Do azjatyckiego wyjazdu odliczałem miesiące,
tygodnie, dni, a pod koniec to nawet godziny. Nie mogłem się doczekać. Cała ta
wyprawa to był dla mnie zupełnie nowy temat. Egzotyczne kraje, naprawdę długi
czas poza domem, daleko… I w końcu nadszedł ten dzień, w którym wyszedłem z
domu, zakląłem pod nosem na ciężar plecaka i ruszyłem na busa.
Fot. Michał Świder
Jak zwykle
należało rozpocząć od autokaru z czerwonym ptakiem. Najpierw trasa Rzeszów –
Kraków, potem krótka przerwa. Piwko w przydworcowym barze. Piłem ze smakiem ten
czeski przysmak, bo wiedziałem, że następne dobre piwo wypije za ponad miesiąc.
Potem wsiadamy do kolejnego busa i jedzmy do Budapesztu. Tym razem był to bus
dzienny wyjeżdżający o 13. W końcu mogłem popatrzeć trochę na trasę. Szkoda, że
pogoda fatalna. Popijamy siebie wódeczkę i jedzmy. Podczas drogi okazuje się,
że na końcu autokaru siedzi jakoś załoga, która też leci do Hanoi tymi z samymi
przesiadkami, co my. Postanowiliśmy jednak nie nawiązywać kontaktu z dwóch
powodów: goście byli z Warszawy i (albo: „w związku, z czym”) mieli strasznie
irytujący sposób bycia. Naprawdę nie chciało mi się słuchać głupot, które
wygadywali, więc szybko skończyliśmy flaszkę i ze słuchawkami na uszach
poszedłem spać. Gdy dojeżdżaliśmy do Budapesztu było około 20. Myśleliśmy o
jakimś piwku na mieście, ale było tak zimno i paskudnie, że zdecydowaliśmy się
jechać prosto na lotnisko. Trasa była nam dobrze znana, bo już przerabialiśmy
ją w podróży do Turcji. Szybka przesiadka, potem druga i jesteśmy na miejscu.
Jest już w okolicach, 22 więc szukamy miejsca na jakąś kimację. Lotnisko Liszt
Ferenc nie należy do dużych, ale jest dość ruchliwe, więc o spokojny zakamarek
niełatwo. Nam udało się znaleźć miejsce na najwyższej kondygnacji w terminalu
odlotów, niedaleko miejsca gdzie jest wejście na taras widokowy. Michał zajął
krzesła, ja umościłem sobie posłanie na podłodze. Przepakowałem się, żeby rano
pospać te 5 minut dłużej, zażyłem trochę higieny w toalecie i poszedłem spać.
Gdy zasypiałem dobiegła mnie jeszcze konwersacja Michała z jakimś Amerykaninem.
Gdy Michał powiedzą mu, że lecimy do Wietnamu od odpowiedział coś w rodzaju:
„Co wy Polacy macie z tą komuną?”. Nie wiem o co mu chodziło. W polemikę nie
chciałem wchodzić, bo i po co. Michał też nie kontynuował rozmowy. Poszliśmy
spać…
Budzik wyrwał nas jakoś po czwartej rano. Szybkie
ogarnięcie maneli, kibelek i lecimy na dół. Chciałem być wcześniej, bo cholera
wie jak to będzie wyglądać. W tak dalekich lotach i z takimi przesiadkami
jestem zielony. W Rzeszowie kupiliśmy folie, w która zapakowaliśmy nasze
plecaki i ładujemy się do odprawy. Okazuje się, że jest to tylko miejsce
oddawania bagażu, a karty pokładowe mamy sobie sami wydrukować w specjalnej
maszynie. Wracamy więc, drukujemy i stajemy ponownie w kolejce. Oddajemy bagaż
i już wszystko jest po staremu: kontrola bezpieczeństwa, szukanie bramki i
lekka drzemka przed samolotem. Lot numer jeden był do Amsterdamu liniami KLM.
Całkiem ok. Poczęstunek w postaci napoju i kanapki. Zjadłem w końcu jakieś
siadanie, więc byłem zadowolony. Lot jak lot. Nic się nie działo. Przed 9-tą
lądujemy w Amsterdamie. Główne lotnisko stolicy Holandii jest wielkie… No
gigantyczne. Mieliśmy do następnego lotu ponad 3 godziny, ale labirynt tego
lotniska nas przeraził. Droga do kontroli paszportowej była bardzo długa, a do
odpowiedniej bramki jeszcze dłuższa. Nie rozumiem, czemu w kontroli
paszportowej jest tak mało stanowisk. Kolejka gigantyczna. Ludzie mieli
przesiadki „na styk” i się lekko awanturowali. Nie dziwi mnie to… W końcu
przechodzimy przez ten labirynt. Udaje się odnaleźć bramkę. Do odlotu jeszcze
trochę czasu, więc włóczymy się po tym fragmencie lotniska, idziemy nawet na
browarka, który nie był tak skandalicznie drogi jakby się mogło wydawać. No i
był całkiem smaczny. Ja lubię patrzeć sobie przez okna na to, co się dzieje na
lotnisku. Fascynuje mnie to. I jeszcze popijając sobie piwko… Czas mi zleciał
błyskawicznie. Już trzeba ładować na pokład kolejnego samolotu. Tym razem linii
China Southern. Wsiadamy an pokład A 330 który jest trochę większy od zwykłego
samolotu. W środku „domowa” atmosfera: kocyk, poduszka. Stewardessy bardzo
kulturalne, żarcie niczego sobie, choć wiadomo… Trochę mało… Wzięliśmy też po
chińskim piwku na spróbowanie. Nie było dobre, ale pierwszy browarek z Chin
niekupiony w Lidlu został wypity. Lot trochę przespałem, trochę słuchałem
muzyki a trochę oglądałem film. Najbardziej podobała mi się opcja, w której na
wyświetlaczu można było sprawdzić bieżąca pozycje samolotu. Fajna zajawka. Po
tych 11 godzinach byłem lekko wymięty i bolała mnie dupa, ale dało radę. W Chinach
lądujemy punktualnie, czyli w okolicach siódmej rano. Jakaś krótka kontrola i
już jesteśmy pod bramkami. Pozostały czas zabijamy spacerując po lotnisku i
oglądając ciekawe produkty w sklepach. Na Chiny będzie czas w drodze powrotnej.
A zaraz Wietnam! Lot z Guangzhou do Hanoi jest bardzo krótki, bo trwa godzinę
dziesięć minut. W tym czasie zdążyliśmy zjeść makaron z krewetkami i już było
lądowanie. Jesteśmy w Wietnamie!
Obiad na pokładzie samolotu.
Byłem podekscytowany. Kontrola paszportu potem odbiór bagażu. Bałem się, żeby nam go czasem nie zgubili, bo może nam to srogo pokrzyżować plany, ale na szczęście nasze plecaki wyjeżdżają i to bez szwanku. Dobry pomysł z tą folią. Lecimy na autobus do miasta. Na zewnątrz ciepło i wilgotno, trochę duszno… Od razu polazłem do kibla, założyłem krótkie spodnie, sandały, kurtkę władowałem do plecaka. Po to tu przyleciałem!! Między innymi …
Obiad na pokładzie samolotu.
Chińskie piwko
Lotnisko w Guangzhou
Byłem podekscytowany. Kontrola paszportu potem odbiór bagażu. Bałem się, żeby nam go czasem nie zgubili, bo może nam to srogo pokrzyżować plany, ale na szczęście nasze plecaki wyjeżdżają i to bez szwanku. Dobry pomysł z tą folią. Lecimy na autobus do miasta. Na zewnątrz ciepło i wilgotno, trochę duszno… Od razu polazłem do kibla, założyłem krótkie spodnie, sandały, kurtkę władowałem do plecaka. Po to tu przyleciałem!! Między innymi …
Ustalamy busa do centrum z tym że ponoć jedzie on
z drugiego terminala. Wsiadamy, więc w krążący miedzy terminalami autobus, w
którym poznajemy sympatyczną parę z Czech. Razem ogarniamy busa do miasta i
jedziemy. Nasza znajomość nie trwała jednak długo, bo oni umówili się ze
znajomym i wysiadali wcześniej na „osiedlu”, na którym koleś mieszka. My
jechaliśmy do centrum na dworzec Long Bien. To ważne miejsce, bo sporo
miejskich autobusów z niego startuje. Na południe od tego miejsca rozciąga się
dzielnica z mnóstwem hosteli. Łatwo go rozpoznać, bo znajduje się tuż obok
słynnego mostu o tej samej nazwie, którego nie sposób przeoczyć. Wypakowujemy
się z busa i ruszamy na azymut. Nie mieliśmy zabukowanego hostelu i to był
lekki błąd. Trochę nas przytłoczył na początku ten chaos. Nieprzerwany potok
motorków, hałas, smród. W pierwszym momencie szok, ale zaraz potem spokój.
Pierwsze udane przejście przez ulice dodało nam wiary. Plan był taki ze
błądzimy po uliczkach między dworcem Long Bien a jeziorem Hoan Kiem i jakiś
nocleg sobie znajdziemy. Nie spodziewaliśmy się jednak takiego bajzlu i
tego, że przedzieranie się przezeń z plecakami będzie takie trudne. O motorkach
już wspomniałem, ale rozwinę nieco temat. Problemem jest brak chodników. Choć
to też nie prawda. Chodniki są, ale służą one za parking dla motorków, miejsce
pracy, sklep, knajpę. Przejść nimi nie sposób. Musimy iść ulicą i poruszać się
w tym tłumie motorów, ludzi, rowerów, riksz i cholera wie, czego jeszcze. Na
początku ciężko się przyzwyczaić. Wpadamy na pierwszy hostel. Jakiś
„backpackers coś tam”… Nie ma miejsc. Michał oczywiście musi zebrać myśli przy
piwie, a ja mozolnie przetrząsam Internet poszukiwaniu jakiejś lepszej mapy
Hanoi. Warto też w tym miejscu wspomnieć o tym, że w Wietnamie nie ma czegoś
takiego jak prawa autorskie. Wietnamczycy kompletnie nie znają tego pojęcia.
Dlatego hosteli o nazwie „backpackers coś tam” jest pewnie w samym Hanoi z pięć.
Rodzi to kilka problemów. Po pierwsze: jak powiemy taksówkarzowi tylko nazwę to
on obwiezie nas po wszystkich zaczynając od najmniej popularnych, żeby sobie
nabić kasę. Poza tym standard i ceny też mogą być różne. Także jak coś rezerwujecie to lepiej od razu
zanotujcie sobie dokładny adres, bo mapa też może Was zwieść. A i z tymi
prawami autorskimi jeszcze jedna śmieszna sprawa. Pomijam na razie buty, ciuchy
i inne podróbki. Bardzo popularne jest logo Tripadvisor. Wiadomo: strona ta
przyznaje jakieś tam swoje certyfikaty, rozdaje dyplomy i tak dalej. Fajna
sprawa jak szukamy smacznego jedzenia w morzu knajp. Cóż w Wietnamie to nie
działa. Nieraz wdziałem jakiś hostel czy biuro turystyczne, pod którego nazwą
wisiało wielkie logo Tripadvisor. Więc radzę się tym nie sugerować. Ale wrócony
do naszych zmagań. Ściągnąłem mapkę, odnalazłem się na GPS i zobaczyłem, że
ulica, na której jesteśmy dopiero się zaczyna i jest na niej z 5 hosteli.
Idziemy, więc i za kilka metrów znajdujemy kolejny hostel z wolnymi miejscami.
Cena 6 dolarów za noc w małym, czteroosobowym dormie z klimą... Dodatkowo
śniadanie w cenie i godzina darmowego piwa. Bierzemy! Przybytek ten nazywał się
Funky Jungle Hostel i polecam go z całego serca. Szybkie ogarnięcie i ruszamy w
miasto. Pierwsze, co należało zrobić to wymienić kasę. Zamieniliśmy na lotnisku
dosłownie kilka dolarów, żeby dojechać do miasta, ale większość kasy chcieliśmy
zamienić już w centrum. Wiadomo: lepszy kurs. Okazało się jednak, że nie tak
znowu super lepszy, ale zawsze to parę groszy jesteśmy do przodu. W Wietnamie
kasę wymienia się w bankach, w biurach turystycznych albo u złotnika. Nie ma
czegoś takiego jak kantor. My wpadamy do pierwszego złotnika i zamieniamy po
100 dolarów. Dostajemy za nie astronomiczną kwotę 2200000 dongów . Jestem
milionerem! Kurs dokładnie wynosi 1 dolar = 22000 dongów. Potem ceny będę
podawał albo w dolarach albo w dongach, więc będzie Wam łatwiej kalkulować. W
Hanoi za wiele atrakcji turystycznych nie ma. Tak naprawdę to chodzi w tym
mieście o atmosferę a nie zabytki. Niemniej jednak coś tam znajdziemy.
Wspominałem już o jeziorze Hoan Kiem. Są na tym jeziorze dwie wyspy. Na jednej
znajduje się Tháp Rùa, czyli Żółwia Wieża a na drugiej znajduje się świątynia Đền
Ngọc. Najpierw poszliśmy do świątyni. Wstęp 30000 dongów. Przechodzimy przez
bramę, potem przez mostek i jesteśmy na wyspie. Całkiem fajne miejsce.
Świątynia spodobała nam się nam bardzo,i znajduje się tam wielki zmumifikowany
żółw. To teraz pasowałoby przytoczyć legę de o tym żółwiu. Więc w skrócie:
jezioro nazywa się po polsku Jeziorem Zwróconego Miecza. Legenda mówi, że
mieszkał tam żółw, który sprezentował rybakowi magiczny miecz, którym on
wyrżnął w pień swoich wrogów. Po tym zajściu żółw zażądał zwrotu miecza, który
uniósł się w powietrze i zamienił w smoka. Na pamiątkę tego wydarzenia
wzniesiono Żółwią Wieżę. Legenda jak legenda, ale faktem jest, że ten
zmumifikowany żółw ze świątyni faktycznie został z jeziora wyłowiony.
Pokręciliśmy się w okolicach jeziora, porobiliśmy trochę fotek. Pogoda był
kiepska, bo niebo bardzo się po chmurzyło i zbliżał się zmierzch, więc
postanowiliśmy skupić się na degustacjach ichniejszych przysmaków. Po pierwsze
skierowaliśmy się do baru. Ja na pierwszy ogień wziąłem piwo Halida z fajną
etykietką ze słoniem a Michał kupił lanego Tigera. Oba tak samo nijakie i bez
smaku. Posiedzieliśmy chwilę w pubie patrząc z niedowierzaniem na to, co się
dzieje na ulicach. Cały czas było: „Patrz, co gość wiezie na tym motorze”, albo
„Jak gość się tam wepchał?”. Po skonsumowaniu trunków wybraliśmy się na
poszukiwanie jedzenia. Michał uparcie chciał zjeść coś egzotycznego. Żeby była
jasność. W jego słowniku oznacza to: robaki, pająki, żółwie, węże, świnki
morskie, psy itd… Ja byłem głodny. Wybrałem, więc lokal taki w stylu domowym,
która wydał mi się ok. Pani sympatyczna. Ja sobie znalazłem ryż z warzywami a
Michał postanowił spróbować żółwia. Nie była to jednak zupa z żółwia czy mięso
z żółwia z ryżem, ale cały żółw. 1,5 kg żółwia w postaci surowego i pokrojonego
zwierzęcia wylądowało na stole. Mina Michała bezcenna. Ja sobie zajadałem mój
ryż popijając go piwem Sajgon natomiast przed Michałem wylądowała kuchenka i
micha z jakimś wywarem. Biedny Michał oczywiście nie miał pojęcia, co z tym
zrobić, więc przyszedł mu z pomocą jakiś typ z kuchni, który wrzucił do wywaru
kilka elementów żółwia, które gotowały się w tej „zupie” z 10 minut a potem
wyładowały na Michała talerzu. Nie wyglądało to najlepiej. Do jedzenia mieliśmy
tylko pałeczki. Jedzenie pałeczkami nie jest to takie łatwe, ale też i nie jest
takie trudne jak mi się zadawało. Michał natomiast swoją miną i tym jak owego
żółwia jadł wywołał salwy śmiechu wśród miejscowych i dziwne miny Niemców,
którzy przy naszym stoliku konsumowali jakieś warzywa. No sytuacja przezabawna uśmiałem
się na potęgę, ale żal mi było tego żółwia. Sam też spróbowałem. Żeby nie było,
ale był niedobry. Michał zjadł może z 1/6 zwierzęcia i skapitulował. Cena za tą
przyjemność to 40 dolarów. Co o tym sądzę? Po pierwsze to cholera wie, co to za
żółw. Czy to jakiś gatunek chroniony czy powszechnie spotykany… Nie wiem… W
każdym razie ja miałem kiedyś podobnego w akwarium. Cena za tą przyjemność to
już kompletna abstrakcja, ale Michał się tym nie przejął. Ja bym na pewno tego
nie zdobił. Raz, że cena, a dwa że to jest „atrakcja” wyłącznie dla
turystów. Jakoś mi się nie wydaje żeby
żółw był typowym daniem jedzonym w Wietnamskim domu… Michał tak zdecydował i
nich mu będzie. Niemniej jednak jak ja miałbym coś takiego próbować to
znalazłbym sobie knajpę z jakaś np. zupą z żółwia i bym sobie ją zamówił licząc
na to, że specjalnie dla mojej fanaberii nikt żółwia nie będzie mordował.
Wyszliśmy z tej knajpy. Zdążyliśmy jeszcze do hostelu na darmowe piwo. Raczej
„piwo”. To, co rozlewano to było tak zwane bia hoi. Co to jest? Już wyjaśniam.
Bia hoi to tak zwane piwo jednodniowe, bez żadnych konserwantów, krótko
fermentowane z wyraźnym zapachem drożdży. Raczej słaby to trunek i niezbyt
przyjemnie pachnący, ale zawsze. Możemy go dostać niemal na każdym kroku w
domowych knajpach a jego cena to 5000 dongów czyli nawet nie złotówka… Wypiwszy piwko nasz wzrok utkwił w wielkiej
butli stojącej na barze wypełnionej wódką i wężami. Postanowiliśmy wziąć po
kieliszku, cena za tą przyjemność to 10000 dongów. A jak w smaku? Bez rewelacji.
Nie mogę napisać, że to była dobra wódka. Zajeżdżało mi jakimiś grzybami… Ale
też nie był to jakiś dramat. W Polsce zdarzały się gorsze. Pokrzepieni tym
nietypowym trunkiem postanowiliśmy ruszyć się gdzieś jeszcze. A mapce było zaznaczone coś, co nazywało się
„pub corner”. Poszliśmy. Ogólnie dzielnica dziwna. W knajpach sami
turyści. Padło na knajpę, w której kilka
dziewczyn bardzo zaciekle namawiało na usługi tego przybytku. Nie, nie był to
burdel. Po prostu pub albo tak nam się zdawało. Laski w momencie zmówienia
przez nas piwa straciły zainteresowanie i poszły łapać kolejnych klientów a my
piliśmy piwo. Okazało się, że piwo kosztuje 10 x tyle, co bia hoi na ulicy…
Tego się można było spodziewać. Ogólnie mi się średnio podobało. Skończyłem,
więc piwo i poszedłem spać do hostelu. To był długi dzień…
Pierwsze kroki na wietnamskiej ziemi
Świątynia Ngoc Son
Żółwia Wieża
Uliczny klimat Hanoi
Wężowa wódka
Poranek rozpocząłem, jako pierwszy. Wybrałem się
na śniadanie, które było zadziwiająco obfite. Nudli do woli, do tego tosty,
dżem, jajecznica, kawka, herbata, sok… Za taką cenę to naprawdę zajebiście. Zaraz
dołączył Michał i pomału zaczynaliśmy opracowywać plan działania na dzień
dzisiejszy. Postanowiliśmy ruszyć w miasto i zobaczyć większość atrakcji Hanoi.
Zaopatrzyliśmy się w recepcji w dość kiepską mapę i ruszyliśmy przed siebie.
Ponieważ jezioro Hoan Kiem jest niejako centralnym punktem miasta to znowu
musieliśmy koło niego przejść. Nie przeszkadzało mi to, bo miejsce jest
naprawdę fajne. Następnie skierowaliśmy kroki w kierunku Katedry św. Józefa.
Ogólnie nie wiem, po jaką cholerę zwiedzać kościoły katolickie w głębokiej
Azji, ale kościół był po drodze, więc czemu nie. Najfajniejsze w drodze do
niego było jednak to, że wyszliśmy w końcu z turystycznej dzielnicy i w
mogliśmy zobaczyć to prawdziwe Hanoi, bez pamiątek i nachalnych sprzedawców.
Korzystając z tego faktu Michał przystąpił do kupowania od ulicznych
sprzedawców owoców u nas niespotykanych. Zakupił między innymi coś, co nazywa
się austard apple – ciekawe… Inne fajne doświadczenia to obserwacja życia na
ulicy. Od razu rzuciło mi się w oczy to, że oni wszystko robią publicznie. No
dobra może nie wszystko hehe. Ale dużo. Np. Fryzjer jest usytuowanych
bezpośrednio na chodniku, restauracja jest jednocześnie domem, w którym dzieci
oglądają telewizję. Kurde nawet dentysta ma w gabinecie przezroczyste szyby i
wszystko widać, co się dzieje w środku. No dla mnie trochę niepojęta sprawa.
Ale dzięki temu można niejako podglądać życie miejscowych. W końcu po długim
błądzeniu w uliczkach dotarliśmy do tej katedry. Tak jak przewidywałem – szału
nie było, zrobiłem, więc dosłownie trzy zdjęcia i poszliśmy dalej. Trafiliśmy
oczywiście na jakąś świątynię, do której wstąpiliśmy i zrobiliśmy parę zdjęć. Z
tymi świątyniami to było tak, że na początku faktycznie wchodziliśmy do każdej.
Ale gdy okazało się, że one są podobne, to potem już ignorowaliśmy fakt ich
istnienia i wchodziliśmy tylko do tych bardziej znanych. Ta była całkiem ładna,
ale na początku każda była. Aby dojść do kolejnego punktu, czyli pomnika Lenina
musieliśmy nieco zmienić kierunek marszu skutkiem, czego trafiliśmy na kolejną
ciekawą dzielnicę. Tym razem przebiegały prze nią tory kolejowe. Gdy to
zobaczyłem moje skojarzenia od razu pobiegły w kierunku tego słynnego
tajlandzkiego bazaru. Na necie są filmiki z tego miejsca. Jak pojadę do
Tajlandii to muszę to zobaczyć. W każdym razie tu było coś podobnego, ale bez
bazaru. Tory były wciśnięte między dwa budynki mieszkalne. Na głównej ulicy
natomiast było chyba z 20 sklepów, które oferowały wyłączenie oświetlenie. Już
przy okazji Turcji o tym pisałem: nie pojmuje jak to jest, że na jednej ulicy
znajduje się kilkanaście sklepów oferujących dokładnie to samo… Ale ok. Idziemy
dalej. Dochodzimy do głównej ulicy i naszym oczom ukazuje się majestatyczny
Lenin. Żeby było śmieszniej to na pomniku podpisany jest on, jako Le – Nin. Tak
bardziej po azjatycku hehe. Obok znajduje się Wietnamskie Muzeum
Historii Militarnej. W sumie chciałem iść, ale stwierdziłem, że nie będę
ciągnął Michała, bo jego to nie interesuje. Pomyślałem, że odwiedzę to muzeum
przy powrocie. Potem poszliśmy dalej w kierunku Mauzoleum Ho Chi Minh. Po
drodze imponujące budynki rządowe. Samo mauzoleum znajduje się na wielkim
placu. Budowla ciekawa, coś jak grecka świątynia. Okazało się jednak, że samego
Wujka Ho nie ma w środku, bo akurat poleciał do Bratniego Kraju na renowację.
Szkoda. Pokręciliśmy się chwilę po placu, trochę fotek i odpoczynek na
krawężniku. Decydujemy, że pójdziemy zobaczyć pałac Wujka Ho. Z tym Wujkiem Ho
to ciekawa sprawa. Specjalnie użyłem słowa „wujek”, bo Wietnamczycy tak o nim
mówią. Albo tak, albo z dumą Prezydent / Ojciec Narodu Ho Chi Minh. Generalnie
gość pokazywany jest w bardzo pozytywnym świetle. Taki władca z ludzką twarzą.
Na przykład gość kazał się pochować normalnie, w skromnym gronie, a naród
ufundował mu wielkie mauzoleum, co zasadniczo odbyło się wbrew jego ostatniej
woli. Tak samo pałac. Wujek odmówił mieszkania w pałacu i kazał sobie wybudować
mały domek obok. W pałacu przyjmował jedynie gości. No ciekawa historia. Ile w
tym prawdy to nikt nie wie, bo wiadomo: historię piszą zwycięscy. Pałac
poszliśmy zobaczyć w następnej kolejności. Ten „oficjalny” był zamknięty z
powodów jakiś uroczystości, natomiast dom, w którym faktycznie Wujek Ho
mieszkał można było zobaczyć, ale z zewnątrz. W zasadzie nic tam nie było oprócz
urzekających portretów Marksa i Lenina nad biurkiem hehe. Pokręciliśmy się
chwilę po parku, po czym skierowaliśmy się do wyjścia. Azymut obraliśmy na
muzeum Ho Chi Minha, ale nie weszliśmy, bo za dużo na jeden dzień tej
propagandy. Zamiast tego pomaszerowaliśmy do pagody na jednym filarze, która
jest zaraz koło muzeum. Fajne miejsce. Pagoda faktycznie ciekawej konstrukcji i
ładnie położona. Obok ciekawa sprawa. Coś jakby miniatura jakiejś góry otoczona
wodą z rybkami. Przypominało mi to trochę fontanny ogrodowe, ale było naprawdę
ładne. Trochę fotek i idziemy dalej. Było już po południu, ale do wieczora
jeszcze daleko, więc obieramy kierunek na kolejne jezioro o nazwie Tay. Jest to
największe jezioro w okolicy. Nie mieliśmy daleko do niego, więc po chwili
znaleźliśmy się na miejscu. Jezioro jak jezioro, choć faktycznie dość duże. W
niewielkiej odległości od brzegu na sztucznej wyspie znajduje się ciekawa
pagoda i to ona była naszym celem. Pagoda Tran Quoc jest bardzo ładnie
położona. Sama też prezentuje się ciekawie. Warto odwiedzić. Chwila na
fotografie i zaczynamy powoli wracać w kierunku hostelu. Droga przed nami
daleka, więc pasuje się pożywić. Po drodze spotykamy jakąś kobietę, która coś
sprzedaje ze skrzynki zainstalowanej na rowerze. Podchodzę i pokazuje że, chce
to (nie wiem jeszcze co) dwa razy. Pani robi przy mnie naleśnika z kokosem,
jakimiś ziarnami i czymś, co przypominało patyki i było chrupiące jak wafel.
Dobra przekąska. Mi na chwile wystarczyło, ale w Michale obudził się dziki
apetyt zaspokojony w najbliższym fastfoodzie. Ja postanowiłem chwilę poczekać i
popróbować czegoś miejscowego. Ale jak już wspominałem Michał je albo kuchnię
europejską albo żółwia hehe. Wszystko pomiędzy go nie interesuje. Po drodze
jeszcze kilka ciekawych obserwacji. Po pierwsze konstrukcja mieszkań czy
kamienic przy ulicach. Są one bardzo wąskie i długie. Ponoć związane jest to z
podatkiem naliczanym od szerokości budynku. Dziwna sprawa, ale wygląda to
ciekawie, a konsekwencją tego jest fakt, że często w takich mieszkaniach mamy
pokoje bez okien. Obserwacja druga. Wpadliśmy po drodze na coś osobliwego.
Mianowicie była to jakaś przydrożna knajpa, która miała w swojej ofercie
gołębie pieczone w puszkach po coca coli. Dziwaczny widok. Wisienką na torcie
tego popołudnia było to, że Michał zaatakowany przez wybitne upierdliwą
sprzedawczynie kupił ten śmieszny szpiczasty kapelusz. Były z tego niezłe jaja…
Następnie dostaliśmy się w okolice hostelu i ja postanowiłem coś zjeść. Padło
na zupę pho, o której tyle dobrego nasłuchałem się przed wyjazdem. Zamówiłem,
zjadłem, nie zachwyciła mnie. Jest to całkiem niezły wołowy rosołek z makaronem
ryżowym. W środku pływają kawałki wołowiny i rożnego rodzaju niezidentyfikowana
zielenina. Faktycznie: niedrogie i pożywne danie, ale dla mnie nie było to
jakieś super smaczne. Tym bardziej, że przez miesiąc tripa zjadłem ją jeszcze
może z dwa razy. Dla mnie jednak nudle to numer jeden. Przyznaje się: jestem
fanem zupek chińskich. Nie wiem czemu, po prostu je lubię, a nudle to ten sam
makaron tylko przyrządzany na 1000 sposobów. Dla mnie bomba. Po obiadokolacji
poszliśmy do hostelu na darmowe piwo a potem na kolejne „na miasto”.
Znaleźliśmy przyjemne miejsce z bia hoi i tam spędziliśmy wieczór. Koło 22
zrobiło się trochę chłodno, zawinąłem się, więc do hostelu i poszedłem spać.
Uliczne biznesy
Katedry św. Józefa
Linia kolejowa w środku miasta
Le - Nin
Mauzoleum Wujka Ho
Mieszkanie Wujka Ho
Muzeum Wujka Ho
Pagoda na jednym filarze i jej okolice
Słynne wietnamskie druty elektryczne
Jezioro Tay
Pagoda Tran Quoc
Pieczone gołębie
Dzień kolejny na wietnamskiej ziemi przywitał nas
kiepską pogodą, szaro, chłodno i pada. Zeszliśmy, więc niespiesznie na
śniadanie z nadzieją, że przestanie padać. Nie przestało, ale postanowiliśmy
ruszać. Celem była wioska węży. Nazwa ciekawa, a co na miejscu to później. W
naszych głowach urodził się plan, żeby przejść z buta przez rzekę, a potem
złapać jakiś miejski autobus. Ta „wioska” to w zasadzie dzielnica Hanoi, więc
nie powinno być problemu. Poszliśmy na jeden most: tylko dla pojazdów. Idziemy
na kolejny. Aby tam dotrzeć weszliśmy w całkiem ciekawą dzielnicę. Zero
turystów, zupełnie inny klimat. Nie ma naciągaczy, można sobie spokojnie
pooglądać stoiska bazarowe bez nachalnego namawiania do kupna. Śmierdzi nieco intensywniej,
ale mi się podoba, w końcu jakieś miejsce bez turystów. Ja byłem zachwycony,
Michał czuł lekki dyskomfort, ale jak poszliśmy na browarka to mu przeszło. Z
ciekawostek znalezionych w tej dzielnicy należy wymienić psa. Psa na ruszcie.
Ponoć nie taka prosta sprawa, żeby tego psa znaleźć, a tam był. I jakie
odczucia: no dziwne… Widać, że to pies na pierwszy rzut oka. Myśleliśmy o tym,
ale nie spróbowaliśmy. Zostało ustalone, że jak będziemy wyjeżdżać to pod
koniec tripa wrócimy do tego miejsca i tej rozmowy. Na początek nas to trochę
przerosło… Wiadomo, niby kwestia kulturowa, ale jakoś tak dziwnie jeść psa…
Opuściliśmy, więc tą dzielnicę z myślą, że tam wrócimy za miesiąc… Albo i nie
wrócimy. Na kolejny most też nie udało się wejść, bo tylko dla pojazdów
mechanicznych, więc postanowiliśmy nie tracić więcej czasu tylko wybrać się na
autobus. Komunikacja miejska nie jest droga, bo bilet kosztuje około 5000 –
9000 dongów w zależności od długości trasy. Bilet kupujemy w autobusie u
specjalnego człowieka od biletów. Prosta sprawa nawet, jeśli komunikacja odbywa
się wyłącznie za pomocą gestów. Wsiadamy i jedzmy mniej więcej w kierunku
właściwym. Po jakiś 20 minutach lądujemy na dworcu. Ja wpadam na siku do kibla
i przy okazji zauważam, że z tego dworca jedzie autobus do Vinh. Do tego miasta
chcemy jechać jutro. Robię rozeznanie i okazuje się, że busa mamy o 21.30. W
sumie ok. Komunikacja dość oporna, ale udaje się ustalić interesujące nas
informacje. Super. Z tego miejsca postanowiliśmy pofatygować się z buta do
„wioski” droga była daleka i niezbyt fajna, bo to były jakieś dziwne obrzeża
miasta z marketami. Po jakiejś godzinie GPS oświadcza, że jesteśmy na miejscu.
Ale gdzie? Jakaś dzielnica, ani wioski, ani węży. Kręcimy się chwilę, wpadamy
do jakiejś knajpy, Michał coś pertraktuje i goście mu pokazują kilka węży w
klatce. Dalej krążymy w poszukiwaniu już w sumie nie wiemy czego. Zmęczeni
postanawiamy odpocząć w jakimś lokalu. Tym razem zamawiamy po pepsi i
odpoczywamy. Michał postanowił zapytać o te węże. Pismem obrazkowym i gestami
ustalił, że cena za najtańszego węża wynosi 500000 dongów. Sporo. Widać, że
nauczony nieco krepującym doświadczeniem z żółwiem Michał postanowił bardziej
racjonalnie podejść do tematu i tego węża nie zamówił. Dla mnie to taka sama
instytucja zaspokajająca fanaberie turystów. Generalnie byłem na „nie”. Tym
bardziej, że ja na takie obiadki to kasy nie mam. Postanowiliśmy dać sobie
spokój i udaliśmy się w drogę powrotną. Gdy dotarliśmy do głównej drogi
złapaliśmy busa do centrum. Wysiedliśmy okolicach wielkiego bazaru. Całe
szczęście, bo zamek w moim plecaku nie wytrzymał obciążenia i zwyczajnie się
rozleciał. Po krótkim rekonesansie wybrałem sklep i przystąpiłem od negocjacji
w wyniku, których za 200000 dongów nabyłem całkiem fajny plecak North Face.
Najpewniej podróbka, ale całkiem solidna, bo plecak wytrzymał trudy całego
wyjazdu i trzyma się do dnia dzisiejszego. Na ten bazar też postanowiłem wrócić
pod koniec wyjazdu, bo okazało się, że można tam kupić naprawdę mnóstwo fajnych
rzeczy. Po zakupach poczuliśmy wielki głód. Pomaszerowaliśmy w kierunku
hostelu. Nie chciało nam się za długo szukać. Michał nie chciał iść do knajpy z
żółwiem, więc padło na znajdująca się zaraz koło hostelu restauracje. Nie za
tanio, nie za drogo. Może być. Zamówiliśmy ryż a po konsumpcji poszliśmy do hostelu. Ja coś się zacząłem nie najlepiej czuć, nawet piwa nie wypiłem i
polazłem na górę do pokoju chwilę się położyć. I z drzemki zrobiło się prawie
15 godzin snu. W nocy też nie czułem się najlepiej, miałem chyba jakąś
gorączkę.
Ale rano wszystko było ok. Za to Michał czuł się naprawdę źle. Pech
chciał, że musimy opuścić hostel do 12, a potem czekać do 21.30 na autobus.
Przekoczowaliśmy, więc w hostelu do 11.45. Ja zrobiłem rewolucję w plecaku
wywalając najcięższe rzeczy. Michał odpoczywał. Po 12 zeszliśmy do recepcji i
zdecydowaliśmy, że Michał zostanie i odpocznie, a ja gdzieś sobie pójdę na
spacer. Umówiliśmy się koło 16 na miejscu. Zabrałem, więc mały plecak i
poszedłem w miasto. Na mapie miałem jeszcze kilka punktów, które chciałem
zobaczyć. Po pierwsze opera. Doszedłem tam dosłownie za moment. Budynek nie był
jakoś szczególnie imponujący. Obok znajdowało się Muzeum Historyczne i Muzeum
Rewolucji. Byłem ciekawy tego drugiego. Budynki są tak naprawdę dwa i cholera
wie, który jest który. Spotkałem jeszcze jakiś polaków, którzy też próbowali
rozgryźć tą zagadkę. Gdy w kocu trafiliśmy na właściwy budynek Muzeum Rewolucji
okazało się że jest ono zamknięte, bo jest przerwa od 12 do 13.30. To jest
chyba coś w rodzaju ich przerwy obiadowej. Generalnie w Wietnamie mnóstwo
miejsc zamkniętych jest właśnie miedzy 11 a 14. W różnych konfiguracjach mniej
więcej na 1,5 godziny. Także pamiętajcie o tym jak chcecie iść do muzeum albo
coś musicie załatwić. Nie miałem ochoty czekać tych 40 minut, więc postanowiłem
przejść się do kolejnego muzeum. Akurat 40 minut powinno starczyć żeby tam
dotrzeć. Po drodze kolejna fajna dzielnica i zaraz po otwarciu jestem. Muzeum
Kobiet. Ciekawa sprawa, chciałem zobaczyć. Co w środku? Bohaterstwo kobiet,
matek Wietnamu. Trochę „tandetna” ta wystawa, ale ciekawa. Sporo ludowych
strojów. Kobiety podczas rewolucji. Spędziłem tam na pewno więcej niż godzinę.
Zaraz obok była kojenia świątynia, więc postanowiłem ją zobaczyć. Akurat w
środku odbywały się jakieś modły. Postałem chwilę i wyszedłem. Ponieważ czas
powrotu się zbliżał i byłem ciekawy jak tam zdrowie Michała. Postanowiłem udać
się do hostelu. Ale po drodze wpadłem jeszcze na muzeum policji. Darmowe, więc
wszedłem. W środku jakieś makiety, trochę manekinów, jakieś przedmioty odebrane
przestępcom. Trochę śmieszne to muzeum, ale oglądałem z powagę hehe. Z muzeum
poszedłem prosto na miejsce spotkania. No nie do końca, bo zdążyłem jeszcze
zobaczyć ile kosztuje wodny teatr lalek. Myślałem, żeby zobaczyć jakiś
spektakl, ale cena 100000 dongów jakoś mi się nie spodobała, tym bardziej, że
słyszałem że to nuda. Wróciłem do hostelu, Michał czuł się lepiej.
Postanowiliśmy, więc nie nadużywać dłużej gościnności i wynosić się z hostelu.
Poszliśmy najpierw po zakupy na drogę, a potem w okolice jeziora Hoan Kiem.
Pogoda była ładna, słonce świeciło, wokoło chodzili bardzo elegancko ubrani
ludzie. Potem dowiedzieliśmy się, że to było jakieś zakończenie szkoły czy coś
takiego. W każdym razie niewiasty chodzące w tradycyjnej wietnamskiej sukni ao
dai wygadały naprawdę ślicznie. Ulokowaliśmy się nad jeziorem, zajadaliśmy
serowe wafle o słodkim smaku (nie były dobre) popijane colą. Po chwili
podchodzi do mnie jakiś dzieciak. Z 16-17 lat na oko i strasznie kiepskim angielskim
zagaduje. Gość (z wielką pomocą bardziej wygadanego kolegi) tłumaczy, że ma
zadanie domowe, które polega na tym, że ma zrobić wywiad z jakimś turystą i
nagrać go na teflon. Czy się zgadzam? Pewnie. Padają śmieszne pytania, bo są to
np: „ulubiona książka”, „jakiej muzyki słuchasz?”. No jakby ktoś cytował
podręcznik do angielskiego. Trochę mnie ten typek wymęczył, bo naprawdę nie
mogłem go zrozumieć. Goście podziękowali i sobie poszli. Ani 20 minut nie
minęło, a przysiada się do nas kolejna ekipa z podobną prośbą. Są studentami,
uczą się angielskiego, chcą sobie pogadać. No problem! I podobne pytania
wałkujemy z pół godziny. Potem chwila przerwy o przysiada się kolejna ekipa.
Już mi się trochę nie chciało, ale okazało się, że ostatnia załoga jest naprawdę
zaznajomiona z angielskim i nie trzeba się połowy pytania domyślać. Fajnie się
z nimi gadało. Dowiadujemy się do nich, o co chodzi z tymi strojami, goście nam
opowiadają parę ciekawostek o Hanoi. Okazuje się, że rozmowa nas tak
pochłonęła, że prawie zapomnieliśmy o autobusie. Żegnamy się, więc z ekipą nr.
3 i jesteśmy w lekkim szoku. Coś takiego to mnie jeszcze nigdy nie spotkało.
Wywiad ze mną hehe. Dobra. Mimo że jest dość wcześnie to lecimy na dworzec, bo
za bardzo nie wiemy jak tam dojechać, nie mamy biletu… Szybko jednak ogarniamy
właściwego MPKa i zaraz dojeżdżamy na miejsce. Zaczynam pertraktacje z panią
kasjerką. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że po angielski duka jedna z 6 osób
pracujących na dworcu. Okazuje się, że na dzisiejszy kurs wszystkie bilety są
sprzedane, ale są w Hanoi jeszcze dwa dworce, z których autobusów do Vinh
jedzie więcej. No dobra tylko jak się tam dostać. Pani pisze nam na kartce
nazwę dworca i numer autobusu, którym tam dojedzmy. Losujemy jeden, wsiadamy do
MPK i jedzmy. Pokazujemy kartkę jakiemuś kolesiowi i pytamy czy dobrze jedzmy.
Gość coś macha rękami, coś dopisuje do kartki, numer 16a. Wygląda na to, że
mamy się przesiadać a babka na dworcu mówiła, że to są busy bezpośrednie. No
nic. Ostatecznie gość pokazuje palcem jakiegoś młodego typka i gestami
tłumaczy, że mamy z nim iść. I faktycznie. Przesiadamy się do 16a, jedziemy dwa
przystanki i jesteśmy na dworcu. A i jeszcze miły gest od tego chłopaka, co nas
prowadził. W sumie gadać za bardzo po angielsku nie potrafił ,ale o dziwo
pisanie szło mu lepiej i na koniec wręczył nam kartkę z pozdrowieniami i
życzeniami powodzenia. Spoko. Jesteśmy na dworcu. Szybko znajdujemy okienko,
kupujemy bilet za 170000 dongów i koleś z okienka gdzieś nas prowadzi. Idziemy
tak jakby na parking busów. Gość pokazuje nam autokar, oddajemy bagaże i każe
nam czekać. Okazuje się że ten autobus dopiero jest sprzątany. Odjazd jest o
22.30, czyli prawie za dwie godziny. Ale po pół godzinie możemy wejść. To jest
bus sypialny, więc ściągamy buty rozkładamy się na siedzeniach. Przysypiałem od
momentu, w którym wszedłem do busa, więc jak przez mgłę pamiętam, że ruszamy,
że ludzie wsiadają… W każdym razie budzę się po ponad pięciu godzinach już w
Vinh. Vinh było tylko miastem przesiadkowym. Goście wysadzają nas na jakiejś
ulicy o 3 w nocy. Myślałem, że choć na jakiś dworzec nas zawiozą. Na szczęście
wczytałem w telefon mapę miasta i co się okazuje. Dworzec jest tuż za rogiem!
Zajebiście. Idziemy. Dowiadujemy się o autobus do Laosu. Jest o 6 rano! Wszystko
zgodnie z planem. To był newralgiczny moment, bo tak naprawdę nie byłem do
końca pewniej jak ten autokar jeździ. W Internecie znalazłem, że jeździ cztery
razy w tygodniu: we wtorek, czwartek, sobotę i niedzielę. Zalazłem też
informację, że busy te jeżdżą codziennie. Nie wiem, nie udało mi się tego
sprawdzić, w każdym razie my jechaliśmy w sobotę i bus był. Ale mieliśmy do
niego jeszcze trochę czasu. Na migi dogadaliśmy się z panią na dworcu, że za
chwilę przyjść gość od tego autokaru. Pani udostępniał nam kanciapę, w której
oglądaliśmy mecz i popijaliśmy wódeczkę. Za jakieś pół godziny przyszedł koleś,
u którego kupiliśmy bilety. Kosztowały one 600000 dongów. Sporo , ale
komunikacja w tych krajach wcale nie jest tania… Już po chwili podjeżdża autokar. Wsiadamy do
środka. Jedziemy do Laosu!
Dzielnica nieco dalej od centrum...
Ruch uliczny i ciekawe wehikuły
Węży nie ma ale też jest zajebiscie
Bazarek
Opera
Muzeum Kobiet
Muzeum Policji
Sympatyczne Wietnamki
Jedziemy na południe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz