Ten rok jest dla mnie dość ciężki bo pracy dużo a wyjazdów
mało… Nic nie poradzę, taka sytuacja. Ale na szczęście kilka miesięcy temu
kupiłem zupełnie „na pałę” bilety do Berlina za 4 zł. Gdy termin widniejący na
tych biletach zaczął się zbliżać, okazało się, że jednak będzie opcja, żeby pojechać. Bardzo mnie to ucieszyło, bo Berlin jest miastem bardzo ciekawym i
mimo że już kiedyś spacerowałem jego ulicami, to z chęcią wybiorę się tam
jeszcze raz. Moja siostra postanowiła dołączyć do wyjazdu, więc okazało się, że
samotna wyprawa i tym razem mnie ominie. Dzień przed wyjazdem spadł pierwszy
śnieg, co nie wróżyło dobrze w temacie aury. Obawy się potwierdziły, bo cały
wyjazd lało. Im pogoda gorsza tym ja mam mniej pracy, więc można tę aurę brać
za dobry omen, bo czasu na podróże powinno być więcej.
Wyjazd rozpoczął się we wtorek 13 października o godzinie
8.40. Byliśmy na dworcu nieco wcześniej, żeby zając jakieś fajne miejsca. Udało
się usiąść na samym przedzie autobusu. Tam widoki najlepsze. Szkoda, że trasa strasznie
monotonna, bo praktycznie całe 11 godzin jedziemy po autostradach. Ale muzyka w
słuchawkach umilała podróż. Dodatkowo miałem jeszcze jedną rozrywkę. Mamy okres
przedwyborczy, więc z wszystkich możliwych bilbordów uśmiechają się do nas
przyszli posłowie i senatorowie. Jest to o tyle zabawne, że te kampanijne
plakaty są tak głupie, iż czasem zastanawiam się, czy to ci kandydaci są takimi
debilami czy nas mają za idiotów. Obawiam się, że odpowiedz na to pytanie jest
oczywista… W każdym razie ilość debilizmu bijąca z tych przedwyborczych reklam
zawsze mnie niezmiernie bawiła. Oprócz takich oklepanych i nic niemówiących haseł
jak „praca i płaca”, „tradycja i godność” albo „sprawiedliwość i praworządność”
pojawiły się takie perełki jak np.: „czas na zmiany”. Czemu to takie śmieszne?
A to, dlatego że pan używający tego hasła jest posłem w rządzącej partii. Po
zdjęciu nie poznaje, więc po haśle wnoszę, że kandydat ten ma zamiar w końcu
wziąć się roboty hehe. Czemu żyjemy w takim dziwnym kraju? Ale dość już narzekania.
Takim baranom można pokazać środkowy palec na wyborach.
Taniej niż w MPK a nie śmierdzi...
Do Berlina dojechaliśmy około 19. Do hostelu postanowiliśmy
pójść na nogach, bo nie było daleko. Po drodze wymiana pierwszych wrażeń
dotyczących miasta oraz zakupy. Zanim dotarliśmy do hostelu, trafiliśmy na market
Kaiser’s. Bardzo fajny sklep, bo mamy tam wielki wybór piwa i niskie ceny.
Oczywiście nakupiliśmy piwa, czekolady i sporo smakołyków do jedzenia. Ciężar plecaka
wzrósł ponad dwukrotnie. Idziemy dalej do hostelu. Na mapie Google sprawdziłem
sobie lokalizację. Zaznaczyłem sobie na mapie papierowej kropką nasz hostel i
do tego miejsca zmierzałem. Gdy dotarliśmy pod wskazany punkt, zacząłem
się rozglądać za jakimś szyldem. Brak. Pytam się, więc jakiegoś typa czy wie
gdzie jest taki, a taki hostel. Gość mnie wysyła w zupełnie inne miejsce. Okazuje
się, że w wydrukowanej informacji z hostels club też mam inny adres… Myślę „Co
jest grane?” Nie raz już naciąłem się na błędy w mapie Google, więc idziemy
sprawdzić ten adres, bo to niedaleko. Przychodzimy na miejsce a tam nic. Po
przeciwnej stronie drogi jest inny hostel. Spotykamy jakiegoś typa i pytamy,
czy wie gidze jest Comfy Little Corner. On nie wie, ale możemy spać tu.
Recepcji nie ma, trzeba dzwonić. Gość mi jakiś numer pokazuje. Stwierdziłem, że
ilość osobników ciemniejszej karnacji na metr kwadratowy jest za duża i spadamy
z tego miejsca. Znajdziemy nasz hostel. Wygrzebałem z plecaka numer do
recepcji. Zadzwoniłem, dowiedziałem się, że Google dobrze pokazywały, a ja
jestem przed starą lokalizacją hotelu. Wróciliśmy w miejsce pokazane kropką i
trafiliśmy bez problemu. Pierwszy raz miałem taką sytuacje, że mnie hostels
club wyprowadził w pole. Będę sprawdzał teraz dwa razy. W hostelu szybkie
zameldowanie. Kilka piwek i koło 12 idziemy spać.
Mieliśmy wstać wcześnie, ale okazało się, że ten wyjazd ma
służyć też relaksowi, więc ja zwlokłem swoje zwłoki z łóżka jakoś po 9.
Problemem było to, że w hotelu był jeden kibel i łazienka w jednym pomieszczeniu…
Kolejki były okropne. Jeszcze na siku dało się jakoś wcisnąć bez kolejki, ale
na prysznic czy na „2” nikt cię nie przepuścił, więc trzeba było walczyć o
swoje. Ale nie licząc tego drobnego mankamentu to hostel super. Cisza, spokój,
ludzie mili tylko jacyś tacy mało komunikatywni. Pracownice hotelu mieszkają w
naszym pokoju. Ogólnie jakaś taka komuna przyszła mi do głowy jak to wszystko
obserwowałem hehe. Po 10 udało się w końcu wyjść z hotelu i zacząć spacer po
Berlinie. Najpierw chciałem trafić do jakiegoś marketu, ale że dostałem
nieprecyzyjne informacje, to nie trafiłem. Skutkiem, czego najpierw dotarliśmy na
dworzec Berlin Hauptbahnhof. Czemu na dworzec? Jest to niesamowita, wielopoziomowa
konstrukcja ze stali i szkła. Robi ten budynek wrażenie zarówno z zewnątrz, jak
i wewnątrz. Człowiek widząc taką konstrukcję zastanawia jak to się wszystko nie
rozleci. Z dworca poszliśmy zobaczyć Bundestag.
Dworzec Berlin Hauptbahnhof
Myślałem o wejściu na tę szklaną
kopułę, ale kolejka była stanowczo za długa. A i oczywiście cały czas padało a
stanie w kolejce na zewnątrz też mnie nie przekonywało. Wolałem już moknąć w
ruchu. Przynajmniej cieplej. Zaraz obok mamy Bramę Brandenburską a przed nią
trafiliśmy jeszcze na ciekawy pomnik pomordowanych przez nazistów Cyganów.
Potem Brama Brandenburska i obowiązkowe foty. A zaraz za nią ciekawy monument upamiętniający
pomordowanych w czasie holokaustu Żydów. Ten pomnik jest o tyle interesujący,
że jest to plac pokryty betonowymi klockami różnych rozmiarów tworzących coś w
rodzaju labiryntu. Czy ma on symbolizować to, że Niemcy, jako naród pogubili
się? Nie mam pojęcia. Nie będę wnikał w wizję artysty, ale miejsce ciekawe i
foty w deszczowo – jesiennej aurze też bardzo dobre. Może nie jakościowo, ale
koncepcyjnie. Z tego miejsca niedaleko jest do Placu Poczdamskiego a tam mamy
okazję po raz kolejny pokontemplować nowoczesną architekturę. Sonny Center to w
zasadzie kilka budynków połączonych czymś, co mi przypominało dach cyrku.
Ciekawe miejsce. Zawsze mam problem z fotografowaniem takich budynków, bo nawet
nie wiem jak się do tego zabrać, ale mam nadzieje, że udało mi się, choć w
niewielkim stopniu oddać złożoność tej konstrukcji. Przyjemnie było, choć
moment postać pod dachem. Nie padało człowiekowi za kołnierz. Kolejny punkt
programu zwiedzania Berlina znajdował się stosunkowo niedaleko. Niemieckie
Muzeum Techniki w Berlinie było naszym kolejnym celem.
Bundestag
Brama Brandenburska i mnóstwo turystów
Pomnik pomordowanych Cyganów...
... i Żydów
Sony Center
Plac Poczdamski
Podczas ostatniej wizyty
w Berlinie niestety zabrakło mi czasu (i pieniędzy) na to muzeum a bardzo
chciałem je zwiedzić. Powiedziałem, więc sobie „następnym razem” i tak też się
stało. Tym razem postanowiłem nie odpuszczać i zobaczyć to miejsce. Co tam
jest? Cuda na kiju. Aż nie wiem, od czego zacząć. Centralny punkt kompleksu
stanowią dwie hale wypełnione pociągami. W przejściu pomiędzy nimi jest trzypiętrowy
budynek pokazujący osiągnięcia niemieckie w fotografii, filmie,
chemii i kilku innych dziedzin. Mamy też nowy budynek, w którym odbywamy podróż
przez historię żeglugi morskiej i śródlądowej (piętra niższe) i lotnictwa (piętra
wyższe). Mamy też ciekawą wystawę dotyczącą najnowszych osiągnięć techniki.
Fajne w tym muzeum jest też to, że większość rzeczy można dotknąć (czasem tylko
mamy znaczek, żeby nie dotykać). Poza tym spora ilość eksponatów to działające maszyny,
więc o określonych godzinach pracownicy muzeum uruchamiają je. Nam udało się
dotrzeć na rozruch repliki jednej z pierwszych na świecie maszyn parowych oraz
na pokaz działania parowej lokomotywy w skali 1: 1… Ciekawe wrażenia. Czy
polecam: oczywiście. Zajęcia mieliśmy na cztery godziny, nudy nie da się
uświadczyć. I jeszcze nam na głowę nie padało przez ten czas. Super sprawa.
Jeszcze napisze, że muzeum jest tak przystosowane do długiego zwiedzania, że
mamy specjalne ławeczki, na których możemy odpocząć i coś zjeść. Niestety
muzeum trzeba powoli opuszczać.
Deutsches Technikmuseum
Jest już dobrze po południu, więc postanawiamy
kierować się do hostelu. Droga daleka, więc prędko i tak nie dojedzmy. Mieliśmy
po drodze jeszcze jeden punkt do zobaczenia. Plac w okolicach dworca ZOO jest
bardzo słynny. Po pierwsze mamy tam Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma a w
zasadzie to, co z niego zostało po bombardowaniu w 43 roku. Po wojnie
zdecydowano się kościoła nie odbudowywać a pozostałą wieżę wkomponować w
nowoczesny kościół. Jego konstrukcja faktycznie zachwyca. Świetnie jest to
pomyślane i w dalszym ciągu jestem pod wrażaniem jak Niemcy umiejętnie łączą
„starą” architekturę z nowoczesną. Na placu mamy też słynny dworzec ZOO. Słynny
za sprawą pewnej książki o nie do końca optymistycznym przesłaniu. W hostelu
znaleźliśmy też listę punktów z „The best currywurst in Berlin”. Jeden z tych
punktów o nazwie Curry 36 znajduje się właśnie nieopodal wejścia do dworca ZOO i
nie sposób go przeoczyć, bo okupują go dziesiątki ludzi o każdej porze dnia i
nocy. I ja postanowiłem tego smakołyku spróbować. Stanąłem, więc w kolejce i po
jakiś 10 minutach zajadałem się kiełbasą z curry. Zajebista sprawa, bardzo
dobra rzecz. I chyba nigdy w życiu nie jadłem tak zajebistego keczupu, jak ten
serwowany w tej jadłodajni. Posileni zaczynamy długi spacer do hostelu. Po
drodze jeszcze zakupy, więc nasze plecaki znacząco przybrały na wadze. W
hostelu jestem koło 19. Makaron z pesto, piwo, prysznic, jakieś dyskusje hostelowe,
książka i spać, bo rano miałem plan wstać wcześniej.
Sztuka na ulicach Berlina
Kościół Pamięci
Curry 36 - Maciek Approves
Oczywiście z tego planu nic nie wyszło, bo zwlokłem się z
wyra koło 9. Po raz kolejny walka o dostęp do kibla, śniadanie i ruszamy na
zwiedzania dzień drugi. Oczywiście leje cały czas, więc zamiast spacerować
trzeba było znaleźć jakąś atrakcję „pod dachem”. Niedaleko naszego hostelu jest
taka atrakcja. Nazywa się to miejsce Classic Remise i jest to budynek dawnej
zajezdni tramwajowej, w którym wystawione są stare i nowe samochody. Ponieważ
ja jestem takim średnim fanem motoryzacji, to miałem mieszane uczucia, co do
wyprawy w to miejsc, ale mimo wszystko te auta zrobiły na mnie wrażenie. Ale chyba
najbardziej podobało mi się to, że w tym budynku są też otwarte warsztaty, w
których takie cuda się remontuje. Możemy sobie zza barierek podglądnąć jak
panowie pracują przy konserwacji jakiegoś starego modelu Ferrari. Fajna sprawa.
Poza tym wypatrzyłem tam z trzy samochody, którymi w filmach poruszał się Bond,
więc też mnie to bardzo ucieszyło. Fajne miejsce. Jak ktoś jest fanem czterech
kółek, to nie może ominąć. A i wejście całkowicie za darmo, więc kolejny plus.
Berlin Classic Remise
Z tego miejsca czekał nas długi spacer do kolejnej atrakcji. Po drodze szliśmy
przez dzielnicę arabską. Jakoś tych uchodźców nie widziałem, choć wypatrywałem
aż w końcu zobaczyliśmy coś w rodzaju punktu rejestracji. Było tam trochę ludzi,
ale nie jakiś szturm. Tak, że chyba lekko przesadzone są te informacje.
Jakiegoś większego naporu islamu nie stwierdziłem. A i jeszcze widzieliśmy polski
sklep. Czy w logo musiała być kiełbasa…?
Uchodźcy w Berlinie. Są? Są. Dużo? Nie sądzę...
Polski sklep kusi wspaniałym szyldem
Po jakiejś godzinie znajdujemy w końcu Squat Tacheles. To miejsce
to takie centrum kultury alternatywnej Berlina, ciekawa galeria i cholera wie
co jeszcze w jednym. W telegraficznym skrócie: strasznie dużo fajnych fotek.
Byłoby. Niestety. Miejsce to okazało się zamknięte. Zrobiłem nieco zdjęć z zewnątrz i to tyle.
Szkoda wielka. Byłem tam przy okazji poprzedniej wycieczki do Berlina i bardzo
mi się podobało. Trudno. Ponieważ padało dalej padła idea, żeby w końcu wejść
do knajpy i wypić jakieś piwko. Po naprawdę długich poszukiwaniach trafiliśmy
na lokal o nazwie Weihenstephaner na piwko o tej samej nazwie. W środku fajny
wystrój. Klimaty Oktoberfest, gruby barman, sympatyczna kelnerka ubrana w bawarski strój. Bardzo fajna atmosfera i
znakomite piwko. Może nie tanie, bo 4, 5 euro za kufel, ale w lokalu obok po
4.8 był lany Heineken, więc wybór był oczywisty. Po piwku ruszamy dalej.
Tacheles
Wyborne piwo Weihenstephaner
Oczywiście w deszczu. Celem naszym Alexanderplatz. Po drodze jeszcze oglądamy z
zewnątrz Katedrę Berlińską (wejście do środka 7 euro – no bez przesady) i
docieramy pod słynną „kulę”, czyli Berliner Fernsehturm. Pogoda okropna: wiatr,
deszcz i zimno, więc ratusz oglądamy z daleka i idziemy do knajpy z
charakterystycznym „M” coś przekąsić i się chwilę ogrzać. Już jest zdrowo po południu,
więc pasowałoby wracać do hostelu. Po wyjściu z „M” obieramy azymut na Bramę Brandenburską
i w deszczu podziwiamy kolejne atrakcje ulicy Unter den Linden. Między innymi
Stary Arsenał, Nowy Odwach i Operę (niestety w remoncie). Generalne strasznie
rozkopana ta ulica, nie wiem, czy to remonty czy jakieś nowe inwestycje w każdym
razie, co chwilę coś się tam dzieje. Idąc cały czas prosto docieramy do Bramy Brandenburskiej
skąd widać już Kolumnę Zwycięstwa. Po drodze mamy jeszcze park Großer
Tiergarten i Pomnik Żołnierzy Radzieckich. Ciekawa sprawa, bo u nas takie
pomniki się burzy albo zarastają one trawą a to miejsce wygląda na zadbane i
chętnie odwiedzane przez turystów. Ciekawe. Gdy docieramy pod Kolumnę Zwycięstwa
leje jeszcze bardziej, więc już nie wymyślając kolejnych punktów programu,
kierujemy się na hostel. Jeszcze zakupy w pobliskim markecie i też jakoś po 19
jesteśmy na miejscu. W hostelu urządzamy sobie niemiecką ucztę, czyli weisswurst
i piwko „Berliner”. Tak się powinno jadać będąc w Niemczech! To była nasza ostatnia noc, więc myślałem, że
się trochę zintegrujemy, ale w naszym hostelu nie było za bardzo woli wspólnej imprezy.
Byli tam Hindusi, którzy najlepiej czuli się w swoim towarzystwie, dwóch
Brazylijczyków i ktoś z Japonii. Postanowiłem, więc raczyć się piwem i czytać
książkę.
Katedra Berlińska
Berliner Fernsehturm
Nowy Odwach
Pomnik Żołnierzy Radzieckich
Kolumna zwycięstwa
Ponieważ o 10 było wymeldowanie z hostelu to postanowiliśmy przeciągnąć
sobie wyjście na deszcz ile się tylko da. Autobus mamy dopiero po północy, więc
nigdzie nam się nie spieszyło. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy prowiant na cały
dzień i około 10.30 oddałem klucze i wyszliśmy na deszcz. Plan na ten długi dzień
był taki, że jedziemy do Poczdamu. Nie byłem w tym mieście wcześniej, jest tam
bardzo blisko i ponoć zabytki robią wrażenie. Pozostało to samemu zweryfikować.
Idziemy, więc na stacje, kupujemy bilet całodzienny za 7.40 euro. Taka opcja
się najbardziej opłaca. Wsiadamy w pociąg i po około pół godzinie wysiadamy na
dworcu głównym w Poczdamie. Nie mamy mapy, ale zaraz jakiś koleś nam wręcza
plan miasta z zaznaczonymi zabytkami. Super. Na dworcu spotykamy też naszych rodaków,
którzy ostentacyjne na ławeczce raczą się piwkiem i wódeczką. Sądząc po ich
rozmowie to nie było pierwsze piwko tego dnia, ani pierwsza wódeczka. Sądzę, że
bardzo dobrze im na niemieckim socjalu. Miałem ochotę się tych panów zapytać
czy są za czy przeciwko uchodźcom w Polsce… Uzbrojeni w strasznie kiepską mapę
(innych za dramo nie było) idziemy zwiedzać Poczdam. Już spod dworca rzuca się
w oczy kopuła kościoła St. Nikolai na starym rynku. Tam też kierujemy swoje
pierwsze kroki. Potem oglądamy sobie bibliotekę oraz budynek parlamentu
Brandenburgii. To ciekawe jak ten pierwszy odrapany budynek kontrastuje z tym
drugim… Potem idziemy zobaczyć piękne muzeum filmu. Dalsza droga prowadzi
wzdłuż ulicy Breite, na której znajduje się jeszcze bardzo ładny meczet i
pozostałości po kościele. Spacerując tą ulicą warto też zwrócić uwagę na
kapitalne murale. Pod tekstem fotka się oczywiście znajdzie. Gdy ulica Breite
odbija nieco na lewo, postanawiamy pobłądzić trochę bocznymi uliczkami i dotrzeć
w końcu do Parku Sanssouci gdzie jest największe natężenie atrakcji Poczdamu.
Park ogromny i naprawdę piękny. Na ławce zatrzymujemy się na obiad w postaci
kanapek z salami i nalewki WurzelPeter, która rozgrzewała znakomicie. Na szczęście
przestało padać. Na chwilę… W tym parku do zwiedzania jest mnóstwo, trzeba
jednak odfajkować najważniejsze zabytki. My najpierw trafiliśmy na łaźnie
rzymskie, a potem obraliśmy kierunek na Nowy Pałac. Budowla naprawdę
imponująca. Bardzo kojarzyła mi się z Wiedniem i Pałacem Schönbrunn. Pod
pałacem jeszcze po łyczku WurzelPeter i spacer dookoła budynku. Znowu kolejna atrakcja
w remoncie… Ale mimo to robi wrażenie. Było już bardzo późno, bo zwiedzanie jak
zwykle nieco się przedłużyło, więc postanowiliśmy kierować się do wyjścia, a po
drodze zobaczyć chcieliśmy jeszcze dwa kolejne pałace. Potrzeba znalezienia
toalety okazała się jednak silniejsza. Znowu zaczęła padać mżawka i
postanowiliśmy kierować się jednak w stronę dworca. Zboczyliśmy nieco z
najkrótszej drogi, żeby zobaczyć centrum. Mamy tam niewielki rynek, Bramę
Brandenburską i deptak kończący się przy kościele Św. Piotra i Pawła. Deptak
bardzo przyjemny. Mnóstwo knajpek, sklepów. Miła atmosfera. Niestety pora
najwyższa się zwijać z Poczdamu. Mieliśmy wyjechać koło 15, a ostatecznie nasz
pociąg w kierunku stacji ZOO ruszył jakoś przed 16.
Kościół St. Nikolai
Parlamentu
Brandenburgii
Muzeum Filmu
Ciekawe murale
Parku Sanssouci
Nowy Pałac
Brama Brandenburska
Główny deptak, ulica Brandenburska
Zajadając niemieckie precle
po około pół godzinie jesteśmy znowu w Berlinie. Spieszyłem się tak bardzo, bo
chciałem zdążyć nabyć sobie pamiątkę z Berlina w postaci jakiejś płyty
winylowej. Znalazłem sklep specjalizujący się w takich suwenirach. Trochę na zadupiu,
ale przecież mamy bilet całodzienny, więc problemu nie ma. Dwie przesiadki i
jesteśmy na miejscu. Chwile zeszło mi szukanie, ale w końcu znalazłem,
wszedłem, poszperałem, dokonałem zakupu i zadowolony oznajmiłem, że teraz czas
na piwko! Pokręciliśmy się trochę po okolicy, żeby znaleźć knajpę a nie
restaurację. Tu nasuwa się mi taka myśl. Strasznie dużo w Berlinie jest
restauracji, a pubów stosunkowo mało. To znaczy są, ale trzeba ich poszukać.
Centrum to prawie wyłącznie knajpy z jedzeniem. Fajnych pubów trzeba poszukać w
bocznych uliczkach. I my w jedną taka boczna uliczkę weszliśmy. Z daleka
spodobał mi się szyld, bo na nim widniał pan z solidnym brzuchem trzymający
wielki kufel piwa. Wchodzimy. Knajpka mała, może 3 stoliki i bardzo długi bar.
Okazało się, że to knajpa dla miejscowych wielbicieli rzutek. W tej knajpie wszyscy
chyba się znali. Nie znali tylko nas. Nie przeszkadzało to jednak każdemu
wchodzącemu się i z nami przywitać. Zaobserwowałem też ciekawą sytuację: wszyscy
goście wyglądający na stałych bywalców tego przybytku wchodzili i pukali pięścią
w każdy ze stołów. Fajna sprawa, ciekaw jestem, z czego ten rytuał wynikał, ale
że tam nikt po angielsku nie gadał, to się nie było jak dowiedzieć. Dodatkowo
piwko bardzo tanie (jak na Niemcy), Schofferhofer za 2, 80 w lokalu to cena
lepiej niż bardzo dobra. Posiedzieliśmy tam czas potrzebny do spożycia 0, 5
litra złocistego napoju i ruszyliśmy dalej z myślą o zakupach od domu. Wsiadamy
w metro i dojechaliśmy do ulicy, przy której było kilka sklepów. Wybraliśmy
Kaisers’a ze względu na promocję czekoladek Ritter Sport oraz szeroki wybór
piwa. Wcześniej upatrzyliśmy sobie przyjemną knajpkę, do której panowaliśmy
wrócić po zakupach. Zakupy zrobione można ruszać na piwko. Lokal przyjemny, niewielki,
ale z klimatem, bardzo dobre piwko marki Flensburger – znakomity goryczkowy
pilzner. Wypiliśmy tam po 1, 5 piwka na głowę, zapłaciliśmy 8 euro z kawałkiem
i poszliśmy spacerowym krokiem na dworzec autobusowy. Mieliśmy z tego miejsca z
pół godziny marszu, więc jakoś przed 23 byliśmy na miejscu. Tam jeszcze krótkie
przepakowanie, „M” knajpa, kibelek i przed północą zajeżdża nasz autobus. Ludzi
sporo, ale udało się dopchać na dobre miejsca, więc istniała szansa w miarę się
wyspać. A i zapomniałem dodać, że gdy wyjeżdżaliśmy z Berlina zaczęło padać…
Sama podróż przyjemna i w większości przespana. Zbudziły mnie polskie drogi.
Trasa od granicy niemieckiej do Wrocławia to jeszcze poniemieckie płyty, więc
trzęsie niemiłosiernie. Nie da się oka zmrużyć. Potem kolejna pobudka była pod
Katowicami. Miałem o tym nie pisać, ale napisze, bo się zdenerwowałem. Jest
godzina około 7 rano. Cały autobus drzemie. W pewnym momencie odzywa się czyjś
telefon. Facet za mną odbiera i drze się do tej słuchawki niemiłosiernie. O
tyle mnie to wnerwiało, że rozmowa wyglądała tak mnie więcej: „No! Leje .. koło Katowic … ale mgła ja pierd… no…
tak, koło Katowic… pada… chyba za jakąś godzinę… pada… no… zaraz będą Katowice
… jeszcze z godzinę” i tak przez 10 min…. Myślałem że mnie szlak trafi, ludzie
to rozsądku nie mają za grosz… Punktualnie o 10.30 zajeżdżamy na dworzec w Rzeszowie
a ja staram się nie przejmować tym, że za 1, 5 godziny idę do roboty…
Podsumowując ten wypad. Berlin to naprawdę fantastyczne
miasto. Sądzę, że i 10 dni bym się tam nie nudził. Dlatego bardzo chętnie
odwiedziłem je po raz kolejny. Atrakcji tam jest bardzo dużo i gwarantuje, że
każdy znajdzie coś dla ciebie. Mnóstwo darmowych muzeów, ciekawa architektura i
naprawdę otwarci ludzie to zalety tego miasta. I jest tam blisko. Z Rzeszowa,
co prawda jedzie się 11 godzin, ale są miasta Polsce, z których jest godzina
samochodem. Mnie bardzo ucieszył fakty, że już dawno nie jechałem nigdzie bez
przesiadek. Wsiadam w Rzeszowie, wysiadam w miejscu docelowym. Jaki komfort… I
jeszcze jedziemy za 2 zł w jedną stronę. Jakby się ktoś bardzo uparł, to sobie
można zrobić jednodniówkę w tej cenie. Ale to trzeba chcieć…
Galeria zdjęć
Galeria zdjęć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz