Tym razem wyprawa
była bardzo długa i obfitowała w mnóstwo przygód, więc postanowiłem, że relację
podzielę na kilka mniejszych części, żeby nie zanudzić i by czytało się lepiej.
Zacznę od samego początku. Jak to się zaczęło? Co trzeba było ogarnąć
wcześniej? Jak się przygotować? Będzie to coś w rodzaju wstępu czy też wprowadzania.
Zachęcam do lektury szczególnie osoby, które chciałyby wybrać się w taką
podróż, ale nie za bardzo wiedzą, co i jak. Przygody będą później. Czas na
suche fakty.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Michała
Wszystko zaczęło
się, gdy kupiliśmy bilety. Było to w czerwcu 2016. Za bilety daliśmy 1560 zł.
Oczywiście w dwie strony. Rezerwację zrobiliśmy za pomocą strony flipo.pl.
Kiedyś napotkałem kilka negatywnych opinii na ich temat w Internecie . W sumie
nie wiem skąd one się wzięły, bo ja żadnych problemów nie miałem. Mimo że
kilkakrotnie nasza rezerwacja się zmieniała, zawsze kontakt z biurem obsługi
był błyskawiczny. Pani w informacji
odpowiadała na każde, nawet najbardziej idiotyczne pytanie. Inna sprawa, że
nasz rezerwacja była dość mocno skomplikowana. Startowaliśmy z Budapesztu.
Potem lot do Amsterdamu. Z Amsterdamu do Guangzhou w Chinach i dopiero z tego
miasta lecieliśmy do Hanoi. Powrotna droga podobnie, ale zamiast Amsterdamu był
Paryż. O ile w pierwszą stronę
przesiadki były dość krótkie, maksymalnie 3 godziny to w drodze powrotnej już
nie było tak kolorowo. Przerwa w Guangzhou wynosiła 37 godzin, a w Paryżu 7
godzin… Z tymi Chinami to o tyle dobrze,
że można na lotnisku uzyskać darmową wizę na 72 godziny. Nie było to takie
łatwe, ale o tym będzie później. Także niespecjalnie zmartwiłem się tą
przesiadką. Wiedziałem, że coś na niej skorzystamy. Poza tym do Budapesztu
jeszcze trzeba dojechać, ale oczywiście Polski Bus jeździ za złotówkę, więc nie
widzę problemu. Jak komuś nie chce się tyle razy przesiadać to może polować np.
na bezpośrednie czartery. Ale trzeba się liczyć z faktem, że promocja może być
dajmy na to w piątek, a wylot poniedziałek. Można też trafić niską cenę lecąc
„Emiratami”, „Katarem” albo Aeroflotem. Lot z jedną przesiadką, cenę można
złapać za mniej niż 2000 w dwie strony. Też ok. Takie promocje widywałem
przynajmniej raz w miesiąc, więc no problem. Tylko chcieć i można lecieć.
Kolejna kwestia to
wiza. Wiza do Wietnamu to w zasadzie formalność. Są dwa sposoby na jej
zdobycie. Pierwszy to tak zwana promesa wizowa. Wypełniamy w Internecie
dokument. Przelewamy kasę i na granicy odbieramy wizę, dopłacając drugą połowę
kasy. Proste? Proste. Nieco tańszym sposobem zdobycia wizy jest pofatygowanie
się samodzielnie do ambasady w Warszawie. Jak kupiłem sobie kilka biletów za 1
zł i postanowiłem załatwić sprawę osobiście. Wypełniamy formularz z neta.
Zabieramy zdjęcie paszportowe, paszport, potwierdzenie rezerwacji (wystarczy
świstek z flipo czy innego pośrednika) i pieniądze. 250 zł za wizę jednokrotną
i 300 zł za tak zwaną multi entrance na 30 dni. W ambasadzie musimy się pojawić
dwukrotnie. Raz z dokumentami, a drugi raz po odbiór paszportu. Nie musimy tego
robić osobiście. Może ktoś odebrać to za nas, ale wymagane jest upoważnienie.
Czas oczekiwania to 5 dni roboczych. Są oczywiście jakieś opcje ekspresowe,
dodatkowo płatne. No i w przypadku krótszego wyjazdu jest opcja na wizę 14-to
dniową, która kosztuje niewiele mniej niż 30-to dniowa, ale wydawana jest od
reki. Do ręki w ambasadzie Wietnamu może jednak okazać się całym dniem.
Ciekawostką jest też to, że w ambasadzie nikt nie gada po polsku, a przyznam
szczerze, że angielski, którym władają urzędnicy ogranicza się do kilku
niezbędnych słów. Złożenie papierów zabrało mi trochę czasu, bo spędziłem w
kolejce z półtorej godziny. Przy odbiorze zeszło mi dosłownie 5 minut. Wpadłem
i wypadłem. Warto jednak pamiętać, że przepisy jak i ceny mogą się zmieniać,
więc przed wylotem warto się zapoznać z aktualną sytuacją na stronie MSZ albo
na stronie internetowej samej ambasady.
Plan naszej wyprawy
zakładał odwidzenie również dwóch kolejnych krajów z obowiązkiem wizowym dla Polaków.
Pierwszym z tych krajów był Laos. Wiza do tego kraju dostępna jest w na kilku
przejściach granicznych. Pozwolę sobie skopiować te przejścia graniczne ze
strony MZS (z lekką korektą) . Densanvanh (w prowincji Savannakhet, wjazd z Lao
Bao na trasie z Hue); Namphao (w prowincji Khammouane, wjazd z Cao Treo na
trasie z Vinh); Nam Can (w prowincji Xiengkhouang, wjazd z Namekane); Namsoue
(wjazd z Nameo).My przekraczaliśmy granice o nazwie Nam Can / Nam Khan i
problemu z wizą nie było. Wypełniamy specjalny dokument, dokładamy jedno
zdjęcie paszportowe (brak zdjęcia oznacza dodatkową opłatę w wysokości dwóch
dolarów) i czekamy na naklejkę wizową. Opłata za tą usługę zależna jest od
kraju, z którego pochodzimy i od godziny przekraczania granicy. Po godzinach
pracy (chyba po 16) płacimy dwa dolary więcej. Nam wyszło 34 dolary. Mało?
Dużo? Ciężko powiedzieć. Oczywiście bus na nas czekał, bo tylko my musieliśmy
załatwiać wizy i byliśmy jedynymi turystami. Wizę można załatwić sobie również przed
wyjazdem, ale najbliższa ambasada Laosu jest w Berlinie…
Podobnie sytuacja
ma się z wizą do Kambodży. Możemy ją załatwić w Berlinie w ambasadzie albo na
granicy. Tylko tu jest taki problem, że ciężko powiedzieć ile za nią zapłacimy.
Ponoć cena właściwa to 30 dolarów plus 8 dolarów za pierdoły w stylu badanie
przez lekarza. Poważnie, gość na granicy mierzy wam temperaturę i sprawdza czy
przypadkiem ktoś nie jesteś chory. Więc jakby kogoś coś dopadło, w sensie
jakieś choróbsko, to radzę odłożyć wyjazd do Kambodży, bo albo was nie
wpuszcza, albo zażądają więcej kasy. Przed wyjazdem naczytałem się różnych
rzeczy na temat granicy Laos / Kambodża. Że grasuje tam mafia i że kasuje za
wizę dwa razy więcej niż się należy naprawdę. I to nawet w przypadku, gdy
jedziemy „wycieczką” z biura podróży, a nie transportem publicznym. O tym, jaka
jest miedzy tymi dwoma sposobami podróży różnica i co się bardziej opłaca
będzie nieco później. W każdym razie nas skasowali na 40 dolarów za wizę. Żaden
celnik nie widział mnie na oczy, a miałem do czynienia jedynie z „lekarzem”,
którym mi zmierzył temperaturę i powiedział „ok”. Wychodzi na to, że za
pośrednictwo skasowali nas tylko dwa dolary, co nie jest jakąś tragedią. Także
nie taki diabeł straszny, choć trzeba się pilnować.
Co do samego
przemieszczania się. Nasz plan zakładał przejazd z Hanoi do Ho Szi Minch City
przez Laos i Kambodżę, a następnie powrót z Sajgonu do Hanoi samolotem. Plan
był jak zwykle dość pobieżny, ale udało się go zrealizować. Busy czy autobusy
kupowaliśmy na bieżąco. Nie są one tanie, bo większość dystansów dłuższych,
czyli takich gdzie jazdy było w okolicach 12 godzin albo więcej, to koszt około
20 dolarów. Trasy krótsze, do 6 godzin w okolicach 10 dolarów. Samolot z Ho Szi
Minch City do Hanoi był dla nas pewną niewiadomą. Przed wyjazdem sprawdzałem
ceny na koniec listopada i wynosiły one około 120 zł. Postanowiliśmy jednak nie
rezerwować biletów, bo nie wiedzieliśmy jak nam ten cały przejazd wyjdzie
czasowo. Gdy rezerwowaliśmy bilety, na trzy dni przed wylotem kosztowały nas
one 52 dolary (loty wieczorne są najtańsze). Okazało się jednak, że nie
mogliśmy ich zarezerwować samodzielnie, bo w rezerwacji nie udało nam się
wybrać kraju pochodzenia „Polska”. Nie mam pojęcia czemu. Ostatecznie, więc
zarezerwowaliśmy bilet w biurze podróży. Za całość zapłaciliśmy po 54 dolarów,
z czego 2 dolary to była opłata za rezerwacje. Niewiele. Co do linii lotniczych
do wyboru mamy linie: Jetstar, VietJet Air i Vietnam Airlines. Te dwie pierwsze
to tanie linie lotnicze, więc w ich przypadku musimy zapłacić dodatkowo za
bagaż nadawany. W przypadku Vietnam Airlines mamy bagaż nadawany w cenie, ale
za sam bilet zapłacimy najpewniej dwa razy więcej. Co do standardów: jest ok.
Samoloty się nie rozlatują, ale niestety są bez przerwy opóźnione, więc nie
rezerwujcie sobie biletów „na styk”. Dla bezpieczeństwa raczę z 6 – 8 godzin
przerwy między lotami. Nasz samolot był opóźniony prawie 4 godziny. Takie
realia tego kraju.
Warto też poświęcić
chwilę tym biurom podróży, o których pisałem wcześniej. W każdych z trzech
odwiedzonych przez nas krajów było ich na pęczki. Dosłownie po kilka, kilkanaście
na jednej ulicy. Wynika z tego ogromna konkurencja i jest to z korzyścią dla
nas. Większość biletów autokarowych kupowaliśmy właśnie w tych biurach.
Kosztują one praktycznie tyle samo, co na dworcu. Problemem jednak jest to, że
dworce autobusowe przeważnie są daleko od centrum. Na te dworce trzeba dojechać,
a za tuk - tuka zapłacimy 1-2 dolary od głowy. Już koszta rosną. A z wycieczką przeważnie
startujemy spod biura, w którym kupiliśmy bilet, albo spod swojego hostelu. Dojeżdżamy
na dworzec busem, który po drodze zbiera ludzi z hoteli. Nieraz mamy też tuk -tuka
na miejscu, który w cenie biletu zawiezie nas pod same drzwi hostelu. Spora oszczędność
czasu i pieniędzy. Podobnie ma się z atrakcjami turystycznymi. Przykładowo:
jesteśmy w Sajgonie i chcemy sobie pojechać nad deltę Mekongu. Doświadczenie
podpowiada nam, że pasuje wybrać się na dworzec, ogarnąć autobus itd. Z Sajgonu
autobus do miejscowości Mỹ Tho nad samym Mekongiem kosztuje w dwie strony 5
dolarów. Wycieczka w biurze podnóży, która obejmuje przejazd, rejs miedzy
wyspami, łódkę, skromny obiad i jakiś zaprzęg z kucykami kosztuje 8 dolarów. 3
dolary różnicy! Dobra. Jesteśmy przepędzani jak bydło i nie mamy za bardzo wolności,
ale jak nie mamy czasu to jest to idealnie rozwiązanie. Sądzę, że to samo, na
własną rękę kosztowałoby nas 3 razy więcej kasy i 3 razy więcej czasu. Opcja
warta rozważenia.
Co do życia, cen i
tak dalej... Wietnam i Kambodża są tańsze niż Polska. Dużo tańsze… Laos natomiast jest krajem drogim. Nie ma może
dramatu, ale niektóre ceny mnie szokowały. Np. serek topiony, taki „w kółku”
kosztował ponad 4 dolary za opakowanie. Za masło orzechowe zapłaciliśmy około 5
dolarów. Sporo. Jezdnie w knajpach też droższe. Za obiad nie w ulicznej
knajpie, tylko takiej z nieco większym standardem zapłacimy spokojnie 4 dolary.
Jak weźmiemy do tego piwo to będzie o dolara drożej. W Wietnamie najemy się doszyta
za 2 – 3 dolary. Rajem natomiast jest Kambodża. Zdarzyły się sytuacje, w
których za ryż z warzywami i jakimś mięskiem i jajkiem plus piwko zapłaciłem 1,5
dolara. Śniadanie składające się z bagietki, jajecznicy, jakiś warzyw kosztuje
dolara. Dla kontrastu dodam, że pieczywa w sklepach praktycznie nie ma. Jak już
coś znajdziemy to jest to coś w rodzaju wstrętnego chleba tostowego w cenie 2
dolarów…
Co do jedzenia.
Mamy do wyboru uliczne jedzenie, potem takie „rodzinne” knajpy, potem
restauracje. Jedzenie na ulicach jest całkiem ok, ale na początku ciężko się
przełamać z braku sanepidu hehe. W domowych knajpach zapłacimy trochę drożej,
ale naprawdę niewiele. Restauracje to już większy wydatek, a jedzenie
niekoniecznie lepsze. Jak zachce nam się kuchni europejskiej to np. pizza w
Pizza Hut kosztuje w okolicach 12-15 dolarów.
Co do zagrożeń
wynikających z jedzenia. Nas coś tam dopadło, ale nie był to jakiś dramat a
raczej niedogodność. Generalnie dietę zmieniamy radykalnie i nie jest to bez
wpływu na nasz układ trawienny, jednak specjalnie bym się nie przejmował.
Musimy próbować, bo smaków jest mnóstwo.
Teraz może słów
kilka o noclegu. W dużych miastach radzę rezerwować coś wcześniej. Przeważnie
mamy jakiś backpackerskie centra, ale lepiej mieć jeden konkretny hostel, do
którego się udajemy. Poza tym mamy cenę tego noclegu choćby z booking.com i jak
nas ktoś chce orżnąć to mamy jakąś podkładkę. Czasem z braku aktualnych
informacji ceny się różnią, ale niewiele. Poza tym może się okazać, że my
rezerwowaliśmy pokój z wiatrakiem a dostajemy z klimą i różnica w cenie wynosi
1 dolara, czyli zmienia się nam z 4 dolarów, na 5 co i tak jest ceną niską. W
Kambodży i Wietnamie rezerwowaliśmy hostele z dnia na dzień i nie zapłaciliśmy
więcej niż 6 dolarów za noc w dormie, czyli wieloosobowym pokoju. Przeważnie w
cenę wliczone było śniadania, a nawet jeden hostel w Hanoi przyciąga klientów
godziną darmowego piwa. W Laosie jest trochę inaczej. Ciężko tam o hostel, a
zamiast tego mamy guest housy. Jest to coś w rodzaju ekstremalnie taniego
hotelu gdzie za dwuosobowy pokój płaciliśmy 12 albo 7 dolarów, albo coś pomiędzy. Standard różny.
Wiadomo za 7 dolarów szału nie będzie, ale też i tragedii nie ma. Za 12 dolarów
to już klimatyzacja, telewizor i takie tam bajery.
Ważne pytanie,
które często się powtarza to: „Kiedy jechać?” Spróbuje odpowiedzieć na nie na
przykładzie Wietnamu, który z północy na południe w linii prostej ma ponad 1500
km. Co z tego wynika? Otóż bardzo wiele. Po pierwsze w Wietnamie mamy dwie
strefy klimatyczne. W Hanoi występują cztery pory roku, czyli tak jak u nas
tylko cieplej, bo w zimie minimalna temperatura to 10 stopni. Plus 10 stopni! Z
tym, że w zimie sporo pada. My byliśmy w listopadzie - tam też była jesień.
Temperatura w okolicach 20 stopni. Coś tam padało, ale szybko przechodziło.
Najzimniej jest w lutym i styczniu.
Niemożliwe upały są natomiast w lecie, więc też raczej bym odradzał tą
porę roku. Najlepsza według mnie to jesień i wiosna. Natomiast na południu,
czyli w Ho Chi Minh City sytuacja ma się inaczej. Mamy tam dwie pory roku:
suchą i deszczową. Pora deszczowa jest od maja do października. Oznacza to ni
mniej ni więcej, że cały rok jest tam upał z tym, że przez te kilka miesięcy
pory deszczowej możemy się codziennie spodziewać ulewy. Ulewa przejdzie i nadal
będzie skwar. Przyznam szczerze, że temperatura na południu na początku trochę
mnie przerosła. Okropna wilgotność sprawia, że człowiek cały czas się poci i
ten pot nie paruje. Ubranie mamy cały czas mokre. Dziwne uczucie. Więc moja
propozycja jest taka: myślicie czy lepiej w porze deszczowej czy suchej? I tak
jesteście cały czas mokrzy, a krótka ulewa może tylko orzeźwić. Na krótko, ale
zawsze…
Tak naprawdę to
tyle wstępnych informacji. Więcej nie przychodzi mi nic do głowy. W dalszych
częściach opowieści na pewno jeszcze wiele tematów będę poruszał, więc zachęcam
do lektury. Jakby ktokolwiek miał jakieś pytania to piszcie śmiało.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz