Witamy w Chile! Dziś rano temperatura była minusowa, a teraz
mamy jakieś 25 stopni. Wystarczyło zjechać z gór. Niesamowita zmiana. Po
kontroli granicznej wsiadamy znowu do busa, który rozwozi wszystkich po mieście.
My nie wiemy gdzie wysiadać, bo nie mamy zarezerwowanego noclegu. Wysiadamy,
więc w centrum.. Nie w ścisłym centrum, ale do rynku mamy 5 minut na piechotę.
Pierwsze wrażenia: to miasto, to jedna wielka impreza, trafiliśmy na karnawał.
Na rynku i we wszystkich pobocznych uliczkach mnóstwo ludzi. Turyści i
uczestniczy festiwalu w niesamowicie kolorowych strojach. Mnóstwo knajp i
restauracji. W porównaniu z Boliwią to rzuca się w oczy czystość i porządek. My
kierujemy się do pierwszej lepszej knajpy: trzeba się przebrać w lżejsze
stroje, podłączyć się do Internetu, znaleźć jakiś nocleg i coś zjeść, bo
umieramy z głodu. Niestety okazuje się, że lokal nie ma Internetu. Postanawiamy
jednak zostać, choć na moment. Zamawiamy sobie mohito, bo w końcu dalej
świętuje urodziny. Zmywamy się jednak szybko, bo ważne rzeczy mamy do
ogarnięcia. Okazuje się, że znalezienie lokalu z Internetem nie jest łatwe. Co prawda
na rynku mamy bezpłatny Internet, ale korzysta z niego tyle ludzi, że w zasadzie
nie działa. Długą chwilę łaziliśmy po knajpach, żeby zlokalizować taką z WiFi.
W końcu jest. Ceny wysokie, ale nich będzie. W między czasie wymieniliśmy kasę.
Ceny w Chile są skomplikowane, bo liczy się je w 1000-cach. 1000 pesos to na dzień
dzisiejszy 5.71. W knajpce zatrzymuje my się na piwo, a naszym głównym celem
jest znalezienie noclegu. Nie jestem już głodny, bo po drodze zjadłem warzywa w
cieście za 1500 pesos. Drogo jest w tym Chile strasznie. Podobne jedzenie w
Peru czy Boliwii to kosztuje 1-2 złote, a tu 7- 9 zł… W knajpie Internet chodzi
przyzwoicie. Szkoda, że nic nie możemy znaleźć. Faktycznie chyba przez ten
festiwal nie ma nigdzie miejsc. Znajdujemy jeden hotel z pokojem czteroosobowym
za ponad 60 dolarów za wszystkich. Niestety jest daleko. Postanawiamy użyć
starego, sprawdzonego sposobu: pójść i pogadać. Na misję ruszam z Tomkiem. Łażenie
po hotelach jednak wiele nie daje. Znajdujemy jakieś pojedyncze miejsca, ale
dla czterech osób nie ma nic. W końcu trafiamy na sympatyczny hostel. Okazuje się,
że jest miejsce dla 4 osób. Cena to 10000 pesos, czyli 57 zł, ale to i tak
niedrogo, w porównaniu z tym, co znaleźliśmy wcześniej. Problem jest jednak
jeden: nie można w tym hostelu spożywać alkoholu. A ja nadal mam urodziny, więc
jest to poważny problem. Postanawiamy iść poszukać dalej noclegu na tej uliczce,
jak nic nie znajdziemy to wracamy tu. Jak nietrudno się domyślić, nie
znaleźliśmy nic, więc wróciliśmy. „Nawalimy się na mieście”. Ale okazuje się,
że w między czasie ktoś już zajął miejsca. W jednym hotelu dostaliśmy jeszcze
namiar na jakiś (ponoć) duży hostel w drugiej część miasta. Z braku innych
opcji postanawiamy to sprawdzić. Po chwili marszu docieramy na miejsce. Wita
nas sympatyczny „pan hotelowy”. Okazuje się, że mają jeszcze kilka miejsc.
Super. Cena to 12000 pesos, czyli prawie 70 zł… Ja pierdole … Ale co zrobisz…
Te ceny raczej nie wynikały z obłożenia z okazji fiesty, ale były normalne.
Przynajmniej tak pisało na ścianie hostelu.12000 pesos. Ale miejscówka zajebista. Fajne pokoje, super
ogródek, taras, knajpa… Zajebiście. Teraz musimy wrócić i zakomunikować dziewczynom,
co udało się ustalić. Mówimy gościowi, że na 100% za maksymalnie 20 minut
jesteśmy. Kręci trochę nosem, ale się zgadza. Lecimy, więc do knajpy, w której
czeka Emila i Mery. Szybko opowiadamy im, o tym, co udało się ustalić. Oczywiście
cena nikogo nie zachwyca, ale nic nie zrobimy. Zbieramy manele, lecimy do
hostelu i zameldowujemy się szybko. Od razu ruszamy na miasto po zakupy. Głodny
jestem nadal, nie ma też alkoholu na wieczór. Te dwie kwestie trzeba szybko
załatwić. Najpierw alkohol. Idziemy w kierunku bazaru, ale ostatecznie do niego
nie docieramy, bo trafiamy na sklep monopolowy. Za flaszkę 0,33 rumu płacimy 1000
pesos. No przynajmniej alkohol jest tani. Kupujemy trzy, sześciopaki piwa, 3
litrową kolę i lecimy dalej. Włóczymy się teraz po uliczkach w poszukiwaniu
knajpy. Ceny jednak są abstrakcyjne. Trudno coś zjeść za mniej niż 40 zł. Już
prawie decydujemy się na pizze, gdy znajdujemy sklep z pieczonymi kurczakami.
Przed wejściem kolejka miejscowych, więc musi być dobre jedzenie. Stajemy w
kolejce, zamawiamy całego kurczaka z największą porcją frytek za 8000 pesos.
Też nie jest to tanie, ale i tak najtańsze z tego, co udało się znaleźć. Musimy
chwilę poczekać, bo brakuje frytek, ale ostatecznie wracamy do hostelu z reklamówką
jedzenia i plecakiem alkoholu. Hostel stworzony pod imprezę, więc już przy
kurczaku (znakomitym) pękają pierwsze piwka i drinki. Do imprezy dołącza się
lesbijka z Niemiec i tak się to kręci. W końcu, koło 23 „pan hostelowy” prosi
nas o zakończenie imprezy. Wychodzi jednak na to, że jeszcze chwilę z nim
konwersujemy, a potem wypijamy jeszcze piwko na rozchodnika i dopiero idziemy spać.
Rewelacyjne urodziny!
Fot. Tomasz Nowak
Rano budzę się z lekkim kacem, ale solidne śniadanie i zimny
prysznic (woda była ciepła, ale ja wybrałem zimną) stawiają mnie błyskawicznie
na nogi. Długo nam jednak schodzi wyjście z hostelu. Dzień wcześniej kupiliśmy
bilety do miasta o nazwie Arica, zaraz przy granicy z Peru. Ceny w tym Chile są
jednak rozbójnicze i trzeba stąd uciekać jak najszybciej. Autobus mamy o 20,
więc coś trzeba robić do tego czasu. Pomysły są dwa: wynajęcie roweru i
zobaczenie leżących kilkanaście kilometrów od miasta ruin. Plan niby dobry, ale
ruiny nie są ciekawe. Drugi pomysł to ciepłe źródła. A w zasadzie to górska rzeka
z wodą ciepłą jak zupa. Brzmi ciekawie. Na inne eskapady nie starczy nam czasu
niestety. Decydujemy się ostatecznie na ciepłą rzekę. Cena za wycieczkę w to miejsce
wynosi 10000 pesos. Pieniądze w moim portfelu wyparowują w nieprawdopodobnym
tempie. Pierwszy raz na tym wyjeździe czuję, że tracę kontrolę nad wydatkami.
Ale nich będzie. Jutro już spadamy z Chile, więc chciałbym, choć jedno miejsce
tu zobaczyć. Busa mamy za godzinę, więc idziemy jeszcze po małe zakupy
spożywcze oraz kupić kąpielówki. Niestety, mój, Tomka i Emilii strój do kąpania
zostały w boliwijskiej terenówce. Zaopatrzeni w nowe lecimy na busa. Mery
zostaje. A i zapomniałbym, ten dzień był wyjątkowy, bo była to chyba jakaś
kulminacja tego festiwalu. Ulice były pozamykane, bo chodziły nimi korowody
muzyków i tancerzy. Wszyscy na kolorowo poprzebierani. Niesamowita sprawa.
Karnawał w San Pedro de Atacama
Wsiadamy do busa kawałek dalej, pod biuro nie podjedzie, bo trwa impreza.
Kierowcą jest bardzo sympatyczna babeczka. Coś tam nawet mówi po angielsku,
więc jest super. Krajobraz kapitalny, choć widok na szczyt wulkanu zakrywają chmury.
Jedziemy prze pustynię. Taka jak z filmów o dzikim zachodzie. Nawet kaktusy są
takie same. Niesamowite. Jazdy jest z 40 minut, głównie pod górę. Gdy wysiadamy
okazuje się, że jest nieco chłodniej niż na dole. Przed wejściem płacimy
jeszcze za bilet 9000 pesos. To jest wejście popołudniowe, prawie o połowę tańsze
niż to poranne… Na miejsce mamy jeszcze z 500 m zejścia w głąb kanionu, rzeka
płynie jego dnem. Widoki przepiękne, niepokoi jednak zimny wiatr. Na dole mamy
przebieralnie i zamykane szafki. Szkoda, że my nie mieliśmy żadnej kłódki i
musieliśmy wszystkie cenne przedmioty nosić ze sobą, a tak to byśmy sobie zamknęli.
Zostało nam powiedzenie, że im niżej zejdziemy tym woda jest chłodniejsza. W
porównaniu z temperaturą w mieście, tu było zdecydowanie chłodniej, więc zaczęliśmy
do najcieplejszego „basenu” . Woda krystalicznie czysta i ciepła. Niesamowite uczucie,
bo to wszystko wygląda jak górski potok. Ludzi nie ma zbyt wiele, więc na
spokojnie można się popluskać. Zaraz obok mamy wodospad. Żeby wejść pod niego
trzeba przejść kilkanaście metrów w dół. Jest zimno, więc trzeba to zrobić
szybko. Przy wodospadzie zabawa przednia, ale też jest sporo ludzi. Chwilę się
pluskamy w wodospadzie, niestety na zmianę, bo ktoś musi pilnować cennych
rzeczy. Potem czas mija nam na relaksie. Moczymy się w wodze. Fantastyczne
uczucie. Czas oczywiście minął błyskawicznie i niemal spóźniliśmy się na busa. Orientujemy
się, że jest 17 i wypadamy z basenu, żeby się przebierać. Przed nami jeszcze
kawałek drogi pod górę. Ale punktualnie o 17.30 jesteśmy na parkingu.
Gorąca rzeka koło San Pedro de Atacama
Wszyscy
na nas czekają. Ale co tam, trzeba było sobie zostać dłużej. My się nie spóźniliśmy.
Ta woda wyciągnęła z nas cała energię, więc momentalnie zasypiamy. Budzę się
już w mieście. Nie lubię jak mnie coś tak gwałtownie wyrywa ze snu, więc przez
moment jestem nieprzytomny. Lecimy do hostelu spotkać się z Mery, robimy zakupy
i biegniemy na autobus. Udaje się kupić jeszcze alkohol na drogę, co nie jest
takie łatwe w San Pedro de Atacama, bo nie ma w tym mieście zbyt dużo sklepów monopolowych,
a nawet jak już są, to raczej dobrze ukryte. Nasz autobus przyjeżdża
punktualnie. Ładujemy się do środka i ruszamy w 9-cio godzinną podróż. Słonce
jeszcze nie zaszło w 100%, więc na początku mamy przepiękne widoki. Jazdę umila
nam rum z colą. Nie wytrzymuję jednak długo i wcześniej niż planowałem idę
spać.
Gdy docieramy do Aricy jest jeszcze ciemno. Mamy koło 5-tej
rano. Teraz trzeba wymyślić, co robimy dalej. To, że tu nie zostajemy zostało
już postanowione. Z Chile trzeba uciekać, bo nas ten kraj zrujnuje finansowo.
Pozostało jedynie przeczekać do poranka, zjeść śniadanie i zdecydować gdzie jedziemy.
Pierwsza cześć planu była prosta. Jedziemy do granicy. Potem do pierwszej dużej
mieściny w Peru o nazwie Tacna. A potem to już nie mieliśmy pojęcia. Generalnie
niedaleko Tacny jest wybrzeże i są jakieś kurorty, ale nie możemy znaleźć nic w
necie. Udaje się ustalić, że w mieścinie o nazwie Boca del Rio leżącej jakieś
60 km od Tacny jest kilka hoteli i pensjonatów. Nie ma jednak opcji rezerwacji
przez Internet. Nie mamy pojęcia, jakie są ceny, bo o tym też nie ma nic
napisane. Stwierdzamy jednak, że jedziemy i na miejscu się okaże. Na pewno nie
będzie drożej niż w Chile. Ale najpierw idziemy zobaczyć ocean, który nie jest
daleko od dworca. Trochę się przejaśnia, więc wracamy w okolice dworca.
Zostawiam plecak i idę szukać jakiejś knajpy z Internetem. I znajduje. Wracam
do kompanii, zabieramy bagaże w wbijamy do tej restauracji. Gdy prosimy o
hasło, okazuje się, że jednak Internetu nie ma. Tak chcieli nas naciągnąć,
jednak my, nauczeni doświadczeniem, nic nie zamówiliśmy. Na szczęście obok jest
kolejna knajpka. Zamawiamy śniadanie, napoje i ustalamy plan działania, bo tu
akurat Internet chodzi dobrze. Nie spodziewałem się, że w takim kraju jak Chile
będą takie problemy ze znalezieniem knajpy z WiFi… Plan jest, pozostaje realizacja.
Wracamy znowu w okolice dworca autobusowego, bo widzieliśmy tam taksówki, a
ponoć jest to dobry sposób na transport do Tacny. Okazuje się, że postój, na
który trafiamy, jest postojem taksówek miejskich. Taksówki długodystansowe są na
następnym dworcu. I tam idziemy. Na miejscu chaos. Nie wiadomo, o co chodzi. Są
trzy kolejki. Najpierw zostajemy skierowani do najmniejszej. Musimy tam
zapłacić podatek od przebywania (czy tam korzystania ) z dworca. 250 pesos. To
jest praktyka nie tylko stosowana w Chile. W Peru i w Boliwio jest to samo.
Płacimy jakąś symboliczną złotówkę za możliwość korzystania z dworca. I żeby
było śmieszniej to najczęściej nam kontrolowali ten świstek, potwierdzający zapłacenie
podatku, a nie bilety. Zawsze, przed lub
po kupnie biletu, udajcie się do budki, w której płacicie ten podatek. Łatwo ją
zlokalizować, bo jest w centralnej części dworca i przeważnie jest do niej
nieustająca kolejka. Dworzec w Arice przywitał nas jednak gigantycznymi
kolejkami. Jak już napisałem wcześniej: kolejek jest trzy. Do kasy podatkowej,
do taksówek i do busa. Te kolejki były tak wielkie, że podzieliliśmy się i dwie
osoby stały w kolejce do busa, a dwie w tej do taksówek. Oba rodzaje pojazdów
wiozą was do Tacny. Bus kosztuje 2000 za osobę, a taksówka 4000 za osobę.
Okazało się, że kolejka do autobusu idzie szybciej, więc ja z Mery przenosimy
się do niej. Po chwili jedziemy już w stronę granicy. Granica dosłownie za
kilkanaście kilometrów. Proceder graniczny nie jest skomplikowany i wszystko odbywa
się szybko. Myślę, że zeszło nam maksymalnie godzinę. Moment jazdy do Tacny i
wysiadamy z autobusu. Na dworcu jednak jakaś impreza. Okazało się, że to Pisco
Sour Day! Pisco sour za darmoszkę. Goście nas pytają skąd jesteśmy, robią sobie
z nami zdjęcia, nagrywają filmy. W między czasie pisco sour leje się
strumieniami. Wypiłem chyba z 8 takich małych kubeczków i się upiłem. Rozmawiać
z panią z informacji turystycznej poszły dziewczyny. Okazało się, że faktycznie
w Boca del Rio jest sporo hoteli. Cena nie powinna być wysoka, w okolicach 25
dolarów za pokój. Nam pasuje, postanowiliśmy jednak pojechać i poszukać czegoś
na własną rękę. Busy do Boca del Rio odjeżdżają z innego dworca znajdującego
się niedaleko. Spacer trwał może 15 minut. Za moment lokalizujemy właściwy
autobus i za kolejna chwilę śmigamy już w kierunku oceanu. Droga wiedzie przez pustynię,
która wpada praktycznie bezpośrednio do wody. Boca del Rio to mała mieścina pośrodku
niczego. Gdy zajeżdżamy na miejsce od razu widzimy wielki napis „hotel”, żeby
nie łazić daleko, od razu idziemy zapytać o cenę. 25 dolarów za dwuosobowy
pokuj. Super. Nie ma, co szukać dalej. Warunki fanatyczne, do plaży bardzo
blisko. Bierzemy. Chwilę się ogarniamy i lecimy na miasto coś zjeść. Znajdujemy
fajną knajpkę, może nie bezpośrednio nad morzem, ale niedaleko. Zajebiste mają
owoce morza i ryż z czymś… Nie wiem dokładnie, z czym ten ryż, ale bardzo mi
smakował. Potem lecimy po zakupy rozrywkowe i na plaże na zachód słońca. Tak
nam mija wieczór. Nasze autorskie pisco sour i szum oceanu. Siedzimy do późna w
nocy. Chwilę na plaży, a potem na tarasie naszego hotelu. Relaks pełną gębą.
Oczywiście nie spieszyło mi się do wstawania. Na śniadanie
idziemy na bazar. Smakołyków mnóstwo. Po raz pierwszy próbuję tamales. Jest to
papka z mąki kukurydzanej w liściu, gotowana na parze. W środku mamy farsz:
jakieś mięso, jakieś warzywa. Do tego pikantna salsa. Zajebiste jedzenie.
Empanadas serwowane na tym bazarze też było pyszne. Był też plan na spróbowanie
ceviche – surowej marynowanej ryby z warzywami. Jakoś jednak ten bazar nie
przekonał mnie do jedzenia surowej ryby. Po śniadaniu lecimy na plaże. Pogoda
piękna, słonce świeci. Woda w oceanie chłodna, ale i tak ciepła w porównaniu z
naszym Bałtykiem. Fale, jak to w oceanie, wysokie, więc zabawy jest mnóstwo. Po
kilku godzinach uciekamy jednak ze słońca, bo robi się za ciepło. Chcemy uniknąć
oparzeń słonecznych. Nie udaje się. Potem znowu relaks, drinki, obiad na bazarku,
wieczór na plaży i odpoczynek na tarasie.
Odpakowane z liścia tamales.
Najpyszniejsze empanadas smaży się na głębokim oleju.
Plażowanie w Peru
Dzień następny okazał się bolesny. Oparzenia słoneczne były dość
poważne. Nawet u mnie. Smarowanie naszymi kremami niewiele dały, więc trzeba
się było udać po bardziej profesjonalną pomoc. Przy okazji zaliczyliśmy śniadanie
na bazarku. Dziś był dzień powrotu do Tacny. Nie spieszyło nam się jednak nigdzie,
więc poszliśmy jeszcze na plażę, na spacer, na obiad, na piwko i to nie jedno.
Po południu poszliśmy odebrać bagaże i niemal przed samym wejściem do hotelu
łapiemy autobus powrotny. Nie ma on ustalonego miejsca postoju. Po prostu jedzie
przez centrum i wzdłuż plaży a dyżurny krzykacz wrzeszczy: „Tacna! Tacna!”. Po
godzinie drogi jesteśmy na miejscu. Mamy zarezerwowany apartament z kuchnią i łazienką,
więc fajnie. To mi się podoba. Wysiadamy z busa i od razu ładujemy się do
taksówki. Dajemy gościowi adres i jedziemy. Gość nie może znaleźć właściwego
miejsca. Aby nie dopłacać wysiadamy w pobliżu i już z pomocą mamy i GPS-u
ogarniamy właściwe miejsce. Problem w tym, że jest to jakieś zadupie z
prywatnymi domami. Udaje się jednak dogadać, że to właściwe miejsce i jakiś dziadek
dzwoni po kogoś, do kogo należy ten pensjonat, czy hotel, czy co to tam było…
Przychodzi babka i oświadcza, że ma naszą rezerwacje, ale w wyniku pomyłki nie
ma wolnych miejsc. Proponuje nam jakiś hotel na drugim końcu miasta i to
jeszcze za dopłatą. No chyba sobie żartuje. Podłączamy się do Internetu i sami znajdujemy
sobie nocleg. Ona ma nam tylko anulować naszą rezerwację żebyśmy nie musieli
płacić za nocleg, którego nie wykorzystaliśmy. Zamawia nam też taksówkę. Niby
miło z jej strony, ale zanim to wszystko udało się załatwić, to mija ponad
godzina, bo babka po angielsku nic nie rozumie. W końcu przyjeżdża transport.
Ona obiecuje, że rezerwacja zaraz będzie skasowana. My jedziemy do kolejnego
hotelu. Na szczęście nie jest drogi, warunki są super. Oparzenia dają się nam
we znaki, więc nie narzekamy, nie wybrzydzamy tylko bierzmy co jest, ogarniamy
się i idziemy spać.
Poranek był dla mnie już mniej bolesny. Wstałem wcześniej i
ruszyłem na poszukiwanie jedzenia. Na szczęście tuż za rogiem swoje stoisko
mała babka z najlepszymi bułeczkami wyjazdu. Opcji było bardzo dużo: z jajkiem
z frytkami, z jakimś „kebabem” z kiełbaskami, z warzywami. Bułka plus chicha
morada, to wydatek 2-3 soli. Śniadanie zaiste królewskie. Tak dobrych bułek nie
jadłem ani wcześniej, ani później. Najedzeni zamawiamy taksówkę i jedziemy do
centrum. W tym mieście nie ma za wiele, ale my (w sensie ja i Tomek) znaleźliśmy
sobie muzeum dla siebie. Muzeum Kolei. To je mieliśmy zwiedzać. Wysiadamy z
taksówki przy katedrze. Jak zwykle wielki „Europejski” kościół jest w centrum,
na głównym placu. Dodatkowo w Tacnie mamy wielki łuk – upamiętniający bohaterów
wojny o Pacyfik. A i mamy jeszcze fontannę. I to tyle. Naszym zadaniem jest
znaleźć przyjemną knajpkę dla dziewczyn, które poczekają na nas, a my pójdziemy
w tym czasie do muzeum. Nie jest to proste, ale w końcu się udaje. Zostawiamy dziewczęta
przy kawie i empanadas, a my idziemy do muzeum. Niestety jest w remoncie. Nie
byłem zachwycony, chciałem je zobaczyć, choćby ze względu na to, że są w nim
lokomotywy znane z dzikiego zachodu. U nas takich nie zobaczymy. Szkoda wielka,
zaglądnęliśmy przez dziurę w płocie. Faktycznie lokomotywy stoją, ale wszystko
wokoło, to wielki plac budowy. Trudno. Wracamy, więc do knajpy, w której
zostawiliśmy dziewczyny. Ustalamy wspólnie, że w takim razie wyjeżdżamy z tej
Tacny, bo nic tu nie ma ciekawego. Trzeba tylko wymienić kasę i zrobić zakupy
na drogę. Znowu jesteśmy ochotnikami. Lecimy z Tomkiem najpierw do banku, a
potem do supermarketu. Po drodze, przy głównej ulicy stoi taka lokomotywa, jaką
chciałem zobaczyć. Co prawda tylko jedna i za ogrodzeniem, ale powiedzmy, że
jestem zadowolony. W markecie robimy spore zakupy żywieniowo – rozrywkowe. Część
zakupów rozrywkowych otwieramy od razu, więc wracamy już w doskonałych
humorach. Dokupujemy jeszcze zestaw empanadas na drogę, łapiemy taksówkę i śmigamy
na dworzec. Na miejscu okazuje się, że bezpośredni autobus mamy za dosłownie 20
minut.
Centralny plac Tacny.
Choć jedną lokomotywę udało się zobaczyć.
Kupujemy szybko bilety (25 soli) i już po chwili jedziemy autobusem
firmy Flores. Całkiem przyzwoite warunki, nie ma wielkiego syfu. Jestem miło
zaskoczony. Po drodze widoki bardzo ładne, cały czas pustynia i góry. Mieliśmy
jechać 5 godzin, a jechaliśmy ponad 7 w wyniku czego jakoś po 21 jesteśmy w Arequipie.
Od razu orientujemy się w busach do Puno, łapiemy taksówkę (10 soli do centrum)
i jedziemy pod hostel. Tym razem mieliśmy zarezerwowany. Kierowca wysadza nas
pod samymi drzwiami. Hostel Wild Rover to miejsce, które zdecydowanie polecę
imprezowiczom. Ja już do nich nie należę, ale jak ktoś lubi imprezy do rana, to
ten hostel jest dla niego. Do baru schodzi się na dół, co chwilę mamy na coś
jakby happy hour, codziennie inna impreza. W hostelu mamy też restaurację, dzienny
bar przy basenie. Basenie! My za nocleg płaciliśmy 7,5 dolara w dormie. Cena,
więc też przyzwoita. No i basen! Jednak my ruszamy na miasto coś zjeść. Rzucamy
okiem na centralny plac miasta wpisany na listę UNESCO. Faktycznie ładny. I
zagadka: jaki budynek stanowi centralny punkt placu? Katedra… Ale rynek
naprawdę piękny. Wszystko zajebiście podświetlone. I teraz ciekawostka: stare
miasto w Arequipie zostało w 2000 roku wpisane na listę UNESCO, a w 2001 wielkie
trzęsienie ziemi zrównało całą starówkę z zmienią. Więc to, co teraz oglądamy,
to jest niedawna odbudowa. Włóczymy się
chwilę po rynku, jednak głód wygrywa. Dziś czas na pizze! Chodziła już a mną od
kilku dni. Wybieramy niewielką knajpę przy głównym deptaku. Okazuje się, że
prowadzi ją Rumun. Jak to ścieżki losu człowieka są niezbadane. Rumun prowadzi
włoską pizzerię w Peru. Stara się gość bardzo, jednak pizza nie najlepsza.
Najadam się tak trochę. Wracamy do hostelu, wypijamy trochę rumu z colą nad basenem
i idziemy spać. Nie jest to proste, bo pod nami, w knajpie trwa impreza.
Pięknie oświetlona katedra w Arequipie.
Wysypiam się dobrze mimo wszystko. Rano prysznic, niewielkie
pranie. Nigdzie się nam nie śpieszy, więc ostatecznie wychodzimy z hostelu koło
południa. Zastanawiamy się nad ogarnięciem jeszcze jednej wycieczki do Kanionu
Colca. Opcji jest oczywiście mnóstwo, nawet 3 dniowy trekking można sobie
ogarnąć. My jednak chcemy dowiedzieć się czegoś o jednodniowej wycieczce. Nie
jest ona tania, a my już groszem nie śmierdzimy. Dodatkowo trzeba wstać o
godzinie 2-giej w nocy, żeby tam pojechać… No chyba jednak nie… Darujemy sobie.
Ja nie miałem ciśnienia. W sumie to nikt nie miał. Zapewne jest to ładne
miejsce, ale my mamy cały czas ładne miejsca. Sama Arequipa coraz bardziej
zaczyna mi się podobać. Mamy ładne, ale zatłoczone od turystów stare miasto,
ale zaraz obok mamy już fajne uliczki, w których można się zgubić i zobaczyć
ciekawe rzeczy. Główne atrakcje, to Klasztor św. Katarzyny. Wstęp 40 soli. Żeby
był najpiękniejszy, to nie mam zamiaru płacić za klasztor ponad 40 złotych.
Dajcie spokój. Do kościołów też nie chce mi się chodzić, bo wszystkie podobne.
Ale mamy bazar. I tam się udajemy. Na tym bazarze mamy coś wyjątkowego, bo
serwują tam ponoć koktajl z żaby. Uwierzcie mi, że obszedłem ten bazar we wszystkie
strony i go nie znalazłem. Przeczytałem o nim na blogu loswiaheros.pl. Dzięki
za informację, ale nigdzie nie wdziałem nawet żywej żaby. Założyłem, że ma być
to jakiś koktajl leczniczy, więc szczególnie wnikliwie przeglądnąłem wszelkie
stoiska z ziołami, eliksirami, naparami, nalewkami i nic. Albo to zły bazar,
albo to nie sezon na żaby, albo ja jestem ślepy… Byłem niepocieszony. W czasie
moich poszukiwań reszta ekipy zajadała się przysmakami takimi jak rocoto
relleno - pikantna papryczkę faszerowaną z mięsem. Tomka i Emilie znalazłem,
gdy już kończyli jedzenie, ale spróbowałem sobie dwa gryzy tej ponoć strasznie
pikantnej papryczki. Nie była bardzo pikantna, ale była smaczna i do niej
serwowano bardzo dobrą zapiekankę z ziemniakami. Wydaje mi się, że Arequipa
chyba słynie z ziemniaków, bo tak wielkiej ilości ziemniaczanych przekąsek nigdzie indziej nie spotkałem. Przed bazarem stały dwie budki serwujące właśnie
takie przysmaki. Były to rozgniecione ziemniaki smażone na głębokim oleju z
farszem w środku, do tego pikantny sos, a koszt 1 sol. Za takie pyszności.
Niesamowite. Zjadłem trzy i miałem dość. Za 3… 3 zł i kilkanaście groszy… Przed
nami jednak dalsze zwiedzanie.
Klasztor Santa Catalina
Jeszcze raz katedra...
Bazarek.
Celem na dziś jest punkt widokowy oraz świnka
morska na talerzu. Kierunek obu tych atrakcji jest podobny. Musimy przejść
przez rzekę i wejść w sąsiednią dzielnice. Gdy wychodzimy nieco wyżej okazuje
się, że pogoda sprawia, że wulkanów i tak nie widać. Generalnie mało, co widać
i rezygnujemy z tarasu widokowego. Na knajpkę specjalizującą się w świnkach
morskich z głębokiego oleju trafiamy jednak szybko. Knajpka nazywała się La
nueva Palomino i była bardzo chwalona w Internecie. Tam postanowiliśmy
spróbować cuy. Czekałem na to długo, bo nie wyobrażałem sobie wizyty w Peru bez
spróbowania tego niezwykłego dania. Wbijamy do knajpy, musimy chwilę poczekać,
bo nie ma wolnego stolika. W końcu wchodzimy, zamawiamy i czekamy. Zamówiliśmy jedną
na całą ekipę. No nie do końca na całą, bo Mery nie chciała. Dziwi mnie
niezmiernie taka postawa. Mamy okazję spróbować czegoś absolutnie nie do pomyślenia
w Europie. Spróbować, nie zjeść całą świnkę morską. W każdym razie we trójkę
zrzucamy się na to danie. Kosztuje 50 soli, więc dość dużo. I w końcu jest. Wygląda
jak usmażony szczur. Niezbyt apetycznie. Do tego mamy cebule, ziemniak,
kukurydzę i pikantną salsę. Próbuje pierwszy. W smaku jak żylasty kurczak.
Skórka za to chrupiąca i fajnie przyprawiona. Zmagaliśmy się z tą świnką
chwilę. Nikt się nie najadł, nikt nie był zadowolony ze smaku. Ale świnki
morskiej spróbowałem. Wdziałem jednak, że za chwilę będę szukał budki z
empanadas. Świnkę popiliśmy piwem Arequipena, które było raczej niesmaczne.
Kawia domowa (Cavia porcellus)
Po
„obiedzie” ruszamy na dworzec, bo musimy kupić bilety na jutrzejszy autobus do
Puno. Zaraz przed knajpą łapiemy taksówkę i jedziemy na dworzec. Kupujemy
bilety i wracamy z powrotem. Jutro mamy autobus o 22. Super. Wracamy do centrum
idziemy się chwilę zrelaksować w hostelu a potem ruszamy znowu na miasto. Dziś
mamy jednak odmienne preferencje, co do wszystkiego, więc odłączam się od grupy
i idę własnymi drogami. Zdecydowanie muszę polecić włóczenie się uliczkami
wokół rynku a nawet można odjeść trochę dalej. Mi np. udało się znaleźć sklep z
przebraniami na karnawał. Nie tylko sklep, bo całą manufakturę wytwarzającą te
kostiumy. Fajne miejsce. Łaziłem po uliczkach do późna, zjadłem coś w między czasie
i koło 23 byłem w hotelu. Chwilę na ogarnianie i idę spać. Impreza na dole w
pełni, a ja się zastanawiam: „Czy ja kurwa naprawdę jestem taki stary?”. Nie.
Po prostu dojrzałem do tego, żeby mieć wyjebane na takie spędzanie wolnego czasu.
Poranek zaczyna się późno. Trzeba się przeprać, umyć,
przepakować. Dziś to nam się kompletnie nigdzie nie spieszy, więc do popołudnia
siedzimy na basenie. Woda niespecjalnie ciepła, ale mamy basen i trzeba
skorzystać. Popołudniu wychodzimy na miasto. Najpierw coś zjeść na bazar, a
potem w końcu planujemy dotrzeć na ten punkt widokowy. Mimo że pogoda nadal
kiepska, to postanawiamy spróbować. Idzie się dokładnie tak samo, jak wczoraj
„do świnki”, jednak my robimy kilka rund po mniejszych uliczkach. W końcu
wychodzimy na niewielkie wzniesienie. Punkt widokowy. Miasto faktycznie
prezentuje się ładnie, niestety wulkanów nie widać. Ani jednego. Szczególnie chciałem
zobaczyć ten o zajebistej nazwie El Misti (5822 m n.p.m). Szkoda wielka.
Na
pocieszenie robimy sobie na ławce przerwę na pisco z limonką, a dosłownie za
rogiem zatrzymujemy się, żeby zjeść talerz świeżutkich picarones. Naprawdę
posmakowały mi te „pączki”. Akurat był tłusty czwartek. Święto, które obchodzę,
co roku hehe. Picarones w niczym nie przypominały mamusinych faworków, ale też
były znakomite.
Magia tworzenia picarones.
Dalej włóczymy się po uliczkach, robimy zakupy w markecie i
wracamy pomału do centrum. Mamy jeszcze jedną atrakcję do zobaczenia o której odwiedzałem się poprzedniego wieczora. Przy głównym placu są dwa kościoły: wielka katedra i jeden mniejszy kościół, dosłownie po przepoczciwej stronie. W tym kościele warto znaleźć wyjątkowy obraz "Ostatnia Wieczerza" na którym to Pan Jezus z apostołami posila się świnka morską. Warto poszukać tego malowidła bo w całym Peru (i pewnie na całym świecie) są jedynie takie trzy. Oprócz Arequipy jeszcze w Limie i w Cusco. Warto się wysilić hehe.
Pan Jezus i świnka morska.
Ponieważ wczorajsza pizza mnie nie usatysfakcjonowała,
dziś postanowiłem załatwić sprawę jak należy. Idziemy do miejsca gdzie pizza
jest zawsze taka sama i zawsze zajebista. Pizza Hut! Można się ze mnie śmiać,
ale nic na to nie poradzę. Uwielbiam pizze i zawsze, w dłuższej podróży za nią
zatęsknię. Tak było rok temu w Wietnamie, po trzech tygodniach kupiłem chyba
najdroższa moją pizze w życiu właśnie w Pizza Hut, bo taki miałem smak na to
danie. I tak było i tym razem, choć na szczęście pizza nie kosztowała 17
dolarów. Była znakomita. Po posiłku lecimy do hostelu odebrać bagaże i do razu
łapiemy taksówkę na dworzec. Nie mamy jednak zrobionego drinka, więc tym razem
na misję idę ja i Emilka. Wychodzimy z dworca, chowamy się za drzewem, wyściskamy
limonki i mieszamy je z pisco, cukrem i 7UP. To nasza wersja pisco siur. Też dobra.
Wracamy na dworzec zaopatrzeni w dwa litry tego specyfiku. Za chwilę podjeżdża
autobus a my popijamy naszego drinka na wygodnych siedzeniach. Miało nam zostać
na jutro, ale w wyniku zaciekłej konwersacji wypiliśmy wszystko, a potem
dopiero poszliśmy spać.
Liczyłem na to, że może autobus się trochę spóźni. Niestety.
W Puno jesteśmy punktualnie o 4 rano… Do hostelu jeszcze nie pójdziemy, więc
nie pozostaje nic innego, jak przeczekać tak do 7-mej na dworcu. Odbieramy
bagaże i znajdujemy wolne miejsca w oddalonym od głównej hali korytarzu. Nie
mamy jednak za wiele spokoju, bo koło nas otwierają się powoli kolejne biura, z
których pracownicy wykrzykują nazwy miast, do których odjeżdżają ich autobusy.
Nie da się spać. Jest też zimno… Jedyny plus, jest taki, że w wyniku awarii,
nie było prądu przez jakieś półtorej godziny. Dało to trochę komfortu, nie
ułatwiło jednak spania. Kolo 7-mej stwierdzamy, że dłużej się tak nie da.
Idziemy do hostelu. Droga nie jest daleka. Poranek w Puno wita nas lekkimi
opadami deszczu oraz zimnem… Przez ostatnie kilkanaście dni mieliśmy upały, a
teraz było tak z 10 stopni… Spora zmiana. Samo Puno, na pierwszy rzut oka nie
wydaje się ładne. Przynajmniej trasa z dworca autobusowego. Gdy zbliżamy się do
centrum, na ulicach robi się gwarniej i kolorowej. Mimo pochmurnej pogody okoliczne
pagórki robią przyjemne dla oka wrażenie. Docieramy do hostelu. Jeszcze nie
możemy się zameldować, więc czekamy w przestronnej jadalni. Jemy śniadanie,
chwilę się relaksujemy a mnie już szlak trafia. Wstaje i wychodzę na spacer.
Nie mogę już tak siedzieć bezczynne, chce mi się spać, więc muszę coś robić.
Idę na rynek. Oczywiście standard: plac, katedra, fontanna. Idę w kierunku
tarasu widokowego, ale rezygnują z wychodzenia na górę, bo zapewne pójdziemy
tam wszyscy. Obieram kierunek na bazar, ale większość stoisk jeszcze zamknięta.
Lokalizuje też supermarket: ta wiedza może się potem przydać. Włóczę się trochę
po uliczkach. Znajduję otwartą agencję turystyczną i pytam, z ciekawości o
wycieczkę na wyspy Uros. 20 soli, możemy jechać nawet za godzinę. Spoko.
Zastanawiałem się nad odwiedzeniem jeszcze wyspy Taquile lub Amantaní, ale na
dziś już wszystkie wycieczki na te wyspy odpłynęły. Jak coś to dopiero jutro.
Dowiaduje się jednak, że warto się udać na przystań i tam się dowiedzieć wszystkiego.
Wracam, więc z tą wiedzą do hostelu. Wypijam kolejne dwie herbaty z koki. Wysokość
znowu daje się we znaki, bo jesteśmy na ponad 3800 m n.p.m. Zabieram Emilie i
Tomka i razem ruszamy oglądać Puno. Idziemy razem na rynek, a potem w kierunku
bazaru. Już więcej stoisk jest otwartych, więc można sobie pospacerować. Puno
ma niewielki bazar, ale wszystko, co nam jest potrzebne, na nim znajdziemy. Ja
też zacząłem się rozglądać za rzeczami, które planowałem przywieźć do Polski.
Po bazarku idziemy na przystań. I faktycznie, wszystkie statki na Taquile i Amantaní
już odpłynęły. A konkretnie to odpływają o 7.30, a wracają jakoś koło 17-tej.
Czyżby znowu wstawanie o wczesnej godzinie? Zastanowię się… Za to łódki na Uros
odpływają, co chwilę. Bilet kosztuje w dwie strony 10 soli, oraz od razu
kupujemy bilet wstępu za 5 soli. Spoko. Decydujemy, że jutro na pewno gdzieś
płyniemy. Jak się uda wstać na 7.30, to ogarniamy dalsze wyspy, a jak nie to
płyniemy na Uros. Nie ma ciśnienia…
Zaopatrzeni w wiedzę idziemy na bazar z pamiątkami. Chciałem sobie kupić
peruwiańską czapkę – nie ukrywam. Plus jeszcze kilka drobiazgów do rozdawania.
Żadna z czapek jednak mnie nie przekonała. Emilia zrobiła jakieś niewielkie
zakupy. I to tyle. Wracamy powoli w kierunku hostelu, bo już po 12, czyli
możemy się meldować. Trafiamy jednak na kolejny bazarek, tym razem spożywczy i
schodzi nam dłużej. Trafiamy też na knajpkę serwującą pewien smakołyk: smażoną
na głębokim oleju papkę ziemniaczaną faszerowaną mięsem, warzywami i jajkiem,
podawaną z marchewką. Ale to było dobre! Do tego majonez, musztarda i jakiś
pikantny sos. Wspaniałe! Ja się najadłem, choć jeszcze jednego ziemniaka bym
wcisnął. Jeden ziemniak z surówką kosztował 1,5 sola… Zdecydowanie musimy tu wrócić.
Jakby jeszcze tego było mało, to za rogiem pani robiła churrosy… Jak można było
nie kupić porcji za 2 sole… No nie da się hehe. Wracamy do hostelu, żeby w końcu
się zameldować.
Pierwsze kadry z Puno.
Wariancja na temat ziemniaka.
Na miejscu okazuje się, że mamy pokój czteroosobowy. Spoko, bo
za tą samą cenę, co dorm. Ogarniamy się, przepakowujemy i lecimy na miasto coś
zjeść. Znowu hehe. Zapomniałem napisać, że i w Puno odbywa się festiwal, fiesta
czy coś takiego. Impreza nazywa się Festividad de la Virgen de la Candelaria i
jest to dziwaczne połączenie katolickiego święta maryjnego z inkaskimi
wierzeniami sprzed chrześcijaństwa. Impreza polega na tym, że przez cały dzień
ulicami Puno chodzą grupy muzyków i tancerzy. Kulminacja następuje późnym
wieczorem, ale to nie znaczy, że impreza się kończy. Goście grają, tańczą i śpiewając
całą noc. Całe miasto jest kolorowe i głośne. Na każdym kroku spotykamy dziwnie
ubranych ludzi. Trudno przejść przez ulicę, trudno przecisnąć się przez centralny
rynek czy deptak. My idziemy do ścisłego centrum, bo musimy wymienić pieniądze.
Udaje się to zrobić po niezłym kursie. Zaraz obok znajdujemy knajpę. Kusi nas
darmowe pisco sour na start, oraz pizza z alpaką. Alpaki jeszcze nie
próbowałem. Zamawiamy, więc z Tomkiem pizze z alpaką na dwóch (pól z alpaką,
pól americana, bo nie wiemy czy dobra ta alpaka). Emila zamawia steka z alpaki,
a Mery rybę. Darmowe pisco sour też super. Pizza znakomita. Pieczona w piecu na
drewno. Alpaka trochę dziwna, ale smaczna.
Stek z alpaki.
Pół pizzy z alpaką.
Trucha
Najedzeni lecimy jeszcze na punkt
widokowy. Pogoda jednak trochę się psuje, więc po kilu zdjęciach złazimy na
dół. W centrum obserwujemy kolorowe pochody muzykantów. Dziewczyny chcą iść na
bazar z pamiątkami kupować swetry, więc ja stwierdzam, że mi się nie chce… Ja robię szybko zakupy, a nie… No nie lubię takiego shoppingu, nawet w Peru. Oni
idą na zakupy, ja wracam do hostelu. Po zakupach spotykamy się na miejscu,
wypijamy resztki pisco i idziemy spać. Budzik nastawiony na 6-tą rano, ale
umawiamy się, że jak zadzwoni to zdecydujemy, co robimy.
Widok na miasto i jezioro.
Uliczki Puno.
Całą noc trwała impreza, my mieliśmy pokój z oknami na główną
ulicę, więc za bardzo się nie wyspałem. Gdy budzik zadzwonił zgodnie stwierdziliśmy,
że śpimy dalej. Koło 9-tej jednak zewlekliśmy się na śniadanie, a potem ruszamy
na wybrzeże. Choć to Uros pasuje zobaczyć. Przed kupieniem biletów na łódkę
wstępujemy jeszcze na bazar z pamiątkami. Oczywiście wczorajsze zakupy nie
zostały dokończone. Na szczęście ja w końcu dostrzegam taką czapkę, jaką
chciałem. Ponieważ pani ma niezłe ceny, dokupuję jeszcze parę pierdółek na
prezenty i ja już mam zakupy z głowy. Dziewczęta jeszcze nie, ale jednak postanawiamy
iść na ten statek. Kupujemy bilety w kasie i zaraz jesteśmy na łódce. Nie
miałem jakiś specjalnych oczekiwań, co do wysp Uros. Po prostu ciekawiło mnie
to, że ludzie postanowili wynieść się z lądu i zamieszkać na własnoręcznie
wykonanych wyspach. Sama ta idea bardzo mi się podoba. Widoki z łódki bardzo ładne, zdziwiony jestem
czystością wody. Do wysp płynie się z Puno pól godziny, więc po chwili
niewielkie domki majaczą na horyzoncie.
Droga na Uros
Ciekaw jestem, co dalej? Wysadzą nas gdzieś
i będzie można sobie pospacerować czy co? Dobijamy do brzegu jednej z maleńkich
wysepek. Jest na niej dosłownie trzy domy. Siadamy sobie w kółko na pniakach
drzew. Wita nas okropnie gruba pani. Opowiada o tym jak wyspy są zbudowane.
Pokazuje jakieś pierdółki, które ponoć wyrabiają na miejscu. Zaprasza do
zakupu… Ja nie chcę niczego kupować. Włóczę się, więc po centralnym placu 5 na
10 m . Oglądam chatki, robię kilka zdjęć. Za chwilę do wyspy dobija jakaś
dziwna łudź zrobiona z dwóch tratw. Dziwna konstrukcja. Gruba pani mówi, że za
15 soli płyniemy dalej. My mówimy, że nie mamy 15 soli i sobie popłyniemy
„naszą” łódką. Pani dostrzega, że jesteśmy uparci i po cichu mówi: „To po 5
soli od każdego, tylko nie mówcie nikomu”. Tak więc zabraliśmy się na łódkę za
1/3 ceny.
Wygląd typowej wyspy.
Na łódce też oczywiście biznes. Trójka małych dzieci śpiewa piosenkę, po czym podchodzą do każdego i proszą o pieniądze. Ja im dałem cukierki, jednak
to najwyraźniej nie wystarczyło. Śmiesznie to wyglądało, gdy dzieciaki przy
mnie dzieliły się „łupem”. Rejs tą trzcinową konstrukcją trwał może z 20 minut.
Dopływamy do kolejnej wyspy, na której jest sklep i knajpa. My wszytko mamy ze
sobą, więc nie chcemy nic zamawiać. Po wyspie w sumie nie ma gdzie łazić.
Odwiedzam tylko kibelek, który również trochę mnie odrzuca. Nie ze względu na wygład,
choć to też. W kiblu jest zatrudniony pewnie 10-cio letni chłopiec, którego
zadaniem jest spłukiwać wiadrem kible… Smutne trochę. Wracamy, więc na łódkę,
bo nie mamy zamiaru ani nic zamawiać, ani kupować. Zajmujemy sobie miejsce na
dachu łódki. Tak, jest taka opcja. Podczas powrotu już zaczynają się dyskusje.
Warto na to Uros jechać, czy nie warto? Ja jestem zdania, że warto. Zobaczyć
konstrukcję tych wysp, poczuć jak „ziemia” pod stopami się buja i zapada… Niewątpliwie
fajne doświadczenie. Zdaje sobie sprawę, że jest jednak duża grupa ludzi, która
powie: „Mnie takie komercyjne atrakcje nie interesują”. Co kogo kręci? Ja uważam,
że nie ważne czy komercyjne, czy nie komercyjne, ważne że nas to interesuje.
Trochę mnie tylko raziły w oczy te dzieciaki, które ewidentnie są
wykorzystywane do zarabiania kasy. Ale jeśli dzięki temu mają mieć na zeszyty
do szkoły, czy na ubrania, to w zasadzie nie mam nic przeciwko.
Rejs "lokalnym" transportem.
Droga powrotna do Puno.
Wysiadamy na
wybrzeżu i postanawiamy lecieć na ziemniaki obczajone wczoraj. Oczywiście bez
kolejnej wizyty na bazarze się nie obeszło. Kolejne szaliki, chusty i swetry
zostały zakupione. Ale nie ma się, co dziwić. Zajebisty sweter z alpaki (oby)
za 30 – 40 soli. Śmieszna cena. W końcu udaje się towarzystwo wyciągnąć z tego
bazaru, lecimy „na ziemniaka, lub dwa”, a „ziemniak” zamknięty… Ale mi było
przykro… Na pocieszenie chciałem zjeść churrosa, ale też nikt ich nie sprzedawał.
Lecimy, więc zostawić sprawunki w hostelu, a następnie na zakupy. Na bazar i do
supermarketu. W hostelu robimy obiad, a potem idziemy jeszcze pooglądać trochę
tancerzy. Tak w zasadzie kończy się nasza przygoda w Puno, bo jutro o 5-tej rano
ruszamy na lotnisko. I teraz będzie trochę spraw technicznych. Samolot mamy z
Juliaci oddalonej o 40 km od Puno. Początkowo mieliśmy właśnie tam spędzić
ostatnią noc. Okazuje się jednak, że Juliaca to strasznie brzydkie miasto. I
niespecjalnie bezpieczne. Na szczęście nie musimy tego robić. Możemy pojechać
taksówką bezpośrednio z Puno na lotnisko. Koszt taksówki to 100 soli, czyli po
25 na osobę. Super. Nocleg w Juliace też nie jest tani, więc taka opcja
wydawała się najlepszą. Jest jeszcze opcja, żeby pojechać colectivo. Nie wiem,
czemu wyjeżdża ono z Puno dopiero o 6-tej rano. Samolot do Limy jest o 8-mej,
wiec daje nam to niezmiernie mały margines błędu. Jesteśmy w Peru, oni się nie
spieszą, na drogach się może zdarzyć wszystko. Decydujemy się więc na
pewniejszą taksówkę, którą załatwimy w każdym hotelu, hostelu czy biurze
podróży. Wszędzie powinna ona kosztować 100 soli. Tak można to zrobić. Może nie
najtaniej, ale najpewniej.
Jutro już rozpoczynam trzydniowy powrót do domu…