Brno zawsze
chciałem odwiedzić. Plan ten okazał się dużo łatwiejszy do realizacji, gdy
Polski Bus zrobił w tym mieście przystanek na trasie do Pragi. Nie mogłem
jednak trafić na bilety za 1 zł, bo za każdym razem się lekko spóźniałem z
zakupem. Okazja nadarzyła się podczas powrotu z Azji. Czekałem na samolot, na
lotnisku w Paryżu. Akurat Polski Bus wrzucił kolejną pulę biletów w system.
Miałem mnóstwo czasu, więc zacząłem przeglądać stronę i w końcu trafiłem.
Kupiłem bilety za łączną kwotę 8 zł z przesiadką w Krakowie. Wyjazd na trzy
dni. Super. Powinno wystarczyć.
W końcu nadszedł
dzień wyjazdu. Musiałem wstać nieprawdopodobnie wcześnie. Nie wsypałem się za
bardzo... Gdy wychodziłem, była jeszcze noc. Gdy wsiadałem do busa nadal była
noc… W autobusie momentalnie zasnąłem. Obudziłem się, gdy na horyzoncie
majaczył już krakowski „szkieletor” otoczony mglistym smogiem. W Krakowie
miałem ponad dwie godziny, więc postanowiłem wyciągnąć z pracy koleżankę celem
spożycia przedpołudniowej herbaty. Czas w Krakowie zleciał mi błyskawiczne.
Pogadałem, wypiłem czaj i poszedłem na dworzec. Autobus był lekko
opóźniony. Widzę ekipę jakiś
zagranicznych studentów, którzy miotają się po dworcu w poszukiwaniu czegoś…
Zagaduje, więc i pytam dokąd jadą. Goście mówią, że do Brna. Tłumacze im o co
chodzi z tym busem, że jest opóźniony i że na pewno pojedzie z górnej płyty,
tylko jeszcze nie wiadomo z którego stanowiska. Goście ucieszyli się z mojej
pomocy. Ja się ucieszyłem, że pomogłem. Nie wiem, jaka jest polityka tego
dworca, ale prawda jest taka, że polskie busy nie wyświetlają się na głównej
tablicy odjazdów. Nie rozumiem dlaczego. Nie dziwię się wcale, że goście byli
skołowani i mimo wizyty w informacji dalej nie wiedzieli, co się dzieje. Bus w końcu
przyjeżdża, ładuję się do samego przodu na miejsca widokowe. Droga przyjemna,
pogoda ładna. Miałem spać, ale za oknem takie fajne widoki. Do Brna jedzie się
mniej więcej pięć godzin. Po drodze mamy jeden przystanek w Katowicach i jedną
krótką przerwę przed granicą. Na miejscu jestem punktualnie: 16.20.
Z oddali
widzę Katedrę Piotra i Pawła. Wiem gdzie w odniesieniu do niej powinien być mój
hostel. Obieram azymut i ruszam. Po chwili wpadam na jeden z deptaków, czyli
ulicę Josefską przechodzącą następnie w Minoritską. Od razu mi się podoba.
Fajny klimat zabytkowego starego miasta. Mijam dwa kościoły: św. Jana i św.
Józefa. Na fasadzie mają naprawdę
kapitalne rzeźby. Nie robię jednak zdjęć, bo już się robi powoli ciemno. Czas
na to będzie jutro. Wpadam też na sklep z winylami. Oczywiście muszę wstąpić.
Oferta muzyki z interesujących mnie rejonów jest raczej biedna, więc szybko
opuszczam to miejsce. Lokalizuje też sklep spożywczy: to info może być
przydatne. Okazuje się, że minąłem uliczkę, w którą mam skręcić. Wracam się,
więc kilka kroków i już jestem pod jedną z bram miasta stanowiącą element
dawnych murów obronnych. Błyskawicznie lokalizuje hostel, melduję się,
wydaję połowę kieszonkowego i postanawiam iść jeszcze w miasto. Zdjęć co prawda
za bardzo nie porobię, ale sobie coś zobaczę. Zostawiłem część bagażu,
przepakowałem plecak i ruszyłem przed siebie. Obrałem kierunek na katedrę.
Okazało się, że odległości w Brnie są naprawdę małe. Wszędzie jest blisko, a
stare miasto to taka trochę miniaturka. Bardzo mi się kojarzyło ze starym
miastem w Tallinie. Też wszystkie zabytki oddalone są od siebie o 10-15 minut.
W Brnie jedynie zamek Špilberk jest kawałek oddalony od centrum. Idzie się do
niego niecałe pół godziny. Najpierw jednak docieram do Kościoła św. Michała.
Włażę do środka. Klimat jest: kościół wielki, a w środku pali się dosłownie
kilka małych lampek. Szkoda że nie miąłem statywu… Z tego miejsca ruszam pod górkę do katedry.
Budowla naprawdę imponująca… Obchodzę ją dookoła, robię kilka zdjęć. Wchodzę
też do środka, żeby chwilę się ogrzać, bo temperatura spadła znacznie i zaczęło
jeszcze wiać. Okrążywszy kościół kieruję się w dół i wąską zaśnieżoną uliczką
docieram do placu, który nosi nazwę Trhy na Zelňáku. Na środku fontanna.
Oczywiście nieczynna. Jeden z boków placu zajęty jest przez naprawdę ładny
Hotel Grandezza. Zaczyna mi być już naprawdę zimno, więc ustalam, że idę w
kierunku Placu Wolności i będę szukał jakiejś fajnej knajpki. Po drodze wpadam
jeszcze na ratusz i słynnego brneńskiego „smoka”, który nie wiedzieć czemu
bardzo przypomina krokodyla. Znalazłem jeszcze sklep, gdzie zrobiłem niewielkie
zakupy. Był po drodze, więc skorzystałem. Docieram w końcu do centralnego placu
Brna. Idę w kierunku czegoś, co przypomina ogromny wibrator. Wgłębiam się w
instrukcję obsługi tego urządzenia. Na szczęście jest po angielsku niemniej
jednak i tak nie do końca rozumiem o co się w tym rozchodzi. Całe to urządzenie
jest zegarem. Składa się on z kilku kamieni, z których dwa górne obracają się w
różnym tempie. W jakiś sposób odmierzą one czas. Godzinę możemy sprawdzić
stojąc w odpowiedniej odległości i wpatrując się w soczewkę znajdującą się na
przedostatnim segmencie. Zegar ten wybudowano na pamiątkę pewnego wydarzenia.
Gdy Szwedzi oblegali Brno nie mogli go zdobyć. Szpiedzy donieśli, że jeśli nie
zdobędą miasta do południa któregoś tam dania oblężenia, to odpuszczą. Sprytni
mieszkańcy przestawili, więc zegar na wieży katedry tak, aby ogłaszał południe
o godzinę wcześniej. I tak też dzieje się z tym zegarem. Wybija południe o 11.
Ale to nie wszystko. Według kolejnej legendy dowódca wojsk szwedzkich był
nieśmiertelny. Jedyne co mogło go zabić to specjalna szklana kula. I ten
właśnie zegar wypuszcza taką szklaną kulę punktualnie o godzinie 11.
Postanowiłem przyjść jutro i zobaczyć jak to działa. Przeszedłem się jeszcze
kawałek do kościoła św. Tomasza i zacząłem krążyć po bocznych uliczkach w
poszukiwaniu knajpy. Nie jest to łatwe, bo ciężko o lokal spełniający moje
wymagania. Wszelkie restauracje odpadały. Przynajmniej takie restauracje, które
wyglądają jak poczekalnia u dentysty. Znalazłem jedną w stylu średniowiecznym,
ale za smażony ser to tyle nie dam. W końcu trafiłem na lokal w podziemiach
zaraz za budynkiem teatru. Fajne miejsce, mają prażony ser i pyszne piwko w
zajebistej cenie. Nie zastanawiałem się długo. Zamówiłem jedzenie i piwko. Gdy
dostałem moją porcję byłem w szoku. Takiej ilości jedzenia to się nie
spodziewałem… Starczyłoby mi to spokojnie na dwa obiady. Byłem jednak okropnie
głody, więc zjadłem wszystko. Popiłem piwem. Byłem tak najedzony, że
postanowiłem zrobić sobie jeszcze mały spacer i poszedłem w kierunku dworca
kolejowego, a potem naokoło w drogę powrotną do hostelu. Na miejscu jeszcze
jedno piwko i idę spać. Ostatnie dwie noce miałem zarwane, więc trzeba było
nadrobić.
Katedra Piotra i Pawła
Okolice katedry
Rano nie spieszyłem
się ze wstawaniem. Ogarnąłem się nieco, zjadłem śniadanie i wyruszyłem z
hostelu jakoś po 10-tej. Okazało się, że jest strasznie mroźno. Dodatkowo wiał
lodowaty wiatr. Wiedziałem, że będzie ciężko, więc postanowiłem trochę sobie
pomóc. Kupiłem w sklepie małą flaszeczkę wódki brzoskwiniowej Božkov. Bardzo
smakowity trunek. Rozgrzewał jednak umiarkowanie dobrze, bo miał zaledwie 30%.
Uzbrojony w rozgrzewacz poszedłem najpierw zrobić zdjęcie ratuszowi i krokodylowi.
Przed bramą śmieszna rzeźba: są na niej jakby wieże, z których jedna jest
poskręcana. O co chodzi to napiszę za chwilę.
Wygięta rzeźba na bramie
"Smok"
Ponieważ powoli zbliżała się
jedenasta poszedłem w kierunku Placu Wolności. Pod zegarem stoi już kilka osób
i wyraźnie pilnują otworów u podstawy zegara. Nie wiem jak ta kulka ma wypaść.
W instrukcji pisze: „zostanie uwolniona”. Jak? Gdzie? Na placu jest niewielki
spadek, więc wymyśliłem sobie, że może któryś z kolesi nie złapie kulki i
potoczy się ona w moją stronę. Ale nie tak to działa. O 11 słyszę, że coś spada
wewnątrz obelisku. Kolesie wkładają ręce w te dolne otwory i po chwili jeden
wyjmuje kulkę. Normalną szklaną kulkę… Ale fajna pamiątka. Gapie się rozchodzą,
ja idę w kierunku kościoła św. Jakuba, bo chcę na jego fasadzie znaleźć gołą
dupę.
Dziwny zegar
Obchodzę kościół dookoła i w końcu jest.
Po prawej od wejścia, z boku nad oknem. Na przeciwko wejścia do
katakumb. Śmieszna sprawa. Ta dupa i te wygięte wieże umieszczone przed
ratuszem, to ponoć sprawka tego samego rzeźbiarza, który zrobił taki żart
włodarzom miasta, bo ci nie chcieli mu zapłacić. Tak przynajmniej głosi
legenda. I jeszcze te katakumby. Zastanawiałem się czy iść czy nie. Cena to 140
koron, więc sporo. Jak widziałem fotki to nie zrobiły one dla mnie jakiegoś
większego wrażenia. Zrezygnowałem.
Kościół św. Jakuba
Po raz kolejny odwiedziłem kościół św.
Tomasza – bardzo spodobała mi się rzeźba rycerza na koniu stojąca przed
kościołem. Z tego miejsca już obieram kierunek na zamek. Wycieczka nie jest
daleka, ale w porównaniu z resztą atrakcji zamek leży trochę na uboczu. Czeka
nas też wyjście pod niewielką górkę, ale warto, bo widok ze szczytu jest
naprawdę ładny. Zacząłem się kręcić po okolicy. Można dojść praktycznie do
samego zamku. Tylko wstęp przez główną bramę jest biletowany. Chciałem znaleźć jakiś
miejsce, żeby zrobić ładne zdjęcia katedry. Jest to dość trudne, bo zamkową
górę obrastają drzewa. Aktualnie bez liści, ale zasłaniają widok. W końcu
znalazłem jeden róg, z którego doskonale było widać katedrę. Błądząc po zamku
zacząłem się zastanawiać: Czechy to taki laicki kraj, a w Brnie kościoły są na
każdym rogu… Ciekawe ilu jest ludzi na mszy w niedzielę. Pewnie z pięć osób w
każdym. Żeby w Polsce kiedyś tak było…
Takie rzeczy na placu obok kościoła św. Tomasza
Zamek Špilberk
Widoku z murów zamkowych
Pizgało zimnem okrutnie, więc udałem się
w dół wzgórza. Z ciekawostek: pod zamkiem jest schron przeciwatomowy z czasów
zimnej wojny. Szkoda, że trochę za późno się o tym dowiedziałem, bo na pewno
bym poszedł zobaczyć. Obok miałem jeszcze jedno miejsce, które chciałem
zobaczyć: muzeum upamiętniające Gregora Mendela. Kto to taki? Chyba każdy, kto
miał w liceum co najmniej truję, powinien to wiedzieć. Dla ułatwienia napiszę
jedno słowo: groszek. Mendel był przez wiele lat związany z Brnem. Upamiętniono
go muzeum i pomnikiem. Widząc foty w Internecie nie zdecydowałem wchodzić do
muzeum, zrobiłem jednak kilka zdjęć .
Pomnik Gregora Mendela
Było mi już tak zimno, że zdecydowałem,
że muszę wstąpić do jakiejś knajpy. Wódeczka pomagała, ale na krótko. Obrałem
kierunek na katedrę i zacząłem szukać jakiegoś lokalu. Dopiero za katedrą udało
mi się znaleźć fajną knajpkę Zamówiłem piwko i odmarzałem. Zacząłem się
zastanawiać też nad dalszym planem dnia. Ustaliłem, że kończę piwo i idę do
sklepu po zakupy. Tak też zrobiłem. Kupiłem piwka, które miałem zamiar zabrać
do domu, oraz jedzenie na obiad i kolację. Chciałem ustalić ile zostanie mi
kasy, żeby wiedzieć ile mogę wieczorem przehulać. W hostelu obliczyłem
fundusze, zjadłem obiad, wypiłem ze trzy gorące herbaty i poszedłem na kolejny
obchód po mieście. Chciałem jeszcze zrobić zdjęcie teatru i kościoła św.
Michała. A potem na piwko. Wczoraj zlokalizowałem fajny lokal niedaleko
hostelu, ale byłem tak najedzony, że już trudno by mi było wlać w siebie
kolejne piwko hehe. Pomaszerowałem, więc tam dzisiejszego wieczora.
Przetestowałem trzy lokalne piwka. Szczególnie byłem zachwycony browarkiem o
nazwie Demon – wspaniały czerwony lager! Stać mnie było tylko na, trzy więc po
20-tej opuściłem lokal i wróciłem do hostelu. Tam kolacja, ablucja, jeszcze
jedno piwko w fotelu przy książce i idę spać.
Teatr
Na dzień powrotu
miałem zaplanowaną tylko jedną atrakcję: Muzeum Zabawek. Miałem rano skoczyć po
zakupy przed śniadaniem, ale się nie dało. Hostel funkcjonował dość dziwnie:
nie było nikogo na recepcji miedzy 22 a 9-tą rano. Z hostelu dało się wyjść,
ale nie dało się wrócić, bo drzwi się zatrzaskiwały automatycznie. Myślałem, że
pośpię sobie do 9-tej, akurat przyjdzie ktoś na recepcję, zrobię zakupy, wrócę
do hotelu, narobię kanapek na drogę i będzie git. Niestety laska na recepcję
przyszła dopiero o 10… Śmieszne było też to, że w hostelu oprócz mnie były dwie
osoby. W pokoju 10-cio osobowym spałem sam.
Chyba pierwszy raz miałem taka sytuację. Wyszedłem z hostelu jakoś po
10-tej i od razu poszedłem po zakupy. W sklepie okazało się, że zapomniałem
jedzenia z lodówki, więc musiałem iść jeszcze raz do hostelu, a dopiero potem
do muzeum. Na szczęście oba te miejsca oddalone są dosłownie o 20 metrów.
Podchodzę pod drzwi muzeum, zamknięte. Co jest? Przecież od 10-tej? Okazuje się
jednak, że muzeum jest czynne od czwartku do poniedziałku … Nie sprawdziłem,
mój błąd. Szkoda, bo naprawdę chciałem to miejsce odwiedzić. Do busa jeszcze
dwie godziny, więc idę na spacer. Mróz jakiś łagodniejszy, więc spaceruje się
przyjemnie. Postanowiłem znaleźć mury miejskie w okolicach katedry. Fajne
miejsce. Kilka zakamarków. Potem bardzo naokoło obrałem kierunek na dworzec
kolejowy. Tam delikatnie się zgubiłem, bo zamiast przejść przejściem na drugą
stronę, to trafiłem na perony. Potem trafiłem na galerię handlową gdzie kupiłem
bułki ze szpinakiem i Kofolę. Tak zaopatrzony pomaszerowałem na busa. Ten
przyjechał punktualnie. Podróż powrotna bez fajerwerków. Z ciekawostek to po
drodze mijamy fajne muzeum lotnictwa, oraz miejsce bitwy pod Austerlitz. W
Krakowie jestem o czasie, więc mam jeszcze dokładnie godzinę. Czas ten wykorzystuje
na uzupełnienie wody i zjedzenie czegoś ciepłego „na szybko”. Zaraz bus do
Rzeszowa i już człowiek prawie w domu.
Podsumowanie:
Brno bardzo
przypadło mi do gustu. Trochę taka Praga w miniaturze. Jak pisałem wcześniej:
miałem też dużo skojarzeń ze starówką w Tallinie. Uwielbiam miasta, w których
można zabłądzić i trafić na każdym kroku na jakaś fajną uliczkę bądź zakamarek.
Brno to też miasto ciekawych legend, o których pisałem wcześniej. Legend,
których ślady możemy znaleźć, jeśli uważnie poszukamy. Poza tym wiadomo: Czechy
zawsze są zajebiste. Dobre jedzenie, dobre piwo, wszystko w przystępnych
cenach. Warto odwiedzić tym bardziej, że Polski Bus zawiezie Was tam za grosze.