poniedziałek, 12 grudnia 2016

Wietnam, Laos, Kambodża. Co? Gdzie? Jak? Informacje wstępne.



Tym razem wyprawa była bardzo długa i obfitowała w mnóstwo przygód, więc postanowiłem, że relację podzielę na kilka mniejszych części, żeby nie zanudzić i by czytało się lepiej. Zacznę od samego początku. Jak to się zaczęło? Co trzeba było ogarnąć wcześniej? Jak się przygotować? Będzie to coś w rodzaju wstępu czy też wprowadzania. Zachęcam do lektury szczególnie osoby, które chciałyby wybrać się w taką podróż, ale nie za bardzo wiedzą, co i jak. Przygody będą później. Czas na suche fakty. 



 Zdjęcie dzięki uprzejmości  Michała


Wszystko zaczęło się, gdy kupiliśmy bilety. Było to w czerwcu 2016. Za bilety daliśmy 1560 zł. Oczywiście w dwie strony. Rezerwację zrobiliśmy za pomocą strony flipo.pl. Kiedyś napotkałem kilka negatywnych opinii na ich temat w Internecie . W sumie nie wiem skąd one się wzięły, bo ja żadnych problemów nie miałem. Mimo że kilkakrotnie nasza rezerwacja się zmieniała, zawsze kontakt z biurem obsługi był błyskawiczny.  Pani w informacji odpowiadała na każde, nawet najbardziej idiotyczne pytanie. Inna sprawa, że nasz rezerwacja była dość mocno skomplikowana. Startowaliśmy z Budapesztu. Potem lot do Amsterdamu. Z Amsterdamu do Guangzhou w Chinach i dopiero z tego miasta lecieliśmy do Hanoi. Powrotna droga podobnie, ale zamiast Amsterdamu był Paryż.  O ile w pierwszą stronę przesiadki były dość krótkie, maksymalnie 3 godziny to w drodze powrotnej już nie było tak kolorowo. Przerwa w Guangzhou wynosiła 37 godzin, a w Paryżu 7 godzin…  Z tymi Chinami to o tyle dobrze, że można na lotnisku uzyskać darmową wizę na 72 godziny. Nie było to takie łatwe, ale o tym będzie później. Także niespecjalnie zmartwiłem się tą przesiadką. Wiedziałem, że coś na niej skorzystamy. Poza tym do Budapesztu jeszcze trzeba dojechać, ale oczywiście Polski Bus jeździ za złotówkę, więc nie widzę problemu. Jak komuś nie chce się tyle razy przesiadać to może polować np. na bezpośrednie czartery. Ale trzeba się liczyć z faktem, że promocja może być dajmy na to w piątek, a wylot poniedziałek. Można też trafić niską cenę lecąc „Emiratami”, „Katarem” albo Aeroflotem. Lot z jedną przesiadką, cenę można złapać za mniej niż 2000 w dwie strony. Też ok. Takie promocje widywałem  przynajmniej raz w miesiąc, więc no problem. Tylko chcieć i można lecieć.

Kolejna kwestia to wiza. Wiza do Wietnamu to w zasadzie formalność. Są dwa sposoby na jej zdobycie. Pierwszy to tak zwana promesa wizowa. Wypełniamy w Internecie dokument. Przelewamy kasę i na granicy odbieramy wizę, dopłacając drugą połowę kasy. Proste? Proste. Nieco tańszym sposobem zdobycia wizy jest pofatygowanie się samodzielnie do ambasady w Warszawie. Jak kupiłem sobie kilka biletów za 1 zł i postanowiłem załatwić sprawę osobiście. Wypełniamy formularz z neta. Zabieramy zdjęcie paszportowe, paszport, potwierdzenie rezerwacji (wystarczy świstek z flipo czy innego pośrednika) i pieniądze. 250 zł za wizę jednokrotną i 300 zł za tak zwaną multi entrance na 30 dni. W ambasadzie musimy się pojawić dwukrotnie. Raz z dokumentami, a drugi raz po odbiór paszportu. Nie musimy tego robić osobiście. Może ktoś odebrać to za nas, ale wymagane jest upoważnienie. Czas oczekiwania to 5 dni roboczych. Są oczywiście jakieś opcje ekspresowe, dodatkowo płatne. No i w przypadku krótszego wyjazdu jest opcja na wizę 14-to dniową, która kosztuje niewiele mniej niż 30-to dniowa, ale wydawana jest od reki. Do ręki w ambasadzie Wietnamu może jednak okazać się całym dniem. Ciekawostką jest też to, że w ambasadzie nikt nie gada po polsku, a przyznam szczerze, że angielski, którym władają urzędnicy ogranicza się do kilku niezbędnych słów. Złożenie papierów zabrało mi trochę czasu, bo spędziłem w kolejce z półtorej godziny. Przy odbiorze zeszło mi dosłownie 5 minut. Wpadłem i wypadłem. Warto jednak pamiętać, że przepisy jak i ceny mogą się zmieniać, więc przed wylotem warto się zapoznać z aktualną sytuacją na stronie MSZ albo na stronie internetowej samej ambasady. 


Plan naszej wyprawy zakładał odwidzenie również dwóch kolejnych krajów z obowiązkiem wizowym dla Polaków. Pierwszym z tych krajów był Laos. Wiza do tego kraju dostępna jest w na kilku przejściach granicznych. Pozwolę sobie skopiować te przejścia graniczne ze strony MZS (z lekką korektą) . Densanvanh (w prowincji Savannakhet, wjazd z Lao Bao na trasie z Hue); Namphao (w prowincji Khammouane, wjazd z Cao Treo na trasie z Vinh); Nam Can (w prowincji Xiengkhouang, wjazd z Namekane); Namsoue (wjazd z Nameo).My przekraczaliśmy granice o nazwie Nam Can / Nam Khan i problemu z wizą nie było. Wypełniamy specjalny dokument, dokładamy jedno zdjęcie paszportowe (brak zdjęcia oznacza dodatkową opłatę w wysokości dwóch dolarów) i czekamy na naklejkę wizową. Opłata za tą usługę zależna jest od kraju, z którego pochodzimy i od godziny przekraczania granicy. Po godzinach pracy (chyba po 16) płacimy dwa dolary więcej. Nam wyszło 34 dolary. Mało? Dużo? Ciężko powiedzieć. Oczywiście bus na nas czekał, bo tylko my musieliśmy załatwiać wizy i byliśmy jedynymi turystami. Wizę można załatwić sobie również przed wyjazdem, ale najbliższa ambasada Laosu jest w Berlinie… 


Podobnie sytuacja ma się z wizą do Kambodży. Możemy ją załatwić w Berlinie w ambasadzie albo na granicy. Tylko tu jest taki problem, że ciężko powiedzieć ile za nią zapłacimy. Ponoć cena właściwa to 30 dolarów plus 8 dolarów za pierdoły w stylu badanie przez lekarza. Poważnie, gość na granicy mierzy wam temperaturę i sprawdza czy przypadkiem ktoś nie jesteś chory. Więc jakby kogoś coś dopadło, w sensie jakieś choróbsko, to radzę odłożyć wyjazd do Kambodży, bo albo was nie wpuszcza, albo zażądają więcej kasy. Przed wyjazdem naczytałem się różnych rzeczy na temat granicy Laos / Kambodża. Że grasuje tam mafia i że kasuje za wizę dwa razy więcej niż się należy naprawdę. I to nawet w przypadku, gdy jedziemy „wycieczką” z biura podróży, a nie transportem publicznym. O tym, jaka jest miedzy tymi dwoma sposobami podróży różnica i co się bardziej opłaca będzie nieco później. W każdym razie nas skasowali na 40 dolarów za wizę. Żaden celnik nie widział mnie na oczy, a miałem do czynienia jedynie z „lekarzem”, którym mi zmierzył temperaturę i powiedział „ok”. Wychodzi na to, że za pośrednictwo skasowali nas tylko dwa dolary, co nie jest jakąś tragedią. Także nie taki diabeł straszny, choć trzeba się pilnować. 


Co do samego przemieszczania się. Nasz plan zakładał przejazd z Hanoi do Ho Szi Minch City przez Laos i Kambodżę, a następnie powrót z Sajgonu do Hanoi samolotem. Plan był jak zwykle dość pobieżny, ale udało się go zrealizować. Busy czy autobusy kupowaliśmy na bieżąco. Nie są one tanie, bo większość dystansów dłuższych, czyli takich gdzie jazdy było w okolicach 12 godzin albo więcej, to koszt około 20 dolarów. Trasy krótsze, do 6 godzin w okolicach 10 dolarów. Samolot z Ho Szi Minch City do Hanoi był dla nas pewną niewiadomą. Przed wyjazdem sprawdzałem ceny na koniec listopada i wynosiły one około 120 zł. Postanowiliśmy jednak nie rezerwować biletów, bo nie wiedzieliśmy jak nam ten cały przejazd wyjdzie czasowo. Gdy rezerwowaliśmy bilety, na trzy dni przed wylotem kosztowały nas one 52 dolary (loty wieczorne są najtańsze). Okazało się jednak, że nie mogliśmy ich zarezerwować samodzielnie, bo w rezerwacji nie udało nam się wybrać kraju pochodzenia „Polska”. Nie mam pojęcia czemu. Ostatecznie, więc zarezerwowaliśmy bilet w biurze podróży. Za całość zapłaciliśmy po 54 dolarów, z czego 2 dolary to była opłata za rezerwacje. Niewiele. Co do linii lotniczych do wyboru mamy linie: Jetstar, VietJet Air i Vietnam Airlines. Te dwie pierwsze to tanie linie lotnicze, więc w ich przypadku musimy zapłacić dodatkowo za bagaż nadawany. W przypadku Vietnam Airlines mamy bagaż nadawany w cenie, ale za sam bilet zapłacimy najpewniej dwa razy więcej. Co do standardów: jest ok. Samoloty się nie rozlatują, ale niestety są bez przerwy opóźnione, więc nie rezerwujcie sobie biletów „na styk”. Dla bezpieczeństwa raczę z 6 – 8 godzin przerwy między lotami. Nasz samolot był opóźniony prawie 4 godziny. Takie realia tego kraju. 


Warto też poświęcić chwilę tym biurom podróży, o których pisałem wcześniej. W każdych z trzech odwiedzonych przez nas krajów było ich na pęczki. Dosłownie po kilka, kilkanaście na jednej ulicy. Wynika z tego ogromna konkurencja i jest to z korzyścią dla nas. Większość biletów autokarowych kupowaliśmy właśnie w tych biurach. Kosztują one praktycznie tyle samo, co na dworcu. Problemem jednak jest to, że dworce autobusowe przeważnie są daleko od centrum. Na te dworce trzeba dojechać, a za tuk - tuka zapłacimy 1-2 dolary od głowy. Już koszta rosną. A z wycieczką przeważnie startujemy spod biura, w którym kupiliśmy bilet, albo spod swojego hostelu. Dojeżdżamy na dworzec busem, który po drodze zbiera ludzi z hoteli. Nieraz mamy też tuk -tuka na miejscu, który w cenie biletu zawiezie nas pod same drzwi hostelu. Spora oszczędność czasu i pieniędzy. Podobnie ma się z atrakcjami turystycznymi. Przykładowo: jesteśmy w Sajgonie i chcemy sobie pojechać nad deltę Mekongu. Doświadczenie podpowiada nam, że pasuje wybrać się na dworzec, ogarnąć autobus itd. Z Sajgonu autobus do miejscowości Mỹ Tho nad samym Mekongiem kosztuje w dwie strony 5 dolarów. Wycieczka w biurze podnóży, która obejmuje przejazd, rejs miedzy wyspami, łódkę, skromny obiad i jakiś zaprzęg z kucykami kosztuje 8 dolarów. 3 dolary różnicy! Dobra. Jesteśmy przepędzani jak bydło i nie mamy za bardzo wolności, ale jak nie mamy czasu to jest to idealnie rozwiązanie. Sądzę, że to samo, na własną rękę kosztowałoby nas 3 razy więcej kasy i 3 razy więcej czasu. Opcja warta rozważenia.


Co do życia, cen i tak dalej... Wietnam i Kambodża są tańsze niż Polska. Dużo tańsze…  Laos natomiast jest krajem drogim. Nie ma może dramatu, ale niektóre ceny mnie szokowały. Np. serek topiony, taki „w kółku” kosztował ponad 4 dolary za opakowanie. Za masło orzechowe zapłaciliśmy około 5 dolarów. Sporo. Jezdnie w knajpach też droższe. Za obiad nie w ulicznej knajpie, tylko takiej z nieco większym standardem zapłacimy spokojnie 4 dolary. Jak weźmiemy do tego piwo to będzie o dolara drożej. W Wietnamie najemy się doszyta za 2 – 3 dolary. Rajem natomiast jest Kambodża. Zdarzyły się sytuacje, w których za ryż z warzywami i jakimś mięskiem i jajkiem plus piwko zapłaciłem 1,5 dolara. Śniadanie składające się z bagietki, jajecznicy, jakiś warzyw kosztuje dolara. Dla kontrastu dodam, że pieczywa w sklepach praktycznie nie ma. Jak już coś znajdziemy to jest to coś w rodzaju wstrętnego chleba tostowego w cenie 2 dolarów…


Co do jedzenia. Mamy do wyboru uliczne jedzenie, potem takie „rodzinne” knajpy, potem restauracje. Jedzenie na ulicach jest całkiem ok, ale na początku ciężko się przełamać z braku sanepidu hehe. W domowych knajpach zapłacimy trochę drożej, ale naprawdę niewiele. Restauracje to już większy wydatek, a jedzenie niekoniecznie lepsze. Jak zachce nam się kuchni europejskiej to np. pizza w Pizza Hut kosztuje w okolicach 12-15 dolarów. 


Co do zagrożeń wynikających z jedzenia. Nas coś tam dopadło, ale nie był to jakiś dramat a raczej niedogodność. Generalnie dietę zmieniamy radykalnie i nie jest to bez wpływu na nasz układ trawienny, jednak specjalnie bym się nie przejmował. Musimy próbować, bo smaków jest mnóstwo. 


Teraz może słów kilka o noclegu. W dużych miastach radzę rezerwować coś wcześniej. Przeważnie mamy jakiś backpackerskie centra, ale lepiej mieć jeden konkretny hostel, do którego się udajemy. Poza tym mamy cenę tego noclegu choćby z booking.com i jak nas ktoś chce orżnąć to mamy jakąś podkładkę. Czasem z braku aktualnych informacji ceny się różnią, ale niewiele. Poza tym może się okazać, że my rezerwowaliśmy pokój z wiatrakiem a dostajemy z klimą i różnica w cenie wynosi 1 dolara, czyli zmienia się nam z 4 dolarów, na 5 co i tak jest ceną niską. W Kambodży i Wietnamie rezerwowaliśmy hostele z dnia na dzień i nie zapłaciliśmy więcej niż 6 dolarów za noc w dormie, czyli wieloosobowym pokoju. Przeważnie w cenę wliczone było śniadania, a nawet jeden hostel w Hanoi przyciąga klientów godziną darmowego piwa. W Laosie jest trochę inaczej. Ciężko tam o hostel, a zamiast tego mamy guest housy. Jest to coś w rodzaju ekstremalnie taniego hotelu gdzie za dwuosobowy pokój płaciliśmy 12 albo 7 dolarów, albo coś pomiędzy. Standard różny. Wiadomo za 7 dolarów szału nie będzie, ale też i tragedii nie ma. Za 12 dolarów to już klimatyzacja, telewizor i takie tam bajery. 


Ważne pytanie, które często się powtarza to: „Kiedy jechać?” Spróbuje odpowiedzieć na nie na przykładzie Wietnamu, który z północy na południe w linii prostej ma ponad 1500 km. Co z tego wynika? Otóż bardzo wiele. Po pierwsze w Wietnamie mamy dwie strefy klimatyczne. W Hanoi występują cztery pory roku, czyli tak jak u nas tylko cieplej, bo w zimie minimalna temperatura to 10 stopni. Plus 10 stopni! Z tym, że w zimie sporo pada. My byliśmy w listopadzie - tam też była jesień. Temperatura w okolicach 20 stopni. Coś tam padało, ale szybko przechodziło. Najzimniej jest w lutym i styczniu.  Niemożliwe upały są natomiast w lecie, więc też raczej bym odradzał tą porę roku. Najlepsza według mnie to jesień i wiosna. Natomiast na południu, czyli w Ho Chi Minh City sytuacja ma się inaczej. Mamy tam dwie pory roku: suchą i deszczową. Pora deszczowa jest od maja do października. Oznacza to ni mniej ni więcej, że cały rok jest tam upał z tym, że przez te kilka miesięcy pory deszczowej możemy się codziennie spodziewać ulewy. Ulewa przejdzie i nadal będzie skwar. Przyznam szczerze, że temperatura na południu na początku trochę mnie przerosła. Okropna wilgotność sprawia, że człowiek cały czas się poci i ten pot nie paruje. Ubranie mamy cały czas mokre. Dziwne uczucie. Więc moja propozycja jest taka: myślicie czy lepiej w porze deszczowej czy suchej? I tak jesteście cały czas mokrzy, a krótka ulewa może tylko orzeźwić. Na krótko, ale zawsze…

Tak naprawdę to tyle wstępnych informacji. Więcej nie przychodzi mi nic do głowy. W dalszych częściach opowieści na pewno jeszcze wiele tematów będę poruszał, więc zachęcam do lektury. Jakby ktokolwiek miał jakieś pytania to piszcie śmiało. 

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz