piątek, 27 stycznia 2017

Brno



Brno zawsze chciałem odwiedzić. Plan ten okazał się dużo łatwiejszy do realizacji, gdy Polski Bus zrobił w tym mieście przystanek na trasie do Pragi. Nie mogłem jednak trafić na bilety za 1 zł, bo za każdym razem się lekko spóźniałem z zakupem. Okazja nadarzyła się podczas powrotu z Azji. Czekałem na samolot, na lotnisku w Paryżu. Akurat Polski Bus wrzucił kolejną pulę biletów w system. Miałem mnóstwo czasu, więc zacząłem przeglądać stronę i w końcu trafiłem. Kupiłem bilety za łączną kwotę 8 zł z przesiadką w Krakowie. Wyjazd na trzy dni. Super. Powinno wystarczyć. 

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Musiałem wstać nieprawdopodobnie wcześnie. Nie wsypałem się za bardzo... Gdy wychodziłem, była jeszcze noc. Gdy wsiadałem do busa nadal była noc… W autobusie momentalnie zasnąłem. Obudziłem się, gdy na horyzoncie majaczył już krakowski „szkieletor” otoczony mglistym smogiem. W Krakowie miałem ponad dwie godziny, więc postanowiłem wyciągnąć z pracy koleżankę celem spożycia przedpołudniowej herbaty. Czas w Krakowie zleciał mi błyskawiczne. Pogadałem, wypiłem czaj i poszedłem na dworzec. Autobus był lekko opóźniony.  Widzę ekipę jakiś zagranicznych studentów, którzy miotają się po dworcu w poszukiwaniu czegoś… Zagaduje, więc i pytam dokąd jadą. Goście mówią, że do Brna. Tłumacze im o co chodzi z tym busem, że jest opóźniony i że na pewno pojedzie z górnej płyty, tylko jeszcze nie wiadomo z którego stanowiska. Goście ucieszyli się z mojej pomocy. Ja się ucieszyłem, że pomogłem. Nie wiem, jaka jest polityka tego dworca, ale prawda jest taka, że polskie busy nie wyświetlają się na głównej tablicy odjazdów. Nie rozumiem dlaczego. Nie dziwię się wcale, że goście byli skołowani i mimo wizyty w informacji dalej nie wiedzieli, co się dzieje. Bus w końcu przyjeżdża, ładuję się do samego przodu na miejsca widokowe. Droga przyjemna, pogoda ładna. Miałem spać, ale za oknem takie fajne widoki. Do Brna jedzie się mniej więcej pięć godzin. Po drodze mamy jeden przystanek w Katowicach i jedną krótką przerwę przed granicą. Na miejscu jestem punktualnie: 16.20. 

Z oddali widzę Katedrę Piotra i Pawła. Wiem gdzie w odniesieniu do niej powinien być mój hostel. Obieram azymut i ruszam. Po chwili wpadam na jeden z deptaków, czyli ulicę Josefską przechodzącą następnie w Minoritską. Od razu mi się podoba. Fajny klimat zabytkowego starego miasta. Mijam dwa kościoły: św. Jana i św. Józefa.  Na fasadzie mają naprawdę kapitalne rzeźby. Nie robię jednak zdjęć, bo już się robi powoli ciemno. Czas na to będzie jutro. Wpadam też na sklep z winylami. Oczywiście muszę wstąpić. Oferta muzyki z interesujących mnie rejonów jest raczej biedna, więc szybko opuszczam to miejsce. Lokalizuje też sklep spożywczy: to info może być przydatne. Okazuje się, że minąłem uliczkę, w którą mam skręcić. Wracam się, więc kilka kroków i już jestem pod jedną z bram miasta stanowiącą element dawnych murów obronnych. Błyskawicznie lokalizuje hostel, melduję się, wydaję połowę kieszonkowego i postanawiam iść jeszcze w miasto. Zdjęć co prawda za bardzo nie porobię, ale sobie coś zobaczę. Zostawiłem część bagażu, przepakowałem plecak i ruszyłem przed siebie. Obrałem kierunek na katedrę. Okazało się, że odległości w Brnie są naprawdę małe. Wszędzie jest blisko, a stare miasto to taka trochę miniaturka. Bardzo mi się kojarzyło ze starym miastem w Tallinie. Też wszystkie zabytki oddalone są od siebie o 10-15 minut. W Brnie jedynie zamek Špilberk jest kawałek oddalony od centrum. Idzie się do niego niecałe pół godziny. Najpierw jednak docieram do Kościoła św. Michała. Włażę do środka. Klimat jest: kościół wielki, a w środku pali się dosłownie kilka małych lampek. Szkoda że nie miąłem statywu…  Z tego miejsca ruszam pod górkę do katedry. Budowla naprawdę imponująca… Obchodzę ją dookoła, robię kilka zdjęć. Wchodzę też do środka, żeby chwilę się ogrzać, bo temperatura spadła znacznie i zaczęło jeszcze wiać. Okrążywszy kościół kieruję się w dół i wąską zaśnieżoną uliczką docieram do placu, który nosi nazwę Trhy na Zelňáku. Na środku fontanna. Oczywiście nieczynna. Jeden z boków placu zajęty jest przez naprawdę ładny Hotel Grandezza. Zaczyna mi być już naprawdę zimno, więc ustalam, że idę w kierunku Placu Wolności i będę szukał jakiejś fajnej knajpki. Po drodze wpadam jeszcze na ratusz i słynnego brneńskiego „smoka”, który nie wiedzieć czemu bardzo przypomina krokodyla. Znalazłem jeszcze sklep, gdzie zrobiłem niewielkie zakupy. Był po drodze, więc skorzystałem. Docieram w końcu do centralnego placu Brna. Idę w kierunku czegoś, co przypomina ogromny wibrator. Wgłębiam się w instrukcję obsługi tego urządzenia. Na szczęście jest po angielsku niemniej jednak i tak nie do końca rozumiem o co się w tym rozchodzi. Całe to urządzenie jest zegarem. Składa się on z kilku kamieni, z których dwa górne obracają się w różnym tempie. W jakiś sposób odmierzą one czas. Godzinę możemy sprawdzić stojąc w odpowiedniej odległości i wpatrując się w soczewkę znajdującą się na przedostatnim segmencie. Zegar ten wybudowano na pamiątkę pewnego wydarzenia. Gdy Szwedzi oblegali Brno nie mogli go zdobyć. Szpiedzy donieśli, że jeśli nie zdobędą miasta do południa któregoś tam dania oblężenia, to odpuszczą. Sprytni mieszkańcy przestawili, więc zegar na wieży katedry tak, aby ogłaszał południe o godzinę wcześniej. I tak też dzieje się z tym zegarem. Wybija południe o 11. Ale to nie wszystko. Według kolejnej legendy dowódca wojsk szwedzkich był nieśmiertelny. Jedyne co mogło go zabić to specjalna szklana kula. I ten właśnie zegar wypuszcza taką szklaną kulę punktualnie o godzinie 11. Postanowiłem przyjść jutro i zobaczyć jak to działa. Przeszedłem się jeszcze kawałek do kościoła św. Tomasza i zacząłem krążyć po bocznych uliczkach w poszukiwaniu knajpy. Nie jest to łatwe, bo ciężko o lokal spełniający moje wymagania. Wszelkie restauracje odpadały. Przynajmniej takie restauracje, które wyglądają jak poczekalnia u dentysty. Znalazłem jedną w stylu średniowiecznym, ale za smażony ser to tyle nie dam. W końcu trafiłem na lokal w podziemiach zaraz za budynkiem teatru. Fajne miejsce, mają prażony ser i pyszne piwko w zajebistej cenie. Nie zastanawiałem się długo. Zamówiłem jedzenie i piwko. Gdy dostałem moją porcję byłem w szoku. Takiej ilości jedzenia to się nie spodziewałem… Starczyłoby mi to spokojnie na dwa obiady. Byłem jednak okropnie głody, więc zjadłem wszystko. Popiłem piwem. Byłem tak najedzony, że postanowiłem zrobić sobie jeszcze mały spacer i poszedłem w kierunku dworca kolejowego, a potem naokoło w drogę powrotną do hostelu. Na miejscu jeszcze jedno piwko i idę spać. Ostatnie dwie noce miałem zarwane, więc trzeba było nadrobić. 



 Katedra Piotra i Pawła



Okolice katedry


Rano nie spieszyłem się ze wstawaniem. Ogarnąłem się nieco, zjadłem śniadanie i wyruszyłem z hostelu jakoś po 10-tej. Okazało się, że jest strasznie mroźno. Dodatkowo wiał lodowaty wiatr. Wiedziałem, że będzie ciężko, więc postanowiłem trochę sobie pomóc. Kupiłem w sklepie małą flaszeczkę wódki brzoskwiniowej Božkov. Bardzo smakowity trunek. Rozgrzewał jednak umiarkowanie dobrze, bo miał zaledwie 30%. Uzbrojony w rozgrzewacz poszedłem najpierw zrobić zdjęcie ratuszowi i krokodylowi. Przed bramą śmieszna rzeźba: są na niej jakby wieże, z których jedna jest poskręcana. O co chodzi to napiszę za chwilę. 



 Wygięta rzeźba na bramie

"Smok"


Ponieważ powoli zbliżała się jedenasta poszedłem w kierunku Placu Wolności. Pod zegarem stoi już kilka osób i wyraźnie pilnują otworów u podstawy zegara. Nie wiem jak ta kulka ma wypaść. W instrukcji pisze: „zostanie uwolniona”. Jak? Gdzie? Na placu jest niewielki spadek, więc wymyśliłem sobie, że może któryś z kolesi nie złapie kulki i potoczy się ona w moją stronę. Ale nie tak to działa. O 11 słyszę, że coś spada wewnątrz obelisku. Kolesie wkładają ręce w te dolne otwory i po chwili jeden wyjmuje kulkę. Normalną szklaną kulkę… Ale fajna pamiątka. Gapie się rozchodzą, ja idę w kierunku kościoła św. Jakuba, bo chcę na jego fasadzie znaleźć gołą dupę.


 Dziwny zegar

Obchodzę kościół dookoła i w końcu jest.  Po prawej od wejścia, z boku nad oknem. Na przeciwko wejścia do katakumb. Śmieszna sprawa. Ta dupa i te wygięte wieże umieszczone przed ratuszem, to ponoć sprawka tego samego rzeźbiarza, który zrobił taki żart włodarzom miasta, bo ci nie chcieli mu zapłacić. Tak przynajmniej głosi legenda. I jeszcze te katakumby. Zastanawiałem się czy iść czy nie. Cena to 140 koron, więc sporo. Jak widziałem fotki to nie zrobiły one dla mnie jakiegoś większego wrażenia. Zrezygnowałem. 




 Kościół św. Jakuba

 
Po raz kolejny odwiedziłem kościół św. Tomasza – bardzo spodobała mi się rzeźba rycerza na koniu stojąca przed kościołem. Z tego miejsca już obieram kierunek na zamek. Wycieczka nie jest daleka, ale w porównaniu z resztą atrakcji zamek leży trochę na uboczu. Czeka nas też wyjście pod niewielką górkę, ale warto, bo widok ze szczytu jest naprawdę ładny. Zacząłem się kręcić po okolicy. Można dojść praktycznie do samego zamku. Tylko wstęp przez główną bramę jest biletowany. Chciałem znaleźć jakiś miejsce, żeby zrobić ładne zdjęcia katedry. Jest to dość trudne, bo zamkową górę obrastają drzewa. Aktualnie bez liści, ale zasłaniają widok. W końcu znalazłem jeden róg, z którego doskonale było widać katedrę. Błądząc po zamku zacząłem się zastanawiać: Czechy to taki laicki kraj, a w Brnie kościoły są na każdym rogu… Ciekawe ilu jest ludzi na mszy w niedzielę. Pewnie z pięć osób w każdym. Żeby w Polsce kiedyś tak było… 




Takie rzeczy na placu obok kościoła św. Tomasza
 

Zamek Špilberk 
 


 Widoku z murów zamkowych 

Pizgało zimnem okrutnie, więc udałem się w dół wzgórza. Z ciekawostek: pod zamkiem jest schron przeciwatomowy z czasów zimnej wojny. Szkoda, że trochę za późno się o tym dowiedziałem, bo na pewno bym poszedł zobaczyć. Obok miałem jeszcze jedno miejsce, które chciałem zobaczyć: muzeum upamiętniające Gregora Mendela. Kto to taki? Chyba każdy, kto miał w liceum co najmniej truję, powinien to wiedzieć. Dla ułatwienia napiszę jedno słowo: groszek. Mendel był przez wiele lat związany z Brnem. Upamiętniono go muzeum i pomnikiem. Widząc foty w Internecie nie zdecydowałem wchodzić do muzeum, zrobiłem jednak kilka zdjęć .

Pomnik Gregora Mendela

Było mi już tak zimno, że zdecydowałem, że muszę wstąpić do jakiejś knajpy. Wódeczka pomagała, ale na krótko. Obrałem kierunek na katedrę i zacząłem szukać jakiegoś lokalu. Dopiero za katedrą udało mi się znaleźć fajną knajpkę Zamówiłem piwko i odmarzałem. Zacząłem się zastanawiać też nad dalszym planem dnia. Ustaliłem, że kończę piwo i idę do sklepu po zakupy. Tak też zrobiłem. Kupiłem piwka, które miałem zamiar zabrać do domu, oraz jedzenie na obiad i kolację. Chciałem ustalić ile zostanie mi kasy, żeby wiedzieć ile mogę wieczorem przehulać. W hostelu obliczyłem fundusze, zjadłem obiad, wypiłem ze trzy gorące herbaty i poszedłem na kolejny obchód po mieście. Chciałem jeszcze zrobić zdjęcie teatru i kościoła św. Michała. A potem na piwko. Wczoraj zlokalizowałem fajny lokal niedaleko hostelu, ale byłem tak najedzony, że już trudno by mi było wlać w siebie kolejne piwko hehe. Pomaszerowałem, więc tam dzisiejszego wieczora. Przetestowałem trzy lokalne piwka. Szczególnie byłem zachwycony browarkiem o nazwie Demon – wspaniały czerwony lager! Stać mnie było tylko na, trzy więc po 20-tej opuściłem lokal i wróciłem do hostelu. Tam kolacja, ablucja, jeszcze jedno piwko w fotelu przy książce i idę spać. 



 Teatr

Na dzień powrotu miałem zaplanowaną tylko jedną atrakcję: Muzeum Zabawek. Miałem rano skoczyć po zakupy przed śniadaniem, ale się nie dało. Hostel funkcjonował dość dziwnie: nie było nikogo na recepcji miedzy 22 a 9-tą rano. Z hostelu dało się wyjść, ale nie dało się wrócić, bo drzwi się zatrzaskiwały automatycznie. Myślałem, że pośpię sobie do 9-tej, akurat przyjdzie ktoś na recepcję, zrobię zakupy, wrócę do hotelu, narobię kanapek na drogę i będzie git. Niestety laska na recepcję przyszła dopiero o 10… Śmieszne było też to, że w hostelu oprócz mnie były dwie osoby. W pokoju 10-cio osobowym spałem sam.  Chyba pierwszy raz miałem taka sytuację. Wyszedłem z hostelu jakoś po 10-tej i od razu poszedłem po zakupy. W sklepie okazało się, że zapomniałem jedzenia z lodówki, więc musiałem iść jeszcze raz do hostelu, a dopiero potem do muzeum. Na szczęście oba te miejsca oddalone są dosłownie o 20 metrów. Podchodzę pod drzwi muzeum, zamknięte. Co jest? Przecież od 10-tej? Okazuje się jednak, że muzeum jest czynne od czwartku do poniedziałku … Nie sprawdziłem, mój błąd. Szkoda, bo naprawdę chciałem to miejsce odwiedzić. Do busa jeszcze dwie godziny, więc idę na spacer. Mróz jakiś łagodniejszy, więc spaceruje się przyjemnie. Postanowiłem znaleźć mury miejskie w okolicach katedry. Fajne miejsce. Kilka zakamarków. Potem bardzo naokoło obrałem kierunek na dworzec kolejowy. Tam delikatnie się zgubiłem, bo zamiast przejść przejściem na drugą stronę, to trafiłem na perony. Potem trafiłem na galerię handlową gdzie kupiłem bułki ze szpinakiem i Kofolę. Tak zaopatrzony pomaszerowałem na busa. Ten przyjechał punktualnie. Podróż powrotna bez fajerwerków. Z ciekawostek to po drodze mijamy fajne muzeum lotnictwa, oraz miejsce bitwy pod Austerlitz. W Krakowie jestem o czasie, więc mam jeszcze dokładnie godzinę. Czas ten wykorzystuje na uzupełnienie wody i zjedzenie czegoś ciepłego „na szybko”. Zaraz bus do Rzeszowa i już człowiek prawie w domu.


Podsumowanie:
Brno bardzo przypadło mi do gustu. Trochę taka Praga w miniaturze. Jak pisałem wcześniej: miałem też dużo skojarzeń ze starówką w Tallinie. Uwielbiam miasta, w których można zabłądzić i trafić na każdym kroku na jakaś fajną uliczkę bądź zakamarek. Brno to też miasto ciekawych legend, o których pisałem wcześniej. Legend, których ślady możemy znaleźć, jeśli uważnie poszukamy. Poza tym wiadomo: Czechy zawsze są zajebiste. Dobre jedzenie, dobre piwo, wszystko w przystępnych cenach. Warto odwiedzić tym bardziej, że Polski Bus zawiezie Was tam za grosze. 


sobota, 21 stycznia 2017

37 godzin w Chinach i powrót do domu.



Lądujemy w Chinach. Teraz pytanie, co dalej? Wiemy tylko, że mamy odebrać bagaż. Dochodzimy do jakiejś bramki i pytam się stojącą obok panią czy to tu. Staram się wytłumaczyć sytuację: mówię, że nie mamy wydrukowanych dalszych kart pokładowych i ponownie pytam czy to na pewno właściwa kolejka? Upiera się że „tak”, więc stoimy… Okazuje się że nie do końca, bo po pół godzinnym staniu musimy przejść do innego okienka w celu wydrukowania jakiegokolwiek potwierdzenia dalszego lotu. Ok. Na szczęście w tym okienku kolejki brak… Dostajemy świstek, czy to już koniec?  Wracamy, więc do Pani od pomocy podróżnym i pytamy, co dalej. Kolejny krok to wypełnienie dwóch wniosków. Jeden mały, a drugi duży. W nich podstawowe informacji plus musimy wypełnić rubrykę „nocleg”. Noclegu nie mamy, bo jakoś nam nie dali darmowego (czasem line Asia Southern dają za darmo hotel, ale od czego to zależy…). Wracam, więc do Pani Pomocnisi i dopytuje co dalej. Ona się mnie pyta, czemu nie mam noclegu zabukowanego. To ja mówię, że myślałem, że dostanę. Już lekko poirytowany tłumaczę, że jak będę miał dostęp do neta to sobie w minutę coś zabukuje. Pani dochodzi jednak do wniosku, że lepiej żeby tego nie wypełniać. No to dobra, idziemy do kolejnego okienka. Stoimy w kolejnej kolejce, podchodzi do nas jakiś mundurowy i każe pokazać dokumenty. Oczywiście przypierdziela się do tego, że nie mamy wpisanego noclegu. Po raz kolejny tłumaczę wolno i wyraźnie, dlaczego. Gość bierze papiery, paszporty i każe nam czekać… Ok… Z dwadzieścia minut zeszło i wraca. W nieszczęsną rubrykę z zakwaterowaniem coś jest nabazgrane znaczkami. Stajemy w kolejce i czekamy. Nie daje nam to jednak spokoju, bo jak faktycznie zarezerwował nam koleś nocleg w jakimś Hiltonie…? Michał się idzie dopytać a ja pilnuję kolejki.  Okazuje się, że goście tak dla picu wpisali nam jakiś hotel, a my możemy robić, co chcemy. Super. W końcu przechodzmiy przez bramki. Jest wiza! Jesteśmy w Chinach! Teraz tylko znaleźć bagaże. Nie było to łatwe, bo ta walka z biurokracją pochłonęła dobre dwie godziny. Udaje się je znaleźć, wymienić kasę (nie róbcie tego na lotnisku – okropna rzeźba) i ruszamy na poszukiwanie jakiejś informacji turystycznej. Jak zwykle wszystkie problemy przez pijaństwo: przeważnie jakoś się dzień wcześniej przygotowałem do wizyty w nowym kraju. Choćby mapę zgrałem na telefon, sprawdziłem kurs waluty… Tym razem nic… Byłem na siebie zły. W końcu znalazłem informację. Ustaliłem jak dotrzeć metrem do „centrum”. Chciałem też rozwiązać problem noclegu, ale pani strasznie słabo znała angielski. Wyłudziłem kiepską mapę i informację pokazaną placem. Pani pokazała mi na mapie strefę, w której jest dużo hoteli… Ok. jedziemy. Wbijamy w metro i ruszamy do ostatniej stacji. Wysiadamy. Obieramy azymut na strefę hosteli zaznaczoną na mapie i maszerujemy. Nie zadawałem sobie sprawy, że to miasto jest tak wielkie. Jedna przecznica na mapie, to pewnie z trzy kilometry. Gdy zorientowaliśmy się w tych odległościach wyszło na to, że musimy jednak mieć jakiś cel, nie da się na pałę czegoś znaleźć… Wbijamy do knajpy i ustalamy na migi, że mają neta. Net działa strasznie słabo, poza tym od cholery stron w Chinach nie działa. Facebook, Google – zapomnijcie. Z wyszukiwarek to Yahoo w miarę śmiga. Zamawiamy cole, znajdujemy jakiś nocleg w okolicach 7 dolarów, zaznaczamy mniej więcej na mapie punkt docelowy i ruszamy. A jeszcze śmieszna sytuacja. W Chinach jest kosmos: nikt prawie po angielsku nie gada. Nawet ciężko coś ustalić pokazując mapę, bo oni tylko te szlaczki kumają.  Rozpoznawanie normalnych liter przychodzi im z trudnością. Z typem z knajpy porozumiewamy się przez tłumacz z telefonu. Mniej więcej nam to idzie. Gość nie pojmuje oczywiście faktu, że się znaleźliśmy w tej dzielnicy . Dobra wbijamy znowu do metra. Jedziemy kilka stacji i jesteśmy prawie na miejscu. W metrze w końcu dowiedziałem się czegoś, co nurtowało mnie od dawna: jak Chińczycy piszą smsy? Proste: albo fonetycznie, albo dyktują, albo rysują znaczki palcem. Tyle z ciekawostek. Wysiadamy z metra i pasuje się jakoś zlokalizować. Ustalamy ulice i z pomocą policjanta kierunek. Sprawa niby prosta, ale… Nocleg miał być na sztucznej wyspie. Cztery ulice na krzyż. Łazimy i nie ma…  Zeszliśmy tą wyspę w każdą możliwa stronę, pytamy się jakiś ludzi. Jeden gość, który skumał, o co nam chodzi pokrętnie tłumaczy, że to chyba nie tu. Jak nie tu, pokazuje mu mapę? Byliśmy trochę zrezygnowani… Robiło się dość późno. Poszliśmy do knajpy z kanapkami, bo mieli Internet. Czytam o tym hostelu. No faktycznie: na tej wyspie nie ma takiej ulicy. Jakoś to wpisałem w wyszukiwarkę po adresie i wyszło mi to, że to zajebiście daleko… Ku@#@$! Żeby tego było mało to małym druczkiem pisze, że to hostel tylko dla Chińczyków. Nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak hostel tylko dla miejscowych… Zaczynam, więc ponowne przeczesywanie Internetu, tym razem bogatszy o doświadczenie. Znajdujemy w końcu oddalony od nas o jakieś pięć kilometrów Sunshine Hostel. Na bookingu są dwa o takiej samej nazwie, ale blisko siebie, więc może jakoś ogarniemy. Sprawdzam trzy razy adres na różnych mapach i ruszamy. Już zaczyna się ściemniać. Dokoła nas gigantyczne miasto: bloki po trzydzieści pięter, autostrada o trzech kondygnacjach. Niesamowity miejski moloch… Dobra, docieramy w końcu do wieżowca widniejącego na zdjęciu. Podchodzimy do jakiegoś ochroniarza czy policjanta i usiłujemy ustalić czy to właściwe miejsce. Gość nam jednak pokazuje, że powinniśmy iść w innym kierunku. Tam gdzie ten drugi hostel? Cholera wie. W każdym razie blok ze zdjęcia stoi przed nami i postanawiamy iść w tym kierunku. Pytamy się kolejnego typa i ustalamy klatkę. Szkoda, że w tej klatce nic nie ma. Stoi jakiś biurko, jakby recepcja, ale co to jest… Ja już byłem z lekka zdesperowany. Miałem w głowie, że jak tu się nie uda to po prostu wsiadamy w metro i jedziemy na lotnisko spać. Michał poszedł na peta i tak się szczęśliwie stało, że spotkał jakaś Arabkę (tak Arabkę), która co nieco po angielski rozumiała i ustalił, że mamy jechać na piętro piętnaste. No to ruszamy. Łazimy po tym piętrze i nic. W końcu zauważam kartkę: „Sunshine Hostel, piętro 24, mieszkanie 8”. Jest nadzieja! Jedziemy, znajdujemy, pukamy… Tak to właściwe miejsce. Po pięciu godzinach poszukiwań! Pierwszy raz w całej podróżniczej karierze tak się oszukałem noclegu.  Pani bardzo sympatyczna, hostel również. Pierwotnie mamy się jeszcze przejść, ale okazuje się, że idziemy tylko do sklepu. Kupujemy wódkę z ryżu, po piwie, zupkę chińską (a co) bagietkę. W hostelu robię zupki. Nie takie jak u nas, naprawdę sporo tam było składników. Bardzo dobre jedzenie. Do tego grzanki z bagietki i jest zajebiście. To plus piwko na balkonie na 24 piętrze jest czymś niezapomnianym. Niesamowita panorama Kantonu! Piwko wypijamy z umiarkowanym smakiem, wódka natomiast paskudna, skutkiem czego wypijamy może z 1/3. Czego się spodziewać po flaszce za dolara. Idziemy spać. 







 Kolacja z takim widokiem...

Trochę się guzdramy ze wstawaniem. Coś tak czułem, że te Chiny na koniec to mnie trochę zmęczą. Nie chciało mi się zwiedzać. Mało tego: jakby to był normalny dzień wyprawy to bym sobie pewnie zrobił „wolne”. Ale co tam. Pasuje się gdzieś przejść, żeby dnia nie marnować. Mamy jakaś lepszą mapkę, idziemy więc. Najpierw oglądamy pobliskie jezioro. W parku emeryci sobie ćwiczą i śpiewają karaoke. Śmieszny widok. Włóczymy się aż trafiamy na świątynię Yan Wai. Trochę inne klimaty niż w poprzedniej części wycieczki, ale dalej ci sami naciągacze. Z tym, że nic nie mówią po angielsku. Potem obieramy azymut na główny deptak. To miasto jest tak wielkie, że kawałek na mapie okazuje się dziesięcioma kilometrami. Ale kluczymy sobie spokojnie po uliczkach. Wiele nie ma do oglądania, ale to Chiny, więc nawet głupia wystawa sklepowa jest ciekawa. Trafiamy na niewielki bazar, a potem na miejsce gdzie handluje się szlachetnymi kamieniami. Potem zupełnie przypadkowo trafiamy na coś, co okazuje się być jednym z większych zabytków Kantonu. Świątynia Hualin naprawdę robi wrażenie. W zasadzie jest to pewien kompleks. W środku mnóstwo naprawdę ciekawych rzeźb. Mnie natomiast zainteresowało pomieszczenie ze zdjęciami. Całe było wypełnione niewielkimi prostokątnymi pudełkami ze zdjęciem. Wymyśliłem, że to najpewniej jakiś rodzaj pochówku. No przedziwaczną sprawa. Bardzo mi się to miejsce spodobało. Specyficzny klimat. Następnie dalej zmierzmy ku głównej ulicy. Gdy tam dochodzimy… Cóż trochę to takie, że nic tam nie ma… Kilka fajnych rzeźb i ciekawe stoiska serwujące ośmiornice. A i jeszcze pracownice sklepu z butami tańczące przed wejściem. Nie pytajcie. Nie mam pojęcia, o co chodzi… W Kantonie faktycznie nie ma nic. To jest wyłącznie przemysłowe miasto bez zabytków (oprócz tej świątyni), ale warto, bo klimat jest. Dla mnie w takich miejscach nie liczą się zabytkowe pagody, a zwykły spacer ulicami. Obserwacja ludzi, sklepów, codziennego życia. To jest ciekawe… Reszta mniej… No dobra, zapomniałem o jednej rzeczy. W Kantonie jest coś, co wrzucają na każdą pocztówkę. Albo wrzuciliby jakby takowe były… To Kanton Tower. Wieża wybudowana niedawno stanowiąca wizytówkę miast. Ponieważ odległość między nią, a nami to kolejne srogie kilometry decydujemy się na metro. Tanie i jedzie wszędzie. Najbliższa stacja okazuje się tą, na której wysiadaliśmy wczoraj. Wbijamy w metro i już po chwili jesteśmy pod wieżą. Ja już jestem zmęczony, zresztą jak już wspominałem: coś nie miałem mocy na zwiedzanie. Robimy kilka fotek siadamy sobie nad rzeką i chwilę kontemplujemy widok tego miejskiego molocha. Po odpoczynku idziemy jeszcze zobaczyć pagodę, która znajduje się obok. Pagoda jak pagoda, ale fajne zdjęcie wyszło, na którym jest ta budowla i Kanton Tower. Zaraz wpadamy z powrotem do metra. 




 Liwan Lake Park







Świątynia Yan Wai.



 Ulice Guangzhou









Świątynia Hualin 




Główny deptak 




Kanton Tower i okolica

Jesteśmy umówieni po odbiór bagażu o 17. Samolot mamy, co prawda po północy, ale ja nauczony doświadczeniem wolę być wcześniej. Jedziemy do centrum, idziemy jeszcze coś zjeść i ruszamy do hostelu. Nie wiem jak to się stało, ale pomyliły nam się kierunki. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy. Po raz kolejny wspomnę: to jest tak wielkie miasto, że jedna przecznica to z trzy kilometry. Idziemy i idziemy i dojść nie możemy… Na miejscu jesteśmy spóźnieni dobrą godzinę. Jeszcze chwilę ogarnięcia i lecimy na metro. Musimy się raz przesiadać. Odległości oczywiście kosmiczne i ludzi ilości niezmierzone. Chciałem zobaczyć tych słynnych upychaczy, którzy upychają ludzi do metra, ale to chyba nie ten kraj. Pewnie takie sceny są w Japonii. Niemniej jednak jakiś „upychacz” by się przydał. Na lotnisku jesteśmy jakoś koło 21, więc wcale nie za wcześnie. Oddajemy bagaż, wybieramy karty pokładowe i idziemy dalej. Pierwsza kontrola i pierwsza kolejka. Stoimy z pół godziny, a to tylko sprawdzenie dokumentów. Potem następna kolejka do kontrola bezpieczeństwa. Też dziwna akcja, bo zabierają mi zapalniczkę. Czemu? Potem następne okienko i oczywiście kolejka: odprawa paszportowa. Dochodzę do okienka a gość do mnie, że nie mam jakiejś karty… Co? Pokazuje mi biurko, coś tam leży i każe to wypełnić. No dobra. Skutkiem czego tracę miejsce w kolejce i po wypełnieniu podstawowych danych staje w kolejce ponowie. Tym razem dostaje pieczątkę wyjazdową. Co za biurokracja! Zeszło to tyle czasu, że w sumie postało nam przysłowiowa chwila do odlotu. Ja sobie słuchałem muzyki, wydaliśmy ostatnie pieniądze na napoje, żeby na francuskim lotnisku nie przepłacać. Po północy wsiadamy na pokład i lecimy. 
 
Lot bez ceregieli. Nic się nie działo tylko plecy mnie zaczęły bolec okrutnie. Starość nie radość. Bladym świtem lądujemy w Paryżu, poznajemy jakoś Polkę, która była na podobnym tripie. W Paryżu mamy kolejne siedem godzin, więc się nam nie spieszy. Niestety, mimo tego, że nie wychodzimy poza obręb lotniska mamy kolejną kontrolę bezpieczeństwa. Tracimy tym samym napoje. Choć w zasadzie nie tracimy, bo wypijamy je „na silę”.  Lotnisko Charlesa de Gola jest gigantyczne i zajebiście tłoczne, ciężko tam znaleźć spokojne miejsce. Ale w końcu się udaje. Mamy miejsce do leżenia na podłodze, na dywaniku. Obok gniazdka do ładowania teflonu i woda za darmo. Spoko. Do jedzenia miałem drożdżówki z suszoną rybą (tak właśnie) zakupione w Chinach i trochę wafelków. Stwierdziłem, że przeżyje.  Czas zleciał mi na oglądaniu serialu na komórce. Po trzynastej lecimy do Budapesztu. Lot to samo: nuda. Wysiadamy w stolicy Węgier i spotykamy kolejne Polki, którym doradzamy jak dojechać na dworzec kolejowy Keleti. My wysiadamy w ścisłym centrum. Zimno jak cholera a ja przecież nie mam bluzy, bo została w Hanoi na lotnisku. Wbijamy do pierwszej lepszej knajpy. Ja zamawiam michę rozgrzewającego gulaszu. Już mi lepiej. Zmieniamy lokal na bardziej „knajpowy”. Busa mamy dopiero przed dwunastą… Zamiana czasu nas męczy okropnie, bo o 21 już zasypiamy. Ratujemy się jednak trunkami i jakoś udaje się wytrwać. Przed dwunastą metro i na dworzec. Potem przespany Polski Bus, Kraków, przerwa na zapiekankę i do domu kolejnym Polskim Busem…

Tak skończył się ten niesamowity trip…