piątek, 23 grudnia 2016

Wietnam. Hanoi.



Do azjatyckiego wyjazdu odliczałem miesiące, tygodnie, dni, a pod koniec to nawet godziny. Nie mogłem się doczekać. Cała ta wyprawa to był dla mnie zupełnie nowy temat. Egzotyczne kraje, naprawdę długi czas poza domem, daleko… I w końcu nadszedł ten dzień, w którym wyszedłem z domu, zakląłem pod nosem na ciężar plecaka i ruszyłem na busa. 




Jak zwykle należało rozpocząć od autokaru z czerwonym ptakiem. Najpierw trasa Rzeszów – Kraków, potem krótka przerwa. Piwko w przydworcowym barze. Piłem ze smakiem ten czeski przysmak, bo wiedziałem, że następne dobre piwo wypije za ponad miesiąc. Potem wsiadamy do kolejnego busa i jedzmy do Budapesztu. Tym razem był to bus dzienny wyjeżdżający o 13. W końcu mogłem popatrzeć trochę na trasę. Szkoda, że pogoda fatalna. Popijamy siebie wódeczkę i jedzmy. Podczas drogi okazuje się, że na końcu autokaru siedzi jakoś załoga, która też leci do Hanoi tymi z samymi przesiadkami, co my. Postanowiliśmy jednak nie nawiązywać kontaktu z dwóch powodów: goście byli z Warszawy i (albo: „w związku, z czym”) mieli strasznie irytujący sposób bycia. Naprawdę nie chciało mi się słuchać głupot, które wygadywali, więc szybko skończyliśmy flaszkę i ze słuchawkami na uszach poszedłem spać. Gdy dojeżdżaliśmy do Budapesztu było około 20. Myśleliśmy o jakimś piwku na mieście, ale było tak zimno i paskudnie, że zdecydowaliśmy się jechać prosto na lotnisko. Trasa była nam dobrze znana, bo już przerabialiśmy ją w podróży do Turcji. Szybka przesiadka, potem druga i jesteśmy na miejscu. Jest już w okolicach, 22 więc szukamy miejsca na jakąś kimację. Lotnisko Liszt Ferenc nie należy do dużych, ale jest dość ruchliwe, więc o spokojny zakamarek niełatwo. Nam udało się znaleźć miejsce na najwyższej kondygnacji w terminalu odlotów, niedaleko miejsca gdzie jest wejście na taras widokowy. Michał zajął krzesła, ja umościłem sobie posłanie na podłodze. Przepakowałem się, żeby rano pospać te 5 minut dłużej, zażyłem trochę higieny w toalecie i poszedłem spać. Gdy zasypiałem dobiegła mnie jeszcze konwersacja Michała z jakimś Amerykaninem. Gdy Michał powiedzą mu, że lecimy do Wietnamu od odpowiedział coś w rodzaju: „Co wy Polacy macie z tą komuną?”. Nie wiem o co mu chodziło. W polemikę nie chciałem wchodzić, bo i po co. Michał też nie kontynuował rozmowy. Poszliśmy spać…

Kolejne spanie na lotnisku...  Fot. Michał Świder

Budzik wyrwał nas jakoś po czwartej rano. Szybkie ogarnięcie maneli, kibelek i lecimy na dół. Chciałem być wcześniej, bo cholera wie jak to będzie wyglądać. W tak dalekich lotach i z takimi przesiadkami jestem zielony. W Rzeszowie kupiliśmy folie, w która zapakowaliśmy nasze plecaki i ładujemy się do odprawy. Okazuje się, że jest to tylko miejsce oddawania bagażu, a karty pokładowe mamy sobie sami wydrukować w specjalnej maszynie. Wracamy więc, drukujemy i stajemy ponownie w kolejce. Oddajemy bagaż i już wszystko jest po staremu: kontrola bezpieczeństwa, szukanie bramki i lekka drzemka przed samolotem. Lot numer jeden był do Amsterdamu liniami KLM. Całkiem ok. Poczęstunek w postaci napoju i kanapki. Zjadłem w końcu jakieś siadanie, więc byłem zadowolony. Lot jak lot. Nic się nie działo. Przed 9-tą lądujemy w Amsterdamie. Główne lotnisko stolicy Holandii jest wielkie… No gigantyczne. Mieliśmy do następnego lotu ponad 3 godziny, ale labirynt tego lotniska nas przeraził. Droga do kontroli paszportowej była bardzo długa, a do odpowiedniej bramki jeszcze dłuższa. Nie rozumiem, czemu w kontroli paszportowej jest tak mało stanowisk. Kolejka gigantyczna. Ludzie mieli przesiadki „na styk” i się lekko awanturowali. Nie dziwi mnie to… W końcu przechodzimy przez ten labirynt. Udaje się odnaleźć bramkę. Do odlotu jeszcze trochę czasu, więc włóczymy się po tym fragmencie lotniska, idziemy nawet na browarka, który nie był tak skandalicznie drogi jakby się mogło wydawać. No i był całkiem smaczny. Ja lubię patrzeć sobie przez okna na to, co się dzieje na lotnisku. Fascynuje mnie to. I jeszcze popijając sobie piwko… Czas mi zleciał błyskawicznie. Już trzeba ładować na pokład kolejnego samolotu. Tym razem linii China Southern. Wsiadamy an pokład A 330 który jest trochę większy od zwykłego samolotu. W środku „domowa” atmosfera: kocyk, poduszka. Stewardessy bardzo kulturalne, żarcie niczego sobie, choć wiadomo… Trochę mało… Wzięliśmy też po chińskim piwku na spróbowanie. Nie było dobre, ale pierwszy browarek z Chin niekupiony w Lidlu został wypity. Lot trochę przespałem, trochę słuchałem muzyki a trochę oglądałem film. Najbardziej podobała mi się opcja, w której na wyświetlaczu można było sprawdzić bieżąca pozycje samolotu. Fajna zajawka. Po tych 11 godzinach byłem lekko wymięty i bolała mnie dupa, ale dało radę. W Chinach lądujemy punktualnie, czyli w okolicach siódmej rano. Jakaś krótka kontrola i już jesteśmy pod bramkami. Pozostały czas zabijamy spacerując po lotnisku i oglądając ciekawe produkty w sklepach. Na Chiny będzie czas w drodze powrotnej. A zaraz Wietnam! Lot z Guangzhou do Hanoi jest bardzo krótki, bo trwa godzinę dziesięć minut. W tym czasie zdążyliśmy zjeść makaron z krewetkami i już było lądowanie. Jesteśmy w Wietnamie!



                                                                           Obiad na pokładzie samolotu. 



Chińskie piwko

Lotnisko w Guangzhou


Byłem podekscytowany. Kontrola paszportu potem odbiór bagażu. Bałem się, żeby nam go czasem nie zgubili, bo może nam to srogo pokrzyżować plany, ale na szczęście nasze plecaki wyjeżdżają i to bez szwanku. Dobry pomysł z tą folią. Lecimy na autobus do miasta. Na zewnątrz ciepło i wilgotno, trochę duszno… Od razu polazłem do kibla, założyłem krótkie spodnie, sandały, kurtkę władowałem do plecaka. Po to tu przyleciałem!! Między innymi …
Ustalamy busa do centrum z tym że ponoć jedzie on z drugiego terminala. Wsiadamy, więc w krążący miedzy terminalami autobus, w którym poznajemy sympatyczną parę z Czech. Razem ogarniamy busa do miasta i jedziemy. Nasza znajomość nie trwała jednak długo, bo oni umówili się ze znajomym i wysiadali wcześniej na „osiedlu”, na którym koleś mieszka. My jechaliśmy do centrum na dworzec Long Bien. To ważne miejsce, bo sporo miejskich autobusów z niego startuje. Na południe od tego miejsca rozciąga się dzielnica z mnóstwem hosteli. Łatwo go rozpoznać, bo znajduje się tuż obok słynnego mostu o tej samej nazwie, którego nie sposób przeoczyć. Wypakowujemy się z busa i ruszamy na azymut. Nie mieliśmy zabukowanego hostelu i to był lekki błąd. Trochę nas przytłoczył na początku ten chaos. Nieprzerwany potok motorków, hałas, smród. W pierwszym momencie szok, ale zaraz potem spokój. Pierwsze udane przejście przez ulice dodało nam wiary. Plan był taki ze błądzimy po uliczkach między dworcem Long Bien a jeziorem Hoan Kiem i jakiś nocleg sobie znajdziemy. Nie spodziewaliśmy się  jednak takiego bajzlu i tego, że przedzieranie się przezeń z plecakami będzie takie trudne. O motorkach już wspomniałem, ale rozwinę nieco temat. Problemem jest brak chodników. Choć to też nie prawda. Chodniki są, ale służą one za parking dla motorków, miejsce pracy, sklep, knajpę. Przejść nimi nie sposób. Musimy iść ulicą i poruszać się w tym tłumie motorów, ludzi, rowerów, riksz i cholera wie, czego jeszcze. Na początku ciężko się przyzwyczaić. Wpadamy na pierwszy hostel. Jakiś „backpackers coś tam”… Nie ma miejsc. Michał oczywiście musi zebrać myśli przy piwie, a ja mozolnie przetrząsam Internet poszukiwaniu jakiejś lepszej mapy Hanoi. Warto też w tym miejscu wspomnieć o tym, że w Wietnamie nie ma czegoś takiego jak prawa autorskie. Wietnamczycy kompletnie nie znają tego pojęcia. Dlatego hosteli o nazwie „backpackers coś tam” jest pewnie w samym Hanoi z pięć. Rodzi to kilka problemów. Po pierwsze: jak powiemy taksówkarzowi tylko nazwę to on obwiezie nas po wszystkich zaczynając od najmniej popularnych, żeby sobie nabić kasę. Poza tym standard i ceny też mogą być różne.  Także jak coś rezerwujecie to lepiej od razu zanotujcie sobie dokładny adres, bo mapa też może Was zwieść. A i z tymi prawami autorskimi jeszcze jedna śmieszna sprawa. Pomijam na razie buty, ciuchy i inne podróbki. Bardzo popularne jest logo Tripadvisor. Wiadomo: strona ta przyznaje jakieś tam swoje certyfikaty, rozdaje dyplomy i tak dalej. Fajna sprawa jak szukamy smacznego jedzenia w morzu knajp. Cóż w Wietnamie to nie działa. Nieraz wdziałem jakiś hostel czy biuro turystyczne, pod którego nazwą wisiało wielkie logo Tripadvisor. Więc radzę się tym nie sugerować. Ale wrócony do naszych zmagań. Ściągnąłem mapkę, odnalazłem się na GPS i zobaczyłem, że ulica, na której jesteśmy dopiero się zaczyna i jest na niej z 5 hosteli. Idziemy, więc i za kilka metrów znajdujemy kolejny hostel z wolnymi miejscami. Cena 6 dolarów za noc w małym, czteroosobowym dormie z klimą... Dodatkowo śniadanie w cenie i godzina darmowego piwa. Bierzemy! Przybytek ten nazywał się Funky Jungle Hostel i polecam go z całego serca. Szybkie ogarnięcie i ruszamy w miasto. Pierwsze, co należało zrobić to wymienić kasę. Zamieniliśmy na lotnisku dosłownie kilka dolarów, żeby dojechać do miasta, ale większość kasy chcieliśmy zamienić już w centrum. Wiadomo: lepszy kurs. Okazało się jednak, że nie tak znowu super lepszy, ale zawsze to parę groszy jesteśmy do przodu. W Wietnamie kasę wymienia się w bankach, w biurach turystycznych albo u złotnika. Nie ma czegoś takiego jak kantor. My wpadamy do pierwszego złotnika i zamieniamy po 100 dolarów. Dostajemy za nie astronomiczną kwotę 2200000 dongów . Jestem milionerem! Kurs dokładnie wynosi 1 dolar = 22000 dongów. Potem ceny będę podawał albo w dolarach albo w dongach, więc będzie Wam łatwiej kalkulować. W Hanoi za wiele atrakcji turystycznych nie ma. Tak naprawdę to chodzi w tym mieście o atmosferę a nie zabytki. Niemniej jednak coś tam znajdziemy. Wspominałem już o jeziorze Hoan Kiem. Są na tym jeziorze dwie wyspy. Na jednej znajduje się Tháp Rùa, czyli Żółwia Wieża a na drugiej znajduje się świątynia Đền Ngọc. Najpierw poszliśmy do świątyni. Wstęp 30000 dongów. Przechodzimy przez bramę, potem przez mostek i jesteśmy na wyspie. Całkiem fajne miejsce. Świątynia spodobała nam się nam bardzo,i znajduje się tam wielki zmumifikowany żółw. To teraz pasowałoby przytoczyć legę de o tym żółwiu. Więc w skrócie: jezioro nazywa się po polsku Jeziorem Zwróconego Miecza. Legenda mówi, że mieszkał tam żółw, który sprezentował rybakowi magiczny miecz, którym on wyrżnął w pień swoich wrogów. Po tym zajściu żółw zażądał zwrotu miecza, który uniósł się w powietrze i zamienił w smoka. Na pamiątkę tego wydarzenia wzniesiono Żółwią Wieżę. Legenda jak legenda, ale faktem jest, że ten zmumifikowany żółw ze świątyni faktycznie został z jeziora wyłowiony. Pokręciliśmy się w okolicach jeziora, porobiliśmy trochę fotek. Pogoda był kiepska, bo niebo bardzo się po chmurzyło i zbliżał się zmierzch, więc postanowiliśmy skupić się na degustacjach ichniejszych przysmaków. Po pierwsze skierowaliśmy się do baru. Ja na pierwszy ogień wziąłem piwo Halida z fajną etykietką ze słoniem a Michał kupił lanego Tigera. Oba tak samo nijakie i bez smaku. Posiedzieliśmy chwilę w pubie patrząc z niedowierzaniem na to, co się dzieje na ulicach. Cały czas było: „Patrz, co gość wiezie na tym motorze”, albo „Jak gość się tam wepchał?”. Po skonsumowaniu trunków wybraliśmy się na poszukiwanie jedzenia. Michał uparcie chciał zjeść coś egzotycznego. Żeby była jasność. W jego słowniku oznacza to: robaki, pająki, żółwie, węże, świnki morskie, psy itd… Ja byłem głodny. Wybrałem, więc lokal taki w stylu domowym, która wydał mi się ok. Pani sympatyczna. Ja sobie znalazłem ryż z warzywami a Michał postanowił spróbować żółwia. Nie była to jednak zupa z żółwia czy mięso z żółwia z ryżem, ale cały żółw. 1,5 kg żółwia w postaci surowego i pokrojonego zwierzęcia wylądowało na stole. Mina Michała bezcenna. Ja sobie zajadałem mój ryż popijając go piwem Sajgon natomiast przed Michałem wylądowała kuchenka i micha z jakimś wywarem. Biedny Michał oczywiście nie miał pojęcia, co z tym zrobić, więc przyszedł mu z pomocą jakiś typ z kuchni, który wrzucił do wywaru kilka elementów żółwia, które gotowały się w tej „zupie” z 10 minut a potem wyładowały na Michała talerzu. Nie wyglądało to najlepiej. Do jedzenia mieliśmy tylko pałeczki. Jedzenie pałeczkami nie jest to takie łatwe, ale też i nie jest takie trudne jak mi się zadawało. Michał natomiast swoją miną i tym jak owego żółwia jadł wywołał salwy śmiechu wśród miejscowych i dziwne miny Niemców, którzy przy naszym stoliku konsumowali jakieś warzywa. No sytuacja przezabawna uśmiałem się na potęgę, ale żal mi było tego żółwia. Sam też spróbowałem. Żeby nie było, ale był niedobry. Michał zjadł może z 1/6 zwierzęcia i skapitulował. Cena za tą przyjemność to 40 dolarów. Co o tym sądzę? Po pierwsze to cholera wie, co to za żółw. Czy to jakiś gatunek chroniony czy powszechnie spotykany… Nie wiem… W każdym razie ja miałem kiedyś podobnego w akwarium. Cena za tą przyjemność to już kompletna abstrakcja, ale Michał się tym nie przejął. Ja bym na pewno tego nie zdobił. Raz, że cena, a dwa że to jest „atrakcja” wyłącznie dla turystów.  Jakoś mi się nie wydaje żeby żółw był typowym daniem jedzonym w Wietnamskim domu… Michał tak zdecydował i nich mu będzie. Niemniej jednak jak ja miałbym coś takiego próbować to znalazłbym sobie knajpę z jakaś np. zupą z żółwia i bym sobie ją zamówił licząc na to, że specjalnie dla mojej fanaberii nikt żółwia nie będzie mordował. Wyszliśmy z tej knajpy. Zdążyliśmy jeszcze do hostelu na darmowe piwo. Raczej „piwo”. To, co rozlewano to było tak zwane bia hoi. Co to jest? Już wyjaśniam. Bia hoi to tak zwane piwo jednodniowe, bez żadnych konserwantów, krótko fermentowane z wyraźnym zapachem drożdży. Raczej słaby to trunek i niezbyt przyjemnie pachnący, ale zawsze. Możemy go dostać niemal na każdym kroku w domowych knajpach a jego cena to 5000 dongów czyli nawet nie złotówka…  Wypiwszy piwko nasz wzrok utkwił w wielkiej butli stojącej na barze wypełnionej wódką i wężami. Postanowiliśmy wziąć po kieliszku, cena za tą przyjemność to 10000 dongów. A jak w smaku? Bez rewelacji. Nie mogę napisać, że to była dobra wódka. Zajeżdżało mi jakimiś grzybami… Ale też nie był to jakiś dramat. W Polsce zdarzały się gorsze. Pokrzepieni tym nietypowym trunkiem postanowiliśmy ruszyć się gdzieś jeszcze.  A mapce było zaznaczone coś, co nazywało się „pub corner”. Poszliśmy. Ogólnie dzielnica dziwna. W knajpach sami turyści.  Padło na knajpę, w której kilka dziewczyn bardzo zaciekle namawiało na usługi tego przybytku. Nie, nie był to burdel. Po prostu pub albo tak nam się zdawało. Laski w momencie zmówienia przez nas piwa straciły zainteresowanie i poszły łapać kolejnych klientów a my piliśmy piwo. Okazało się, że piwo kosztuje 10 x tyle, co bia hoi na ulicy… Tego się można było spodziewać. Ogólnie mi się średnio podobało. Skończyłem, więc piwo i poszedłem spać do hostelu. To był długi dzień…






 Pierwsze kroki na wietnamskiej ziemi




Świątynia Ngoc Son

 Żółwia Wieża



 Uliczny klimat Hanoi

 Wężowa wódka
Poranek rozpocząłem, jako pierwszy. Wybrałem się na śniadanie, które było zadziwiająco obfite. Nudli do woli, do tego tosty, dżem, jajecznica, kawka, herbata, sok… Za taką cenę to naprawdę zajebiście. Zaraz dołączył Michał i pomału zaczynaliśmy opracowywać plan działania na dzień dzisiejszy. Postanowiliśmy ruszyć w miasto i zobaczyć większość atrakcji Hanoi. Zaopatrzyliśmy się w recepcji w dość kiepską mapę i ruszyliśmy przed siebie. Ponieważ jezioro Hoan Kiem jest niejako centralnym punktem miasta to znowu musieliśmy koło niego przejść. Nie przeszkadzało mi to, bo miejsce jest naprawdę fajne. Następnie skierowaliśmy kroki w kierunku Katedry św. Józefa. Ogólnie nie wiem, po jaką cholerę zwiedzać kościoły katolickie w głębokiej Azji, ale kościół był po drodze, więc czemu nie. Najfajniejsze w drodze do niego było jednak to, że wyszliśmy w końcu z turystycznej dzielnicy i w mogliśmy zobaczyć to prawdziwe Hanoi, bez pamiątek i nachalnych sprzedawców. Korzystając z tego faktu Michał przystąpił do kupowania od ulicznych sprzedawców owoców u nas niespotykanych. Zakupił między innymi coś, co nazywa się austard apple – ciekawe… Inne fajne doświadczenia to obserwacja życia na ulicy. Od razu rzuciło mi się w oczy to, że oni wszystko robią publicznie. No dobra może nie wszystko hehe. Ale dużo. Np. Fryzjer jest usytuowanych bezpośrednio na chodniku, restauracja jest jednocześnie domem, w którym dzieci oglądają telewizję. Kurde nawet dentysta ma w gabinecie przezroczyste szyby i wszystko widać, co się dzieje w środku. No dla mnie trochę niepojęta sprawa. Ale dzięki temu można niejako podglądać życie miejscowych. W końcu po długim błądzeniu w uliczkach dotarliśmy do tej katedry. Tak jak przewidywałem – szału nie było, zrobiłem, więc dosłownie trzy zdjęcia i poszliśmy dalej. Trafiliśmy oczywiście na jakąś świątynię, do której wstąpiliśmy i zrobiliśmy parę zdjęć. Z tymi świątyniami to było tak, że na początku faktycznie wchodziliśmy do każdej. Ale gdy okazało się, że one są podobne, to potem już ignorowaliśmy fakt ich istnienia i wchodziliśmy tylko do tych bardziej znanych. Ta była całkiem ładna, ale na początku każda była. Aby dojść do kolejnego punktu, czyli pomnika Lenina musieliśmy nieco zmienić kierunek marszu skutkiem, czego trafiliśmy na kolejną ciekawą dzielnicę. Tym razem przebiegały prze nią tory kolejowe. Gdy to zobaczyłem moje skojarzenia od razu pobiegły w kierunku tego słynnego tajlandzkiego bazaru. Na necie są filmiki z tego miejsca. Jak pojadę do Tajlandii to muszę to zobaczyć. W każdym razie tu było coś podobnego, ale bez bazaru. Tory były wciśnięte między dwa budynki mieszkalne. Na głównej ulicy natomiast było chyba z 20 sklepów, które oferowały wyłączenie oświetlenie. Już przy okazji Turcji o tym pisałem: nie pojmuje jak to jest, że na jednej ulicy znajduje się kilkanaście sklepów oferujących dokładnie to samo… Ale ok. Idziemy dalej. Dochodzimy do głównej ulicy i naszym oczom ukazuje się majestatyczny Lenin. Żeby było śmieszniej to na pomniku podpisany jest on, jako Le – Nin. Tak bardziej po azjatycku hehe. Obok znajduje się Wietnamskie Muzeum Historii Militarnej. W sumie chciałem iść, ale stwierdziłem, że nie będę ciągnął Michała, bo jego to nie interesuje. Pomyślałem, że odwiedzę to muzeum przy powrocie. Potem poszliśmy dalej w kierunku Mauzoleum Ho Chi Minh. Po drodze imponujące budynki rządowe. Samo mauzoleum znajduje się na wielkim placu. Budowla ciekawa, coś jak grecka świątynia. Okazało się jednak, że samego Wujka Ho nie ma w środku, bo akurat poleciał do Bratniego Kraju na renowację. Szkoda. Pokręciliśmy się chwilę po placu, trochę fotek i odpoczynek na krawężniku. Decydujemy, że pójdziemy zobaczyć pałac Wujka Ho. Z tym Wujkiem Ho to ciekawa sprawa. Specjalnie użyłem słowa „wujek”, bo Wietnamczycy tak o nim mówią. Albo tak, albo z dumą Prezydent / Ojciec Narodu Ho Chi Minh. Generalnie gość pokazywany jest w bardzo pozytywnym świetle. Taki władca z ludzką twarzą. Na przykład gość kazał się pochować normalnie, w skromnym gronie, a naród ufundował mu wielkie mauzoleum, co zasadniczo odbyło się wbrew jego ostatniej woli. Tak samo pałac. Wujek odmówił mieszkania w pałacu i kazał sobie wybudować mały domek obok. W pałacu przyjmował jedynie gości. No ciekawa historia. Ile w tym prawdy to nikt nie wie, bo wiadomo: historię piszą zwycięscy. Pałac poszliśmy zobaczyć w następnej kolejności. Ten „oficjalny” był zamknięty z powodów jakiś uroczystości, natomiast dom, w którym faktycznie Wujek Ho mieszkał można było zobaczyć, ale z zewnątrz. W zasadzie nic tam nie było oprócz urzekających portretów Marksa i Lenina nad biurkiem hehe. Pokręciliśmy się chwilę po parku, po czym skierowaliśmy się do wyjścia. Azymut obraliśmy na muzeum Ho Chi Minha, ale nie weszliśmy, bo za dużo na jeden dzień tej propagandy. Zamiast tego pomaszerowaliśmy do pagody na jednym filarze, która jest zaraz koło muzeum. Fajne miejsce. Pagoda faktycznie ciekawej konstrukcji i ładnie położona. Obok ciekawa sprawa. Coś jakby miniatura jakiejś góry otoczona wodą z rybkami. Przypominało mi to trochę fontanny ogrodowe, ale było naprawdę ładne. Trochę fotek i idziemy dalej. Było już po południu, ale do wieczora jeszcze daleko, więc obieramy kierunek na kolejne jezioro o nazwie Tay. Jest to największe jezioro w okolicy. Nie mieliśmy daleko do niego, więc po chwili znaleźliśmy się na miejscu. Jezioro jak jezioro, choć faktycznie dość duże. W niewielkiej odległości od brzegu na sztucznej wyspie znajduje się ciekawa pagoda i to ona była naszym celem. Pagoda Tran Quoc jest bardzo ładnie położona. Sama też prezentuje się ciekawie. Warto odwiedzić. Chwila na fotografie i zaczynamy powoli wracać w kierunku hostelu. Droga przed nami daleka, więc pasuje się pożywić. Po drodze spotykamy jakąś kobietę, która coś sprzedaje ze skrzynki zainstalowanej na rowerze. Podchodzę i pokazuje że, chce to (nie wiem jeszcze co) dwa razy. Pani robi przy mnie naleśnika z kokosem, jakimiś ziarnami i czymś, co przypominało patyki i było chrupiące jak wafel. Dobra przekąska. Mi na chwile wystarczyło, ale w Michale obudził się dziki apetyt zaspokojony w najbliższym fastfoodzie. Ja postanowiłem chwilę poczekać i popróbować czegoś miejscowego. Ale jak już wspominałem Michał je albo kuchnię europejską albo żółwia hehe. Wszystko pomiędzy go nie interesuje. Po drodze jeszcze kilka ciekawych obserwacji. Po pierwsze konstrukcja mieszkań czy kamienic przy ulicach. Są one bardzo wąskie i długie. Ponoć związane jest to z podatkiem naliczanym od szerokości budynku. Dziwna sprawa, ale wygląda to ciekawie, a konsekwencją tego jest fakt, że często w takich mieszkaniach mamy pokoje bez okien. Obserwacja druga. Wpadliśmy po drodze na coś osobliwego. Mianowicie była to jakaś przydrożna knajpa, która miała w swojej ofercie gołębie pieczone w puszkach po coca coli. Dziwaczny widok. Wisienką na torcie tego popołudnia było to, że Michał zaatakowany przez wybitne upierdliwą sprzedawczynie kupił ten śmieszny szpiczasty kapelusz. Były z tego niezłe jaja… Następnie dostaliśmy się w okolice hostelu i ja postanowiłem coś zjeść. Padło na zupę pho, o której tyle dobrego nasłuchałem się przed wyjazdem. Zamówiłem, zjadłem, nie zachwyciła mnie. Jest to całkiem niezły wołowy rosołek z makaronem ryżowym. W środku pływają kawałki wołowiny i rożnego rodzaju niezidentyfikowana zielenina. Faktycznie: niedrogie i pożywne danie, ale dla mnie nie było to jakieś super smaczne. Tym bardziej, że przez miesiąc tripa zjadłem ją jeszcze może z dwa razy. Dla mnie jednak nudle to numer jeden. Przyznaje się: jestem fanem zupek chińskich. Nie wiem czemu, po prostu je lubię, a nudle to ten sam makaron tylko przyrządzany na 1000 sposobów. Dla mnie bomba. Po obiadokolacji poszliśmy do hostelu na darmowe piwo a potem na kolejne „na miasto”. Znaleźliśmy przyjemne miejsce z bia hoi i tam spędziliśmy wieczór. Koło 22 zrobiło się trochę chłodno, zawinąłem się, więc do hostelu i poszedłem spać. 




 Uliczne biznesy

Katedry św. Józefa


 Linia kolejowa w środku miasta

Le - Nin

Mauzoleum Wujka Ho

Mieszkanie Wujka Ho
 Muzeum Wujka Ho
 Pagoda na jednym filarze i jej okolice
 Słynne wietnamskie druty elektryczne

Jezioro Tay



Pagoda Tran Quoc
 Pieczone gołębie


Dzień kolejny na wietnamskiej ziemi przywitał nas kiepską pogodą, szaro, chłodno i pada. Zeszliśmy, więc niespiesznie na śniadanie z nadzieją, że przestanie padać. Nie przestało, ale postanowiliśmy ruszać. Celem była wioska węży. Nazwa ciekawa, a co na miejscu to później. W naszych głowach urodził się plan, żeby przejść z buta przez rzekę, a potem złapać jakiś miejski autobus. Ta „wioska” to w zasadzie dzielnica Hanoi, więc nie powinno być problemu. Poszliśmy na jeden most: tylko dla pojazdów. Idziemy na kolejny. Aby tam dotrzeć weszliśmy w całkiem ciekawą dzielnicę. Zero turystów, zupełnie inny klimat. Nie ma naciągaczy, można sobie spokojnie pooglądać stoiska bazarowe bez nachalnego namawiania do kupna. Śmierdzi nieco intensywniej, ale mi się podoba, w końcu jakieś miejsce bez turystów. Ja byłem zachwycony, Michał czuł lekki dyskomfort, ale jak poszliśmy na browarka to mu przeszło. Z ciekawostek znalezionych w tej dzielnicy należy wymienić psa. Psa na ruszcie. Ponoć nie taka prosta sprawa, żeby tego psa znaleźć, a tam był. I jakie odczucia: no dziwne… Widać, że to pies na pierwszy rzut oka. Myśleliśmy o tym, ale nie spróbowaliśmy. Zostało ustalone, że jak będziemy wyjeżdżać to pod koniec tripa wrócimy do tego miejsca i tej rozmowy. Na początek nas to trochę przerosło… Wiadomo, niby kwestia kulturowa, ale jakoś tak dziwnie jeść psa… Opuściliśmy, więc tą dzielnicę z myślą, że tam wrócimy za miesiąc… Albo i nie wrócimy. Na kolejny most też nie udało się wejść, bo tylko dla pojazdów mechanicznych, więc postanowiliśmy nie tracić więcej czasu tylko wybrać się na autobus. Komunikacja miejska nie jest droga, bo bilet kosztuje około 5000 – 9000 dongów w zależności od długości trasy. Bilet kupujemy w autobusie u specjalnego człowieka od biletów. Prosta sprawa nawet, jeśli komunikacja odbywa się wyłącznie za pomocą gestów. Wsiadamy i jedzmy mniej więcej w kierunku właściwym. Po jakiś 20 minutach lądujemy na dworcu. Ja wpadam na siku do kibla i przy okazji zauważam, że z tego dworca jedzie autobus do Vinh. Do tego miasta chcemy jechać jutro. Robię rozeznanie i okazuje się, że busa mamy o 21.30. W sumie ok. Komunikacja dość oporna, ale udaje się ustalić interesujące nas informacje. Super. Z tego miejsca postanowiliśmy pofatygować się z buta do „wioski” droga była daleka i niezbyt fajna, bo to były jakieś dziwne obrzeża miasta z marketami. Po jakiejś godzinie GPS oświadcza, że jesteśmy na miejscu. Ale gdzie? Jakaś dzielnica, ani wioski, ani węży. Kręcimy się chwilę, wpadamy do jakiejś knajpy, Michał coś pertraktuje i goście mu pokazują kilka węży w klatce. Dalej krążymy w poszukiwaniu już w sumie nie wiemy czego. Zmęczeni postanawiamy odpocząć w jakimś lokalu. Tym razem zamawiamy po pepsi i odpoczywamy. Michał postanowił zapytać o te węże. Pismem obrazkowym i gestami ustalił, że cena za najtańszego węża wynosi 500000 dongów. Sporo. Widać, że nauczony nieco krepującym doświadczeniem z żółwiem Michał postanowił bardziej racjonalnie podejść do tematu i tego węża nie zamówił. Dla mnie to taka sama instytucja zaspokajająca fanaberie turystów. Generalnie byłem na „nie”. Tym bardziej, że ja na takie obiadki to kasy nie mam. Postanowiliśmy dać sobie spokój i udaliśmy się w drogę powrotną. Gdy dotarliśmy do głównej drogi złapaliśmy busa do centrum. Wysiedliśmy okolicach wielkiego bazaru. Całe szczęście, bo zamek w moim plecaku nie wytrzymał obciążenia i zwyczajnie się rozleciał. Po krótkim rekonesansie wybrałem sklep i przystąpiłem od negocjacji w wyniku, których za 200000 dongów nabyłem całkiem fajny plecak North Face. Najpewniej podróbka, ale całkiem solidna, bo plecak wytrzymał trudy całego wyjazdu i trzyma się do dnia dzisiejszego. Na ten bazar też postanowiłem wrócić pod koniec wyjazdu, bo okazało się, że można tam kupić naprawdę mnóstwo fajnych rzeczy. Po zakupach poczuliśmy wielki głód. Pomaszerowaliśmy w kierunku hostelu. Nie chciało nam się za długo szukać. Michał nie chciał iść do knajpy z żółwiem, więc padło na znajdująca się zaraz koło hostelu restauracje. Nie za tanio, nie za drogo. Może być. Zamówiliśmy ryż a po konsumpcji poszliśmy do hostelu. Ja coś się zacząłem nie najlepiej czuć, nawet piwa nie wypiłem i polazłem na górę do pokoju chwilę się położyć. I z drzemki zrobiło się prawie 15 godzin snu. W nocy też nie czułem się najlepiej, miałem chyba jakąś gorączkę. 







 Dzielnica nieco dalej od centrum...



Ruch uliczny i ciekawe wehikuły 


 Węży nie ma ale też jest zajebiscie



 Bazarek

Ale rano wszystko było ok. Za to Michał czuł się naprawdę źle. Pech chciał, że musimy opuścić hostel do 12, a potem czekać do 21.30 na autobus. Przekoczowaliśmy, więc w hostelu do 11.45. Ja zrobiłem rewolucję w plecaku wywalając najcięższe rzeczy. Michał odpoczywał. Po 12 zeszliśmy do recepcji i zdecydowaliśmy, że Michał zostanie i odpocznie, a ja gdzieś sobie pójdę na spacer. Umówiliśmy się koło 16 na miejscu. Zabrałem, więc mały plecak i poszedłem w miasto. Na mapie miałem jeszcze kilka punktów, które chciałem zobaczyć. Po pierwsze opera. Doszedłem tam dosłownie za moment. Budynek nie był jakoś szczególnie imponujący. Obok znajdowało się Muzeum Historyczne i Muzeum Rewolucji. Byłem ciekawy tego drugiego. Budynki są tak naprawdę dwa i cholera wie, który jest który. Spotkałem jeszcze jakiś polaków, którzy też próbowali rozgryźć tą zagadkę. Gdy w kocu trafiliśmy na właściwy budynek Muzeum Rewolucji okazało się że jest ono zamknięte, bo jest przerwa od 12 do 13.30. To jest chyba coś w rodzaju ich przerwy obiadowej. Generalnie w Wietnamie mnóstwo miejsc zamkniętych jest właśnie miedzy 11 a 14. W różnych konfiguracjach mniej więcej na 1,5 godziny. Także pamiętajcie o tym jak chcecie iść do muzeum albo coś musicie załatwić. Nie miałem ochoty czekać tych 40 minut, więc postanowiłem przejść się do kolejnego muzeum. Akurat 40 minut powinno starczyć żeby tam dotrzeć. Po drodze kolejna fajna dzielnica i zaraz po otwarciu jestem. Muzeum Kobiet. Ciekawa sprawa, chciałem zobaczyć. Co w środku? Bohaterstwo kobiet, matek Wietnamu. Trochę „tandetna” ta wystawa, ale ciekawa. Sporo ludowych strojów. Kobiety podczas rewolucji. Spędziłem tam na pewno więcej niż godzinę. Zaraz obok była kojenia świątynia, więc postanowiłem ją zobaczyć. Akurat w środku odbywały się jakieś modły. Postałem chwilę i wyszedłem. Ponieważ czas powrotu się zbliżał i byłem ciekawy jak tam zdrowie Michała. Postanowiłem udać się do hostelu. Ale po drodze wpadłem jeszcze na muzeum policji. Darmowe, więc wszedłem. W środku jakieś makiety, trochę manekinów, jakieś przedmioty odebrane przestępcom. Trochę śmieszne to muzeum, ale oglądałem z powagę hehe. Z muzeum poszedłem prosto na miejsce spotkania. No nie do końca, bo zdążyłem jeszcze zobaczyć ile kosztuje wodny teatr lalek. Myślałem, żeby zobaczyć jakiś spektakl, ale cena 100000 dongów jakoś mi się nie spodobała, tym bardziej, że słyszałem że to nuda. Wróciłem do hostelu, Michał czuł się lepiej. Postanowiliśmy, więc nie nadużywać dłużej gościnności i wynosić się z hostelu. Poszliśmy najpierw po zakupy na drogę, a potem w okolice jeziora Hoan Kiem. Pogoda była ładna, słonce świeciło, wokoło chodzili bardzo elegancko ubrani ludzie. Potem dowiedzieliśmy się, że to było jakieś zakończenie szkoły czy coś takiego. W każdym razie niewiasty chodzące w tradycyjnej wietnamskiej sukni ao dai wygadały naprawdę ślicznie. Ulokowaliśmy się nad jeziorem, zajadaliśmy serowe wafle o słodkim smaku (nie były dobre) popijane colą. Po chwili podchodzi do mnie jakiś dzieciak. Z 16-17 lat na oko i strasznie kiepskim angielskim zagaduje. Gość (z wielką pomocą bardziej wygadanego kolegi) tłumaczy, że ma zadanie domowe, które polega na tym, że ma zrobić wywiad z jakimś turystą i nagrać go na teflon. Czy się zgadzam? Pewnie. Padają śmieszne pytania, bo są to np: „ulubiona książka”, „jakiej muzyki słuchasz?”. No jakby ktoś cytował podręcznik do angielskiego. Trochę mnie ten typek wymęczył, bo naprawdę nie mogłem go zrozumieć. Goście podziękowali i sobie poszli. Ani 20 minut nie minęło, a przysiada się do nas kolejna ekipa z podobną prośbą. Są studentami, uczą się angielskiego, chcą sobie pogadać. No problem! I podobne pytania wałkujemy z pół godziny. Potem chwila przerwy o przysiada się kolejna ekipa. Już mi się trochę nie chciało, ale okazało się, że ostatnia załoga jest naprawdę zaznajomiona z angielskim i nie trzeba się połowy pytania domyślać. Fajnie się z nimi gadało. Dowiadujemy się do nich, o co chodzi z tymi strojami, goście nam opowiadają parę ciekawostek o Hanoi. Okazuje się, że rozmowa nas tak pochłonęła, że prawie zapomnieliśmy o autobusie. Żegnamy się, więc z ekipą nr. 3 i jesteśmy w lekkim szoku. Coś takiego to mnie jeszcze nigdy nie spotkało. Wywiad ze mną hehe. Dobra. Mimo że jest dość wcześnie to lecimy na dworzec, bo za bardzo nie wiemy jak tam dojechać, nie mamy biletu… Szybko jednak ogarniamy właściwego MPKa i zaraz dojeżdżamy na miejsce. Zaczynam pertraktacje z panią kasjerką. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że po angielski duka jedna z 6 osób pracujących na dworcu. Okazuje się, że na dzisiejszy kurs wszystkie bilety są sprzedane, ale są w Hanoi jeszcze dwa dworce, z których autobusów do Vinh jedzie więcej. No dobra tylko jak się tam dostać. Pani pisze nam na kartce nazwę dworca i numer autobusu, którym tam dojedzmy. Losujemy jeden, wsiadamy do MPK i jedzmy. Pokazujemy kartkę jakiemuś kolesiowi i pytamy czy dobrze jedzmy. Gość coś macha rękami, coś dopisuje do kartki, numer 16a. Wygląda na to, że mamy się przesiadać a babka na dworcu mówiła, że to są busy bezpośrednie. No nic. Ostatecznie gość pokazuje palcem jakiegoś młodego typka i gestami tłumaczy, że mamy z nim iść. I faktycznie. Przesiadamy się do 16a, jedziemy dwa przystanki i jesteśmy na dworcu. A i jeszcze miły gest od tego chłopaka, co nas prowadził. W sumie gadać za bardzo po angielsku nie potrafił ,ale o dziwo pisanie szło mu lepiej i na koniec wręczył nam kartkę z pozdrowieniami i życzeniami powodzenia. Spoko. Jesteśmy na dworcu. Szybko znajdujemy okienko, kupujemy bilet za 170000 dongów i koleś z okienka gdzieś nas prowadzi. Idziemy tak jakby na parking busów. Gość pokazuje nam autokar, oddajemy bagaże i każe nam czekać. Okazuje się że ten autobus dopiero jest sprzątany. Odjazd jest o 22.30, czyli prawie za dwie godziny. Ale po pół godzinie możemy wejść. To jest bus sypialny, więc ściągamy buty rozkładamy się na siedzeniach. Przysypiałem od momentu, w którym wszedłem do busa, więc jak przez mgłę pamiętam, że ruszamy, że ludzie wsiadają… W każdym razie budzę się po ponad pięciu godzinach już w Vinh. Vinh było tylko miastem przesiadkowym. Goście wysadzają nas na jakiejś ulicy o 3 w nocy. Myślałem, że choć na jakiś dworzec nas zawiozą. Na szczęście wczytałem w telefon mapę miasta i co się okazuje. Dworzec jest tuż za rogiem! Zajebiście. Idziemy. Dowiadujemy się o autobus do Laosu. Jest o 6 rano! Wszystko zgodnie z planem. To był newralgiczny moment, bo tak naprawdę nie byłem do końca pewniej jak ten autokar jeździ. W Internecie znalazłem, że jeździ cztery razy w tygodniu: we wtorek, czwartek, sobotę i niedzielę. Zalazłem też informację, że busy te jeżdżą codziennie. Nie wiem, nie udało mi się tego sprawdzić, w każdym razie my jechaliśmy w sobotę i bus był. Ale mieliśmy do niego jeszcze trochę czasu. Na migi dogadaliśmy się z panią na dworcu, że za chwilę przyjść gość od tego autokaru. Pani udostępniał nam kanciapę, w której oglądaliśmy mecz i popijaliśmy wódeczkę. Za jakieś pół godziny przyszedł koleś, u którego kupiliśmy bilety. Kosztowały one 600000 dongów. Sporo , ale komunikacja w tych krajach wcale nie jest tania…  Już po chwili podjeżdża autokar. Wsiadamy do środka. Jedziemy do Laosu! 

 Opera





 Muzeum Kobiet




Muzeum Policji



Sympatyczne Wietnamki

Jedziemy na południe



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz