niedziela, 6 maja 2018

Kijów i Czarnobyl


Ci, którzy mnie dobrze znają, już od wielu lat słuchali tego samego zdania: „Na pewno w tym roku odwiedzę Czarnobyl”. Kilka lat temu, podczas mojej pierwszej wizyty w Kijowie prawie to zrobiłem, ale karta płatnicza nie przeszła i nie doszło do finalizacji wycieczki. Wiedziałem jednak, że w końcu tam pojadę. I nareszcie się udało. Złożyło się na to kilka czynników, które sprawiły, że 17 marca o godzinie zdecydowanie za wczesnej, stawiłem się na dworcu PKP w Rzeszowie. Pierwotny plan zakładał wyjazd samemu, po kilku piwkach wychodzi ze mnie jednak gaduła i początkowo miało jechać nas więcej. Ostatecznie jednak wybraliśmy się we trójkę i to była optymalna liczba uczestników tej wyprawy. 



To tym razem będzie inaczej. Najpierw zacznę od tego, co i jak, bo wydaje mi się, że to interesuje największą liczbę ludzi. Nareszcie doszło do tego, że wszystko możemy załatwić przez Internet. Po pierwsze sama wycieczka. My korzystaliśmy z usług Solo East Travel (www.tourkiev.com) i ja jestem zachwycony. Ceny zaczynają się od 79 dolarów za jednodniową wycieczkę. Gdy robimy rezerwacje dla trzech i więcej osób, to cena spada do 72 dolarów (jest jakaś zniżka 10%). Co dalej? Aby potwierdzić rezerwację wpłacamy 50 dolarów, a resztę (w dowolnej walucie) dopłacamy w dniu wyjazdu zaraz przed wejściem do busa. Banalnie proste. Solo East Travel muszę pochwalić za świetną obsługę, doskonały kontakt i profesjonalizm. Nie, nie zapłacili mi. Po prostu tak było. A jak dojechać do Kijowa? Nic prostszego. Możemy jechać do Lwowa, a potem do Kijowa, ale możemy też wsiąść w bezpośredni pociąg do Kijowa w Przemyślu. Bilety możemy kupić przez Internet (https://booking.uz.gov.ua/en). Strona jest po angielsku, wszystkie płatności przechodzą bezproblemowo. Polecam ten pociąg, bo jedzie 7,5 godziny, jest bardzo komfortowy. To nie jest ten pociąg z przedziałami do spania. To jest normalny, „luksusowy” wagon. Trochę bez klimatu, ale ja się już sypialnymi pociągami na wschodzie najeździłem, więc nie zaszkodzi czasem przejechać się czymś innym. Jedyne, co mi się nie podoba w tym pociągu, to godziny odjazdów i przyjazdów. Nie są one najlepsze, zdecydowanie przydałby się jakiś kurs nocny. Co do ceny to dokładnie Wam nie napiszę. Bukowałem od razu dwa bilety. Tylko jeden Lwów – Kijów a drugi Kijów- Przemyśl. W pierwszą stronę postanowiłem jechać „standardowo”, bo moi towarzysze (i w sumie ja też) chcieli pozwiedzać trochę Lwów. Za wszystko zapłaciliśmy po 108 zł na głowę. Za bilet Przemyśl – Kijów wychodziło jakieś 70 zł. Kumpel, który jechał tym pociągiem w grudniu do Kijowa, kupował bilety w kasie PKP i zapłacił 63 zł w jedną stronę. Dlatego nie wiem czy coś podrożało, czy gdy kupujemy on line to jest drożej. Oczywiście są alternatywy w postaci lotów. Np. z Lublina można upolować Wizzaira za 78 zł.  Zresztą węgierski przewoźnik nie lata do Kijowa jedynie z Lublina. Opcji i miast jest sporo. Ryanair też otwiera jakieś loty z Polski do Kijowa, więc jak ktoś jest zdecydowany wcześniej zaplanować swoją podróż, to można kombinować na różne sposoby. Nocleg ogarnęliśmy w samym centrum Kijowa. Było to prywatne mieszkanie całe dla nas trojga. Cena za cztery noce to 432 zł. Na głowę to wychodzi niecałe 150 zł, co jest ceną świetną zważywszy na doskonałe warunki i bliskość centrum. Ba! Home-Hotel Apartments to jest samo centrum! Na razie tyle szczegółów technicznych przychodzi mi do głowy. W razie pytań, proszę pisać.

W Rzeszowie wsiadamy do pociągu, potem szybki bus z Przemyśla na granicę. Przejście na stronę ukraińską zabiera moment i lecimy na marszrutkę. Ponoć teraz marszrutki nie jeżdżą pod główny dworzec kolejowy, ale zatrzymują się wcześniej, kilka kilometrów od centrum. Postanawiają to wykorzystać różnej maści naciągacze, którzy za 15-20 zł zawiozą Was do centrum. Nie korzystajcie z ich usług. Marszrutki nadal jeżdżą, ich koszt to 50 hrywien, czyli na dzień dzisiejszy jakieś 6.50 zł. Marszrutka wcale nie wysadziła nas kilka kilometrów od Lwowa, ale dowiozła nas pod centrum handlowym „Skrynia”. Pamiętajcie jednak, że gdy jedziecie z Lwowa na granicę, to już musicie dostać się na ten nowy dworzec marszrutek, który nie wiem gdzie jest, bo nasz powrót odbywał się inaczej. Wysiadamy z marszrutki. Zima we Lwowie na całego, na szczęście na granicy udało się kupić butelkę rozgrzewającej substancji, którą otworzyliśmy w busie. Postanowiłem pokazać nieco Lwowa moim towarzyszom. Wiele czasu nie mamy, bo jakieś cztery godziny, ale coś się uda zobaczyć, idziemy ulicą Gródecką w kierunku centrum. Mijamy stały cyrk i dochodzimy do opery. Z tego miejsca idziemy pod Katedrę Ormiańską, a potem na rynek. Zahaczmy o Aptekę – Muzeum oraz o pomnik „Babki Kiepskiej” i zaczynamy odczuwać głód. We Lwowie knajpek nie brakuje, jednak ja chciałem pokazać najfajniejsze. Próba dostania się do „Kryjówki” zakończyła się niepowodzeniem. Nie, nie zapomniałem hasła hehe. Po prostu przed wejściem stało w kolejce z 20 osób, więc zgodnie stwierdziliśmy, że zjeść trzeba coś teraz, a do „Kryjówki” spróbujemy wpaść potem. Poszliśmy, więc do „Domu Legendy” – osobiście mojego ulubionego lokalu we Lwowie. Dla kogoś, kto tu jest pierwszy raz, jest to wielkie „Wow”. Tu nawet wizyta w kiblu to przygoda hehe. Zamawiamy sobie jedzenie i picie. Ja zjadłem placki ziemniaczane po Huculsku i byłem zachwycony oraz najedzony. Po posiłku lecimy zobaczyć jeszcze „Mickiewicza”, pomnik Szewczenki i jeszcze raz operę. Próbujemy też, po raz kolejny dostać się do „Kryjówki”, ale przed drzwiami kolejka wydaje się być jeszcze dłuższa… Trudno. Nic na siłę. Kręcimy się jeszcze chwilę po uliczkach i zaczynamy spacer w kierunku dworca. Klaudia jest wielbicielką kotów, więc poszliśmy jeszcze do kawiarni Cat Cafe. Jeśli kochacie te zwierzęta, to to miejsce jest dla was. Nie udało nam się jednak spędzić zbyt dużo czasu z kotami, bo do pociągu było coraz mniej czasu. 


Lwów

Powiedziałbym nawet, że trochę się zasiedliśmy, więc istniało niewielkie ryzyko, że na pociąg będziemy „na styk”. Na peron wpadamy jednak kilka minut przed odjazdem, zajmujemy miejsca i ruszamy. Pociąg faktycznie jak nie ukraiński. Ja pamiętam jeszcze jak gdzieś w górach jechałem pociągiem z drewnianymi ławkami, a tu taka „Europa Zachodnia”. Niby spoko, ale klimatu to ten pociąg nie ma za grosz. Postanowiliśmy skończyć naszą wódkę i udać się na spoczynek. Po jakiś pięciu godzinach jesteśmy w Kijowie. Zatrzymujemy się na głównej stacji. Ponieważ jest godzina 24 postanawiamy wsiąść w taksówkę, ale gość podaje nam jakąś abstrakcyjną cenę. Jakby powiedział uczciwie, to mógłby coś zarobić, a tak to nie zarobił nic…  Metro jest tuż za rogiem. Kupujemy „żeton” w kasie za 5 hrywien i jedziemy kilka stacji do centrum. Klucze mamy odebrać w jakimś budynku obok mieszkania na recepcji. Tak też robimy. Już z kluczami w rękach znajdujemy nasze mieszanie. Wbijamy do środka, krótkie rozpakowanie i przepakowanie i idziemy spać. Planuje jutro coś pozwiedzać, więc chcę wstać wcześniej.


Budzimy się wcześnie, choć nie za wcześnie. Lecimy do pobliskiej Billi (300 m od mieszkania, czynna 24/7), robimy zakupy, ogarniamy jedzenie i lecimy na miasto. Ten dzień to dla mnie miała być powtórka sprzed pięciu lat, kiedy to wybrałem się z Miłoszem pozwiedzać stolicę Ukrainy. Ciekawy jednak byłem, co się zmieniło? Czy rewolucja wpłynęła jakoś na to miasto? Wpłynęła… A można to zauważyć już na samym Majdanie. Słynna kolumna niepodległości otoczona jest przez tablice pamiątkowe, zdjęcia, ulotki, kwiaty znicze. Zniszczenia naprawiono, ale część rzeczy zostawiono. Na pamiątkę, ku pamięci. Najbardziej daje do myślenia ulica znajdująca się obok. Heroiv Nebesnoi Sotni to aleja, przy której toczyły się najcięższe walki protestujących z berkutem. To tu zginęło najwięcej ludzi. Początek tej alei to zdjęcia poległych, tablice pamiątkowe. Czytam imiona, nazwiska i daty urodzenia… 1987, 1986… Goście młodsi ode mnie… Idąc dalej ulicą w górę oglądamy resztki barykad, zdjęcia przyczepione do drzew. Zakładam, że to były dokładne miejsca, w których ktoś zginął. Niesamowite miejsce i daje do myślenia. Tym bardziej, że ja byłem na Majdanie, gdy goście sobie pokojowo protestowali. Jedli zupę z wielkich garnków, popijali wódeczkę i domagali się jedynie sprawiedliwości. Gdy pięć lat temu wyjeżdżałem z Kijowa, dokładnie w tę noc berkut po raz pierwszy zaatakował… Przykra sprawa… Zdecydowanie warto się tam wybrać i „posłuchać” historii tych ludzi. My idziemy jednak dalej, w kierunku Dniepru. 









Majdan obecnie. 











Ulica Heroiv Nebesnoi Sotni

Gdy dochodzimy do rzeki skręcamy w prawo i widokowym deptakiem idziemy wzdłuż rzeki. Mijamy Askoldową Mogiłę. Miejsce dawnej nekropoli zniszczonej przez władze Radzickie. Nazwę zawdzięcza ona pochowanemu tu księciu Askoldowi, obecnie jest to park. Tym parkiem idziemy dalej, aż dochodzimy do wzniesienia. Skręcamy w prawo i idziemy w górę przez Park Wiecznej Chwały. W tym parku mamy kilka monumentów. Najważniejsze dwa, to Pomnik Nieznanego Żołnierza i Pomnik Wielkiego Głodu.  Przy tym pierwszym warto się zatrzymać i popatrzeć na wieczny ogień. W przypadku drugiego pomnika, warto obejść go dookoła i zejść schodami na dół, do niewielkiego muzeum znajdującego się pod nim. Warto zobaczyć to miejsce, żeby na własne oczy zobaczyć, jaki los zgotował Ukraińcom towarzysz Stalin niecałe 100 lat temu. Dokładnie to w latach 1932-1933. Muzeum jest multimedialne, szczególnie polecam zatrzymać się przy pulpicie, na którym można obejrzeć i posłuchać relacji naocznych świadków. Muzeum daje do myślenia, ale pora jednak ruszać dalej. Wstęp jest płatny, ale cena jest symboliczna, więc warto. 

Soboru Uspieńskiego i Pomnik Wielkiego Głodu. 


Memoriał wewnątrz pomnika

My idziemy w kierunku Soboru Uspieńskiego i Ławry Peczerskiej. Do środka nie wchodzimy, bo jak już wielokrotnie wspominałem, nie lubię płacić za wstępy do kościołów. Tu jednak mogłem zrobić wyjątek, bo miejsce to jest wpisane na listę UNESCO. Nie tym razem jednak. My obieramy azymut na monumentalny Pomnik Matki Ojczyzny. Pod nim znajduje się budynek Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i to tam chciałem się udać. Już wchodząc na Śpiewacze Pole, czyli park otaczający pomnik – muzeum widzimy pierwsze relikty z okresu drugiej wojny światowej. Głównie armaty i broń pancerną. Najpierw idziemy do Muzeum Lokalnych Konfliktów. Jest to bardziej coś w rodzaju memoriału, poświęconego żołnierzom biorącym udział w bardziej współczesnych konfliktach. Dość dziwne, ale ciekawe miejsce. Przed wejściem stoi trochę sprzętu wojskowego. Raczej tego nowszego, a nie z okresu Drugiej Wojny Światowej. Za niewielką opłatą można wsiąść do śmigłowca MI – 24, z czego oczywiście skorzystałem, bo jest to konstrukcja, która wywołuje respekt. Ruscy to mieli rozmach hehe. Przed wejściem jeszcze trochę żelastwa, które skwapliwe fotografuje. Za rogiem mamy tego żelastwa jeszcze więcej. 




Muzeum Lokalnych Konfliktów

Głównie druga wojna światowa, ale nie tylko. Za wstęp na plac z eksponatami płacimy symboliczne pieniądze, ja dopłacam jeszcze za foto, bo sobie przecież nie odmówię i za wstęp do jednego samolotu. Wybrałem Miga 23. Wiadomo. Super sprawa zasiąść za sterami takiej maszyny. Choćby na ziemi. W gratisie dostałem jednak drugi samolot Li – 2, czyli nic innego jak zaadoptowany do ruskich warunków amerykański samolot transportowy Douglas DC-3. Poza tym możemy w tym muzeum podziwiać potężną konstrukcję do przenoszenia broni balistycznej, najsłynniejsze rosyjskie czołgi IS, 2 i 3, działa samobieżne Su -100, łodzie pływające, transportery opancerzone BTR 152 i pociąg pancerny.  Oprócz tego trochę artylerii i nieco starszych konstrukcji. Kończę już pisanie o tym żelastwie, bo zanudzam na śmierć tych, których to nie kręci. 
















Plenerowa ekspozycja.

Teraz czas na właściwy budynek muzeum. Byłem tu już kiedyś, ale to muzeum jest tak ciekawe, że chciałem je zobaczyć jeszcze raz. Co najbardziej interesujące? Obecnie nie jest to tylko muzeum Wielkiej Wojny, ale i aktualnie toczącego się konfliktu na wschodzie Ukrainy. Całe pierwsze piętro, czyli dawny hol wejściowy wypełnione jest pamiątkami z tej wojny. Mamy samochody, mundury, odznaczenia, naszywki, broń i rzeczy osobiste. Można przystanąć na chwilę przed ekranem wielkiego telewizora i pooglądać zdjęcia z frontu. Pierwszy raz jestem w muzeum aktualnie toczącego się konfliktu. Bardzo ciekawe miejsce, rzucające sporo światła no to, co się tam dzieje. 










Część muzeum poświęcona aktualnie toczącemu się konfliktowi. 

Potem mamy już właściwe sale muzeum, w których możemy prześledzić przebieg Wielkiej Wojny, od początku, aż do zdobycie Berlina. Żeby jednak było jasne. Według tego muzeum, początek wojny to rok 1941 i napad Niemiec na Związek Radziecki. Wcześniejsza cześć konfliktu w tym muzeum nie istnieje. Co mnie też niesamowicie ujęło. Ukraina to ma nieprawdopodobnie skomplikowaną historię: jedna część muzeum to opis bohaterstwa Rosjan okresu Wielkiej Wojny, a druga przedstawia ich, jako najeźdźców i okupantów… Tak to wygląda. Ale muzeum polecam. Bardzo ciekawe, rewelacyjnie zrobione, Dbałość o szczegóły i mnogość informacji naprawdę powala. Moim zdaniem punkt obowiązkowy wizyty w Kijowie. Każdy był pod wrażeniem. Nie bardzo chce nam się wracać na mróz, ale w końcu trzeba ruszać dalej. 



















Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 

Wychodzimy z budynku. Przechodzimy przez gigantyczny pomnik w postaci betonowej bramy i idziemy w kierunku stacji metra „Arsenalna” Mijamy ponownie Ławrę a po drodze napotykamy jeszcze na słynny sklep z czekoladą firmy Roshen. Czekoladę mają znakomitą, sporo sklepów firmowych możemy znaleźć w całym mieście. Ciekawostka: jest to firma założona przez prezydenta Ukrainy Petra Poroszenko. Ponoć teraz „nie należy ona do niego” tylko do jego żony. Rewolucja, rewolucją, ale w polityce zawsze najlepiej czują się ludzie o podobnych standardach molarnych. Czekoladę jedynak robią znakomitą. Zresztą nie tylko czekoladę. Generalnie słodycze. Ze sklepu idziemy na wspomnianą wcześniej stację metra „Arsenalna”. Nie mamy daleko do Majdanu, spokojnie można by iść spacerem, chcemy się jednak przejechać metrem, a najważniejsze: skorzystać ze stacji, bo jest to najgłębiej na świecie położona stacja metra. Leży ona 105 metrów poniżej poziomu gruntu i jedzie się do niej schodami ruchomymi ponad 4 minuty. Jeden zestaw schodów byłby za długi, więc są one podzielone na dwa odcinki. Wsiadamy do metra i okazuje się, że jedzie ono krócej niż zjazd ma dół. Wysiadamy na Majdanie i trzeba coś zjeść. Niedaleko jest Puzata Chata. Bardzo fajna i niedroga restauracja, w której mamy zawsze świeże i smaczne jedzenie. Polecam. Zaraz obok jest pub. Byłem już tam kiedyś, miejsce mi się podobało, więc poszliśmy na piwko. A nawet dwa. Po drugim zrobiło się już dość późno. Lecimy, więc jeszcze na zakupy. Przed snem jeszcze jedno piwko i rano ruszamy do Czarnobyla…

Wstaje przed budzikiem, bo jestem podekscytowany jak nigdy. Wczoraj ogarnąłem większość rzeczy, pozostaje jedynie ubrać się i wychodzić. Miejsce spotkania znajduje się dosłownie za rogiem. Wychodzimy o 7.50 i zaraz jesteśmy na miejscu. Dopłacamy pieniądze. Każdy miał dopłacić po 22 dolary. Płaciliśmy część dolarami, a cześć w hrywnach. Nie było najmniejszego problemu. W busie jest nas łącznie 10 osób, plus Pani Przewodnik Wika i kierowca Alex. Wydaje się, że spoko ekipa, choć to my jesteśmy najmłodsi z całego składu. Ruszamy! Pogoda znakomita, słonce świeci, niebliskie niebo, choć mróz chyba w okolicach – 10. Ale to nic. Najważniejsze żeby zdjęcia były dobre, a jak się pogoda utrzyma, to będą. Jazdy jest około 2 godziny. Za oknami widoki ładne, ale moją uwagę przykuwa film o budowie nowego sarkofagu. Po jakiś dwóch godzinach dojeżdżamy do granicy strefy zamkniętej. Chwile czekamy na żołnierza, który sprawdza swoją listę nazwisk z paszportami. Wszystko się zgadza, więc możemy jechać dalej. Ponieważ w strefie nie ma za dużo działających toalet, to warto też w tym miejscu skorzystać. Mamy tu też sklepik z pamiątkami. Jak nigdy nic nie przywożę, to chyba tu coś kupię… Ale to gdy będziemy wracać. Przejeżdżamy bramki i po kilku kilometrach zatrzymujemy się we wiosce o nazwie Zalesie. Tu mamy przedsmak tego, co będziemy oglądać. W wyniku katastrofy, zarówno po stronie ukraińskiej jak i białoruskiej wyludniono łącznie prawie 100 wsi. Zalesie jest jedną z nich. Wyjątkowość tego miejsca polega na tym, że była to bardzo duża wieś. We wsi był dom kultury, sklep i bank. To wszystko możemy zobaczyć. Wchodzimy do domu kultury. Podłoga jest w fatalnym stanie, szyby są powybijanie… Wchodzimy też do jednego z prywatnych domów. Przed wejściem stoi „zaparkowany” wrak łady. Już ta wieś robi na mnie duże wrażenie, a co będzie dalej? Wsiadamy do busa i ruszamy w dalszą drogę.













Wioska Zalesie 

Dosłownie za kilka kilometrów zatrzymujemy się przy znaku Czarnobyl. Tu zaskakuje mnie fakt, że mieszka i pracuje tu dużo ludzi. Zaraz koło znaku jest jakaś fabryka, czy coś w ten deseń. Zaparkowane są maszyny, ciężarówki, prywatne samochody. Wyobrażałem sobie to miejsce, jako bezludne pustkowie, a tu takie zaskoczenie. Choć potem było jeszcze większe… Jedziemy dalej. 



Po chwili jesteśmy już w miejscowości Czarnobyl. Zajeżdżamy do urzędu dopełnić jakiś formalności. A potem wysiadamy w centrum, najpierw przy pomniku Lenina. Ponoć jest to jedyny pomnik Lenina na Ukrainie. Do czasu rewolucji było ich jeszcze sporo. Nawet w centrum Kijowa jeszcze pięć lat temu Lenin nikomu nie przeszkadzał. Gdy nastała rewolucja, ludzie postanowili dokonać całkowitej dekomunizacji. No nie całkowitej, bo tego Lenina z Czarnobyla nikt nie usunął… Obok mamy też muzeum z wielkimi muralami na ścianach. Mamy też pomnik anioła z drutu oraz symboliczne miejsce pamięci. Nie ludzi, ale wsi, które wyludniono. W jednym parku zebrano wszystkie znaki wjazdowe do wiosek, które już nie istnieją. 







Czarnobyl

Ponieważ jest już po południu jedziemy na obiad. Gdzie? A do miejscowej restauracji. Knajpka nazywa się Desyatka Cafe (Kawiarnia Dziesiątka) i znajduje się w samym centrum miasta. W budynku mieści się też hotel, w którym śpią uczestnicy wycieczek dłuższych niż jeden dzień. Co najciekawsze? W strefie wykluczenia obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu. Nie będę ukrywał, że wziąłem ze sobą małe co nieco na rozgrzewkę i specjalnie się tym zakazem nie przejmowałem. Jeśli jednak zapomnicie trunków wziąć ze sobą, to nic się nie dzieje. Kawiarnia Dziesiątka to jedyne miejsce w strefie, w którym zaopatrzymy się w napoje wyskokowe. Ale tylko między 19 a 21! Co do jedzenia? Było bardzo smaczne. Dość typowa, ukraińska zupa, ale nie był to barszcz, tylko jakaś jarzynowa. Na drugie danie: kurczak z grilla. Do popicia tylko kompot, bo to nie wieczór. Jedzenie bardzo smaczne, podczas obiadu konwersuje nieco ze starszym małżeństwem z Irlandii, które jest na objazdówce po Europie. Kończymy obiad, ja zagaduję się jeszcze z naszą przewodniczką Wiką. Strasznie fajna dziewczyna, ma bardzo dużą wiedzę i charyzmę. Tak się zagadałem, że zapomniałem aparatu. Na szczęście, dzięki kierowcy, nie trzeba się było wracać. Jedziemy dalej w kierunku elektrowni. Zatrzymujemy się przy pomniku likwidatorów. Muszę napisać słów kilka na temat tych ludzi, bo to są historie tak nieprawdopodobne, że w głowie się nie mieści. Pomnik dzieli się jakby na trzy części. Centralny element to komin bloku czwartego elektrowni i napis „Da tych, którzy uratowali świat”. Po lewej mamy górników sylwetki, a po prawej strażaków. Skąd się tam wzięli górnicy? A już piszę. Gdy reaktor numer cztery eksplodował, w jego wnętrzu temperatura była tak wielka, że wszystko, co tam było stopiło się w jedną wielką masę, której temperatura wynosiła 2500 stopni Celsjusza. Nie pomyliłem się o zero. Ta masa przepalała wszystko. Pod reaktorem były zbiorniki z wodą chłodzącą. Gdyby stopiony rdzeń reaktora dostał się do zbiorników z wodą wywołałoby to eksplozję nuklearną.  Do tej pory wybuchła jedynie para wodna… Eksplozja nuklearna 200 ton materiałów radioaktywnych sprawiłaby, że większa część Europy nie nadawałaby się do zamieszkania przez tysiące lat… Goście, więc drążyli tunel pod elektrownią, alby dostać się do zbiorników z wodą. Następnie wypompowali ją na zewnątrz. Pierwotny plan zakładał instalacje w wolnych przestrzeniach czegoś w rodzaju maszyny chłodzącej. Nie było jednak na to czasu, bo gorąca lawa przedzierała się w głąb konstrukcji. Teraz zagrożone były wody gruntowe. Zdecydowano się, więc na zalanie zbiorników po wodzie betonem. Na szczęście ten sposób zadziałał. Stopiony rdzeń reaktora jest najbardziej radioaktywnym punktem całej, zniszczonej elektrowni. Udało się mu zrobić zdjęcie, jednak tylko za pomocą luster, bo bezpośrednie zbliżenie niszczy każdą elektronikę, a człowieka zabija w kilka sekund. To te 200 ton radioaktywnego paliwa, dwutlenku krzemu i fragmentów stopionego reaktora sprawią, że teren ten nie będzie nadawał się do zamieszkania przez najbliższe 20000 lat. Tu też nie pomyliłem się o zero… To teraz o historii strażaków. W zasadzie nie byli to tylko strażacy. Byli to ochotnicy. No powiedzmy. W Związku Radeckim była zasada, że ktoś musi się zgłosić na ochotnika. To teraz ich historia. Gdy już ugaszono reaktor trzeba było coś zrobić z miejscem wybuchu, ponieważ promieniowanie tam było zabójcze. Błyskawicznie stworzono plan: reaktor należy obudować żelbetonową konstrukcją, którą nazwano sarkofagiem. Sarkofag postanowiono postawić na istniejących ruinach, potrzeba było jednak uprzątnąć resztki po wybuchu, aby było to możliwe. Początkowo zaczęto do tego używać robotów. Ciężkiego sprzętu zaadoptowanego do pracy na odległość. Pomysł niby doskonały, ale nie sprawdził się, bo elektronika „robotów” nie wytrzymywała gigantycznego promieniowania. Trzeba było coś wymyślić. Wymyślono tak zwane bioroboty. Byli to ludzie, powiedzmy że ochotnicy, którzy budowali sobie sami ołowiane zbroje. Ich zadanie było jedno: wybiec w strefę promieniowania, odrzucić dosłownie kilka brył gruzu lub śmieci i uciekać. Przez 45 sekund dostawali oni ogromną dawkę promieniowanie, w skutek, czego nie mogli dalej pracować. Wtedy pojawiał się następny „ochotnik”. Potem następny, następny i następny… Przez lata szacuje się, że ludzi, którzy w jakiś sposób pracowali przy likwidacji skutków katastrofy było 600 tysięcy… Szczególnie ci ludzie wyróżnili się oczyszczając dach sąsiedniego reaktora numer 3 z prętów paliwowych i innego gruzu z reaktora numer 4 … Jest kilka filmów i zdjęć w Internecie z tego heroicznego wyczynu. Polecam obejrzeć. Likwidatorzy zajmowali się też oczyszczaniem całego terenu wokół elektrowni. Należało zrównać z zmienią najbardziej skażone budynki. Zebrać najbardziej skażoną warstwę gleby. Zmyć radioaktywny pył… Nieprawdopodobny wysiłek ponad pół miliona ludzi… Wróćmy do zwiedzania. Przy pomniku chwila na zdjęcia i jedziemy dalej. 

Pomnik likwidatorów.

Następny punkt to wieś o nazwie Kopaczi, gdzie zatrzymujemy się przy opuszczonym przedszkolu. Tu mamy też pierwszy hot spot promieniowania, przy którym licznik Geigera zaczyna wydawać niepokojące dźwięki. Samo przedszkole robi niesamowite wrażenie. Choć tu po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać? Na ile to jest autentyczne. Mamy tu poukładane lalki, kubki książki dokładanie tak, jakby pozowały do zdjęć. Trochę to ustawiane… Ale nie zmienia to faktu, że robi wrażenie. Kręcimy się moment po przedszkolu i jedziemy dalej. 












Wioska Kopaczi, opuszczone przedszkole i nasz bus. 

Teraz już elektrownia. Zatrzymujemy się w dość sporej odległości, żeby mieć widok na cały kompleks. Widzimy reaktory 1,2 i 3 z których ostatni (numer 3) wygaszono dopiero 15 grudnia 2000 roku. Widać lśniącą kopułę reaktora czwartego. Widać też ruiny niedokończonego reaktora numer 5, a obok (niestety niewidoczne) fundamenty reaktora szóstego. Tu chwile na zdjęcia i na szczyptę historii i jedziemy dalej, już bezpośrednio pod reaktor numer 4. 

Nowy sarkofag reaktora nr. 4

Niedokończony reaktor nr. 5

Gdy zajeżdżamy na miejsce, zaskakuje mnie ilość ludzi. Sporo samochodów na parkingu. Na przystanku stoją pracownicy, po których podjeżdża autobus. My zatrzymujemy się obok, zaraz koło pomnika, upamiętniającego katastrofę. W tle błyszczy się nowy sarkofag. To może teraz słów kilka o nim. Już w momencie budowy, wiadomo było, że stary sarkofag jest jedynie rozwiązaniem tymczasowym, takim na kilka lat. Nową arkę rozpoczęto budować w 2010 roku. Budowy podjęła się francuska firma Novarka. Problemów przy budowie było sporo, większości nikt wcześniej nie musiał stawiać czoła. Pierwszym problemem było promieniowanie. Konstrukcji nie można było budować bezpośrednio nad istniejącym sarkofagiem, ponieważ budowniczowie byliby narażeni na zbyt duże dawki promieniowania. Budowę rozpoczęto, więc 300 metrów dalej. Nowy sarkofag budowano w dwóch częściach. Co ciekawe: budowano go do góry w dół. Następnie obie połowy połączono i przesunięto nad istniejący sarkofag. Cała konstrukcja ważyła 36 tysięcy ton, co czyni ją największą konstrukcją poruszającą się kiedykolwiek po ziemi. Nowy sarkofag jest szczelnie zamknięty w wyniku czego promieniowanie okolicy spadło niemal trzykrotnie. Nowa arka zaplanowana jest na 100 lat. A co potem? To samo pytanie zadali sobie konstruktorzy „łuku”. Jeśliby nie zrobiono nic, to za 100 lat na istniejący sarkofag należałoby nasunąć jeszcze większą konstrukcję. Łuk zaopatrzono, więc w dwa robotyczne ramiona, które przez kilkadziesiąt następnych lat będą rozmontowywać stary sarkofag oraz pozostałości reaktora numer 4… Tak to wygląda w skrócie. 


Pomnik i nowy sarkofag z bliska.

Teraz już jedziemy do miasta Prypeć. Przed wjazdem zatrzymujemy się jeszcze przez znakiem „Prypeć” na kilka zdjęć i sprawdzenie kolejnego hot spot’a. 



Znak Prypeć i kolejny punkt podwyższonego promieniowania. 

Przed wjazdem do miasta kolejna kontrola i już jesteśmy na centralnym placu. Widać słynny wieżowiec, widać dom kultury „Energetyk” i hotel „Polesie”, słynny supermarket oraz restaurację. Wchodzimy do supermarketu, oglądamy teatr znajdujący się na tyłach domu kultury. Niesamowite jak to niemal 50 tysięczne miasto wyludnione zostało w dosłownie kilka godzin. Ludziom pozwolono zabrać jedynie podstawowe przedmioty. Kazano np. pozostawić zwierzęta domowe… Wika (nasz przewodniczka) pokazuje nam zdjęcia sprzed katastrofy, dzięki czemu możemy sobie porównać jak to wyglądało kiedyś, a jak wygląda dziś… Robi to na mnie duże wrażenie.




Pierwsze kroki w Prypeci.

Hotel "Polesie"




Centrum Kultury "Energetyk"




Supermarket


Restauracja



Teatr

Teraz czas na coś, czego nie można nie zobaczyć będąc w Prypeci. Symbol tego miasta: diabelski młyn i słynne wesołe miasteczko. Promieniowanie jest tu naprawdę wysokie. Czemu? Był to największy plac w mieście i to tu lądowały helikoptery latające bezpośrednio nad płonącą jeszcze elektrownią i to dzięki nim promieniowanie tu jest tak wysokie. I jeszcze jedna ciekawostka. Tego diabelskiego młyna nigdy oficjalnie nie uruchomiono. Młyn miał być atrakcją uświetniającą obchody 1 maja 1986 roku… Zdjęć oczywiste robimy mnóstwo, pogoda dalej rewelacyjna, więc nie wiem co mam fotografować najpierw. Wycieczka niby ok, ale nie ma luzu, trzeba się sprężać, żeby zobaczyć jak najwięcej.












Wesołe miasteczko.


Wsiadamy do busa, przejeżdżamy kolejne ulice miasta – widma. Docieramy do szkoły numer 3 i do słynnego basenu Lazurowego. Te budynki są obok siebie, więc zwiedzamy je „na raz”. Najpierw jednak basen. Niesamowita konstrukcja. Szkoła podobnie. To tu są te wszystkie maski przeciwgazowe znane z tysięcy zdjęć w Internecie. I teraz ich historia. Nikt ich nigdy nie użył. Ich nawet tu nie było w czasie katastrofy. Dopiero potem ktoś je wyciągnął ze strychu szkoły i rozsypał w stołówce.  Nie ważnie. Ciekawie to się prezentuje. Niby mieliśmy już wychodzić, ale postanowiłem nieco odłączyć się od grupy i obejrzeć sobie inne sale. Trochę się zgubiłem, ale zdjęć narobiłem fajnych. Gdy wbijałem do busa wszyscy już czekali… Tym razem to jestem typem turysty, który wnerwia mnie najbardziej, gdy ja dowodzę wycieczką hehe. Pora opuszczać miasto Prypeć. Przejazd osiedlem bloków mieszkalnych też robi wielkie ważnie. 








Basen Lazurowy.



























Szkoła numer 3

Pozostała nam jeszcze jedna atrakcja tego dnia: „Oko Moskwy”, „Czarnobyl 2” „Druga”, „Ruski Dzięcioł”. Jak zwał tak zwał.  W każdym razie był to element sieci wczesnego ostrzegania przed międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi. Nie był to jedyny taki radar w związku radzieckim. Ten konkretny zbudowano w okolicach elektrowni atomowej, ponieważ stale potrzebował on gigantycznych ilości energii. Radar zamknięto po katastrofie reaktora w Czarnobylu i od tego momentu nie działa. Ale czy na pewno? Określenie „Rosyjski Dzięcioł” nie wzięło się z nikąd.  Moc tej instalacji była tak wielka, że gdy go uruchomiono, radiooperatorzy z całego świata zaczęli słyszeć w eterze dziwne zakłócenia przypominające stukanie dzięcioła. Po około 20 latach od zamknięcia kompleksu radiooperatorzy znów usłyszeli ten dźwięk… Ta instalacja była niesamowicie tajna. Na mapach obszar ten był obozem dla harcerzy. Miejscowym tłumaczono, że jest to antena radiowa. Wokół „Oka Moskwy” narosło też wiele legend. Jedna z nich mówi, że tak naprawdę była to maszyna do kontrolowania ludzkich umysłów, a w innej historii możemy usłyszeć, że była to maszyna do wywoływania huraganów i innych ekstremalnych zjawisk pogodowych. Ile w tym prawdy? Niech każdy sobie sam odpowie na to pytanie. Budowla w każdym razie jest imponująca. Wydaje się aż nierealna. My spacerujemy przez to, co pozostało po bazie wojskowej. Widzimy szkołę kierowców i sale, w której uczono rosyjskich techników rozpoznawania poszczególnych rakiet balistycznych. Gdy dochodzimy pod sam radar, wrażenie jest jeszcze większe… Potem wchodzimy do tunelu biegnącego bezpośrednio pod konstrukcją i tym tunelem wracamy z powrotem . 




















"Oko Moskwy" i baza wojskowa.

To jest ostatni punkt naszej wycieczki. Ale czy na pewno? Przed wyjazdem ze strefy musimy jeszcze przejść kontrolę skażenia. A w zasadzie dwie takie kontrole. Wchodzimy do specjalnej maszyny i jak się zaświeci zielona lampka to wszystko jest ok. Nikt nie został napromieniowany, więc bez problemów wyjeżdżamy ze strefy wykluczenia. I to byłby w zasadzie koniec tego dnia, gdyby nie fakt, że odpadło nam koło hehe. Na szczęście było to tylne koło, a w busie z tyłu są dwa. W każdym razie jedziemy, coś huknęło i za moment wyprzedza nas koło. Dobrze ze się nic nikomu nie stało. Incydent ten opóźnił nas o jakieś półtorej godziny, więc w Kijowie jesteśmy o 21.30. Żegnamy się z Wiką i Aleksem, idziemy po zakupy i na chatę coś wypić i zjeść.

Tutaj muszę napisać podsumowanie tego dnia. Sporo ludzi czepia się, że takie coś to tak zwana „czarna turystyka”. Jeżdżenie do miejsc wojen, śmierci, zniszczenia. Jest to w zasadzie prawda, ale moim zdaniem, wszystko zależy od tego jak do czegoś podchodzimy. Ja, jadąc do Czarnobyla, chciałem zobaczyć opuszczone miasto, to przede wszystkim, ale chciałem też zobaczyć na własne oczy, dlaczego 32 lata temu musiałem pić płyn Lugola. I muszę przyznać, że to, co zobaczyłem poruszyło mnie bardziej niż się spodziewałem. Przede wszystkim historie ludzi. Z jednej strony ci, którzy uciekali, a z drugiej ci, którzy przybywali i walczyli z czasem, aby nie dopuścić do sytuacji, po której cała wschodnia Europa wyglądałaby jak z gry Fallout. Ten niesamowity wysiłek ludzki, kreatywność, pomysłowość i wielkie ryzyko opłaciły się. Żyję 600 km od tego miejsca i wszystko jest ok. Kolejna sprawa: przyroda. Mogłem zobaczyć jak natura odradza się na terenach nienadających się do zamieszkania. I co z tego, że promieniowanie? Człowiek przestał naturze przeszkadzać i odrodziła się ona bujniej niż kiedykolwiek. To jest niesamowicie ciekawe. Zastanawiałem się też jak to wpłynie na moje zdanie o elektrowniach jądrowych. Ja jestem zwolennikiem i ten wyjazd nie zmienił mojego zdania. Tu zawinił człowiek, nie technologia. Dlatego jest to świetne źródło energii, tylko trzeba wymyślić coś mądrego na radzenie sobie z odpadami, bo teraźniejsze rozwiązania są jedynie tymczasowe… Dla mnie ten wyjazd był bardzo pouczający, dowiedziałem się wiele, zobaczyłem rzeczy niesamowite, poznałem nieprawdopodobne ludzkie historie. To nie jest istotne czy kręci was modny teraz Urbex czy nie. Te wyjazd to fanatyczna lekcja historii… Polecam.

Po tej dygresji wracamy do Kijowa. Rano budzimy się późno, niespiesznie jemy śniadanie. Dziś chciałem zobaczyć Muzeum Lotnictwa w Kijowie. Czas jazdy to prawie 1,5 godziny… I wszystko byłoby super gdyby nie to, że muzeum okazało się zamknięte. Sprawdzałem w Internecie: muzeum zamknięte w poniedziałek. Ok. Na całym świecie jest tak, że muzea przeważnie zamknięte są w jeden dzień w tygodniu. Czasem jest to poniedziałek, czasem wtorek, a czasem niedziela. To muzeum zamknięte jest i w poniedziałek i we wtorek… Niestety. Ale była to bardzo fajna przejażdżka po mieście. Pod muzeum zrobiłem klika zdjęć przez płot i trzeba uciekać. 




Muzeum Lotnictwa.

Postanawiamy znaleźć kolejne muzeum (upewniam się czy na 100% otwarte), czyli Muzeum Historii Toalet. Tak, jest takie w Kijowie. Jedziemy do niego ponad godzinę. Kijów to jednak wielkie miasto… Ze stacji metra „Klovska” trzeba jeszcze podejść kilka kroków pod górkę i jesteśmy na miejscu. Za bilet płacimy 50 hrywien. Przy kasie okazuje się, że dostaniemy przewodnika władającego językiem angielskim. Super. Witamy się z przewodniczką i pytamy gdzie tu są normalne toalety hehe. Korzystamy i idziemy zwiedzać. Okazuje się, że jedna dziewczyna uczy się polskiego i nas oprowadzi. No jaja. Zaczynamy od historii. Trochę kibli ze starożytnego Rzymu, trochę klimatów ze średniowiecza. Potem przechodzimy do bardzo współczesnych tematów. Przez kible z ukraińskich pociągów docieramy do największej na świecie kolekcji kiblowych pamiątek i zabawek. Wśród nich jest jedna którą i ja pamiętam : kibel – skarbonka. Ktoś kojarzy? Na koniec mamy jeszcze filmik pokazujący najdziwniejsze toalety na świecie. I tyle? Ja byłem zachwycony. W życiu nie myślałem, że się dowiem tyle o kiblach. Pani przewodniczka radziła siebie całkiem dobrze z językiem polskim, a słowa, których nie pamiętała zastępowała ukraińskimi, dzięki czemu jej prezentacja była w 95% zrozumiała. Przed wyjściem możemy też zaopatrzyć się w kiblowe pamiątki. Muzeum rewelacyjne – polecam. 








Muzeum Historii Toalet

Z muzeum wybraliśmy się na spacer. Chcieliśmy coś zjeść, ale wędrówki mniej turystycznymi ulicami Kijowa nic nie dały, więc udaliśmy się do centrum i do Puzatej Chaty. Nigdzie nie znajdźmy nic smaczniejszego i tańszego. Potem jeszcze piwko, zakupy i spać, bo rano budzik nastawiony na 4.15.
Wyrywam się ze snu dość brutalnie. Jestem mniej więcej spakowany, więc postaje mi jedynie się ubrać, dopakować, zrobić kanapki i w drogę. Pociąg mamy o 6.00. Problem jest jednak taki, że metro kursuje od godziny 5.45… Trochę kiepsko. Postanawiam jednak skorzystać po raz pierwszy w życiu z Ubera. Super akcja, tanio jak barszcz i niesamowicie wygodnie. Za dojazd na dworzec zapłaciliśmy 54 hrywny… W sumie… Jak przyjechaliśmy w pierwszą stronę, taksówkarz chciał nas orznąć i powiedział 500… Uber kosztuje 10 razy mniej… Na dworcu chwila czekania, potem szybkie załadowanie się do pociągu i spanie. Widoki fajne, ale jestem zmęczony, więc sporą część drogi przesypiam. Zatrzymujemy się dopiero we Lwowie, gdzie mamy dłuższy postój. Z Lwowa do granicy pociąg już jedzie wolniej. W środku są już ukraińscy pogranicznicy, więc kontrola paszportowa odbywa się po drodze. Polacy wchodzą na polskiej granicy. Mamy postój może 40 minut i jedziemy dalej. W Przemyślu prosto z jednego pociągu, wsiadamy do drugiego i już jestem w Rzeszowie.
Tak zakończył się ten wyjazd. Wyprawa szybka, spontaniczna i niesamowicie obfita w mocne wrażenia. Polecam każdemu, tym bardziej dlatego, że teraz jest to teraz takie proste…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz