierwszy otwór nie był wielki, ale intensywność pary wydostającej się z niego była niesamowita. Cały czas z ziemi wydobywał się bardzo głośny syk, czy pisk. Niesamowite.  Jedziemy dalej, bo już na horyzoncie wzbijają się naprawdę gigantyczne obłoki pary. To drugie miejsce jest dopiero niesamowite. Wielkie ilości pary wydostają się z ziemi z głośnym sykiem. Dookoła gotujące się błoto w takich niewielkich nieckach. Kolejny krajobraz jak z innej planety. Kolejne miejsce niepodobne do niczego, co wcześniej widziałem… Wspaniałe. Dookoła błoto, ale zupełnie nas to nie interesuje. Coś takiego ogląda się raz w życiu. Byłem niesamowicie zadowolony. Szkoda, że wszystko było oblepione tym błotem. Ale co z tego… Jedziemy dalej, na gorące źródła. 






Geocieplne otwory parowe. (Ostatnie zdjęcie Tomasz Nowak)

To był główny punkt dnia dzisiejszego. Nie byle jakiego zresztą dnia, bo był to dzień moich 34 urodzin. Jedziemy ośnieżoną pustynią, wokoło zimno, ale już mniej ciemno. Po dłuższej chwili jazdy docieramy na miejsce. Tym razem gość mówi, że mamy pól godziny. Oj coś czuje, że będzie nas wyciągał z tej ciepłej wody, bo jak już się przełamie, żeby tam wejść, to nie będę chciał wychodzić. Nie było dyskusji czy wchodzimy. Oczywiście, że wchodzimy. Mery i dwójka naszych kompanów się nie zdecydowali. Myślę, że będą tego żałować. Albo nie będą. Ja w każdym razie musiałem wejść do tej wody. Obok mikroskopijna przebieralnia, w której temperatura waha się w okolicach zera stopni, ale nie wieje. Szybko się przebieram i lecę biegiem do basenu. Woda gorąca, a wokoło śnieg. Coś niesamowitego. Sytuacja wydawał mi się tak irracjonalna, że musiałem się uszczypnąć, żeby być pewnym, że to dzieje się naprawdę. Zdecydowanie polecam. Jeśli tylko będziecie mieć okazję to spróbujcie. Takich rzeczy nie zapomina się do końca życia. To był relaks. Super sprawa. Jak nie trudno było przewidzieć, zapominamy o tym, że za pół godziny mamy być w samochodzie. Kierowca musiał nas szukać i nieomal zmuszać do wyjścia. W drugą stronę już było łatwiej, bo człowiek rozgrzany, więc nie ma problemu z wyjściem w samych gaciach na zimno. 

 Gorące źródła.

Szybkie przebranie i już jesteśmy w samochodzie. Pora na ostatnią lagunę i ostatni wulkan. No nie taki ostatni, ale ostatni w ramach tej wycieczki. Trasa niesamowita. Nie będę pisał, zobaczcie zadęcia. Po drodze kierowca zatrzymał się, żeby wyczyścić szybę, ja szybko wyskoczyłem z samochodu, żeby uchwycić fantastyczne chmury i pustynie. Nie zauważyłem kolejnej terenówki przejeżdżającej zaraz obok mnie. Znaczy zauważyłem, ale ją zignorowałem. I cały byłem ochlapany błotem. Znakomite zdjęcia wymagają wielkich poświęceń hehe. 








 Kilka zdjęć z trasy. 
 
Za chwilę dojeżdżamy do jeziora. Dobrze, że droga chwilę zajęła, bo zdążyłem mniej więcej wyschnąć. Dalej widoki niesamowite, a zdjęciom nie ma końca. Pora jednak rozstać się z kierowcą i z naszym samochodem. 








 Żegnamy się z Boliwią.

Jedziemy na granice z Chile. Nie było do niej daleko. Gość nas wysadza pod posterunkiem granicznym. Ten posterunek jest tylko boliwijski. Idziemy się pożegnać z Boliwią, dostajemy pieczątki wyjazdowe i co teraz? Mamy mieć jakiś bus do San Pedro de Atacama. Nasz ma być koło 10-tej, czyli za niecała godzinę. Spotykamy jednak francuza, który twierdzi, że jego bus miał być o 9-tej. W zasadzie nie spieszy nam się nigdzie, ale schować się nie ma gdzie. Kierowca proponuje, żebyśmy poczekali w jego samochodzie, ale nie chce mi się już z typem spędzać czasu. Niby się trochę zrehabilitował za pierwszy dzień, niemniej jednak, mimo że na początku go broniłem, to pod koniec nie miałem wątpliwości, że było on w 100% zaangażowany w te wszelkie przekręty i machlojki. Znaleźliśmy sobie miejsce za budką graniczną, nieco osłonięte od wiatru. Miałem jeszcze jedną, niewielką urodzinową flaszkę wódki śliwkowej zachowaną na „czarną godzinę”. Flaszeczkę wypiliśmy szybko i nie pozostało nic innego jak czekać. A i żebyście pamiętali: toalety nie ma. Trzeba kombinować, co nie jest łatwe, bo jesteśmy na pustyni, jest płasko i najwyższa roślina ma maksymalnie 10 centymetrów także nie ma się gdzie schować. Jakoś po 11 przyjeżdża kawalkada busów. Oczywiście rozpoczyna się gigantyczny chaos, ale po 20 minutach siedzimy już w „naszym” busie. Do San Pedro de Atacama mamy jakieś 45 km. Ale pamiętajcie. Na granicy był tylko posterunek Boliwijski, więc teoretycznie w Chile jeszcze nie jesteśmy. Do granicy po stronie boliwijskiej szuter, a po chilijskiej już asfalt. Widać różnicę od razu. Dojeżdżamy do posterunku. Wypakowujemy się z busa, przechodzimy kontrole bagażu (nie można przewozić owoców)  i dostajemy pieczątki w paszporcie. „Happy birthday, Welcome to Chile” – tak przywitała mnie pani celniczka! Chyba nie da się lepiej! 


1 komentarz:

  1. fajnie, ale powiem szczerze, że chyba masz takie negatywne nastawienie do wszytskiego , bo pech Cię przesladuje na maxa! pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń