poniedziałek, 19 października 2015

Live aus Berlin



Ten rok jest dla mnie dość ciężki bo pracy dużo a wyjazdów mało… Nic nie poradzę, taka sytuacja. Ale na szczęście kilka miesięcy temu kupiłem zupełnie „na pałę” bilety do Berlina za 4 zł. Gdy termin widniejący na tych biletach zaczął się zbliżać, okazało się, że jednak będzie opcja, żeby pojechać. Bardzo mnie to ucieszyło, bo Berlin jest miastem bardzo ciekawym i mimo że już kiedyś spacerowałem jego ulicami, to z chęcią wybiorę się tam jeszcze raz. Moja siostra postanowiła dołączyć do wyjazdu, więc okazało się, że samotna wyprawa i tym razem mnie ominie. Dzień przed wyjazdem spadł pierwszy śnieg, co nie wróżyło dobrze w temacie aury. Obawy się potwierdziły, bo cały wyjazd lało. Im pogoda gorsza tym ja mam mniej pracy, więc można tę aurę brać za dobry omen, bo czasu na podróże powinno być więcej.  


Wyjazd rozpoczął się we wtorek 13 października o godzinie 8.40. Byliśmy na dworcu nieco wcześniej, żeby zając jakieś fajne miejsca. Udało się usiąść na samym przedzie autobusu. Tam widoki najlepsze. Szkoda, że trasa strasznie monotonna, bo praktycznie całe 11 godzin jedziemy po autostradach. Ale muzyka w słuchawkach umilała podróż. Dodatkowo miałem jeszcze jedną rozrywkę. Mamy okres przedwyborczy, więc z wszystkich możliwych bilbordów uśmiechają się do nas przyszli posłowie i senatorowie. Jest to o tyle zabawne, że te kampanijne plakaty są tak głupie, iż czasem zastanawiam się, czy to ci kandydaci są takimi debilami czy nas mają za idiotów. Obawiam się, że odpowiedz na to pytanie jest oczywista… W każdym razie ilość debilizmu bijąca z tych przedwyborczych reklam zawsze mnie niezmiernie bawiła. Oprócz takich oklepanych i nic niemówiących haseł jak „praca i płaca”, „tradycja i godność” albo „sprawiedliwość i praworządność” pojawiły się takie perełki jak np.: „czas na zmiany”. Czemu to takie śmieszne? A to, dlatego że pan używający tego hasła jest posłem w rządzącej partii. Po zdjęciu nie poznaje, więc po haśle wnoszę, że kandydat ten ma zamiar w końcu wziąć się roboty hehe. Czemu żyjemy w takim dziwnym kraju? Ale dość już narzekania. Takim baranom można pokazać środkowy palec na wyborach. 

 Taniej niż w MPK a nie śmierdzi... 
Do Berlina dojechaliśmy około 19. Do hostelu postanowiliśmy pójść na nogach, bo nie było daleko. Po drodze wymiana pierwszych wrażeń dotyczących miasta oraz zakupy. Zanim dotarliśmy do hostelu, trafiliśmy na market Kaiser’s. Bardzo fajny sklep, bo mamy tam wielki wybór piwa i niskie ceny. Oczywiście nakupiliśmy piwa, czekolady i sporo smakołyków do jedzenia. Ciężar plecaka wzrósł ponad dwukrotnie. Idziemy dalej do hostelu. Na mapie Google sprawdziłem sobie lokalizację. Zaznaczyłem sobie na mapie papierowej kropką nasz hostel i do tego miejsca zmierzałem. Gdy dotarliśmy pod wskazany  punkt, zacząłem się rozglądać za jakimś szyldem. Brak. Pytam się, więc jakiegoś typa czy wie gdzie jest taki, a taki hostel. Gość mnie wysyła w zupełnie inne miejsce. Okazuje się, że w wydrukowanej informacji z hostels club też mam inny adres… Myślę „Co jest grane?” Nie raz już naciąłem się na błędy w mapie Google, więc idziemy sprawdzić ten adres, bo to niedaleko. Przychodzimy na miejsce a tam nic. Po przeciwnej stronie drogi jest  inny hostel. Spotykamy jakiegoś typa i pytamy, czy wie gidze jest Comfy Little Corner. On nie wie, ale możemy spać tu. Recepcji nie ma, trzeba dzwonić. Gość mi jakiś numer pokazuje. Stwierdziłem, że ilość osobników ciemniejszej karnacji na metr kwadratowy jest za duża i spadamy z tego miejsca. Znajdziemy nasz hostel. Wygrzebałem z plecaka numer do recepcji. Zadzwoniłem, dowiedziałem się, że Google dobrze pokazywały, a ja jestem przed starą lokalizacją hotelu. Wróciliśmy w miejsce pokazane kropką i trafiliśmy bez problemu. Pierwszy raz miałem taką sytuacje, że mnie hostels club wyprowadził w pole. Będę sprawdzał teraz dwa razy. W hostelu szybkie zameldowanie. Kilka piwek i koło 12 idziemy spać.

Mieliśmy wstać wcześnie, ale okazało się, że ten wyjazd ma służyć też relaksowi, więc ja zwlokłem swoje zwłoki z łóżka jakoś po 9. Problemem było to, że w hotelu był jeden kibel i łazienka w jednym pomieszczeniu… Kolejki były okropne. Jeszcze na siku dało się jakoś wcisnąć bez kolejki, ale na prysznic czy na „2” nikt cię nie przepuścił, więc trzeba było walczyć o swoje. Ale nie licząc tego drobnego mankamentu to hostel super. Cisza, spokój, ludzie mili tylko jacyś tacy mało komunikatywni. Pracownice hotelu mieszkają w naszym pokoju. Ogólnie jakaś taka komuna przyszła mi do głowy jak to wszystko obserwowałem hehe. Po 10 udało się w końcu wyjść z hotelu i zacząć spacer po Berlinie. Najpierw chciałem trafić do jakiegoś marketu, ale że dostałem nieprecyzyjne informacje, to nie trafiłem. Skutkiem, czego najpierw dotarliśmy na dworzec Berlin Hauptbahnhof. Czemu na dworzec? Jest to niesamowita, wielopoziomowa konstrukcja ze stali i szkła. Robi ten budynek wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Człowiek widząc taką konstrukcję zastanawia jak to się wszystko nie rozleci. Z dworca poszliśmy zobaczyć Bundestag. 





 Dworzec Berlin Hauptbahnhof

Myślałem o wejściu na tę szklaną kopułę, ale kolejka była stanowczo za długa. A i oczywiście cały czas padało a stanie w kolejce na zewnątrz też mnie nie przekonywało. Wolałem już moknąć w ruchu. Przynajmniej cieplej. Zaraz obok mamy Bramę Brandenburską a przed nią trafiliśmy jeszcze na ciekawy pomnik pomordowanych przez nazistów Cyganów. Potem Brama Brandenburska i obowiązkowe foty. A zaraz za nią ciekawy monument upamiętniający pomordowanych w czasie holokaustu Żydów. Ten pomnik jest o tyle interesujący, że jest to plac pokryty betonowymi klockami różnych rozmiarów tworzących coś w rodzaju labiryntu. Czy ma on symbolizować to, że Niemcy, jako naród pogubili się? Nie mam pojęcia. Nie będę wnikał w wizję artysty, ale miejsce ciekawe i foty w deszczowo – jesiennej aurze też bardzo dobre. Może nie jakościowo, ale koncepcyjnie. Z tego miejsca niedaleko jest do Placu Poczdamskiego a tam mamy okazję po raz kolejny pokontemplować nowoczesną architekturę. Sonny Center to w zasadzie kilka budynków połączonych czymś, co mi przypominało dach cyrku. Ciekawe miejsce. Zawsze mam problem z fotografowaniem takich budynków, bo nawet nie wiem jak się do tego zabrać, ale mam nadzieje, że udało mi się, choć w niewielkim stopniu oddać złożoność tej konstrukcji. Przyjemnie było, choć moment postać pod dachem. Nie padało człowiekowi za kołnierz. Kolejny punkt programu zwiedzania Berlina znajdował się stosunkowo niedaleko. Niemieckie Muzeum Techniki w Berlinie było naszym kolejnym celem. 


 Bundestag

Brama Brandenburska i mnóstwo turystów 

Pomnik pomordowanych Cyganów...
... i Żydów

Sony Center

 Plac Poczdamski

Podczas ostatniej wizyty w Berlinie niestety zabrakło mi czasu (i pieniędzy) na to muzeum a bardzo chciałem je zwiedzić. Powiedziałem, więc sobie „następnym razem” i tak też się stało. Tym razem postanowiłem nie odpuszczać i zobaczyć to miejsce. Co tam jest? Cuda na kiju. Aż nie wiem, od czego zacząć. Centralny punkt kompleksu stanowią dwie hale wypełnione pociągami. W przejściu pomiędzy nimi jest trzypiętrowy budynek pokazujący osiągnięcia niemieckie w fotografii, filmie, chemii i kilku innych dziedzin. Mamy też nowy budynek, w którym odbywamy podróż przez historię żeglugi morskiej i śródlądowej (piętra niższe) i lotnictwa (piętra wyższe). Mamy też ciekawą wystawę dotyczącą najnowszych osiągnięć techniki. Fajne w tym muzeum jest też to, że większość rzeczy można dotknąć (czasem tylko mamy znaczek, żeby nie dotykać). Poza tym spora ilość eksponatów to działające maszyny, więc o określonych godzinach pracownicy muzeum uruchamiają je. Nam udało się dotrzeć na rozruch repliki jednej z pierwszych na świecie maszyn parowych oraz na pokaz działania parowej lokomotywy w skali 1: 1… Ciekawe wrażenia. Czy polecam: oczywiście. Zajęcia mieliśmy na cztery godziny, nudy nie da się uświadczyć. I jeszcze nam na głowę nie padało przez ten czas. Super sprawa. Jeszcze napisze, że muzeum jest tak przystosowane do długiego zwiedzania, że mamy specjalne ławeczki, na których możemy odpocząć i coś zjeść. Niestety muzeum trzeba powoli opuszczać. 








 Deutsches Technikmuseum

Jest już dobrze po południu, więc postanawiamy kierować się do hostelu. Droga daleka, więc prędko i tak nie dojedzmy. Mieliśmy po drodze jeszcze jeden punkt do zobaczenia. Plac w okolicach dworca ZOO jest bardzo słynny. Po pierwsze mamy tam Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma a w zasadzie to, co z niego zostało po bombardowaniu w 43 roku. Po wojnie zdecydowano się kościoła nie odbudowywać a pozostałą wieżę wkomponować w nowoczesny kościół. Jego konstrukcja faktycznie zachwyca. Świetnie jest to pomyślane i w dalszym ciągu jestem pod wrażaniem jak Niemcy umiejętnie łączą „starą” architekturę z nowoczesną. Na placu mamy też słynny dworzec ZOO. Słynny za sprawą pewnej książki o nie do końca optymistycznym przesłaniu. W hostelu znaleźliśmy też listę punktów z „The best currywurst in Berlin”. Jeden z tych punktów o nazwie Curry 36 znajduje się właśnie nieopodal wejścia do dworca ZOO i nie sposób go przeoczyć, bo okupują go dziesiątki ludzi o każdej porze dnia i nocy. I ja postanowiłem tego smakołyku spróbować. Stanąłem, więc w kolejce i po jakiś 10 minutach zajadałem się kiełbasą z curry. Zajebista sprawa, bardzo dobra rzecz. I chyba nigdy w życiu nie jadłem tak zajebistego keczupu, jak ten serwowany w tej jadłodajni. Posileni zaczynamy długi spacer do hostelu. Po drodze jeszcze zakupy, więc nasze plecaki znacząco przybrały na wadze. W hostelu jestem koło 19. Makaron z pesto, piwo, prysznic, jakieś dyskusje hostelowe, książka i spać, bo rano miałem plan wstać wcześniej. 



 Sztuka na ulicach Berlina 
 Kościół Pamięci
 Curry 36 - Maciek Approves

Oczywiście z tego planu nic nie wyszło, bo zwlokłem się z wyra koło 9. Po raz kolejny walka o dostęp do kibla, śniadanie i ruszamy na zwiedzania dzień drugi. Oczywiście leje cały czas, więc zamiast spacerować trzeba było znaleźć jakąś atrakcję „pod dachem”. Niedaleko naszego hostelu jest taka atrakcja. Nazywa się to miejsce Classic Remise i jest to budynek dawnej zajezdni tramwajowej, w którym wystawione są stare i nowe samochody. Ponieważ ja jestem takim średnim fanem motoryzacji, to miałem mieszane uczucia, co do wyprawy w to miejsc, ale mimo wszystko te auta zrobiły na mnie wrażenie. Ale chyba najbardziej podobało mi się to, że w tym budynku są też otwarte warsztaty, w których takie cuda się remontuje. Możemy sobie zza barierek podglądnąć jak panowie pracują przy konserwacji jakiegoś starego modelu Ferrari. Fajna sprawa. Poza tym wypatrzyłem tam z trzy samochody, którymi w filmach poruszał się Bond, więc też mnie to bardzo ucieszyło. Fajne miejsce. Jak ktoś jest fanem czterech kółek, to nie może ominąć. A i wejście całkowicie za darmo, więc kolejny plus. 






Berlin Classic Remise

Z tego miejsca czekał nas długi spacer do kolejnej atrakcji. Po drodze szliśmy przez dzielnicę arabską. Jakoś tych uchodźców nie widziałem, choć wypatrywałem aż w końcu zobaczyliśmy coś w rodzaju punktu rejestracji. Było tam trochę ludzi, ale nie jakiś szturm. Tak, że chyba lekko przesadzone są te informacje. Jakiegoś większego naporu islamu nie stwierdziłem. A i jeszcze widzieliśmy polski sklep. Czy w logo musiała być kiełbasa…?

 Uchodźcy w Berlinie. Są? Są. Dużo? Nie sądzę...

Polski sklep kusi wspaniałym szyldem

Po jakiejś godzinie znajdujemy w końcu Squat Tacheles. To miejsce to takie centrum kultury alternatywnej Berlina, ciekawa galeria i cholera wie co jeszcze w jednym. W telegraficznym skrócie: strasznie dużo fajnych fotek. Byłoby. Niestety. Miejsce to okazało się zamknięte.  Zrobiłem nieco zdjęć z zewnątrz i to tyle. Szkoda wielka. Byłem tam przy okazji poprzedniej wycieczki do Berlina i bardzo mi się podobało. Trudno. Ponieważ padało dalej padła idea, żeby w końcu wejść do knajpy i wypić jakieś piwko. Po naprawdę długich poszukiwaniach trafiliśmy na lokal o nazwie Weihenstephaner na piwko o tej samej nazwie. W środku fajny wystrój. Klimaty Oktoberfest, gruby barman, sympatyczna kelnerka ubrana w  bawarski strój. Bardzo fajna atmosfera i znakomite piwko. Może nie tanie, bo 4, 5 euro za kufel, ale w lokalu obok po 4.8 był lany Heineken, więc wybór był oczywisty. Po piwku ruszamy dalej. 


 Tacheles

 Wyborne piwo Weihenstephaner

Oczywiście w deszczu. Celem naszym Alexanderplatz. Po drodze jeszcze oglądamy z zewnątrz Katedrę Berlińską (wejście do środka 7 euro – no bez przesady) i docieramy pod słynną „kulę”, czyli Berliner Fernsehturm. Pogoda okropna: wiatr, deszcz i zimno, więc ratusz oglądamy z daleka i idziemy do knajpy z charakterystycznym „M” coś przekąsić i się chwilę ogrzać. Już jest zdrowo po południu, więc pasowałoby wracać do hostelu. Po wyjściu z „M” obieramy azymut na Bramę Brandenburską i w deszczu podziwiamy kolejne atrakcje ulicy Unter den Linden. Między innymi Stary Arsenał, Nowy Odwach i Operę (niestety w remoncie). Generalne strasznie rozkopana ta ulica, nie wiem, czy to remonty czy jakieś nowe inwestycje w każdym razie, co chwilę coś się tam dzieje. Idąc cały czas prosto docieramy do Bramy Brandenburskiej skąd widać już Kolumnę Zwycięstwa. Po drodze mamy jeszcze park Großer Tiergarten i Pomnik Żołnierzy Radzieckich. Ciekawa sprawa, bo u nas takie pomniki się burzy albo zarastają one trawą a to miejsce wygląda na zadbane i chętnie odwiedzane przez turystów. Ciekawe. Gdy docieramy pod Kolumnę Zwycięstwa leje jeszcze bardziej, więc już nie wymyślając kolejnych punktów programu, kierujemy się na hostel. Jeszcze zakupy w pobliskim markecie i też jakoś po 19 jesteśmy na miejscu. W hostelu urządzamy sobie niemiecką ucztę, czyli weisswurst i piwko „Berliner”. Tak się powinno jadać będąc w Niemczech!  To była nasza ostatnia noc, więc myślałem, że się trochę zintegrujemy, ale w naszym hostelu nie było za bardzo woli wspólnej imprezy. Byli tam Hindusi, którzy najlepiej czuli się w swoim towarzystwie, dwóch Brazylijczyków i ktoś z Japonii. Postanowiłem, więc raczyć się piwem i czytać książkę. 



 Katedra Berlińska 
 Berliner Fernsehturm

 Nowy Odwach

 Pomnik Żołnierzy Radzieckich

 Kolumna zwycięstwa 

Ponieważ o 10 było wymeldowanie z hostelu to postanowiliśmy przeciągnąć sobie wyjście na deszcz ile się tylko da. Autobus mamy dopiero po północy, więc nigdzie nam się nie spieszyło. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy prowiant na cały dzień i około 10.30 oddałem klucze i wyszliśmy na deszcz. Plan na ten długi dzień był taki, że jedziemy do Poczdamu. Nie byłem w tym mieście wcześniej, jest tam bardzo blisko i ponoć zabytki robią wrażenie. Pozostało to samemu zweryfikować. Idziemy, więc na stacje, kupujemy bilet całodzienny za 7.40 euro. Taka opcja się najbardziej opłaca. Wsiadamy w pociąg i po około pół godzinie wysiadamy na dworcu głównym w Poczdamie. Nie mamy mapy, ale zaraz jakiś koleś nam wręcza plan miasta z zaznaczonymi zabytkami. Super. Na dworcu spotykamy też naszych rodaków, którzy ostentacyjne na ławeczce raczą się piwkiem i wódeczką. Sądząc po ich rozmowie to nie było pierwsze piwko tego dnia, ani pierwsza wódeczka. Sądzę, że bardzo dobrze im na niemieckim socjalu. Miałem ochotę się tych panów zapytać czy są za czy przeciwko uchodźcom w Polsce… Uzbrojeni w strasznie kiepską mapę (innych za dramo nie było) idziemy zwiedzać Poczdam. Już spod dworca rzuca się w oczy kopuła kościoła St. Nikolai na starym rynku. Tam też kierujemy swoje pierwsze kroki. Potem oglądamy sobie bibliotekę oraz budynek parlamentu Brandenburgii. To ciekawe jak ten pierwszy odrapany budynek kontrastuje z tym drugim… Potem idziemy zobaczyć piękne muzeum filmu. Dalsza droga prowadzi wzdłuż ulicy Breite, na której znajduje się jeszcze bardzo ładny meczet i pozostałości po kościele. Spacerując tą ulicą warto też zwrócić uwagę na kapitalne murale. Pod tekstem fotka się oczywiście znajdzie. Gdy ulica Breite odbija nieco na lewo, postanawiamy pobłądzić trochę bocznymi uliczkami i dotrzeć w końcu do Parku Sanssouci gdzie jest największe natężenie atrakcji Poczdamu. Park ogromny i naprawdę piękny. Na ławce zatrzymujemy się na obiad w postaci kanapek z salami i nalewki WurzelPeter, która rozgrzewała znakomicie. Na szczęście przestało padać. Na chwilę… W tym parku do zwiedzania jest mnóstwo, trzeba jednak odfajkować najważniejsze zabytki. My najpierw trafiliśmy na łaźnie rzymskie, a potem obraliśmy kierunek na Nowy Pałac. Budowla naprawdę imponująca. Bardzo kojarzyła mi się z Wiedniem i Pałacem Schönbrunn. Pod pałacem jeszcze po łyczku WurzelPeter i spacer dookoła budynku. Znowu kolejna atrakcja w remoncie… Ale mimo to robi wrażenie. Było już bardzo późno, bo zwiedzanie jak zwykle nieco się przedłużyło, więc postanowiliśmy kierować się do wyjścia, a po drodze zobaczyć chcieliśmy jeszcze dwa kolejne pałace. Potrzeba znalezienia toalety okazała się jednak silniejsza. Znowu zaczęła padać mżawka i postanowiliśmy kierować się jednak w stronę dworca. Zboczyliśmy nieco z najkrótszej drogi, żeby zobaczyć centrum. Mamy tam niewielki rynek, Bramę Brandenburską i deptak kończący się przy kościele Św. Piotra i Pawła. Deptak bardzo przyjemny. Mnóstwo knajpek, sklepów. Miła atmosfera. Niestety pora najwyższa się zwijać z Poczdamu. Mieliśmy wyjechać koło 15, a ostatecznie nasz pociąg w kierunku stacji ZOO ruszył jakoś przed 16. 


 Kościół St. Nikolai 

 Parlamentu Brandenburgii

 Muzeum Filmu
 Ciekawe murale 

 Parku Sanssouci

 Nowy Pałac 
 Brama Brandenburska 
 Główny deptak, ulica Brandenburska 
Zajadając niemieckie precle po około pół godzinie jesteśmy znowu w Berlinie. Spieszyłem się tak bardzo, bo chciałem zdążyć nabyć sobie pamiątkę z Berlina w postaci jakiejś płyty winylowej. Znalazłem sklep specjalizujący się w takich suwenirach. Trochę na zadupiu, ale przecież mamy bilet całodzienny, więc problemu nie ma. Dwie przesiadki i jesteśmy na miejscu. Chwile zeszło mi szukanie, ale w końcu znalazłem, wszedłem, poszperałem, dokonałem zakupu i zadowolony oznajmiłem, że teraz czas na piwko! Pokręciliśmy się trochę po okolicy, żeby znaleźć knajpę a nie restaurację. Tu nasuwa się mi taka myśl. Strasznie dużo w Berlinie jest restauracji, a pubów stosunkowo mało. To znaczy są, ale trzeba ich poszukać. Centrum to prawie wyłącznie knajpy z jedzeniem. Fajnych pubów trzeba poszukać w bocznych uliczkach. I my w jedną taka boczna uliczkę weszliśmy. Z daleka spodobał mi się szyld, bo na nim widniał pan z solidnym brzuchem trzymający wielki kufel piwa. Wchodzimy. Knajpka mała, może 3 stoliki i bardzo długi bar. Okazało się, że to knajpa dla miejscowych wielbicieli rzutek. W tej knajpie wszyscy chyba się znali. Nie znali tylko nas. Nie przeszkadzało to jednak każdemu wchodzącemu się i z nami przywitać. Zaobserwowałem też ciekawą sytuację: wszyscy goście wyglądający na stałych bywalców tego przybytku wchodzili i pukali pięścią w każdy ze stołów. Fajna sprawa, ciekaw jestem, z czego ten rytuał wynikał, ale że tam nikt po angielsku nie gadał, to się nie było jak dowiedzieć. Dodatkowo piwko bardzo tanie (jak na Niemcy), Schofferhofer za 2, 80 w lokalu to cena lepiej niż bardzo dobra. Posiedzieliśmy tam czas potrzebny do spożycia 0, 5 litra złocistego napoju i ruszyliśmy dalej z myślą o zakupach od domu. Wsiadamy w metro i dojechaliśmy do ulicy, przy której było kilka sklepów. Wybraliśmy Kaisers’a ze względu na promocję czekoladek Ritter Sport oraz szeroki wybór piwa. Wcześniej upatrzyliśmy sobie przyjemną knajpkę, do której panowaliśmy wrócić po zakupach. Zakupy zrobione można ruszać na piwko. Lokal przyjemny, niewielki, ale z klimatem, bardzo dobre piwko marki Flensburger – znakomity goryczkowy pilzner. Wypiliśmy tam po 1, 5 piwka na głowę, zapłaciliśmy 8 euro z kawałkiem i poszliśmy spacerowym krokiem na dworzec autobusowy. Mieliśmy z tego miejsca z pół godziny marszu, więc jakoś przed 23 byliśmy na miejscu. Tam jeszcze krótkie przepakowanie, „M” knajpa, kibelek i przed północą zajeżdża nasz autobus. Ludzi sporo, ale udało się dopchać na dobre miejsca, więc istniała szansa w miarę się wyspać. A i zapomniałem dodać, że gdy wyjeżdżaliśmy z Berlina zaczęło padać… Sama podróż przyjemna i w większości przespana. Zbudziły mnie polskie drogi. Trasa od granicy niemieckiej do Wrocławia to jeszcze poniemieckie płyty, więc trzęsie niemiłosiernie. Nie da się oka zmrużyć. Potem kolejna pobudka była pod Katowicami. Miałem o tym nie pisać, ale napisze, bo się zdenerwowałem. Jest godzina około 7 rano. Cały autobus drzemie. W pewnym momencie odzywa się czyjś telefon. Facet za mną odbiera i drze się do tej słuchawki niemiłosiernie. O tyle mnie to wnerwiało, że rozmowa wyglądała tak mnie więcej: „No!  Leje .. koło Katowic … ale mgła ja pierd… no… tak, koło Katowic… pada… chyba za jakąś godzinę… pada… no… zaraz będą Katowice … jeszcze z godzinę” i tak przez 10 min…. Myślałem że mnie szlak trafi, ludzie to rozsądku nie mają za grosz… Punktualnie o 10.30 zajeżdżamy na dworzec w Rzeszowie a ja staram się nie przejmować tym, że za 1, 5 godziny idę do roboty…

Podsumowując ten wypad. Berlin to naprawdę fantastyczne miasto. Sądzę, że i 10 dni bym się tam nie nudził. Dlatego bardzo chętnie odwiedziłem je po raz kolejny. Atrakcji tam jest bardzo dużo i gwarantuje, że każdy znajdzie coś dla ciebie. Mnóstwo darmowych muzeów, ciekawa architektura i naprawdę otwarci ludzie to zalety tego miasta. I jest tam blisko. Z Rzeszowa, co prawda jedzie się 11 godzin, ale są miasta Polsce, z których jest godzina samochodem. Mnie bardzo ucieszył fakty, że już dawno nie jechałem nigdzie bez przesiadek. Wsiadam w Rzeszowie, wysiadam w miejscu docelowym. Jaki komfort… I jeszcze jedziemy za 2 zł w jedną stronę. Jakby się ktoś bardzo uparł, to sobie można zrobić jednodniówkę w tej cenie.  Ale to trzeba chcieć…


Galeria zdjęć  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz