niedziela, 25 marca 2018

Lima i Bogota


Taksówka podjeżdża, gdy jest jeszcze ciemno. Na dodatek leje. Jest 5.00. Ładujemy bagaże i jedziemy do Juliaci. Kierowca się nie śpieszy, nie jest też gadatliwy, więc delikatnie przysypiam. Budzę się na czymś w rodzaju głównej trasy Puno – Juliaca. Na drodze wypadek. Na szczęście byliśmy w takim momencie, że już odpowiednie służby ogarnęły sytuację. Strach pomyśleć, co by było, jakby ten rozbity autobus nadal tarasował nam drogę. Dlatego jeśli chodzi o lotniska, to ja zawsze wolę być wcześniej. I jesteśmy wcześniej. Jakoś kilka minut po 6-tj rano. Lotnisko jeszcze prawie puste. Kilka osób snuje się po terminalu. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł spania na lotnisku. W Juliace nie jest to najlepszy pomysł, bo lotnisko jest małe, zimne i ciężko o jakiś mniej uczęszczany kąt. Za chwilę przechodzimy przez check-in, kontrolę bezpieczeństwa i już pod bramką czekamy na samolot. Jak to w Peru mają w zwyczaju robić, dwa samoloty do Limy, dwóch różnych linii lotniczych, startują o tej samej godzinie. Nie wiem, czemu musi się to tak dziwne odbywać. W każdym razie my wsiadamy do swojego samolotu linii Avianca i lecimy do stolicy. Lot mija mi głownie na spaniu. Budzę się, gdy jesteśmy już nad miastem. Ogromnym miastem. Po wylądowaniu mamy dokładnie 12 godzin do następnego samolotu. Bagaże mamy nadane, więc nie musimy się martwić. Jakby ktoś potrzebował to jest przechowalnia bagażu. Ta usługa kosztuje 45 soli… I teraz, co robimy dalej? Wczorajszy wieczór spędziliśmy na Internecie, żeby jakoś zaplanować ten dzień. Zacznijmy może od tego, że Lima nie cieszy się najlepszą opinią. Jest to ponoć najniebezpieczniejsze miasto w Ameryce Południowej. Staram się nie być strachliwy, bo już w niejednym mieście byłem i niejedno widziałem, niemniej jednak jak się czyta 10-ty post, w którym ktoś pisze, że go okradli tu, lub tam, to jest to lekko niepokojące. Ponieważ mieliśmy tylko 12 godzin postanowiliśmy je spędzić jak najlepiej. 



W Limie nie ma za wiele do zwiedzania. Centrum, czy też stare miasto jest, ale cieszy się ono złą sławą. Musi w tym coś być, bo noclegi w centrum są jednymi z najtańszych w Limie. Znowu tam mamy do zwiedzania: katedrę, plac, fontannę. Nie tym razem. My postanowiliśmy dostać się do dzielnicy o nazwie Miraflores.  Ponoć ładna, czysta, w miarę bezpieczna. Nie oferuje wiele zwiedzającym, ale ma dostęp do oceanu, więc choć nad wodą posiedzimy. Brzmi jak dobry plan. Ponieważ większość turystów przybywających do Limy nocuje właśnie na Miraflores, to najłatwiej się tam dostać. Mamy oficjalny bus lotniskowy za 8 dolarów w jedną stronę (w dwie 15 dolarów), oraz oficjalną lotniskową taksówkę, która dowiezie nas tam za 40 -60 soli. Bilety na autobus, jak i na taksówkę, kupujemy na lotnisku w specjalnych kasach, także tu jesteśmy orżnięci niejako „z urzędu”. Nasze fundusze, po trzech tygodniach nie były w najlepszym stanie, więc postanowiliśmy zaryzykować i pojechać transportem publicznym. Już sama dzielnica, na której znajduje się lotnisko, nie cieszy się najlepszą opinią, ale co tam… Zaryzykujemy. Wychodzimy przed terminal i idziemy w prawo. Tak jakby do końca. Potem droga skręca w lewo do głównej ulicy. Dalej nią idziemy, mijając parking po stronie lewej. Cały czas zaczepiają nas taksówkarze. Pod terminalem ci bardziej „oficjalni” proponują nam swoje usługi. Im dalej od terminala, tym więcej pojawia się podejrzanie wyglądających typów machających kluczykami. Z ich usług nawet nie myślcie korzystać… Nie wiadomo jak to się może skończyć. Po prostu im grzecznie dziękujemy i idziemy dalej. Wychodzimy poza obręb lotniska i zaraz skręcamy w prawo. Po lewej mamy ulicę i kładkę nad jezdnią. Nie przechodzimy przez nią. Nasz przystanek jest po „tej” stronie drogi, zaraz obok. Jedzie stąd mnóstwo busików, ale my musimy poczekać na ten właściwy do Miraflores. Każdy bus ma krzykacza, więc raczej się nie pomylimy. Jak chcecie mieć pewność, to się kogoś zapytajcie. My powiedzieliśmy dziadkowi w kiosku, że chcemy jechać do Miraflores i gdy właściwy busik podjechał, on nam go wskazał. Koszt przejazdu to 2,5 sola. I jeszcze, żeby było przyjemniej, to w busiku zagadują nas jakieś panie. Pytają skąd jesteśmy i upewniają nas w tym, że za busa płacimy dokładne tyle, ile one. Atmosfera bardzo miła, w żaden sposób nie czuję się zagrożony. Polecam wam więc ten rodzaj transportu. Nie ma co przepłacać. Poza tym można liznąć nieco lokalnej kultury. Do Miraflores jedzie się ponad godzinę. W godzinach szczytu ponoć dwie godziny, więc radzę to uwzględnić w waszych planach. Przez okno można podziwiać stolicę Peru. Wielki, śmierdzący spalinami moloch miejski. Nie jestem zachwycony… Ale skoro jestem, to pasuje pozwiedzać. W dzielnicy Miraflores wysiadamy przy Placu Kennedy'ego. Tutaj jest ładnie, zielono, budynki nowoczesne. Jakaś inna tu ta Lima… Dobra idziemy się przejść, bo okazuje się, że tego czasu, to wcale nie mamy dużo. Idziemy cały czas prosto do oceanu. Docieramy do Parku Miłości z pomnikiem dwojga kochanków i to w zasadzie jest wszystko, co tu można zobaczyć. Siadamy, więc na trawie, raczymy się kawą i drinkami i tak sobie odpoczywamy pod drzewem. Mamy widok na ocean. Fajny relaks. Gdy mija popołudnie idziemy coś zjeść na główny deptak i wracamy na plaże, posiedzieć już nad samym oceanem. Ludzi sporo, jedni surfują inni się kąpią, albo opalają. Spoko atmosfera. Taka bardziej „na luzie”. Sporo hipisów, ludzi w dredach i podobnych klimatów. Siedzenie na słońcu jednak nie było dla mnie wskazane, bo oparzenia słoneczne mogły się bardzo szybko odnowić. Na piwko jednak czasu starczyło. Piwko nad oceanem. Tak żegnamy Peru. Po południu zaczynamy powoli powrót na lotnisko. Znajdujemy wielki supermarket, w którym uzupełniamy zapasy. Łapiemy busik na lotnisko. Jedzie on dokładnie z tego samego miejsca, na którym zatrzymywał się na trasie lotnisko – Miraflores, tylko z przeciwnej strony ulicy. Przystanku nie ma szans przegapić, bo stoi tam mnóstwo ludzi. Numeru nie pamiętam, ale ponoć istotne są kolory tego busa. Biało czerwone. Oraz literka „S”. Ta literka ponoć gwarantuje kierunek „na lotnisko”. Tak się dowiedziałem, tak jechałem, więc się tym dzielę. W busiku atmosfera bardzo przyjemna. Bardzo wesoły pan krzykacz, wydaje mi się, że był lekko pod wpływem substancji zakazanych. Ale chyba do tej roboty to musiał być hehe. W każdym razie mimo brawurowej jazdy po godzinie i 15-tu minutach jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez kładkę na drugą stronę drogi i praktycznie jesteśmy na lotnisku. Nic się nikomu nie stało…  Tak więc mogę polecić ten rodzaj transportu w Limie, jednak nie jestem Wam w stanie zagwarantować, że was nie okradną. Trzeba być czujnym. Na lotnisku jeszcze moment na przepakowanie, kontrola bezpieczeństwa, znalezienie właściwej bramki, delikatna kąpiel i za chwilę lecimy do Bogoty. 









 
Lima, Miraflores.

Lot jak lot. Jakbym mógł, to bym spał. Nie mogłem jednak, bo lot krótki a w między czasie podają jedzenie. Trzeba też wypełnić deklarację związaną z przewozem cennych rzeczy. Nie mam pojęcia, po co. W Bogocie niby wszystko ok, ale celniczka postanawia być strasznie dociekliwa i zamiast wbić mi od razu pieczątkę w paszporcie, wypytuje o wszystko. Na ile, gdzie, po co, na co? Nosz kurwa… Tłumacze jej, że ja tu jestem tylko jeden dzień, jutro wracam do Londynu i chcę sobie po mieście połazić. Ona na to, że potrzebuje karty pokładowej. Nie mam, bo mi nie wydrukowali. Wkurzony pokazuje na moich kompanów palcem. Wszyscy już po drugiej stronie z pieczątką. Mówię, że ja z nimi i mnie przepuszcza. Na każdym krańcu świata człowiek trafi na służbistę. Przepraszam, służbistkę. W końcu mam pieczątkę. Teraz idziemy po bagaż. Ponieważ jeszcze go nie widać, idę wymienić wszystkie sole na kolumbijskie pesos. Aby to było możliwe, musimy oddać odcisk palca… Nie wiem po co. Odbieramy w końcu bagaż i mamy kolejną kontrolę, tym razem bagażu i zgodności jego zwartości z naszą deklaracją. Tu akurat ja przechodzę niemal nie zatrzymując się, a Emilia musi się tłumaczyć. W Kolumbii urzędnik lubi pokazać, że ma nad tobą władzę absolutną.  W końcu mamy bagaże, pieczątki i tak dalej. Można iść spać. Przytulne miejsce znajdujemy na drugim piętrze, obok wejścia do kontroli bezpieczeństwa. Coś czuje, że nas obudzą, ale miejsce wydaje się znakomite do schowania bagażu. Śpimy za jakąś reklamą, przyklejeni do szyby. 
 

Niestety spania nie ma za wiele, bo o 4.30 budzi nas ochrona i każe się wynosić, 20 metrów dalej do kolejnego kąta. Tam już śpimy do 8.30. Wystarczy! W końcu to nasz ostatni dzień w Ameryce Południowej. Nie chce mi się zwiedzać kolejnego miasta, ale przecież nie będę tu siedział do wieczora.  Ruszamy tym razem w trójkę. Najpierw zostawimy bagaże w przechowalni. Przynajmniej nie jest tak drogo. Koszt to 25000 pesos, czyli jakieś 25 złotych. Jak się dostać do miasta? Można oczywiście taksówką. Nie korzystaliśmy, ale w Internecie pisze, że jest to koszt w okolicach 10 dolarów w jedną stronę. My wybraliśmy komunikację miejską. W tym celu musimy zlokalizować budkę, w której pani sprzedaje karty na autobus. Ta karta kosztuje 5000 pesos, a jednorazowy przejazd 2300 pesos. Można kupić jedną kartę np. na trzy osoby i doładować ją 6-cioma kredytami, co zapewni nam przejazd w jedną i drugą stronę dla całej ekipy. Tak to działa. Musimy najpierw znaleźć autobus jadący do stacji przesiadkowej. Autobus numer 86, a następnie na tejże stacji przesiadamy się na autobus numer 1. Wysiadamy stacji o nazwie „Uniwersitado” czy jakoś tak. I w zasadzie jesteśmy w centrum. Pewnie niektórzy zastanawiają się: „Dlaczego gość pisze stacje, a nie przystanki?”. Otóż w Bogocie sprawa z komunikacją miejską jest rozwiązana nietypowo. Mamy autobusy, które działają jak metro. Zatrzymują się one tylko na takich specjalnych stacjach, jeżdżą po przeznaczonych tylko dla nich pasach oddzielonych od pozostałych uczestników ruchu. Ciekawy pomysł i chyba się sprawdza, bo przedostanie się z jednego końca miasta, na drugi nie sprawia większych kłopotów. Droga z lotniska do centrum to max godzina z przesiadkami. Wysiadamy sobie na stacji „Uniwersytet” i do razy idziemy kupić coś do picia i sprawdzić miejscowe empanadas. Te są znakomite. Potem idziemy w kierunku rynku. A tam oczywiście katedra. Mamy też budynki rządowe. Sam plac naprawdę imponujący. Ale nie samym placem człowiek żyje. Idziemy sprawdzić boczne uliczki. Od razu trafiamy na jakąś ciekawą, bo pilnują jej żołnierze. Trzeba pokazać, co się ma w plecaku i można wchodzić. Okazuje się, że jest tu pałac prezydencki oraz pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium astronomiczne. Oba budynki jednak nie zachwycają. Kawałek dalej natrafiamy na ciekawy lokal i postanawiamy zatrzymać się na kawę / coca colę. Jedzenie w tym lokalu też wygląda zachęcająco, ale jeszcze nie jestem głodny. Nikt nie jest, więc idziemy dalej. Ruszamy nieco w górę, bo ponoć jest tu jakaś kolejka linowa. Zobaczymy. Przechodzimy przez ciekawą ulicę, na której swoje prace sprzedają jacyś artyści. Potem trafiamy na jeszcze fajniejszą dzielnice z rewelacyjnymi muralami. Fajnie się tu powłóczyć, choć policjant ostrzega nas żebyśmy uważali bo jest tu niebezpiecznie. Teraz pasuje nam znaleźć jakiś bazar lub duży sklep, bo musimy kupić folię do zapakowania bagaży. Kierujemy się, więc na oddaloną do ścisłego centrum dzielnice, gdzie trafiamy na bazar, ale jest tam wszystko oprócz tego, co nam potrzeba. Zupełnie przypadkowo trafiamy na taką folię w sklepie z pamiątkami. Całe szczęście. Potem dalej włóczymy się po uliczkach. Chcemy coś zjeść, ale nie udaje się trafić na fajną knajpę. W końcu trafiamy na meksykańskie empanadas. Biorę jedną sztukę z serem i z czymś, czego nie zrozumiałem. Wypatruję też salsę i pytam gościa czy pikantna? On odpowiada” Tak o…”. A w zasadzie to pokazuje to na migi. Maczam empanade w salsie i biorę gryza. Chyba jeszcze takiej pikantnej salsy nie jadłem na tym wyjeździe… Za chwilę między mną, a Tomkiem odbywa się następująca rozmowa.
Tomek: „Ale dziwne to empanadas, na słodko, z dżemem”
Maciek: „ Z czym?”
Tomek: „No z dżemem”
Maciek: „Chyba kubki smakowe mi wypaliły, ale byłbym skłonny się założyć, że to keczup”
Więc uważajcie za Empanadas Mexicano. Są w stanie zaskoczyć. Gdy łażenie nas znudziło, idziemy na piwko. Znajdujemy niewielką knajpkę, gdzieś poza rynkiem i zamawiamy piwo. A w zasadzie piwa, bo jest ich kilka rodzajów. Najlepsze z nich to chyba Club Colombia. Całkiem przyzwoite. Kończy się to tak, że wypijemy po trzy, potem idziemy coś zjeść. Nie śmiejcie się: był to kebab. Ale bardzo dobry. I wracamy powoli na lotnisko, dokładnie po własnych śladach. Na lotnisku ponowny check- in, kontrola bezpieczeństwa i za chwilę samolot do Londynu.







 
Uliczki Bogoty






Centralny plac.

 Pierwsze w Ameryce Południowej obserwatorium astronomiczne.




 Jeszcze więcej malowniczych zakamarków.

Lot oczywiście bez problemów.
W Londynie, po zmianie czasu jesteśmy o 14.30. Zanim dojeżdżamy na mieszkanie do Emilii i Tomka jest już prawie 18-ta. Zamawiamy jedzenie, pijemy piwo, oglądamy zdjęcia. Tak mija wieczór.
Rano wstaje koło 9-tej. Żegnam się z kompanami, oni idą do pracy, a ja na krótkie zwiedzanie i na samolot do domu. Jadę sobie do centrum i postanawiam chwilę pospacerować. Celem jest Pałac Buckingham, pod którym akurat odbywa się jakiś event. „Nie wiem, o co chodzi, ale chyba widziałem królową” tak bym podsumował moją wizytę w Londynie. Łażę jeszcze chwilę po mieście. Wstępuję do Mc knajpy na burgery za funta, bo na nic innego nie mam kasy. Kupuję na drogę 5 pączków za 1.09 funta i lecę na busa do Luton. Tam chwila czekania i lecę do Warszawy. W stolicy mam niewiele czasu, starcza tylko na jedzenie i lecę na busa do Rzeszowa. To tyle przygód z tej wyprawy.
Jak bym ją podsumował? Bardzo intensywny wyjazd. Mimo że pod koniec trochę wyluzowaliśmy to pierwsze dwa tygodnie dały się we znaki. Niesamowite wrażenia, niesamowite widoki, ale i nieprzespane noce, bród i smrodek hehe. Najbardziej podobało mi się Peru. Zdecydowanie najciekawszy kraj, najbardziej przyjazny, miły i tani. Boliwia już nie tak bardzo. Dalej tanio, ale już mniej przyjemnie. Ludzie jakoś dziwnie się do białego odnoszą albo to tylko moje wrażenie. Chile super, szkoda, że tak kosmicznie drogo. Kolumbię tylko lekko posmakowałem, ale wydaje się ona być bardzo ciekawym krajem… Może kiedyś.
Teraz pora na kolejne przygody…

czwartek, 15 marca 2018

Chile i powrót do Peru



Witamy w Chile! Dziś rano temperatura była minusowa, a teraz mamy jakieś 25 stopni. Wystarczyło zjechać z gór. Niesamowita zmiana. Po kontroli granicznej wsiadamy znowu do busa, który rozwozi wszystkich po mieście. My nie wiemy gdzie wysiadać, bo nie mamy zarezerwowanego noclegu. Wysiadamy, więc w centrum.. Nie w ścisłym centrum, ale do rynku mamy 5 minut na piechotę. Pierwsze wrażenia: to miasto, to jedna wielka impreza, trafiliśmy na karnawał. Na rynku i we wszystkich pobocznych uliczkach mnóstwo ludzi. Turyści i uczestniczy festiwalu w niesamowicie kolorowych strojach. Mnóstwo knajp i restauracji. W porównaniu z Boliwią to rzuca się w oczy czystość i porządek. My kierujemy się do pierwszej lepszej knajpy: trzeba się przebrać w lżejsze stroje, podłączyć się do Internetu, znaleźć jakiś nocleg i coś zjeść, bo umieramy z głodu. Niestety okazuje się, że lokal nie ma Internetu. Postanawiamy jednak zostać, choć na moment. Zamawiamy sobie mohito, bo w końcu dalej świętuje urodziny. Zmywamy się jednak szybko, bo ważne rzeczy mamy do ogarnięcia. Okazuje się, że znalezienie lokalu z Internetem nie jest łatwe. Co prawda na rynku mamy bezpłatny Internet, ale korzysta z niego tyle ludzi, że w zasadzie nie działa. Długą chwilę łaziliśmy po knajpach, żeby zlokalizować taką z WiFi. W końcu jest. Ceny wysokie, ale nich będzie. W między czasie wymieniliśmy kasę. Ceny w Chile są skomplikowane, bo liczy się je w 1000-cach. 1000 pesos to na dzień dzisiejszy 5.71. W knajpce zatrzymuje my się na piwo, a naszym głównym celem jest znalezienie noclegu. Nie jestem już głodny, bo po drodze zjadłem warzywa w cieście za 1500 pesos. Drogo jest w tym Chile strasznie. Podobne jedzenie w Peru czy Boliwii to kosztuje 1-2 złote, a tu 7- 9 zł… W knajpie Internet chodzi przyzwoicie. Szkoda, że nic nie możemy znaleźć. Faktycznie chyba przez ten festiwal nie ma nigdzie miejsc. Znajdujemy jeden hotel z pokojem czteroosobowym za ponad 60 dolarów za wszystkich. Niestety jest daleko. Postanawiamy użyć starego, sprawdzonego sposobu: pójść i pogadać. Na misję ruszam z Tomkiem. Łażenie po hotelach jednak wiele nie daje. Znajdujemy jakieś pojedyncze miejsca, ale dla czterech osób nie ma nic. W końcu trafiamy na sympatyczny hostel. Okazuje się, że jest miejsce dla 4 osób. Cena to 10000 pesos, czyli 57 zł, ale to i tak niedrogo, w porównaniu z tym, co znaleźliśmy wcześniej. Problem jest jednak jeden: nie można w tym hostelu spożywać alkoholu. A ja nadal mam urodziny, więc jest to poważny problem. Postanawiamy iść poszukać dalej noclegu na tej uliczce, jak nic nie znajdziemy to wracamy tu. Jak nietrudno się domyślić, nie znaleźliśmy nic, więc wróciliśmy. „Nawalimy się na mieście”. Ale okazuje się, że w między czasie ktoś już zajął miejsca. W jednym hotelu dostaliśmy jeszcze namiar na jakiś (ponoć) duży hostel w drugiej część miasta. Z braku innych opcji postanawiamy to sprawdzić. Po chwili marszu docieramy na miejsce. Wita nas sympatyczny „pan hotelowy”. Okazuje się, że mają jeszcze kilka miejsc. Super. Cena to 12000 pesos, czyli prawie 70 zł… Ja pierdole … Ale co zrobisz… Te ceny raczej nie wynikały z obłożenia z okazji fiesty, ale były normalne. Przynajmniej tak pisało na ścianie hostelu.12000 pesos.  Ale miejscówka zajebista. Fajne pokoje, super ogródek, taras, knajpa… Zajebiście. Teraz musimy wrócić i zakomunikować dziewczynom, co udało się ustalić. Mówimy gościowi, że na 100% za maksymalnie 20 minut jesteśmy. Kręci trochę nosem, ale się zgadza. Lecimy, więc do knajpy, w której czeka Emila i Mery. Szybko opowiadamy im, o tym, co udało się ustalić. Oczywiście cena nikogo nie zachwyca, ale nic nie zrobimy. Zbieramy manele, lecimy do hostelu i zameldowujemy się szybko. Od razu ruszamy na miasto po zakupy. Głodny jestem nadal, nie ma też alkoholu na wieczór. Te dwie kwestie trzeba szybko załatwić. Najpierw alkohol. Idziemy w kierunku bazaru, ale ostatecznie do niego nie docieramy, bo trafiamy na sklep monopolowy. Za flaszkę 0,33 rumu płacimy 1000 pesos. No przynajmniej alkohol jest tani. Kupujemy trzy, sześciopaki piwa, 3 litrową kolę i lecimy dalej. Włóczymy się teraz po uliczkach w poszukiwaniu knajpy. Ceny jednak są abstrakcyjne. Trudno coś zjeść za mniej niż 40 zł. Już prawie decydujemy się na pizze, gdy znajdujemy sklep z pieczonymi kurczakami. Przed wejściem kolejka miejscowych, więc musi być dobre jedzenie. Stajemy w kolejce, zamawiamy całego kurczaka z największą porcją frytek za 8000 pesos. Też nie jest to tanie, ale i tak najtańsze z tego, co udało się znaleźć. Musimy chwilę poczekać, bo brakuje frytek, ale ostatecznie wracamy do hostelu z reklamówką jedzenia i plecakiem alkoholu. Hostel stworzony pod imprezę, więc już przy kurczaku (znakomitym) pękają pierwsze piwka i drinki. Do imprezy dołącza się lesbijka z Niemiec i tak się to kręci. W końcu, koło 23 „pan hostelowy” prosi nas o zakończenie imprezy. Wychodzi jednak na to, że jeszcze chwilę z nim konwersujemy, a potem wypijamy jeszcze piwko na rozchodnika i dopiero idziemy spać. Rewelacyjne urodziny!


 Fot. Tomasz Nowak



Rano budzę się z lekkim kacem, ale solidne śniadanie i zimny prysznic (woda była ciepła, ale ja wybrałem zimną) stawiają mnie błyskawicznie na nogi. Długo nam jednak schodzi wyjście z hostelu. Dzień wcześniej kupiliśmy bilety do miasta o nazwie Arica, zaraz przy granicy z Peru. Ceny w tym Chile są jednak rozbójnicze i trzeba stąd uciekać jak najszybciej. Autobus mamy o 20, więc coś trzeba robić do tego czasu. Pomysły są dwa: wynajęcie roweru i zobaczenie leżących kilkanaście kilometrów od miasta ruin. Plan niby dobry, ale ruiny nie są ciekawe. Drugi pomysł to ciepłe źródła. A w zasadzie to górska rzeka z wodą ciepłą jak zupa. Brzmi ciekawie. Na inne eskapady nie starczy nam czasu niestety. Decydujemy się ostatecznie na ciepłą rzekę. Cena za wycieczkę w to miejsce wynosi 10000 pesos. Pieniądze w moim portfelu wyparowują w nieprawdopodobnym tempie. Pierwszy raz na tym wyjeździe czuję, że tracę kontrolę nad wydatkami. Ale nich będzie. Jutro już spadamy z Chile, więc chciałbym, choć jedno miejsce tu zobaczyć. Busa mamy za godzinę, więc idziemy jeszcze po małe zakupy spożywcze oraz kupić kąpielówki. Niestety, mój, Tomka i Emilii strój do kąpania zostały w boliwijskiej terenówce. Zaopatrzeni w nowe lecimy na busa. Mery zostaje. A i zapomniałbym, ten dzień był wyjątkowy, bo była to chyba jakaś kulminacja tego festiwalu. Ulice były pozamykane, bo chodziły nimi korowody muzyków i tancerzy. Wszyscy na kolorowo poprzebierani. Niesamowita sprawa. 








 Karnawał w San Pedro de Atacama


Wsiadamy do busa kawałek dalej, pod biuro nie podjedzie, bo trwa impreza. Kierowcą jest bardzo sympatyczna babeczka. Coś tam nawet mówi po angielsku, więc jest super. Krajobraz kapitalny, choć widok na szczyt wulkanu zakrywają chmury. Jedziemy prze pustynię. Taka jak z filmów o dzikim zachodzie. Nawet kaktusy są takie same. Niesamowite. Jazdy jest z 40 minut, głównie pod górę. Gdy wysiadamy okazuje się, że jest nieco chłodniej niż na dole. Przed wejściem płacimy jeszcze za bilet 9000 pesos. To jest wejście popołudniowe, prawie o połowę tańsze niż to poranne… Na miejsce mamy jeszcze z 500 m zejścia w głąb kanionu, rzeka płynie jego dnem. Widoki przepiękne, niepokoi jednak zimny wiatr. Na dole mamy przebieralnie i zamykane szafki. Szkoda, że my nie mieliśmy żadnej kłódki i musieliśmy wszystkie cenne przedmioty nosić ze sobą, a tak to byśmy sobie zamknęli. Zostało nam powiedzenie, że im niżej zejdziemy tym woda jest chłodniejsza. W porównaniu z temperaturą w mieście, tu było zdecydowanie chłodniej, więc zaczęliśmy do najcieplejszego „basenu” . Woda krystalicznie czysta i ciepła. Niesamowite uczucie, bo to wszystko wygląda jak górski potok. Ludzi nie ma zbyt wiele, więc na spokojnie można się popluskać. Zaraz obok mamy wodospad. Żeby wejść pod niego trzeba przejść kilkanaście metrów w dół. Jest zimno, więc trzeba to zrobić szybko. Przy wodospadzie zabawa przednia, ale też jest sporo ludzi. Chwilę się pluskamy w wodospadzie, niestety na zmianę, bo ktoś musi pilnować cennych rzeczy. Potem czas mija nam na relaksie. Moczymy się w wodze. Fantastyczne uczucie. Czas oczywiście minął błyskawicznie i niemal spóźniliśmy się na busa. Orientujemy się, że jest 17 i wypadamy z basenu, żeby się przebierać. Przed nami jeszcze kawałek drogi pod górę. Ale punktualnie o 17.30 jesteśmy na parkingu. 


 Gorąca rzeka koło San Pedro de Atacama

Wszyscy na nas czekają. Ale co tam, trzeba było sobie zostać dłużej. My się nie spóźniliśmy. Ta woda wyciągnęła z nas cała energię, więc momentalnie zasypiamy. Budzę się już w mieście. Nie lubię jak mnie coś tak gwałtownie wyrywa ze snu, więc przez moment jestem nieprzytomny. Lecimy do hostelu spotkać się z Mery, robimy zakupy i biegniemy na autobus. Udaje się kupić jeszcze alkohol na drogę, co nie jest takie łatwe w San Pedro de Atacama, bo nie ma w tym mieście zbyt dużo sklepów monopolowych, a nawet jak już są, to raczej dobrze ukryte. Nasz autobus przyjeżdża punktualnie. Ładujemy się do środka i ruszamy w 9-cio godzinną podróż. Słonce jeszcze nie zaszło w 100%, więc na początku mamy przepiękne widoki. Jazdę umila nam rum z colą. Nie wytrzymuję jednak długo i wcześniej niż planowałem idę spać. 

Gdy docieramy do Aricy jest jeszcze ciemno. Mamy koło 5-tej rano. Teraz trzeba wymyślić, co robimy dalej. To, że tu nie zostajemy zostało już postanowione. Z Chile trzeba uciekać, bo nas ten kraj zrujnuje finansowo. Pozostało jedynie przeczekać do poranka, zjeść śniadanie i zdecydować gdzie jedziemy. Pierwsza cześć planu była prosta. Jedziemy do granicy. Potem do pierwszej dużej mieściny w Peru o nazwie Tacna. A potem to już nie mieliśmy pojęcia. Generalnie niedaleko Tacny jest wybrzeże i są jakieś kurorty, ale nie możemy znaleźć nic w necie. Udaje się ustalić, że w mieścinie o nazwie Boca del Rio leżącej jakieś 60 km od Tacny jest kilka hoteli i pensjonatów. Nie ma jednak opcji rezerwacji przez Internet. Nie mamy pojęcia, jakie są ceny, bo o tym też nie ma nic napisane. Stwierdzamy jednak, że jedziemy i na miejscu się okaże. Na pewno nie będzie drożej niż w Chile. Ale najpierw idziemy zobaczyć ocean, który nie jest daleko od dworca. Trochę się przejaśnia, więc wracamy w okolice dworca. Zostawiam plecak i idę szukać jakiejś knajpy z Internetem. I znajduje. Wracam do kompanii, zabieramy bagaże w wbijamy do tej restauracji. Gdy prosimy o hasło, okazuje się, że jednak Internetu nie ma. Tak chcieli nas naciągnąć, jednak my, nauczeni doświadczeniem, nic nie zamówiliśmy. Na szczęście obok jest kolejna knajpka. Zamawiamy śniadanie, napoje i ustalamy plan działania, bo tu akurat Internet chodzi dobrze. Nie spodziewałem się, że w takim kraju jak Chile będą takie problemy ze znalezieniem knajpy z WiFi… Plan jest, pozostaje realizacja. Wracamy znowu w okolice dworca autobusowego, bo widzieliśmy tam taksówki, a ponoć jest to dobry sposób na transport do Tacny. Okazuje się, że postój, na który trafiamy, jest postojem taksówek miejskich. Taksówki długodystansowe są na następnym dworcu. I tam idziemy. Na miejscu chaos. Nie wiadomo, o co chodzi. Są trzy kolejki. Najpierw zostajemy skierowani do najmniejszej. Musimy tam zapłacić podatek od przebywania (czy tam korzystania ) z dworca. 250 pesos. To jest praktyka nie tylko stosowana w Chile. W Peru i w Boliwio jest to samo. Płacimy jakąś symboliczną złotówkę za możliwość korzystania z dworca. I żeby było śmieszniej to najczęściej nam kontrolowali ten świstek, potwierdzający zapłacenie podatku, a nie bilety.  Zawsze, przed lub po kupnie biletu, udajcie się do budki, w której płacicie ten podatek. Łatwo ją zlokalizować, bo jest w centralnej części dworca i przeważnie jest do niej nieustająca kolejka. Dworzec w Arice przywitał nas jednak gigantycznymi kolejkami. Jak już napisałem wcześniej: kolejek jest trzy. Do kasy podatkowej, do taksówek i do busa. Te kolejki były tak wielkie, że podzieliliśmy się i dwie osoby stały w kolejce do busa, a dwie w tej do taksówek. Oba rodzaje pojazdów wiozą was do Tacny. Bus kosztuje 2000 za osobę, a taksówka 4000 za osobę. Okazało się, że kolejka do autobusu idzie szybciej, więc ja z Mery przenosimy się do niej. Po chwili jedziemy już w stronę granicy. Granica dosłownie za kilkanaście kilometrów. Proceder graniczny nie jest skomplikowany i wszystko odbywa się szybko. Myślę, że zeszło nam maksymalnie godzinę. Moment jazdy do Tacny i wysiadamy z autobusu. Na dworcu jednak jakaś impreza. Okazało się, że to Pisco Sour Day! Pisco sour za darmoszkę. Goście nas pytają skąd jesteśmy, robią sobie z nami zdjęcia, nagrywają filmy. W między czasie pisco sour leje się strumieniami. Wypiłem chyba z 8 takich małych kubeczków i się upiłem. Rozmawiać z panią z informacji turystycznej poszły dziewczyny. Okazało się, że faktycznie w Boca del Rio jest sporo hoteli. Cena nie powinna być wysoka, w okolicach 25 dolarów za pokój. Nam pasuje, postanowiliśmy jednak pojechać i poszukać czegoś na własną rękę. Busy do Boca del Rio odjeżdżają z innego dworca znajdującego się niedaleko. Spacer trwał może 15 minut. Za moment lokalizujemy właściwy autobus i za kolejna chwilę śmigamy już w kierunku oceanu. Droga wiedzie przez pustynię, która wpada praktycznie bezpośrednio do wody. Boca del Rio to mała mieścina pośrodku niczego. Gdy zajeżdżamy na miejsce od razu widzimy wielki napis „hotel”, żeby nie łazić daleko, od razu idziemy zapytać o cenę. 25 dolarów za dwuosobowy pokuj. Super. Nie ma, co szukać dalej. Warunki fanatyczne, do plaży bardzo blisko. Bierzemy. Chwilę się ogarniamy i lecimy na miasto coś zjeść. Znajdujemy fajną knajpkę, może nie bezpośrednio nad morzem, ale niedaleko. Zajebiste mają owoce morza i ryż z czymś… Nie wiem dokładnie, z czym ten ryż, ale bardzo mi smakował. Potem lecimy po zakupy rozrywkowe i na plaże na zachód słońca. Tak nam mija wieczór. Nasze autorskie pisco sour i szum oceanu. Siedzimy do późna w nocy. Chwilę na plaży, a potem na tarasie naszego hotelu. Relaks pełną gębą.

Oczywiście nie spieszyło mi się do wstawania. Na śniadanie idziemy na bazar. Smakołyków mnóstwo. Po raz pierwszy próbuję tamales. Jest to papka z mąki kukurydzanej w liściu, gotowana na parze. W środku mamy farsz: jakieś mięso, jakieś warzywa. Do tego pikantna salsa. Zajebiste jedzenie. Empanadas serwowane na tym bazarze też było pyszne. Był też plan na spróbowanie ceviche – surowej marynowanej ryby z warzywami. Jakoś jednak ten bazar nie przekonał mnie do jedzenia surowej ryby. Po śniadaniu lecimy na plaże. Pogoda piękna, słonce świeci. Woda w oceanie chłodna, ale i tak ciepła w porównaniu z naszym Bałtykiem. Fale, jak to w oceanie, wysokie, więc zabawy jest mnóstwo. Po kilku godzinach uciekamy jednak ze słońca, bo robi się za ciepło. Chcemy uniknąć oparzeń słonecznych. Nie udaje się. Potem znowu relaks, drinki, obiad na bazarku, wieczór na plaży i odpoczynek na tarasie. 

 Odpakowane z liścia tamales.

 Najpyszniejsze empanadas smaży się na głębokim oleju.





 Plażowanie w Peru
Dzień następny okazał się bolesny. Oparzenia słoneczne były dość poważne. Nawet u mnie. Smarowanie naszymi kremami niewiele dały, więc trzeba się było udać po bardziej profesjonalną pomoc. Przy okazji zaliczyliśmy śniadanie na bazarku. Dziś był dzień powrotu do Tacny. Nie spieszyło nam się jednak nigdzie, więc poszliśmy jeszcze na plażę, na spacer, na obiad, na piwko i to nie jedno. Po południu poszliśmy odebrać bagaże i niemal przed samym wejściem do hotelu łapiemy autobus powrotny. Nie ma on ustalonego miejsca postoju. Po prostu jedzie przez centrum i wzdłuż plaży a dyżurny krzykacz wrzeszczy: „Tacna! Tacna!”. Po godzinie drogi jesteśmy na miejscu. Mamy zarezerwowany apartament z kuchnią i łazienką, więc fajnie. To mi się podoba. Wysiadamy z busa i od razu ładujemy się do taksówki. Dajemy gościowi adres i jedziemy. Gość nie może znaleźć właściwego miejsca. Aby nie dopłacać wysiadamy w pobliżu i już z pomocą mamy i GPS-u ogarniamy właściwe miejsce. Problem w tym, że jest to jakieś zadupie z prywatnymi domami. Udaje się jednak dogadać, że to właściwe miejsce i jakiś dziadek dzwoni po kogoś, do kogo należy ten pensjonat, czy hotel, czy co to tam było… Przychodzi babka i oświadcza, że ma naszą rezerwacje, ale w wyniku pomyłki nie ma wolnych miejsc. Proponuje nam jakiś hotel na drugim końcu miasta i to jeszcze za dopłatą. No chyba sobie żartuje. Podłączamy się do Internetu i sami znajdujemy sobie nocleg. Ona ma nam tylko anulować naszą rezerwację żebyśmy nie musieli płacić za nocleg, którego nie wykorzystaliśmy. Zamawia nam też taksówkę. Niby miło z jej strony, ale zanim to wszystko udało się załatwić, to mija ponad godzina, bo babka po angielsku nic nie rozumie. W końcu przyjeżdża transport. Ona obiecuje, że rezerwacja zaraz będzie skasowana. My jedziemy do kolejnego hotelu. Na szczęście nie jest drogi, warunki są super. Oparzenia dają się nam we znaki, więc nie narzekamy, nie wybrzydzamy tylko bierzmy co jest, ogarniamy się i idziemy spać.
Poranek był dla mnie już mniej bolesny. Wstałem wcześniej i ruszyłem na poszukiwanie jedzenia. Na szczęście tuż za rogiem swoje stoisko mała babka z najlepszymi bułeczkami wyjazdu. Opcji było bardzo dużo: z jajkiem z frytkami, z jakimś „kebabem” z kiełbaskami, z warzywami. Bułka plus chicha morada, to wydatek 2-3 soli. Śniadanie zaiste królewskie. Tak dobrych bułek nie jadłem ani wcześniej, ani później. Najedzeni zamawiamy taksówkę i jedziemy do centrum. W tym mieście nie ma za wiele, ale my (w sensie ja i Tomek) znaleźliśmy sobie muzeum dla siebie. Muzeum Kolei. To je mieliśmy zwiedzać. Wysiadamy z taksówki przy katedrze. Jak zwykle wielki „Europejski” kościół jest w centrum, na głównym placu. Dodatkowo w Tacnie mamy wielki łuk – upamiętniający bohaterów wojny o Pacyfik. A i mamy jeszcze fontannę. I to tyle. Naszym zadaniem jest znaleźć przyjemną knajpkę dla dziewczyn, które poczekają na nas, a my pójdziemy w tym czasie do muzeum. Nie jest to proste, ale w końcu się udaje. Zostawiamy dziewczęta przy kawie i empanadas, a my idziemy do muzeum. Niestety jest w remoncie. Nie byłem zachwycony, chciałem je zobaczyć, choćby ze względu na to, że są w nim lokomotywy znane z dzikiego zachodu. U nas takich nie zobaczymy. Szkoda wielka, zaglądnęliśmy przez dziurę w płocie. Faktycznie lokomotywy stoją, ale wszystko wokoło, to wielki plac budowy. Trudno. Wracamy, więc do knajpy, w której zostawiliśmy dziewczyny. Ustalamy wspólnie, że w takim razie wyjeżdżamy z tej Tacny, bo nic tu nie ma ciekawego. Trzeba tylko wymienić kasę i zrobić zakupy na drogę. Znowu jesteśmy ochotnikami. Lecimy z Tomkiem najpierw do banku, a potem do supermarketu. Po drodze, przy głównej ulicy stoi taka lokomotywa, jaką chciałem zobaczyć. Co prawda tylko jedna i za ogrodzeniem, ale powiedzmy, że jestem zadowolony. W markecie robimy spore zakupy żywieniowo – rozrywkowe. Część zakupów rozrywkowych otwieramy od razu, więc wracamy już w doskonałych humorach. Dokupujemy jeszcze zestaw empanadas na drogę, łapiemy taksówkę i śmigamy na dworzec. Na miejscu okazuje się, że bezpośredni autobus mamy za dosłownie 20 minut. 




 Centralny plac Tacny. 


 Choć jedną lokomotywę udało się zobaczyć.
Kupujemy szybko bilety (25 soli) i już po chwili jedziemy autobusem firmy Flores. Całkiem przyzwoite warunki, nie ma wielkiego syfu. Jestem miło zaskoczony. Po drodze widoki bardzo ładne, cały czas pustynia i góry. Mieliśmy jechać 5 godzin, a jechaliśmy ponad 7 w wyniku czego jakoś po 21 jesteśmy w Arequipie. Od razu orientujemy się w busach do Puno, łapiemy taksówkę (10 soli do centrum) i jedziemy pod hostel. Tym razem mieliśmy zarezerwowany. Kierowca wysadza nas pod samymi drzwiami. Hostel Wild Rover to miejsce, które zdecydowanie polecę imprezowiczom. Ja już do nich nie należę, ale jak ktoś lubi imprezy do rana, to ten hostel jest dla niego. Do baru schodzi się na dół, co chwilę mamy na coś jakby happy hour, codziennie inna impreza. W hostelu mamy też restaurację, dzienny bar przy basenie. Basenie! My za nocleg płaciliśmy 7,5 dolara w dormie. Cena, więc też przyzwoita. No i basen! Jednak my ruszamy na miasto coś zjeść. Rzucamy okiem na centralny plac miasta wpisany na listę UNESCO. Faktycznie ładny. I zagadka: jaki budynek stanowi centralny punkt placu? Katedra… Ale rynek naprawdę piękny. Wszystko zajebiście podświetlone. I teraz ciekawostka: stare miasto w Arequipie zostało w 2000 roku wpisane na listę UNESCO, a w 2001 wielkie trzęsienie ziemi zrównało całą starówkę z zmienią. Więc to, co teraz oglądamy, to jest niedawna  odbudowa. Włóczymy się chwilę po rynku, jednak głód wygrywa. Dziś czas na pizze! Chodziła już a mną od kilku dni. Wybieramy niewielką knajpę przy głównym deptaku. Okazuje się, że prowadzi ją Rumun. Jak to ścieżki losu człowieka są niezbadane. Rumun prowadzi włoską pizzerię w Peru. Stara się gość bardzo, jednak pizza nie najlepsza. Najadam się tak trochę. Wracamy do hostelu, wypijamy trochę rumu z colą nad basenem i idziemy spać. Nie jest to proste, bo pod nami, w knajpie trwa impreza. 



 Pięknie oświetlona katedra w Arequipie.

Wysypiam się dobrze mimo wszystko. Rano prysznic, niewielkie pranie. Nigdzie się nam nie śpieszy, więc ostatecznie wychodzimy z hostelu koło południa. Zastanawiamy się nad ogarnięciem jeszcze jednej wycieczki do Kanionu Colca. Opcji jest oczywiście mnóstwo, nawet 3 dniowy trekking można sobie ogarnąć. My jednak chcemy dowiedzieć się czegoś o jednodniowej wycieczce. Nie jest ona tania, a my już groszem nie śmierdzimy. Dodatkowo trzeba wstać o godzinie 2-giej w nocy, żeby tam pojechać… No chyba jednak nie… Darujemy sobie. Ja nie miałem ciśnienia. W sumie to nikt nie miał. Zapewne jest to ładne miejsce, ale my mamy cały czas ładne miejsca. Sama Arequipa coraz bardziej zaczyna mi się podobać. Mamy ładne, ale zatłoczone od turystów stare miasto, ale zaraz obok mamy już fajne uliczki, w których można się zgubić i zobaczyć ciekawe rzeczy. Główne atrakcje, to Klasztor św. Katarzyny. Wstęp 40 soli. Żeby był najpiękniejszy, to nie mam zamiaru płacić za klasztor ponad 40 złotych. Dajcie spokój. Do kościołów też nie chce mi się chodzić, bo wszystkie podobne. Ale mamy bazar. I tam się udajemy. Na tym bazarze mamy coś wyjątkowego, bo serwują tam ponoć koktajl z żaby. Uwierzcie mi, że obszedłem ten bazar we wszystkie strony i go nie znalazłem. Przeczytałem o nim na blogu loswiaheros.pl. Dzięki za informację, ale nigdzie nie wdziałem nawet żywej żaby. Założyłem, że ma być to jakiś koktajl leczniczy, więc szczególnie wnikliwie przeglądnąłem wszelkie stoiska z ziołami, eliksirami, naparami, nalewkami i nic. Albo to zły bazar, albo to nie sezon na żaby, albo ja jestem ślepy… Byłem niepocieszony. W czasie moich poszukiwań reszta ekipy zajadała się przysmakami takimi jak rocoto relleno - pikantna papryczkę faszerowaną z mięsem. Tomka i Emilie znalazłem, gdy już kończyli jedzenie, ale spróbowałem sobie dwa gryzy tej ponoć strasznie pikantnej papryczki. Nie była bardzo pikantna, ale była smaczna i do niej serwowano bardzo dobrą zapiekankę z ziemniakami. Wydaje mi się, że Arequipa chyba słynie z ziemniaków, bo tak wielkiej ilości ziemniaczanych przekąsek nigdzie indziej nie spotkałem. Przed bazarem stały dwie budki serwujące właśnie takie przysmaki. Były to rozgniecione ziemniaki smażone na głębokim oleju z farszem w środku, do tego pikantny sos, a koszt 1 sol. Za takie pyszności. Niesamowite. Zjadłem trzy i miałem dość. Za 3… 3 zł i kilkanaście groszy… Przed nami jednak dalsze zwiedzanie. 


 Klasztor Santa Catalina

 Jeszcze raz katedra...







 Bazarek.

Celem na dziś jest punkt widokowy oraz świnka morska na talerzu. Kierunek obu tych atrakcji jest podobny. Musimy przejść przez rzekę i wejść w sąsiednią dzielnice. Gdy wychodzimy nieco wyżej okazuje się, że pogoda sprawia, że wulkanów i tak nie widać. Generalnie mało, co widać i rezygnujemy z tarasu widokowego. Na knajpkę specjalizującą się w świnkach morskich z głębokiego oleju trafiamy jednak szybko. Knajpka nazywała się La nueva Palomino i była bardzo chwalona w Internecie. Tam postanowiliśmy spróbować cuy. Czekałem na to długo, bo nie wyobrażałem sobie wizyty w Peru bez spróbowania tego niezwykłego dania. Wbijamy do knajpy, musimy chwilę poczekać, bo nie ma wolnego stolika. W końcu wchodzimy, zamawiamy i czekamy. Zamówiliśmy jedną na całą ekipę. No nie do końca na całą, bo Mery nie chciała. Dziwi mnie niezmiernie taka postawa. Mamy okazję spróbować czegoś absolutnie nie do pomyślenia w Europie. Spróbować, nie zjeść całą świnkę morską. W każdym razie we trójkę zrzucamy się na to danie. Kosztuje 50 soli, więc dość dużo. I w końcu jest. Wygląda jak usmażony szczur. Niezbyt apetycznie. Do tego mamy cebule, ziemniak, kukurydzę i pikantną salsę. Próbuje pierwszy. W smaku jak żylasty kurczak. Skórka za to chrupiąca i fajnie przyprawiona. Zmagaliśmy się z tą świnką chwilę. Nikt się nie najadł, nikt nie był zadowolony ze smaku. Ale świnki morskiej spróbowałem. Wdziałem jednak, że za chwilę będę szukał budki z empanadas. Świnkę popiliśmy piwem Arequipena, które było raczej niesmaczne. 



 Kawia domowa (Cavia porcellus)

Po „obiedzie” ruszamy na dworzec, bo musimy kupić bilety na jutrzejszy autobus do Puno. Zaraz przed knajpą łapiemy taksówkę i jedziemy na dworzec. Kupujemy bilety i wracamy z powrotem. Jutro mamy autobus o 22. Super. Wracamy do centrum idziemy się chwilę zrelaksować w hostelu a potem ruszamy znowu na miasto. Dziś mamy jednak odmienne preferencje, co do wszystkiego, więc odłączam się od grupy i idę własnymi drogami. Zdecydowanie muszę polecić włóczenie się uliczkami wokół rynku a nawet można odjeść trochę dalej. Mi np. udało się znaleźć sklep z przebraniami na karnawał. Nie tylko sklep, bo całą manufakturę wytwarzającą te kostiumy. Fajne miejsce. Łaziłem po uliczkach do późna, zjadłem coś w między czasie i koło 23 byłem w hotelu. Chwilę na ogarnianie i idę spać. Impreza na dole w pełni, a ja się zastanawiam: „Czy ja kurwa naprawdę jestem taki stary?”. Nie. Po prostu dojrzałem do tego, żeby mieć wyjebane na takie spędzanie wolnego czasu. 

Poranek zaczyna się późno. Trzeba się przeprać, umyć, przepakować. Dziś to nam się kompletnie nigdzie nie spieszy, więc do popołudnia siedzimy na basenie. Woda niespecjalnie ciepła, ale mamy basen i trzeba skorzystać. Popołudniu wychodzimy na miasto. Najpierw coś zjeść na bazar, a potem w końcu planujemy dotrzeć na ten punkt widokowy. Mimo że pogoda nadal kiepska, to postanawiamy spróbować. Idzie się dokładnie tak samo, jak wczoraj „do świnki”, jednak my robimy kilka rund po mniejszych uliczkach. W końcu wychodzimy na niewielkie wzniesienie. Punkt widokowy. Miasto faktycznie prezentuje się ładnie, niestety wulkanów nie widać. Ani jednego. Szczególnie chciałem zobaczyć ten o zajebistej nazwie El Misti (5822 m n.p.m). Szkoda wielka.

Na pocieszenie robimy sobie na ławce przerwę na pisco z limonką, a dosłownie za rogiem zatrzymujemy się, żeby zjeść talerz świeżutkich picarones. Naprawdę posmakowały mi te „pączki”. Akurat był tłusty czwartek. Święto, które obchodzę, co roku hehe. Picarones w niczym nie przypominały mamusinych faworków, ale też były znakomite.



 
Magia tworzenia picarones.


Dalej włóczymy się po uliczkach, robimy zakupy w markecie i wracamy pomału do centrum. Mamy jeszcze jedną atrakcję do zobaczenia o której odwiedzałem się poprzedniego wieczora. Przy głównym placu są dwa kościoły: wielka katedra i jeden mniejszy kościół, dosłownie po przepoczciwej stronie. W tym kościele warto znaleźć wyjątkowy obraz "Ostatnia Wieczerza" na którym to Pan Jezus z apostołami posila się świnka morską. Warto poszukać tego malowidła bo w całym Peru (i pewnie na całym świecie) są jedynie takie trzy. Oprócz Arequipy jeszcze w Limie i w Cusco. Warto się wysilić hehe.



 Pan Jezus i świnka morska. 
Ponieważ wczorajsza pizza mnie nie usatysfakcjonowała, dziś postanowiłem załatwić sprawę jak należy. Idziemy do miejsca gdzie pizza jest zawsze taka sama i zawsze zajebista. Pizza Hut! Można się ze mnie śmiać, ale nic na to nie poradzę. Uwielbiam pizze i zawsze, w dłuższej podróży za nią zatęsknię. Tak było rok temu w Wietnamie, po trzech tygodniach kupiłem chyba najdroższa moją pizze w życiu właśnie w Pizza Hut, bo taki miałem smak na to danie. I tak było i tym razem, choć na szczęście pizza nie kosztowała 17 dolarów. Była znakomita. Po posiłku lecimy do hostelu odebrać bagaże i do razu łapiemy taksówkę na dworzec. Nie mamy jednak zrobionego drinka, więc tym razem na misję idę ja i Emilka. Wychodzimy z dworca, chowamy się za drzewem, wyściskamy limonki i mieszamy je z pisco, cukrem i 7UP. To nasza wersja pisco siur. Też dobra. Wracamy na dworzec zaopatrzeni w dwa litry tego specyfiku. Za chwilę podjeżdża autobus a my popijamy naszego drinka na wygodnych siedzeniach. Miało nam zostać na jutro, ale w wyniku zaciekłej konwersacji wypiliśmy wszystko, a potem dopiero poszliśmy spać.


Liczyłem na to, że może autobus się trochę spóźni. Niestety. W Puno jesteśmy punktualnie o 4 rano… Do hostelu jeszcze nie pójdziemy, więc nie pozostaje nic innego, jak przeczekać tak do 7-mej na dworcu. Odbieramy bagaże i znajdujemy wolne miejsca w oddalonym od głównej hali korytarzu. Nie mamy jednak za wiele spokoju, bo koło nas otwierają się powoli kolejne biura, z których pracownicy wykrzykują nazwy miast, do których odjeżdżają ich autobusy. Nie da się spać. Jest też zimno… Jedyny plus, jest taki, że w wyniku awarii, nie było prądu przez jakieś półtorej godziny. Dało to trochę komfortu, nie ułatwiło jednak spania. Kolo 7-mej stwierdzamy, że dłużej się tak nie da. Idziemy do hostelu. Droga nie jest daleka. Poranek w Puno wita nas lekkimi opadami deszczu oraz zimnem… Przez ostatnie kilkanaście dni mieliśmy upały, a teraz było tak z 10 stopni… Spora zmiana. Samo Puno, na pierwszy rzut oka nie wydaje się ładne. Przynajmniej trasa z dworca autobusowego. Gdy zbliżamy się do centrum, na ulicach robi się gwarniej i kolorowej. Mimo pochmurnej pogody okoliczne pagórki robią przyjemne dla oka wrażenie. Docieramy do hostelu. Jeszcze nie możemy się zameldować, więc czekamy w przestronnej jadalni. Jemy śniadanie, chwilę się relaksujemy a mnie już szlak trafia. Wstaje i wychodzę na spacer. Nie mogę już tak siedzieć bezczynne, chce mi się spać, więc muszę coś robić. Idę na rynek. Oczywiście standard: plac, katedra, fontanna. Idę w kierunku tarasu widokowego, ale rezygnują z wychodzenia na górę, bo zapewne pójdziemy tam wszyscy. Obieram kierunek na bazar, ale większość stoisk jeszcze zamknięta. Lokalizuje też supermarket: ta wiedza może się potem przydać. Włóczę się trochę po uliczkach. Znajduję otwartą agencję turystyczną i pytam, z ciekawości o wycieczkę na wyspy Uros. 20 soli, możemy jechać nawet za godzinę. Spoko. Zastanawiałem się nad odwiedzeniem jeszcze wyspy Taquile lub Amantaní, ale na dziś już wszystkie wycieczki na te wyspy odpłynęły. Jak coś to dopiero jutro. Dowiaduje się jednak, że warto się udać na przystań i tam się dowiedzieć wszystkiego. Wracam, więc z tą wiedzą do hostelu. Wypijam kolejne dwie herbaty z koki. Wysokość znowu daje się we znaki, bo jesteśmy na ponad 3800 m n.p.m. Zabieram Emilie i Tomka i razem ruszamy oglądać Puno. Idziemy razem na rynek, a potem w kierunku bazaru. Już więcej stoisk jest otwartych, więc można sobie pospacerować. Puno ma niewielki bazar, ale wszystko, co nam jest potrzebne, na nim znajdziemy. Ja też zacząłem się rozglądać za rzeczami, które planowałem przywieźć do Polski. Po bazarku idziemy na przystań. I faktycznie, wszystkie statki na Taquile i Amantaní już odpłynęły. A konkretnie to odpływają o 7.30, a wracają jakoś koło 17-tej. Czyżby znowu wstawanie o wczesnej godzinie? Zastanowię się… Za to łódki na Uros odpływają, co chwilę. Bilet kosztuje w dwie strony 10 soli, oraz od razu kupujemy bilet wstępu za 5 soli. Spoko. Decydujemy, że jutro na pewno gdzieś płyniemy. Jak się uda wstać na 7.30, to ogarniamy dalsze wyspy, a jak nie to płyniemy na Uros. Nie ma ciśnienia…  Zaopatrzeni w wiedzę idziemy na bazar z pamiątkami. Chciałem sobie kupić peruwiańską czapkę – nie ukrywam. Plus jeszcze kilka drobiazgów do rozdawania. Żadna z czapek jednak mnie nie przekonała. Emilia zrobiła jakieś niewielkie zakupy. I to tyle. Wracamy powoli w kierunku hostelu, bo już po 12, czyli możemy się meldować. Trafiamy jednak na kolejny bazarek, tym razem spożywczy i schodzi nam dłużej. Trafiamy też na knajpkę serwującą pewien smakołyk: smażoną na głębokim oleju papkę ziemniaczaną faszerowaną mięsem, warzywami i jajkiem, podawaną z marchewką. Ale to było dobre! Do tego majonez, musztarda i jakiś pikantny sos. Wspaniałe! Ja się najadłem, choć jeszcze jednego ziemniaka bym wcisnął. Jeden ziemniak z surówką kosztował 1,5 sola… Zdecydowanie musimy tu wrócić. Jakby jeszcze tego było mało, to za rogiem pani robiła churrosy… Jak można było nie kupić porcji za 2 sole… No nie da się hehe. Wracamy do hostelu, żeby w końcu się zameldować. 




 Pierwsze kadry z Puno.

 
Wariancja na temat ziemniaka.
Na miejscu okazuje się, że mamy pokój czteroosobowy. Spoko, bo za tą samą cenę, co dorm. Ogarniamy się, przepakowujemy i lecimy na miasto coś zjeść. Znowu hehe. Zapomniałem napisać, że i w Puno odbywa się festiwal, fiesta czy coś takiego. Impreza nazywa się Festividad de la Virgen de la Candelaria i jest to dziwaczne połączenie katolickiego święta maryjnego z inkaskimi wierzeniami sprzed chrześcijaństwa. Impreza polega na tym, że przez cały dzień ulicami Puno chodzą grupy muzyków i tancerzy. Kulminacja następuje późnym wieczorem, ale to nie znaczy, że impreza się kończy. Goście grają, tańczą i śpiewając całą noc. Całe miasto jest kolorowe i głośne. Na każdym kroku spotykamy dziwnie ubranych ludzi. Trudno przejść przez ulicę, trudno przecisnąć się przez centralny rynek czy deptak. My idziemy do ścisłego centrum, bo musimy wymienić pieniądze. Udaje się to zrobić po niezłym kursie. Zaraz obok znajdujemy knajpę. Kusi nas darmowe pisco sour na start, oraz pizza z alpaką. Alpaki jeszcze nie próbowałem. Zamawiamy, więc z Tomkiem pizze z alpaką na dwóch (pól z alpaką, pól americana, bo nie wiemy czy dobra ta alpaka). Emila zamawia steka z alpaki, a Mery rybę. Darmowe pisco sour też super. Pizza znakomita. Pieczona w piecu na drewno. Alpaka trochę dziwna, ale smaczna. 

 
Stek z alpaki.

Pół pizzy z alpaką.

 
Trucha


Najedzeni lecimy jeszcze na punkt widokowy. Pogoda jednak trochę się psuje, więc po kilu zdjęciach złazimy na dół. W centrum obserwujemy kolorowe pochody muzykantów. Dziewczyny chcą iść na bazar z pamiątkami kupować swetry, więc ja stwierdzam, że mi się nie chce… Ja robię szybko zakupy, a nie… No nie lubię takiego shoppingu, nawet w Peru. Oni idą na zakupy, ja wracam do hostelu. Po zakupach spotykamy się na miejscu, wypijamy resztki pisco i idziemy spać. Budzik nastawiony na 6-tą rano, ale umawiamy się, że jak zadzwoni to zdecydujemy, co robimy. 




 Widok na miasto i jezioro. 






Uliczki Puno.

Całą noc trwała impreza, my mieliśmy pokój z oknami na główną ulicę, więc za bardzo się nie wyspałem. Gdy budzik zadzwonił zgodnie stwierdziliśmy, że śpimy dalej. Koło 9-tej jednak zewlekliśmy się na śniadanie, a potem ruszamy na wybrzeże. Choć to Uros pasuje zobaczyć. Przed kupieniem biletów na łódkę wstępujemy jeszcze na bazar z pamiątkami. Oczywiście wczorajsze zakupy nie zostały dokończone. Na szczęście ja w końcu dostrzegam taką czapkę, jaką chciałem. Ponieważ pani ma niezłe ceny, dokupuję jeszcze parę pierdółek na prezenty i ja już mam zakupy z głowy. Dziewczęta jeszcze nie, ale jednak postanawiamy iść na ten statek. Kupujemy bilety w kasie i zaraz jesteśmy na łódce. Nie miałem jakiś specjalnych oczekiwań, co do wysp Uros. Po prostu ciekawiło mnie to, że ludzie postanowili wynieść się z lądu i zamieszkać na własnoręcznie wykonanych wyspach. Sama ta idea bardzo mi się podoba.   Widoki z łódki bardzo ładne, zdziwiony jestem czystością wody. Do wysp płynie się z Puno pól godziny, więc po chwili niewielkie domki majaczą na horyzoncie. 







 Droga na Uros
Ciekaw jestem, co dalej? Wysadzą nas gdzieś i będzie można sobie pospacerować czy co? Dobijamy do brzegu jednej z maleńkich wysepek. Jest na niej dosłownie trzy domy. Siadamy sobie w kółko na pniakach drzew. Wita nas okropnie gruba pani. Opowiada o tym jak wyspy są zbudowane. Pokazuje jakieś pierdółki, które ponoć wyrabiają na miejscu. Zaprasza do zakupu… Ja nie chcę niczego kupować. Włóczę się, więc po centralnym placu 5 na 10 m . Oglądam chatki, robię kilka zdjęć. Za chwilę do wyspy dobija jakaś dziwna łudź zrobiona z dwóch tratw. Dziwna konstrukcja. Gruba pani mówi, że za 15 soli płyniemy dalej. My mówimy, że nie mamy 15 soli i sobie popłyniemy „naszą” łódką. Pani dostrzega, że jesteśmy uparci i po cichu mówi: „To po 5 soli od każdego, tylko nie mówcie nikomu”. Tak więc zabraliśmy się na łódkę za 1/3 ceny. 






 Wygląd typowej wyspy.

Na łódce też oczywiście biznes. Trójka małych dzieci śpiewa piosenkę, po czym podchodzą do każdego i proszą o pieniądze. Ja im dałem cukierki, jednak to najwyraźniej nie wystarczyło. Śmiesznie to wyglądało, gdy dzieciaki przy mnie dzieliły się „łupem”. Rejs tą trzcinową konstrukcją trwał może z 20 minut. Dopływamy do kolejnej wyspy, na której jest sklep i knajpa. My wszytko mamy ze sobą, więc nie chcemy nic zamawiać. Po wyspie w sumie nie ma gdzie łazić. Odwiedzam tylko kibelek, który również trochę mnie odrzuca. Nie ze względu na wygład, choć to też. W kiblu jest zatrudniony pewnie 10-cio letni chłopiec, którego zadaniem jest spłukiwać wiadrem kible… Smutne trochę. Wracamy, więc na łódkę, bo nie mamy zamiaru ani nic zamawiać, ani kupować. Zajmujemy sobie miejsce na dachu łódki. Tak, jest taka opcja. Podczas powrotu już zaczynają się dyskusje. Warto na to Uros jechać, czy nie warto? Ja jestem zdania, że warto. Zobaczyć konstrukcję tych wysp, poczuć jak „ziemia” pod stopami się buja i zapada… Niewątpliwie fajne doświadczenie. Zdaje sobie sprawę, że jest jednak duża grupa ludzi, która powie: „Mnie takie komercyjne atrakcje nie interesują”. Co kogo kręci? Ja uważam, że nie ważne czy komercyjne, czy nie komercyjne, ważne że nas to interesuje. Trochę mnie tylko raziły w oczy te dzieciaki, które ewidentnie są wykorzystywane do zarabiania kasy. Ale jeśli dzięki temu mają mieć na zeszyty do szkoły, czy na ubrania, to w zasadzie nie mam nic przeciwko. 

 Rejs "lokalnym" transportem. 




 Droga powrotna do Puno.

Wysiadamy na wybrzeżu i postanawiamy lecieć na ziemniaki obczajone wczoraj. Oczywiście bez kolejnej wizyty na bazarze się nie obeszło. Kolejne szaliki, chusty i swetry zostały zakupione. Ale nie ma się, co dziwić. Zajebisty sweter z alpaki (oby) za 30 – 40 soli. Śmieszna cena. W końcu udaje się towarzystwo wyciągnąć z tego bazaru, lecimy „na ziemniaka, lub dwa”, a „ziemniak” zamknięty… Ale mi było przykro… Na pocieszenie chciałem zjeść churrosa, ale też nikt ich nie sprzedawał. Lecimy, więc zostawić sprawunki w hostelu, a następnie na zakupy. Na bazar i do supermarketu. W hostelu robimy obiad, a potem idziemy jeszcze pooglądać trochę tancerzy. Tak w zasadzie kończy się nasza przygoda w Puno, bo jutro o 5-tej rano ruszamy na lotnisko. I teraz będzie trochę spraw technicznych. Samolot mamy z Juliaci oddalonej o 40 km od Puno. Początkowo mieliśmy właśnie tam spędzić ostatnią noc. Okazuje się jednak, że Juliaca to strasznie brzydkie miasto. I niespecjalnie bezpieczne. Na szczęście nie musimy tego robić. Możemy pojechać taksówką bezpośrednio z Puno na lotnisko. Koszt taksówki to 100 soli, czyli po 25 na osobę. Super. Nocleg w Juliace też nie jest tani, więc taka opcja wydawała się najlepszą. Jest jeszcze opcja, żeby pojechać colectivo. Nie wiem, czemu wyjeżdża ono z Puno dopiero o 6-tej rano. Samolot do Limy jest o 8-mej, wiec daje nam to niezmiernie mały margines błędu. Jesteśmy w Peru, oni się nie spieszą, na drogach się może zdarzyć wszystko. Decydujemy się więc na pewniejszą taksówkę, którą załatwimy w każdym hotelu, hostelu czy biurze podróży. Wszędzie powinna ona kosztować 100 soli. Tak można to zrobić. Może nie najtaniej, ale najpewniej.

Jutro już rozpoczynam trzydniowy powrót do domu…