sobota, 13 sierpnia 2016

Rowerem dookoła Tatr



Dłuższego wolnego na te wakacje nie przewidywałem. Nie planowałem nawet tego urlopu. Jakoś tak się po prostu stało, że po licznych zamianach grafiku w robocie wyszło mi 5 dni wolnego. Cóż, więc było robić? Można ten czas spędzić na piciu piwa, a można na piciu piwa i jeździe na rowerze.
Koncepcja objechania Tatr dookoła powstała już rok temu. Pomysł wydawał się rewelacyjny, ale jak wiele innych czekał on na swoją kolej. Aż się doczekał. Do uczestnictwa w wyjeździe zaprosiłem kilka osób, ale ostatecznie zdecydowała się jedynie Natalia, z którą w zeszłym roku śmigałem rowerem po Polsce. To, że ekipa nie była większa było spowodowane wieloma czynnikami, ale cieszę się, że choć jedną osobę namówiłem. Pewnie pojechałbym sam, ale zawsze to lepiej ekipą, choćby dwuosobową.


Fot. Natalia Starzyk


Przed samym wyjazdem przeżyłem jednak ciężkie chwile, bo miałem w pracy wieczorną zmianę. Wiadomo: w knajpie, w weekend trzeba posiedzieć… Urwałem się jednak trochę wcześniej, ale i tak jak nastawiałem budzik pozostało mi jedynie 2 godziny 15 minut snu. Mało… Budzik wyrwał mnie bardzo brutalnie… Zakładam sakwy na rower i śmigam o wschodzie słońca na dworzec PKP. W niektórych punktach imprezowych Rzeszowa zabawa trwa w najlepsze… Ja mam jednak inne priorytety: jadę na rower.  Dojeżdżam na dworzec, kupuje bilet, wbijam w pociąg i zasypiam. Dobrze, że budzę się przed Tarnowem. Tam przesiadka i drzemka prawie do samego Nowego Sącza. Trochę mi to dodało sił, ale i tak czułem się niewyspany. W Nowym Sączu spotykam się z Natalią i ruszamy.
Planu w zasadnie nie miałem. Wiedziałem, że jest jakaś trasa dookoła Tatr. Niekoniecznie „zorganizowana” jak Green Velo. Pojawiła się kwesta najważniejsza: z której strony te Tatry objeżdżać. Zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba to zrobić tak, żeby jak najszybciej wypić słowackie piwo. Wybraliśmy, więc trasę do Piwnicznej. Droga bardzo przyjemna. Lekko, prawie nieodczuwalnie pinie się w górę. Słońce świeci, trochę chmur. Pogoda rewelacyjna. Jedziemy sobie wzdłuż Popradu, więc widoki też bardzo przyjemne dla oka. Nawet nie wiem, kiedy przejechaliśmy 40 km. Zatrzymujemy się zaraz za mostem granicznym, żeby coś zjeść i śmigamy już po Słowacji.  


 Droga do granicy

Śniadanie nad rzeką

 Ale za moment pierwszy przystanek, bo w miejscowości Granastów jest bardzo ładny drewniany kościół, który trzeba było obfotografować. W Granastowie zaczął się już konkretny podjazd. Wcześniej było trochę podjazdów, ale teraz zrobiło się ciężko. Ja mam zawsze takiego farta, że największe podjazdy robię w największe upały… I faktycznie. Lał się ze mnie pot strumieniami. Podjazd 13%, słońce praży, ale się udało. Powoli dojeżdżamy na szczyt, a z niego już ciągnie się piękny widok. Spotykamy też rowerzystę z Polski, który dobrze ogarnia drogi rowerowe na Słowacji. Dobrze, że z nami zagadał, bo dowiedziałem się paru istotnych informacji. Planu zasadniczo nie miałem, ale jakieś tam rozeznanie zrobiłem. Niby szlak rowerowy wokół tatr jest jakoś tam wyznaczony, ale śnieżek rowerowych jest bardzo mało. Na Słowacji są dwie drogi dookoła Tatr: dłuższa przez Poprad i Hybie i krótsza przez Tatrzańską Łomnicę i Štrbské Pleso. Ta pierwsza jest mniej górzysta, ale z ładnym widokiem na Tatry z daleka, a ta druga jest krótsza, bardziej górzysta i z lepszym widokiem na Tatry z bliska. Stwierdziłem, że co do trasy zdecydujemy po drodze, ale rowerzysta z Polski przekonał nas do trasy nr 2 przez Štrbské Pleso. Ponoć prowadzi tam w jakimś fragmencie ścieżka rowerowa. Droga jak droga, ale jak jest ścieżka to zawsze jest lepiej. Okazało się, że tej ścieżki było niewiele, ale i tak było super. 


 Granastów

Pierwszy większy podjazd...

 ... i widok z góry

Bogatsi o sporo informacji, zdecydowani co do trasy jedziemy dalej. W dół do Lubowli. Zamku nie odwiedzaliśmy, bo ja byłem a Natalia nie wyrażała chęci, więc nie było sensu. Mieliśmy też wielką ochotę coś zjeść. Stwierdziliśmy, że nie chce się nam jechać do centrum Lubowli. To był błąd. Myśleliśmy, że znajdziemy coś na trasie a była bieda… Jedyne, co się udało spotkać to fabrykę słowackiej whisky o nazwie Nestville. Nie było jakoś smaków na próbowanie. Ja tam wielkim fanem nie jestem, więc nawet jakby to był trunek wybitny w smaku, to i tak bym się nie zorientował. Jedziemy dalej w poszukiwaniu jedzenia, bo w brzuchach pusto. Ponieważ była to niedziela nawet o otwarty sklep było trudno, a woda się kończyła. Na szczęście w mieścinie Podolínec  trafiamy w końcu na otwarty sklep. Kupujemy wodę, piwko i coś na energię, czyli dwa potężne ciastka z czekoladą.  Pijąc sobie piwko obserwujemy miejscowych Cyganów, którzy stanowili większość klientów tego sklepu. O Cyganach to już kilka razy pisałem, więc wiadomo. Trzeba uważać. Wzmocnieni słodyczami i piwem jedziemy dalej. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Biała Spiska. Dopadamy się knajpy. Ja zjadłem smażony ser (a jak!), a Natalia rybę. Popijamy to wszystko piwem, robimy zakupy w Tesco i trzeba szukać noclegu. Od kiedy zdecydowaliśmy się na trasę bliżej szczytów, to Biała Spiska stała się naszym zjazdem w głąb Tatr. Rodziło to pewien problem, bo zaraz za miastem zaczynał się Park Narodowy. Wiadomo: w parkach jest kategoryczny zakaz rozbijania się na dziko, a mandaty na Słowacji są w euro… Z mapy wynikało, że do granicy parku mamy z 10 km, więc pojedzmy siebie ścieżką rowerową wzdłuż potoku Biela i gdzieś tam się rozbijemy. Gdy zaczęliśmy jechać ścieżką spotkaliśmy tablice informacje z mapą, z której wnikało, że nasza mapa jest nie do końca wiarygodna. Na mapie przy ścieżce było narysowane, że zaraz za Białą Spiską zaczyna się coś w rodzaju otuliny Parku Narodowego… Też słabo. Po wnikliwej analizie mapy powstaje jednak plan. Zjeżdżamy ze ścieżki rowerowej w polną drogę w kierunku wsi Lendak. Przez te kilka kilometrów odludzia poszukamy jakiś bardzo gęstych krzaków na nocleg, a jak się to nie uda to za jakieś 5 km kończy się strefa ochronna i tam coś na pewno znajdziemy. Tak robimy. Zaraz trafiamy na gęste krzaki, które mniej - więcej by nam pasowały. Coś jednak dziwna ta łąka, jakieś niespotykane rośliny. Patrzymy na mapę a tam rezerwat… Za namiot w rezerwacie to chyba byśmy mieli nawet bardziej przesrane niż za namiot w Parku Narodowym. Jedziemy  dalej. Przejeżdżamy przez potok i szukamy jakiegoś miejsca. Jest nawet fajna łączka z zejściem nad wodę, ale trochę na widoku. Wstępne oględziny okolicy wykluczyły obecność Cyganów, więc spoko. Decydujemy jednak, że namiot rozbijemy później. Gdy urządziliśmy sobie biesiadę piwno, wódkową po niedalekiej łące biegały jakieś dzieciaki z pasami, ale jasny kolor ich skóry sprawił, że miałem to głęboko w dupie. Wykąpałem się w rzece, rozbiłem namiot, walnąłem się spać i tak zakończył się ten pełen wrażeń dzień.



 Ścieżka rowerowa w Tatry 

 Obóz...

 ... z takim widokiem
Noc przespałem średnio, ale to chyba wynik adaptacji do twardych warunków namiotowych. Pogoda bardzo ładna, więc wstajemy przed budzikiem, jemy skromne śniadanie i parę minut po 8 już jesteśmy na rowerach. Zdecydowaliśmy się nie wracać wczorajszą drogą, bo ta była kiepska. Stwierdziliśmy, że nadrobimy kawałek trasy i pojedzmy do Lendkaka. Tam wycofaliśmy się na właściwą drogę i już zaczynamy powolny podjazd w górę. Wcześniej jeszcze chciałem się napić Kofoli, ale trafiliśmy akurat na lokal, który gardzi chemicznymi napojami i skończyłem pijąc lemoniadę, która jak lemoniada nie smakowała… Bo była z jabłek… Jedziemy pod górę. Spodziewałem się jakiś dramatów, a podjazd był naprawdę lekki. Mieliśmy ponad 600 m przewyższenia, ale na długości prawie 40 km, więc jechało się bardzo fajnie. Na niebie było też sporo chmur, więc słonce nie prażyło tak niemiłosiernie jak dzień wcześniej. Wody też mieliśmy pod dostatkiem. Żeby się jakoś bardzo nie forsować, pierwszą przerwę zrobiliśmy sobie w Tatrzańskiej Łomnicy. Pepsi i Czekolada Studencka dodały energii. Kolejna przerwa w Starym Smokowcu – tam Natalia wypiła snobie kawę, a ja patrzyłem sobie na Tatry, które coraz bardziej zachodziły chmurami. Martwiłem się trochę o pogodę, bo codziennie miały być burze. W dolinach jeszcze wyglądało to ok, ale czarne chmury nad szczytami lekko mnie niepokoiły. Nic jedziemy dalej, bo przed nami najdłuższy odcinek do pokonania. Prawie 20 km podjazdu do Štrbskégo Plesza. 1345 m n.p.m. Ale udało się. Wymagało to sporego wysiłku, ale to był najwyższy punkt naszej wyprawy. Fakt ten musiał być nagrodzony posiłkiem. Wpadliśmy do pierwszej knajpy, ja monotematycznie wziąłem smażony ser, a Natalia pierogi i oczywiście po piwku. Dosłownie 5 minut po tym jak usiedliśmy do stolików zaczęło padać. Nie przestawało, więc po obiedzie domówiłem jeszcze jedno piwko. Na szczęście burza minęła (tak nam się zdawało), więc wsiedliśmy na rowery i podjechaliśmy już nad samo jezioro. Zdjęcie jest jedno i to z telefonu, bo rozpętała się prawdziwa ulewa. Stwierdziliśmy jednak, że jedziemy w deszczu, bo chmura burzowa zawisła nad szczytami, a na dole wyglądało na to, że nie pada. I faktycznie z 3 km zjazdu i już po deszczu. Przelany jednak byłem zdrowo, ale stwierdziłem, że: „z górki wyschnę”. I tak też się stało. Od  Štrbskégo Plesza rozpoczął się gigantyczny zjazd. Nie było stromo, więc jechało się super przyjemnie. Zrobiło się jednak chłodniej i groźba deszczu wisiała nam nad głowami cały czas. Naszym celem było dojechanie do jeziora Lipowskiego, żeby się rozbić nad wodą. Nie było to łatwe, bo koło miejscowości Lipowski Peter znowu zaczęło padać. Jechaliśmy jednak dalej, żeby tylko dojechać. Deszcz przestał padać jakoś za Peterem, ale chmury dalej wisiały nisko. Dojechaliśmy do Liptowskiego Mikułaszu i obraliśmy kierunek nad wodę. Na szczęście kierunek ten pokrywał się z naszą trasą. Trochę oszukałem się dobrego miejsca, a i tak znalazłem nie najlepsze. Spaliśmy w niewielkim lasku na szczycie wzgórza, bez możliwości zejścia do wody. Trochę żałowałem, ale nieustanna groźba kolejnej ulewy sprawiła, że zdrowy rozsadek wygrał. Nie chciałem się rozbijać w deszczu, choćby w najlepszej miejscówce. Zjedliśmy skromną kolację, popiliśmy piwkiem i poszliśmy spać… To był naprawdę mocny dzień. Wyjechać rowerem na 1345m n.p.m… 





 Widoki warte wysiłku 

Nagroda

 Štrbské Pleszo. 1345 m n.p.m Fot. Natalia Starzyk



 Podczas zajadu też widoki piękne

Niezbyt udany nocleg nad jeziorem

Poranek przyjemny, słońce świeci, namiot wysechł. Spałem jak zabity. W końcu chyba odespałem tą nieprzespaną noc przed wyjazdem… Wyjeżdżamy późno, ale jest chłodniej, więc się jakoś bardzo o upał nie obawiam. Okazuje się niestety, że za dosłownie 7 km mieliśmy zajebistą miejscówkę do spania przy samym jeziorze… Szkoda, ale człowiek nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć ani wyczytać z mapy. Jedzie się przyjemnie, mijamy ładne wioski np. Liptowskie Matiaszowce – jak żywy skansen. Droga coraz bardziej pnie się w górę. Wiedziałem, że czeka nas dziś spory podjazd i serpentyny, ale po wczorajszym dniu czułem się już pewniej kondycyjnie i jechało mi się bardzo dobrze. Przyznam szczerze, że podjazd jednak mnie zaskoczył, bo w połowie opadłem z sił. Do tego stopnia, że musieliśmy sobie siąść na poboczu 15 min. Potem drugi etap podjazdu i już szczyt. Widok na jezioro piękny. Szkoda, że za plecami cały czas stresująco biją pioruny. Wysokość maksymalna tego dnia nie była tak imponująca, bo wjechaliśmy na szczyt o wysokości mniej więcej 1050 m n.p.m., ale podjazd był naprawdę stromy. W sumie zeszło nam z pół dnia, żeby pokonać tą górę. Zaraz za szczytem znaleźliśmy knajpę i zamówiliśmy sobie po piwku i porcję jakiś góralskich placków na pół  (coś jak placki po węgiersku) . Posileni wsiadamy na rowery, bo przed nami przyjemny zjazd. Docieramy do newralgicznej miejscowości Zuberzec. Z tego miejsca prowadzą do granicy dwie drogi. Pierwotny plan zakładał skręt w prawo na Orawice. Czarna chmura burzowa wisząca nad górami w tamtym kierunku sprawiła, że wybraliśmy trasę dłuższą i zdecydowanie mniej fajną. Pojechaliśmy na lewo w kierunku miejscowości Podbiel. Zjazd super przyjemny. Słonce praży na szczęście jedziemy wzdłuż rzeki, więc decydujemy się na kąpiel. Lodowata woda działa lepiej niż pięć kaw, więc siła i moc wracają od razu. Zaraz przed zjazdem na główną drogę trafiamy jeszcze na bardzo fajnie położone ruiny huty. Wjeżdżamy na główną drogę do przejścia granicznego w Chyżnem. Trasa kiepska: brak pobocza, mnóstwo tirów. Ale te 20 km jakoś przetrwamy. W Twardoszynie zatrzymujemy się na zakupy. Jest tam też kościół wpisany na listę UNESCO, ale olewam ten fakt, bo mi się zwyczajnie nie chce go szukać. W miejscowości Trzciana skręcamy już w mniej ruchliwą drogę, która ma nas zaprowadzić prosto do granicy. Trasa fajna. Lekko, a czasem nawet bardzo pod górkę.  Po drodze jeszcze piwo w miejscowości Listek, zakup w Suchej Górze i już Chochołów, czyli Polska. Plan był taki żeby sobie dojechać do Czarnego Dunajca, zjeść coś, wypić browarka i poszukać jakiegoś noclegu. Np. pola namiotowego. Okazało się, że w Czarnym Dunajcu nie ma nic takiego. Postanowiliśmy, więc wziąć kwaterę, bo pogoda robiła się trochę niepokojąca. To był doskonały pomysł. Zaleźliśmy w necie adres jednej pani.  Nie powiem wam dokładnie gdzie to jest, ani jak tam trafić. Jest to zwykły dom przy głównej ulicy z Chochołowa. Cena: 25 zł za pokój dwuosobowy a w zasadzie całe poddasze z salonem, balkonem, kuchnią i łazienką… Fajna sprawa. Tyle co weszliśmy do domu, rozpakowaliśmy graty, zaczęło lać… Pierwotny pan zakładał wyprawę do sklepu, ale okazało się, że i jedzenia, i alkoholu nam starczyło. Prysznic, makaron i piwne zapasy ze Słowacji to był nasz wieczór. Spałem oczywiście jak zabity, ale nie mogłem się przyzwyczaić do tego miękkiego łóżka… 





 Poranek przywitał nas ładnymi widokami 


Liptowskie Matiaszowce

 Nagroda za zdobycie kolejnej góry 

Najlepsze zdjęcie wyjazdu


I jeszcze takie atrakcje
 
Rano pogoda kiepska, ale niebo szybko się przeciera. Ja idę po śniadanie do sklepu i jak wracam słońce już świeci. Jemy parówki, pakujemy się i w drogę. Do zamknięcia pętli nie pozostało nam wiele drogi. Teoretycznie dystans do przejechania w jeden dzień, ale my mieliśmy dwa dni, więc postanowiliśmy się nie spieszyć. Z Czarnego Dunajca do Nowego Targu jest bardzo fajna ścieżka rowerowa. Tam po raz pierwszy  i ostatni zobaczyłem tabliczkę na której było napisane, że jest to element trasy rowerowej wokół Tatr. W Nowym Targu wpadamy do znajomego Natalii do apteki. Umawiamy się z nim na wieczór. Potem jedzmy na rynek. Mało ciekawy, ale jest sklep a w nim czekolada i zimna Coca Cola. Dalsza część dnia zakłada pozwiedzanie czegoś. Z racji faktu, że Nowy Tag jest mało ciekawy jedziemy w kierunku jeziora Czorsztyńskiego. Po drodze mamy drewniany kościół św. Michała Archanioła w Dębnie wpisany na listę UNESCO.  Z zewnątrz kościół, jak kościół. Sporo takich na Podkarpaciu, ale wnętrze… Malowidła piękne. Warto było zboczyć z drogi te 50 m. Zaraz za kościołem zaczyna się już jezioro Czorsztyńskie. Zaczyna się też całkiem stromy podjazd. No do tego Czorsztyna musieliśmy się trochę omachać, a sama końcówka nas pokonała i ze 100 m pchaliśmy rowery.  Ale stromo było tak, że lekko traciłem równowagę, więc był to dobry pomysł. W Czorsztynie zwiedzamy zamek. Zamek bez szału, ale fajnie położony. Kto był ten wie. Reklamować nie trzeba. Za 5 zł można sobie zwiedzić. Ponieważ zbiera się na solidną burzę, decydujemy się na małą przekąskę i piwo. Trafiamy do pierwszego lokalu, zamawiamy po piwku i naleśniki ze szpinakiem. Oczywiście zaczyna padać. Po skończonym browarku niby przestaje, ale gdy tylko ruszamy znowu pada… Decydujemy, że jedzmy do Krościenka nad Dunajcem w deszczu, bo i tak mamy z górki. W Krościenku już świeci słonce. Korzystamy, więc z tego faktu i przy kolejnym piwku suszymy siebie. W Krościenku decydujemy, że jedziemy do Łącka, szukamy zajebistego miejsca na biwak. Tak też zrobiliśmy. Z racji faktu, że do Łącka jest niecałe 20 km z górki, to jesteśmy błyskawicznie na miejscu. Wcześniej wpadamy do sklepu w Zabrzeży, w którym degustuję potężnej mocy samogon. W zasadzie od tego miejsca szukamy miejscówki na spanie. Chcieliśmy się rozbić jakoś nad Dunajcem. Z kąpieli i tak nic nie będzie, bo woda po ulewach strasznie brudna, ale nad rzeką zawsze fajniej. Kilka bocznych dróg spenetrowaliśmy, aż trafiliśmy na miejsce idealne. Ławeczki, stolik, miejsce na ognisko tylko przeprawa łódką na drugi brzeg pod nosem, ale postanowiłem to zignorować. Jedzmy do sklepu po zakupy. Wracamy na miejscówkę, rozpalamy ogień i zaraz kiełbasa wesoło skwierczy na patyku, a piwko idealnie uzupełnia płyny. Trochę tego piwka się wypiło, potem jeszcze mieliśmy gościa z Nowego Targu, który przywiózł kolejna porcję alkoholu skutkiem, czego upiłem się srogo…

 Nowy Targ

 Kościół św. Michała Archanioła w Dębnie


 Droga do Czorsztyna 



Zamek Czorsztyński

Obozowisko pod Łąckiem

Poranek był dość ciężki, ale bez dramatu. Szybkie śniadanie w pobliskiej knajpie (bardzo jestem wdzięczny pani kucharce, że ugotowała mi pierogi o 9-tej rano) i jedzmy dalej. To był nasz ostatni dzień i mieliśmy do przejechania około 20 km, więc nam się nie spieszyło. Pogoda była za to kiepska, co pół godziny padało. W związku z czym jazda zajęła nam długo. Po drodze zjechaliśmy jeszcze do Starego Sącza, który chciałem sobie zobaczyć. W Starym Sączu zjedliśmy pizze i wypiliśmy po herbacie (tak: po herbacie) i te kilka kilometrów do Nowego Sącza pokonaliśmy bez problemu zamykając tym samym pętlę wokół Tatr. Na dworcu kolejowym kupuje bilet (oczywiście nie bez problemów), rozstaje się z Natalią i zaczynam podróż do domu. Miałem stres, bo na przesiadkę w Tarnowie miałem 6 minut, ale zagadałem z konduktorem. Strasznie sympatyczny gość. Nawet pozwolił mi wejść do kabiny pociągu, ale fotki sobie nie strzeliłem, bo zapomniałem. A szkoda… Na styk trafiam na przesiadkę i jeszcze większym złomem wróciłem do domu…

 Stary Sącz 
 
Nie jest to może jakaś szałowa relacja, nie był to bardzo przygodowy wyjazd, ale ja jestem bardzo zadowolony. O tej trasie myślałem już od jakiegoś czasu i czekałem tylko na sposobność, żeby ten pomysł zamienić w czyn. Co do trudności. Trasa spokojnie na 4 dni jazdy, ja założyłem, 5 bo tyle miałem. Bałem się o deszcz, ale zasadniczo mieliśmy fart i nie było większych przestojów. Spaliśmy na dziko. Na Słowacji trzeba jednak uważać, żeby się przypadkiem nie rozbić w Parku Narodowym. Jak będziecie już w granicach parku to radzę nie ryzykować i jednak wziąć jakiś nocleg. Do 10 euro spokojnie coś znajdziecie.
Nie pozostaje mi nic innego jak szczerze polecić tą trasę. Fajna sprawa, sporo satysfakcji i ładne widoki.
Na przedłużony weekend jak znalazł. 

Zdjęcia jak zwykle na koniec:

1 komentarz:

  1. Brawo kawał wycieczki zrobiliście. Ja w te wakacje kupiłem w końcu nowy rower szosowy na https://www.bikesalon.pl/ i wybrałem się do Karkonoszy, ale trasa dużo krótsza, bo zrobiłem niecałe 100 km

    OdpowiedzUsuń