Chyba już sam nie jestem w stanie zliczyć, ile to już razy
przymierzałem się do odwiedzenia Gruzji. Ile razy „już prawie” zabukowałem
bilet. Ile razy przeliczyłem się obstawiając promocję, która się nie wydarzyła.
Postanowiłem sobie: koniec czekania. Kupiłem bilet dawno temu za niewielkie
pieniądze. Z początku nie miałem ekipy, a ostatecznie zrobiła się nas piątka.
Najpierw dołączyła moja siostra, potem Michał, a potem Emilia i Tomek. Wyjazd był rewelacyjny, Gruzja w zimie? Jak najbardziej! Ale może od początku.
Obawiałem się tego wyjazdu, bo w końcu termin 24 stycznia do
1 luty to sam środek najzimniejszej z pór roku. Niby Gruzja leży na południu,
ale nie aż tak bardzo… Poza tym to kraj górski, więc można się było spodziewać
absolutnie wszystkiego. W Polsce styczeń był bardzo mroźny, więc tym bardziej miałem
obawy…
Wystartowaliśmy Polskim Busem o 11 do stolicy. Na miejscu
byliśmy po południu. Umówiliśmy się w centrum z Emilią i Tomkiem, którzy z
Londynu przylecieli przed południem i udaliśmy się do stołecznej knajpki „Kufle
i Kapsle”. Lokal fajny, mnóstwo znakomitego piwa w cenach do przyjęcia, więc
czas mijał nam wesoło. Jakoś po 21 pojechaliśmy autobusem na lotnisko. Całe szczęście,
że to „Chopin”, a nie ten okropny Modlin. Na lotnisku szybka kontrola
bezpieczeństwa i zakupy w bezcłowym. Wódka w cenie 18 zł i cola w cenie 13 zł
(przedziwne ceny na tych lotniskach – zawsze nie mogę wyjść z podziwu)
zmiksowane w proporcjach 50/50 w toalecie posłużyły nam na dalszą cześć
imprezy. Jakoś przed północą ładujemy się na pokład. Jeszcze dobrze nie skończyli
opowiadać o tych maskach i kamizelkach, a ja już spałem. I tak do samego
lądowania. Ponieważ różnica czasu wynosi plus trzy godziny w Gruzji była 6 rano,
czyli nocka zarwana. Byłem lekko nieprzytomny, gdy przechodziłem przez kontrole
graniczną. Wszystkich pasażerów spotkała miła niespodzianka: każdy dostał od celnika po
butelce wina. Sporo tego musieli rozdać, bo samolot był prawie pełny… Miły gest
na początek. W toalecie szybka ablucja i trzeba działać w temacie wydostania
się z tego lotniska. Przed lotniskiem zagaduje nas jakiś koleżka. Tłumaczy, że na mini busa i że nas do Tbilisi zawiezie. Ja już
znam takich „biznesmenów” dobrze, że się zorientowałem w sytuacji cenowej przed
wyjazdem. Gdy doszliśmy do ceny równej oficjalnemu „lotniskowemu” busowi to
zdecydowaliśmy się z gościem jechać. Sympatyczny Gruzin wyładował nami prawie
całego busa i po postoju w kantorze (spoko z jego strony) ruszamy do Tbilisi.
Cena za tą przyjemność to 20 lari od głowy. Kurs tej waluty to 1 lari = (mniej więcej)
2 zł, więc 40 zł za taksówkę do stalicy Gruzji za głowę to nie dramat. Dramatem
natomiast była ta droga. Koleś jechał jak wariat (można się było tego
spodziewać) po ośnieżonej, górskiej drodze. Postanowiłem, więc nie patrzyć na
te karkołomne manewry tylko poszedłem spać. W Tbilisi byliśmy po pięciu, a nie
po trzech godzinach. W sumie dobrze, że żyjemy hehe. W Tbilisi zaczęły się
schody. Daliśmy typowi adres hostelu. Gość powiedział, że nas tam bez problemu
zawiezie. Okazało się, że ni w ząb typ nie zna Tbilisi i krąży po tym mieście
jak idiota, pyta się, co chwila ludzi gdzie jechać. W końcu dzwoni do tego
hostelu. Po czym ja dostaje słuchawkę i jakiś koleś tłumaczy mi łamaną angielszczyzną,
że mieliśmy być o 17, a jest przed 12, że tam jest „remont” czy coś i że teraz
mamy jechać gdzie indziej. I znowu kluczenie, szukanie, telefony. Ogólnie było
to śmieszne tylko cały czas zastanawiałem się ile nasz drajwer zażyczy sobie
dodatkowo za tą „wycieczkę” po mieście. Dobra, w końcu trafiamy. Hostel na
zadupiu totalnym. Myślę: dramat. Ale zobaczymy, co będzie. Dziadek tłumaczy nam,
że mieliśmy być na 17 (w sumie tak rezerwowałem, ale jak mogłem przewidzieć, co
będzie się działo), tamten hostel jest jeszcze nie gotowy, możemy zatrzymać się tu i albo zostać, albo
poczekać do 17 i spać tam. Hostel daleko od centrum, więc mu tłumacze, że nie zostajemy,
bierzmy bagle i spotkamy się w drugim hostelu o 17. Poszliśmy na miasto. A i
zapomniałem napisać, że nasz drajwer skasował nas za wożenie po mieście 25 lari,
więc byliśmy trochę wkurzeni, ale co tam. Gruzja! Zwiedzamy! Do centrum daleko,
ale po drodze trafiliśmy na fajne komunistyczne wesołe miasteczko i stadion Dinamo
Tbilisi. A potem trzeba też było zrobić kulinarne zwiedzanie. Byłem głodny okropnie,
bo od rana prawie nic nie jadłem, więc gdy dopadliśmy knajpy z gruzińskim
żarciem zaczęła się wielka uczta! Najpierw piwko i chinkali, czyli te słynne
pierożki. Nauka jedzenia tych pierożków we właściwy, gruziński sposób dała nam
wiele radości. Potem zamówiliśmy chaczapuri. To danie ma kilka wersji. Nasze
nazywało się chaczapuri imeruli i było plackiem przypominającym pizzę
wypełnionym w środku słonym serem. Potem na stole wylądowało jeszcze inne chaczapuri,
którego nazwy niestety nie mogę nigdzie znaleźć. Było to ciasto z serem
nawinięte na coś w rodzaju druta (śmialiśmy się, że to miecz) opiekane nad
ogniem. Chyba moje ulubione. Do tego piwko. Oczywiście kiepskie. Nie
nastawiałem się na tym wyjeździe na degustacje browarów, bo wiedziałem, czego się
spodziewać, ale suszyło mnie okropnie hehe. W trakcie konsumpcji przypomniało
się nam, że przecież jest w Gruzji jeszcze coś takiego jak czacza! Poszedłem z
Michałem zagadać panią w barze na ten temat. Słyszałem, że ten bimber jest wszędzie
dostępny spod, tak zwanej, lady. Tak też było i tu. Pokazałem pani, że chcę pięć
kieliszków po czym okazało się że dostałem 5 kieliszków pustych i 0,5 litra
czaczy na stół. Wypiliśmy ten trunek, jednak nie była to „czacza wyjazdu”.
Trąciło to lekko perfumami i czuć ją było w wydychanym powietrzu długo. Posileni,
z wysokim morale ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie Tbilisi.
Stadion Dinamo
Tbilisi
Na pierwszym planie chinkali, na drugim chaczapuri imeruli
Pierwsze wrażenia,
jakie miałem to piękne położenie. Miasto ciągnie się w dolinie rzeki Kury,
dookoła malownicze szczyty. Ładnie. Gdy dotarliśmy w zasięg starego miasta
zaczęliśmy sobie popijać winko otrzymane na granicy: nie pożałowali turystom,
niczego sobie trunek. Po drodze trafiliśmy na targ staroci i podjęliśmy
pierwsze próby (na szczęście udane) przechodzenia przez jezdnię. Pierwszym fajnym zabytkiem, który zrobił na
nas duże wrażenie była wieża Revaza Gabriadze. Ten gość to jest jakiś gruziński
reżyser i na jego cześć wystawiono coś w rodzaju ekstremalnie krzywej wierzy
zegarowej. Krzywej, pokręconej i kolorowej. Aż ciekaw jestem, co za dziwaczne i
pokręcone dzieła ten pan tworzy. Potem zwiedziliśmy najstarszy kościół w Tbilisi,
czyli Bazylikę Anchiskhati z VI wieku. Następnie Most Pokoju. To jest atrakcja
dość kontrowersyjna, nie wszystkim się podoba. Gruzini nazywają go „podpaską” i
coś w tym jest. Niemniej jednak jest to kawał fajnej współczesnej
architektury pokazujący ich niezdrową fascynację Unią Europejską. Na tym moście
są „europejskie gwiazdki”. Generalnie ta miłość do Unii jest wszechobecna,
bardzo często spotyka się flagę gruzińską a obok Unii. Gruzini chyba za bardzo sobie tą Unię
idealizują i uważają ją za taka ziemię obiecaną. Eldorado, które może kiedyś
ktoś im załatwi. Z tym mostem jest jeszcze jedna ciekawa sprawa poniekąd powiązana
z tym, co napisałem wcześniej. Gruzini denerwują się jak ludzie mówią Most
Mira. To jest przecież „The Bridge of Peace” oświadczają dumnie Gruzini. Mimo
że „The Bridge of Peace” to są w większości przypadków jedyne im znane słowa po
angielsku. Z mostu pomaszerowaliśmy na kolejkę linową na górę Sololaki.
Wybraliśmy tą wersję dla leniwych, bo 17 zbliżała się nieubłaganie i trzeba
było w końcu znaleźć ten nieszczęsny hostel. Żeby poruszać się po Tbilisi (w
tym i kolejką) należy wyrobić sobie za 2 lari kartę, którą się doładowuje kredytami.
1 kredyt to jeden przejazd a kosztuje to 0,5 lari. Kartę można oddać i wtedy te
początkowe 2 lari zostają nam zwrócone. Fajny system, warto skorzystać. Z
kolejki piękne widoki, na górze jeszcze piękniejsze. Dotarliśmy pod pomnik
Kartlis Deda czyli Matki Gruzji. Gdy byliśmy pod pomnikiem dostałem SMSa, że na
18 musimy być w hostelu. Była 17, więc trzeba było, prawie biegiem gnać pod umówiony
adres. Samo znalezienie hostelu też nie było sprawą prostą. Okazało się, że
miejscówka jest, co prawda w centrum, ale daleko od starego miasta. Hostel ten
mieścił się w starej kamienicy, ale miał swój klimat. Szkoda, że było w nim
okropnie zimno. Generalnie jednak Sleep and Stay Hostelu nie mogę z czystym
sumieniem polecić. Za 7 euro znajdziemy kilka lepszych. Dużo lepszych… Szybkie
ogarnięcie maneli, delegacja śmiga po żarcie i alko i zaczynamy kolejny etap
degustacji gruzińskich smakołyków. Chaczapuri oczywiście pyszne, o piwie szkoda
gadać. Chaczapuri mieliśmy z lokalnej piekarni. O tych przybytkach warto kilka
słów napisać. W Gruzji takich piekarni jest mnóstwo. Znajdziemy w nich pyszne
wypiek w tym chaczapuri "to go", parówki w cieście (ulubione Michała)
i ziemniaczane placki (moje ulubione). Na szybko rewelacyjnie żarcie. Impreza
jednak nie trwała długo, bo trudy podróży, czacza i różnica czasu dały nam się
we znaki.
Pałac Prezydencki
Wieża Revaza Gabriadze
Bazylika Anchiskhati
„The Bridge of Peace”
Kolejka linowa na górę Sololaki
Kartlis Deda
Panorama Tbilisi z góry Sololaki
Poranek nie przyniósł na szczęście kaca, więc ogarnęliśmy się szybko. Chatkowy wpadł po klucze a my
pomaszerowaliśmy na miasto. Cel: transport do Erywania. Dlaczego tak szybko? Z
kilku powodów. Powód nr 1. Pierwotny plan zakładał pokonanie trasy Erywań
Tbilisi w dwie strony nocnym pociągiem. Okazało się jednak, że pociąg ten
jeździ na trasie Tbilisi Erywań w dni nieparzyste a wraca w parzyste.
Kompletnie rozwalało nam to plany, więc zdecydowaliśmy, że jedziemy w jedna
stronę busem (26 stycznia) a wrócimy sobie pociągiem (28 stycznia). Miało to
sens. Tu pojawia się jednak powód nr. 2. W drodze do Erywania pokonuje się przełęcz
na wysokości ponad 2000 m n.p.m. a jej przejezdność w zimie ponoć jest sprawą loteryjną,
dlatego wolałem wyjechać w podróż do Armenii możliwie jak najszybciej żeby nie znaleźć
się w tzw. czarnej dupie pod koniec wyjazdu. Pomaszerowaliśmy, więc z centrum w
kierunku dworca autobusowego Ortachala. Najpierw jednak śniadanie w jednej z
miejscowych chaczapuri – budek. Z zewnątrz i wewnątrz wyglądała ta budka kiepsko,
ale pani mega sympatyczna, więc włazimy na jedzenie. Zamówiliśmy sobie po
herbatce na rozgrzewkę oraz dwa chaczapuri adżaruli . Jest to wersja chaczapuri
w kształcie łódki z wbitym na środku surowym jakiem i z pewną ilością sera. Je
się to w ten sposób, że jajko należy wymieszać z jeszcze gorącym wnętrzem
placka skutkiem czego otrzymujemy serowo – ciastową jajecznicę w chrupiącym
cieście. Jest to zdecydowanie moja ulubiona wersja chaczapuri choć ma ona jeden
mankament. Ja nie cierpię jajecznicy al dente, więc gdy tylko na stole ląduje
to chaczapuri zawzięcie rzucam się na nie i zaciekle bełtam to, jajko z ciastem
żeby tylko mi nie wystygło, bo wtedy zmuszony jestem jeść na wpół surowe jajco.
Ale jak się dobrze rozbełta to danie jest wyśmienite!! Najlepszy, według mnie
smak Gruzji. Zaraz po czaczy malinowej hehe. Tego chaczapuri była jeszcze
dokładka, zamówiliśmy też kolejne herbaty, ale że napój ten nie rozgrzewa
najlepiej na naszym stole wylądowała jeszcze karafka czaczy. Tak posileni kontynuowaliśmy
drogę ku dworcowi autobusowemu. Po drodze udało się zobaczyć jeszcze słynne
gruzińskie sauny, meczet i pomnik 300 Aragvians. Przeszliśmy też słynnym
deptakiem na starym mieście oraz zrobiliśmy trochę zakupów. Smakowych atrakcji
w Gruzji nie brakuje. Udało się spróbować orzechów w jakiejś twardej skorupie,
czyli churcheli. Fajna sprawa. Łatwo ten smakołyk wypatrzeć, bo wygląda on jak
strąk groszku. Z innych dziwnych smaków to kupiliśmy jeszcze prasowane kiwi.
Polecam do własnej oceny. Kupiliśmy też pół litra czaczy na drogę.
Przepłaciliśmy za nią sowicie, ale była to zdecydowanie najlepsza czacza na
wyjeździe. Co to jest czacza? To
zwyczajny, domowej roboty bimber. Tyle smaków i poziomów mocy ilu jego twórców.
Od walącej perfumami obrzydliwej cieczy, po idealnie wchodzącą substancje
delikatnie muskającą kubki smakowe owocowymi posmakami. Jak trafić na ten dobry
bimberek? Proście każdego sprzedawcę żeby dał wam spróbować. Co ciekawe:
degustacja wcale nie zmusza do zakupu, więc jeśli bimberek wam nie podejdzie
nic się nie stanie. Warto to robić, bo my kilka razy trafiliśmy na istne paliwo
rakietowe i to nawet w na oko, porządnym lokalu. Co do ceny: na wiosce pół
litra czaczy kosztuje 4 lari ( tak, jest to 8 polskich złotych!). W lokalu
powinniście zapłacić tak 10 do 16 lari, co również jest ceną raczej niską.
Czacze zdecydowanie polecam, bo wspaniale działa nie tylko na morale, ale i ma
udokumentowane właściwości lecznicze, co osobiście sprawdziłem. Poza tym, jeśli
dobrze traficie to jest to naprawdę pyszny napój. Ale wróćmy do bieżącego
tematu. Droga na dworzec Ortachala okazała się nie tak długa jak planowaliśmy
niemniej jednak zeszło nam prawie do 14. Na dworzec niby łatwo trafić, ale drogę
komplikuje zawiłość ulic, luźny stosunek do zasad ruchu drogowego oraz brak poszanowania
dla pieszych. O samym ruchu drogowym napisze nieco później teraz jednak zajmę
się problemami piechurów. Generalnie pieszy ma przesrane w Gruzji hehe. Uważany
jest on za intruza na drodze, nie ma żadnych praw i ciągle walczy o życie. Oczywiście
przejść dla pieszych jest jak na lekarstwo, więc dodatkowo komplikuje to poruszanie
się po mieście. Ja już mam trochę doświadczeń z taką drogową anarchią, więc
mniej więcej wiedziałem, co robić żeby nie zginąć niemniej jednak przy przechodzeniu
przez jezdnie trzeba mieć oczy dookoła głowy i jeszcze w dupie.
Gdy już szczęśliwie dotarliśmy na dworzec pozostało ogarnąć
transport. Jeszcze nie dotarłem na teren dworca a już znalazł się jakiś „myfriend"
(tak, w Gruzji też są myfriendy), który za 50 lari od głowy zaproponował
taksówkę do Erywania. Wiedziałem, że cena powinna wynosić około 30 do 35 lari,
więc ignorując gościa poszliśmy na dworzec, choć na odchodne usłyszałem „40
lari my friend". Na dworcu trochę zeszło nam żeby znaleźć właściwe
stanowisko. Tam od razu znalazł się bus za 30 lari za osobę. Problem w tym, że
wyjazd za dwie godziny. W Gruzji jednak każdy chce ci pomóc, nie koniecznie za darmo,
ale co tam... Natychmiastowy wyjazd kosztowałby nas 200 lari. To nadal 40 na głowę.
No nie... Ale czasu mamy sporo, więc warto jeszcze po pertraktować z panami z
taksówek. Tym bardziej, że turystów jest jak na lekarstwo, więc byliśmy na
doskonałej pozycji do cenowych negocjacji. Najpierw jednak udałem się do
toalety. Warto o niej wspomnieć, bo niektórzy mogą w niej przeżyć niemały szok
kulturowy. Syf jest na poziomie „standard", natomiast może szokować brak
drzwi w kabinach. Generalnie ciężko to nawet nazwać kabinami. Numer drugi radzę
w tym przybytku uskuteczniać raczej w skrajnie dramatycznych przypadkach. Ulżywszy
sobie w tym egzotycznym szalecie poszedłem bez napięcia w pęcherzu negocjować
cenę. Zaraz zrobiła się wokół nas zbieranina i cena zaczęła topnieć najpierw do
35 a potem do 30 lari. To nas satysfakcjonowało. Jedziemy. Busik nasz miał
podjechać za 5 min a zrobiło się z tego z 45. Można się wkurwiać, albo zostać w
domu przed TV hehe. Taka specyfika tego kraju.
Rower pod Radissonem
Chaczapuri adżaruli...
...i czacza
Degustacje
Po Prawej meczet, po lewej banie
Pomnik 300 Aragvians
W końcu bus podjeżdża, kierowca
jakiś taki nieciekawy, jakieś dziwne akcje z kasą, bo przechodzi ona z rąk do
rąk. A i jeszcze 10 lari zawołał sobie za pośrednictwo nasz negocjator cen. Okazało się, że typ był tylko pośrednikiem. Cuda na kiju. Ale w końcu jedziemy. Okazuje się,
że nasz kierowca to też typ kaskadera. Za wcześnie jeszcze na spanie, więc
najpierw zaczynamy rozpracowywać flaszkę z czaczą. Przed granicą już czaczy nie
ma a to ledwo godzina drogi. Granica: luzik. 15 minut całego
ceregiela. Celnicy bardzo sympatyczni, lubią zagadać do turysty. Oczywiście obowiązuje
w konwersacji tylko język ruski. Za granicą już zaczynają się piękne klimaty, wjeżdżamy
w solidne góry. Jedziemy cały czas wzdłuż torów kolejowych. Szkoda by było
jednak jechać tym nocnym pociągiem, takie widoki by nas minęły. Ja miałem trochę
kiepską pozycję w aucie do fotek, ale za to znakomitą do dostępu do alkoholu,
więc nasze zapasy topniały w zastraszającym tempie. Humory dopisywały i nawet kierowca
musiał nas upominać żebyśmy trochę spuścili z tonu hehe. Gdy się ściemniło, alkohol
się skończył i pojawiła się potrzeba lekkiej drzemki. Gdy się obudziłem okazało
się, że temperatura na zewnątrz ekstremalnie spadła. Każdą dziurą w karoserii
zaczął wdzierać się siarczysty mróz. Chyba ogrzewanie też nie dawało rady skutkiem,
czego wszystkie szyby zamarzły, łącznie z szybą kierowcy. Gość miał na szybie niezamarznięty
kwadrat wielkości 20 na 20 cm i wpatrywał się w niego jak ślepy w mrówkę.
Było to jednocześnie przerażające i ekstremalnie śmieszne hehe. Poratowaliśmy
kierowcę kartą, którą trochę oskrobał szybę skutkiem, czego jego wizjer osiągnął
rozmiary 40 na 40 cm. Pojawiła się też potrzeba przerwy. Gość zatrzymał się nam
koło jakiegoś marketu. Jak wypadłem z auta to mi się zdawało, że na zewnątrz
jest z minus 20 stopni... Masakra. Szybko załatwiłem potrzebę i uciekłem do samochodu,
w którym było pewnie z minus 10. Po kolejnej godzinie jazdy byliśmy w Erywaniu.
Byłem przemarznięty solidnie. Gość wysadził nas przy głównym dworcu kolejowym.
Zaraz dopadli nas taksówkarze, ale najpierw należało rozejrzeć się za kantorem
i pociągiem powrotnym. Było jakoś przed 21 (jechaliśmy około 5, 5 godziny),
więc wszystko było zamknięte. Włącznie z kasą pociągów... Dupa. Na szczęście miałem
około 50 zł w kasie armeńskiej, więc bez dramatu. Postanowiliśmy jednak podjąć
pertraktacje z taksiarzami, bo do hoslelu było z 5 km a mróz był naprawdę
siarczysty. Cenę ustaliliśmy na 10 euro za dwie taksy (uparli się, że nie możemy
jechać jedną), więc myślę, że przepłaciliśmy raczej średnio. Żeby uniknąć
dopłat za kluczenie w poszukiwaniu hoslelu wysiedliśmy przy operze i po niedługich
poszukiwaniach odnaleźliśmy nasz Cascade Hostel. W końcu ciepło. W brzuchach
jednak pusto, więc delegacja poszła do sklepu. Tam szybkie rozeznanie w cenach.
W sumie jak w Gruzji, czyli jak w Polsce tylko wóda i fajki tańsze. Zakupiliśmy
0, 7 jakiegoś specyfiku za 14 zł (na koniaczki nie było nas jeszcze stać).
Dodatkowo składniki na jajecznicę z 20 jaj a za całość zapłaciliśmy 5000 dram
(czy tam dramów, cholera wie), czyli mniej więcej 42 zł. W hostelu uczuta
solidna i w końcu uczciwy prysznic. Zapoznaliśmy też Polaka planującego trekking
w Górnym Karabachu. Rispekt. Biesiada jednak nie trwała długo, bo wszyscy zmęczeni
byli okrutnie.
Takie widoki były po drodze
Poranek rozpoczęliśmy dość wcześnie, bo przed nami cały
dzień intensywnego zwiedzania. Najpierw jednak śniadanie. Nie mogę złego słowa powiedzieć
o Cascade Hostel, ale to śniadanie było dziwne... Do hostelu przyszła pani
kucharka i każdemu serwowała gorącą herbatę i ryż z buraczkami. Dość wegańska
propozycja. Dobrze, że były jeszcze świeże bułki i całkiem niezły dżem. Lekko
posileni zebraliśmy się i poszliśmy na zwiedzanie. Najpierw jednak wymiana
kasy. Powoli zacząłem ogarniać tą ich walutę. Kurs już nie tak prosty, ale 8 zł
to 1000 dram, więc można się jakoś odnaleźć. Pierwszy punkt programu zwiedzania
( i chyba najważniejszy w Erywaniu) to słynne kaskady. Mieliśmy do nich z
hostelu odległość rzutu przemokniętym trampkiem. Obok kaskad mnóstwo ciekawych
rzeźb czy też instalacji. Szkoda, że to zima i woda się nie leje, ale i tak to
miejsce robi spore wrażenie. Nie da się też nie odczuć, że inspiracją do tego
dzieła architektonicznego był toporny styl socrealizmu. Dla mnie bomba. Na
każdym „piętrze" kaskad dziwaczne rzeźby. Mnie ujął bardzo realistyczny
lew zrobiony z opon samochodowych. Generalnie te kaskady są niedokończone i tak
na oko widać że ze dwa piętra pewnie jeszcze powstaną… Cała koncepcja tej konstrukcji opiera się na
fakcie, że została ona zaprojektowana jako muzeum i jak wikipedia uprzejmie donosi,
że w jakimś rankingu New York Times ten obiekt został zaliczony do grona
najbardziej spektakularnych zabytków muzealnych. Coś w tym jest, bo miejsce
robi wrażenie. A jeszcze większe wrażenie robi to co już w połowie drogi można
ujrzeć na horyzoncie. Gdzieś w okolicach piętra numer dwa ujrzeliśmy ją: Górę
Ararat! Dzień był słoneczny, ale góra majaczyła jakby za mgłą i ciężko było
zrobić ostre zdjęcie. Ale widok był niesamowity. A tą górą to jest dość ciekawa
sprawa. Ormianie traktują ją jak święty symbol, mimo że leży ona w Turcji. Co
ciekawe: w Armenii od cholery rzeczy nazywa się „Ararat”. Do koniaku i fajek
Ararat przez wafelki po mydło. Niesamowita sprawa. Ale my pięliśmy się nadal w
górę tych kaskad. Minąwszy część niedokończoną doszliśmy do pomnika
Pięćdziesięciolecia. Pięćdziesięciolecia, czego? Radzieckiej (no, jakże by
inaczej) Armenii. Z tego miejsca widok
na miasto i górę był najlepszy, dlatego fotkom nie było końca. W końcu
ruszyliśmy w kierunku Pomnika Matki Armenii znajdującego się w Parku
Zwycięstwa, gdzie było też fajne wesołe miasteczko, więc dalej fociłem jak szalony.
Ale może o samym pomniku, to jest ciekawa akcja, bo w tym miejscu do 67 roku
stał pomnik Stalina hehe. Ten pomnik to trochę taki środkowy palec w kierunku
Turcji mający Turkom przypominać, że Armenia istnieje. W trzewiach podstawy
pomnika mieści się Muzeum Wojskowe. Jest to w zasadzie miejsce pamięci
opisujące bohaterstwo Ormian podczas II Wojny Światowej oraz podczas wojny z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Minus to to, że opisy są po Ormiańsku, ale
warto iść, bo za darmoszkę. Tylko za foto kasowali jakieś 4 zł. Ale warto zapłacić,
bo muzeum to jest w bardzo, ale to bardzo radzieckim stylu hehe. No i na
zewnątrz atrakcja dla wielbicieli militariów, czyli: czołg, katiusza, rakieta,
mig i jakieś dwa transportery wojskowe. Wszystko to odpicowane na wysoki
połysk. Po zwiedzaniu muzeum głośne burczenie w brzuchu przypomniało nam o
kulinarnych atrakcjach Armenii.
Pomnik Aleksandra Tamaniana i kaskady
Lew z opon samochodowych
Pomnika
Pięćdziesięciolecia
Ararat
Panorama Erywania
Matka Armenia i pan Polak
A w muzeum takie klimaty
Wróciliśmy, więc pod pomnik Pięćdziesięciolecia
i pomaszerowaliśmy w dół schodów w poszukiwaniu jedzenia. Minęliśmy operę (taka
sobie, w np. Odessie lepsza) i trafiliśmy zaraz obok na bardzo przyjemny lokal.
Oczywiście jak to bywa na początku: szał zamawiania i bierzemy wszystko, co
ormiańskie. Na stole, więc wylądowały miejscowe browary (nie jestem fanem) i
koniaczki (całkiem niezłe). Najpierw na stole pojawiła się dolma: to coś jak
nasze gołąbki tylko mniejsze i naładowane 100% mięsnym farszem. Są one w wersji
zawijanej w liście winogron i kapusty. Do tego jakiś pomidorowy sos. Pyszne! Po
dolmie dostaliśmy jakąś jogurtową zupę, która podeszła chyba tylko Tomkowi.
Potem mieliśmy jeszcze do spróbowania zapiekane grzyby z serem żółtym i
fantastycznie przyprawioną wątróbkę, która mi strasznie posmakował. Do tego lawasz,
czyli ten ichniejszy „chlebek”. A zapomniałbym o najważniejszym. Ponieważ
kuchnie gruzińska i ormiańska niejako się przenikają to udało się zjeść też chinkali,
ale smażone na głębokim oleju. Mniej „mokre” i zdecydowanie łatwiej je zjeść. Dopiliśmy
piwko i na zakończenie Michał domówił jeszcze ich ayran. Turecki napój podobny
do kefiru popularny również w Armenii. Ja nie próbowałem, bo stwierdziłem, że
kefirek i wątróbka to mieszanina zbyt wybuchowa hehe.
Dolma
Smażone chinkali
Wątróbka o smaku co najmniej wyjątkowym
Zeszło nam w tej knajpie
znowu dłużej niż zakładaliśmy. Po wyjściu obraliśmy azymut na dworzec kolejowy,
bo trzeba było zatroszczyć się o bilet powrotny do Tbilisi. Ale po drodze
jeszcze kilka atrakcji jest. Najpierw budynek opery (albo po raz kolejny
budynek opery). Na placu za operą jakiś wiec propagandowy czy coś. Sam budynek
przystrojony banerami z czołgami i rakietami, wszędzie barwy narodowe. Sroga
propaganda. Potem dalej w kierunku Placu Republiki. Miejsce imponujące. Na
placu muzeum, ministerstwa, budynek poczty. Ładnie to wygląda. Z placu
dochodzimy pod kolejną obowiązkową atrakcję Erywania, czyli Katedra św.
Grzegorza Oświeciciela. Budynek imponujący i ładnie położony, ale jakiś taki
nowy… I faktycznie jest nowy. Okazuje się, że ten kościół ukończono w 2001 roku
a miał on upamiętniać 1700 chrześcijaństwa Armenii. Obejrzawszy go w środku i
nie zachwyciwszy się ruszyliśmy dalej w kierunku dworca. Tam już „cięższe”
klimaty. Ot życie codzienne w Erywaniu. Sam dworzec też wart jest wspomnienia,
bo to budynek absolutnie komunistyczny. Zrobiłem kilka zdjęć i poszliśmy dowiedzieć
się czegokolwiek o jutrzejszym pociągu. Pani w kasie była wyraźnie niezadowolona
z tego, że postanowiliśmy przeszkodzić jej w nie robieniu absolutnie niczego.
Komunikacja była oporna, ale ustaliliśmy, że pociąg jest o 21.30. Nie zgadzało
się to lekko z moimi informacjami, ale ok. Cena za kuszetkę to okolice 10000 dram,
czyli jakieś 80 zł, ale odpada nam nocleg, więc git. Decydujemy się. Okazuje
się jednak, że „Internet nie rabotaje” i z kupna biletu dziś nic nie będzie.
Baba mi tłumaczy żebym przyszedł jutro, ale nie mogę się dogadać, o której i
czy w ogóle ten Internet „będzie rabował”. Zwoławszy naradę wyjazdową ustaliliśmy,
że nie będziemy marnować więcej czasu na kolej tylko wrócimy sobie marszrutą.
Koleje polskie i armeńskie powinny sobie słać kartki pocztowe na święta: ten
sam poziom nieogarnięcia. Żeby nie tracić jeszcze większej ilości czasu
poszliśmy na metro. Metro na żetony. Śmieszne rozwiązanie. Podjechaliśmy sobie
dwie stacje na Plac Republiki i pomaszerowaliśmy szukać kolejnego lokalu, bo
zimno zrobiło się siarczyste. Wpadliśmy na ciekawy lokal specjalizujący się w lokalnych
winach. Spoko, ale miałem ochotę na coś intensywniej rozgrzewającego. Na szczęście
okazało się, że wybór koniaczków bardzo bogaty i w całkiem przystępnych cenach.
Ostatecznie wyszło na to, że skosztowaliśmy wszystkich z tej knajpy. Michał mnie
zaskoczył zamawiając winko i to całkiem niezłe. Tomek z Michałem domówili jeszcze
potem armeńskie piwko, ale ja już po zapachu wiedziałem, że nie będę tego pił.
Do zakąszania mieliśmy ziemniaczki pieczone z grzybami i suszony lawasz. Na
odchodne domówiliśmy jeszcze po kieliszku wódki z derenia i jeszcze jakiegoś
jednego owocu, którego już nie pamiętam. Była pyszna. Morale nam zdecydowanie
wzrosło. Zostawiliśmy trochę kasy w tym lokalu, ale warto było, bo w końcu
poczułem różnicę w smaku pomiędzy koniaczkiem trzy i pięciogwiazdkowym. Gdy
wyszliśmy stamtąd było już po 19, więc powoli udaliśmy się do hostelu. Przed
wieczorem jeszcze zakupy w sklepie a na miejscu gotowanie (znów byłem szefem
kuchni) a po jedzeniu wódeczka i piwo. Wzięliśmy piwko o nazwie „Ararat”, które
było na pewno najpaskudniejszym piwem wyjazdu a myślę, że i jednym z
najbardziej wstrętnych w moim życiu. Śmialiśmy się, że to piwko przepijać
trzeba wódką, co zasadniczo robiliśmy.
Niecodziennie przystrojony budynek opery
Placu Republiki
Katedra św.
Grzegorza Oświeciciela
Tak mieszkają ludzie w Erywaniu
Dworzec kolejowy
Stacja metra Plac Republiki
Poranek na szczęście bez kaca. Obgadaliśmy poprzedniego wieczora
z panem chatkowym temat marszrutek do Tbilisi. Okazało się że jeżdżą one o 7,9,11,13,15
i 17 z dworca głównego w Erywaniu. Ponoć te przed południem kosztują 6000 dram
a te po południu już 8000 dram. Nie wiem z czego to wynika, ale zarezerwowaliśmy
sobie, dzięki uprzejmości chakowego, tę marszrutę o 13 i po śniadaniu (ja
pierdole, był na śniadanie jakiś grysik…) poszliśmy zwiedzać. Jak już ustaliliśmy,
dzień wcześniej: nie ma w Erywaniu za dużo atrakcji turystycznych, ale nam
ostały się jeszcze dwie istotne: Błękitny Meczet oraz fabryka koniaków Ararat.
Na zewnątrz było przeraźliwe zimno. Termometr znajdujący się w słońcu pokazywał
– 10 stopni. Sporo. Do meczetu dotarliśmy po jakiś 40 minutach. Niby fajnie wygląda,
ale do tego ze Stambułu to nie ma startu zdecydowanie. Oczywiście obecność w
tym miejscu wywołała krótką acz intensywną dyskusje o religii, wielbłądach i
uchodźcach. Dyskusja jednak tak szybo
jak się zaczęła, tak została urwana, bo przed nami jeszcze tylko przemarsz
przez Most Zwycięstwa i już fabryka koniaczków. Okazało się jednak, że jest już
dość późno, więc wpadliśmy tylko do sklepu i popatrzyliśmy do środka przez
szybę. Udało się jednak zrobić niewielkie zakupy, które zaczęliśmy spożywać
zaraz za bramą fabryki. Jak ktoś ma więcej czasu to polecam się wybrać, nam
niestety nie było dane. Okazało się, że z tego miejsca nie jest tak daleko na
dworzec jak zakładaliśmy. Podszedłem do budynku spytać się o nasz busik a pani
wskazała mi miejsce na parkingu. Poszliśmy obadać sprawę, zaraz ktoś nas woła,
że miał telefon i że z nim mamy jechać. Spoko, ale jest dopiero 12. Tłumacze mu,
że jeszcze chcieliśmy zakupy zrobić przed podróżą. On na to, że nie ma takiej potrzeby,
bo się będzie gdzieś po drodze zatrzymywał. No to ok. Wsiadamy.
Jeszcze można w Erywaniu zobaczyć takie rzeczy...
Błękitny Meczet
Fabryk koniaków Ararat
Kierowca wydaje
się być znacznie przyjemniejszym osobnikiem niż ten z poprzedniego busa. Gość
nawet zagaja jakąś konwersację. Po wyjeździe z Erywania zaczynają się
niesamowite widoki. Słońce świeci, na zewnątrz siarczysty mróz a wokół góry.
Kosmiczny krajobraz, tym razem miałem nieco lepsze miejsca, więc fociłem jak
oszalały. Naprawdę jest się, czym zachwycić. Faktycznie koleś zatrzymał nam się
w sklepie. I to nie byle, jakim. Była to słynna piekarnia, ale otwarta. Można
było np. zobaczyć jak wypieka się ten słynny lawasz. Pani piekarka nakłada
cienkie ciasto na coś w rodzaju poduszki i umieszcza je na ścianie pieca
przypominającego beczkę. Ciasto spędza w środku dosłownie kilka sekund i
zostaje wyjęte a następnie dopiekane jest na brzegach tego pieca. Fajna sprawa.
Emilia zajęła się, więc zakupami w piekarni a ja pomaszerowałem do sklepu gdzie
ostanie pieniądze przepuściłem na wódkę, colę, batony i paluszki. Emilia
nakupiła wspaniałych, świeżych i niesamowicie pachnących wypieków. W tym szynkę
i ser w cieście francuskim prosto z pieca. Wspaniałe! No i oczywiście
niesamowicie słodkie słodycze, które ja zjadam tylko czasami, tylko w małych
ilościach i tylko po konsultacji z dentystą. Ruszamy z tej prawie syberyjskiej
mieściny i suniemy w kierunku granicy. Chciałbym napisać, że suniemy powoli,
ale nie jest to możliwe niemniej jednak ten kierowca był znacznie bardziej
rozważny niż poprzedni. Gość jest na tyle miły, że gdy przejeżdżamy obok
jeziora Sewan to bez problemu zatrzymuje się nam na foto. Samo jezioro zresztą
też bardzo fajne. Myślę, że na lato super opcja na wypoczynek nad wodą. W sumie
to nad wodą i w górach, bo jezioro to leży na wysokości 1899 m n.p.m. Dalsza droga to nadal piękne widoki. Na
osłodę najpierw koniaczek a potem wódeczka. Koniaczek bardzo przyjemny w smaku
wódeczka już mniej. Na granicy zero problemów a potem to już do Tbilisi z
górki.
A po drodze takie plenery...
... i Jezioro Sevan
Spoko folkloru na drodze
Tak się robi lawasz (fot. Travels Of Michal)
Dojeżdżamy, gdy jeszcze jest jasno. Gość jedzie do centrum, więc
wysiadamy sobie pod Mostem Pokoju i maszerujemy na stare miasto, bo tam mamy
zarezerwowany kolejny hostel. Oczywiście nie mieliśmy zamiaru kolejną noc
marznąć w Sleep and Stay hostelu, więc znaleźliśmy sobie lepszy, korzystniej
położony hostel Anchi za tą samą cenę. I faktycznie
warunki bardzo dobre, miła atmosfera. Fajne miejsce. Rozpakowaliśmy się „na
szybko” i poszliśmy na miasto coś zjeść. Padło na jakiś lokal na głównym
deptaku z cenami może nie jakimiś niskimi, ale zdecydowanie do przyjęcia. Wygłodniały
zamówiłem sobie całe chaczapuri adżaruli (to z jajcym) oraz piwo Argo (szału
nie ma, ale jakby mniejszy syf). Ogólnie porcji chaczapuri adżaruli (to z
jajcym) zamówiliśmy trzy. Emilia wzięła sobie kebab a Michał lobiani. Kebab
inny niż w Polsce to chyba jasne. Było to mięso mielone z szaszłyka zawinięte w
lawasz. Bardzo dobra rzecz. A lobiani? To gigantyczny placek robiony mniej więcej
tak jak chaczapuri imeruli (to jak pizza) z tym, że z fasolą w środku. Jak to
zobaczyłem to stwierdziłem, że jest to danie dla trzech osób jednak Michał
uporał się z nim w pojedynkę. Szacunek. Ja po mojej porcji chaczapuri adżaruli
i piwku mało nie pękłem a Michał trzymał się nadal nieźle. Nie chciało mi się nigdzie
ruszać chyba, że prosto do hostelowego wyrka, ale Emila namówiła nas jeszcze na
nocne zwiedzanie Tbilisi i panoramę miasta z góry Sololaki. Zgodziłem się
jedynie pod warunkiem, że jedziemy kolejką hehe. Spacer był całkiem przyjemny,
choć na szczycie wiało mocno. Widoki jednak piękne i jakoś tak się porobiło, że
obeszliśmy sobie twierdzę Narikala i zeszliśmy piechotą na sam dół. W zasadzie
wróciliśmy w dokładnie to samo miejsce, w którym jedliśmy, ale wybraliśmy
knajpę zaraz obok. Knajpa o nazwie KGB Still Watching You, nie wiedzieć, czemu
strasznie promowana jest przez Tripadvisor a według mnie jest kiepska. Wystrój
niby fajny, ale mam wrażenie, że trochę zrobiony „na odpierdol”. Jedyne, co mi
się podobało to kolekcja flag krajów z tak zwanego Sowieckiego Sojuza. Wypiliśmy
tam po browarku (też Argo)i poszliśmy do hostelu spać.
Tbilisi nocą
Obudziłem się jako pierwszy i postanowiłem zostać bohaterem
dnia. Nie mieliśmy nic do jedzenia, więc ubrałem się i ruszyłem w miasto na
polowanie. Liczyłem na to, że natknę się na jakąś piekarnię, ale wszystkie były
zamknięte, więc zadowoliłem się chlebem, serem i oliwkami z pobliskiego sklepu.
Lepsze śniadanie takie niż żadne. Wróciłem do hostelu a reszta wycieczki
jeszcze się zbierała, więc zanim zjedliśmy było już trochę po czasie. Dziś nam
się spieszyło, bo o 12 w południe mieliśmy odebrać samochód. Zanim to się
jednak stało poszliśmy zobaczyć Pomnik króla Wachtanga Gorgasała i Świątynie Metechi,
które widzieliśmy do tej pory tylko z daleka, ale nie z bliska. Świątynia bez szału,
ale okazało się, że z okolic pomnika jest też całkiem niekiepski widok na
Tbilisi. Potem chcieliśmy dojść do Soboru Świętej Trójcy, ale po drodze
trafiliśmy na kapitalne ruiny kościoła Karmir Avetaran i fotografowanie tego
miejsca zabrało nam dość dużo czasu. Warto to miejsce znaleźć i łatwo do niego trafić,
bo wystarczy przejść kawałek w górę od Świątyni Metechi i powinno się na niego
wpaść. Oczywiście okazało się, że czas nas jednak goni i zamiast dojść do Soboru
Świętej Trójcy musieliśmy biec na parking obok stacji kolejki linowej, bo tam o
12 miał czekać na nas nasz 4x4.
Pomnik króla Wachtanga Gorgasała i Świątynia Metechi
Kolejny widok na Tbilisi
Ruiny kościoła Karmir Avetaran
Sobór Świętej Trójcy
Budynek Banku Gruzji
Okazało się, że gość był punktualny aż za
bardzo. Naszego Jeep Grand Cherokee rozpoznaliśmy bez problemu po firmowej
naklejce i poszliśmy załatwiać formalności. Trochę przybliżę sam proceder. W
Gruzji jest sporo miejsc gdzie można wynająć samochód nie tylko terenowy. My
braliśmy auto ze strony viakaukaz.pl. Generalnie wszystko spoko, rezerwacja
przez neta, odebrać można gdzie chcecie, zostawić na lotnisku w Kutaisi. No dla
nas perfekt. Komunikacja po polsku. Na spotkanie z nami samochodem przyjechał
jednak jakiś Gruzin, który ni w ząb nie kumał po angielsku a rozmowa po
rosyjsku też jakoś szła opornie. Pojawiły się też jakieś dziwne akcje z kasą.
Umawialiśmy się, że za wynajem płacimy w lari a kaucję dajemy w euro. Jednak na
miejscu okazało się ze cena generalnie jest w dolarach. Myśmy już zamienili
dolary na gruzińskie lari i zostawiliśmy sobie 300 euro na kaucję. Ten Gruzin zaczął
dzwonić do szefa, czy da rade zamienić te dolce na lari i na euro. Okazało się,
że ok. Trochę to trwało, ale w końcu uścisnęliśmy sobie dłonie i każdy udał się
w swoją stronę. To znaczy my w góry a Gruzin nie wiem gdzie. Samochód był leciwy,
ale naprawdę fajny. Zawsze były plany pożyczenia 4x4, ale jakoś nigdy nie
wszyło. Ale to, że ten samochód wzięliśmy było pomysłem rewelacyjnym, bo byśmy nigdzie
nie dojechali normalnym autem a i fun jest ze cztery razy większy. Mankamentem
natomiast tego auta było to, że palił on 16 litrów na 100 km. Benzyna jakaś
super tania w Gruzji nie jest (od 3 do 4 zł za litr), więc trochę nas to po
kosztach pocisło, ale składaliśmy się w pięć osób, więc bez dramatu. Celem
naszym na ten dzień było dotarcie do miejscowości Stepancminda pod górą Kezbeg.
I tu pojawiają się schody, bo droga do tej mieściny bywa w zimie okresowo
nieprzejezdna. Gadaliśmy z typem z wypożyczalni i on twierdził, że droga była
przez 5 dni zamknięta, teraz jest otwarta, ale nie radzi nam tam jechać.
Podobno do jeziora Zhinvali jest jeszcze ok, ale dalej to już dramat.
Postanowiliśmy te informacje jednak zweryfikować osobiście. Ruszyliśmy, więc na
północ. Po drodze chcieliśmy jednak zobaczyć miejscowość Mccheta. Jest to jedno
z najstarszych miast w tym kraju i jego dawna stolica. Obecnie jest to mała mieścina,
ale z piękną katedrą Sweti Cchoweli liczącą sobie dziesięć wieków. Ładne
miejsce i warte odwiedzenia. Warto też polecić wycieczkę na pobliski Monastyr Dżwari,
który jest jeszcze starszy. My podjęliśmy próbę dotarcia do niego, ale jakoś
pogubiliśmy drogę i daliśmy sobie spokój. Nie jeden monastyr jeszcze przed
nami. Zanim jednak wyjechaliśmy z Mcchetay podleliśmy próbę znalezienia knajpy z Internetem. Złaziliśmy
mieścinę w każdą stronę. Bez skutku. Udało się za to zobaczyć jednak fajny
mural przedstawiający scenę z mitologii greckiej związaną z Gruzją: wyprawę
Argonautów po złote runo. Ostatecznie wypiliśmy jeszcze po herbacie i
wsiedliśmy w samochód. Kierunek: Stepancminda. Może się uda!?
Mccheta, katedra Sweti Cchoweli
Monastyr Dżwari
Wyprawa po złote runo w sztuce ulicznej
Po drodze mijamy
sznur ciężarówek zaparkowanych na poboczu, co dobrze nie świadczy o stanie
nawierzchni. Droga do Stepancimide to również trasa do przejścia granicznego z
Rosją o nazwie Wierchnij Łars-Kazbegi. Ale nie zraża to nas za bardzo, widoki
piękne. Jedziemy. Nasze zapasy trunków wyskokowych skurczyły się prawie do zera,
więc trzeba było jakoś je uzupełnić. Nie ma z tym problemu. Wystarczy zatrzymać się obok jakiegoś straganu a tam na pewno znajdziemy domowe winko. My na jednym
takim straganie kupiliśmy, za jakieś 4 zł, litr znakomitego domowego specyfiku
o wysokim współczynniku kopliwości. Po drodze pogoda wyraźnie się poprawiła, z
nieba znikły ostatnie chmury a widoki robiły się naprawdę piękne. Trzeba było,
co chwilę zatrzymywać samochód na zdjęcia. Dłuższą przerwę zrobiliśmy sobie nad
jeziorem Zhinvali, bo było tam naprawdę pięknie. Zaraz za jeziorem
zatrzymaliśmy się w przydrożnym sklepiku chcąc uzupełnić zapas czaczy. Wszedłem
do sklepu i kulturalnie zapytałem czy pan ma na sprzedaż ten trunek. Oczywiście
miał. Ale, tak jak pisałem wcześniej: czaczy nie ma co brać bez spróbowania.
Pan nalał mi, więc „kieliszek”. Ten „kieliszek” to było pewnie z 200 ml. Mimo
że podzieliłam się nim z resztą kompanii to i tak przypadła mi w udziale spora
jego cześć. Nie chcąc wyjść na amatora walnąłem całość i lekko się upiłem hehe.
Pan był naprawdę sympatyczny, więc zakupiliśmy litr tego napoju a na odchodne
zostaliśmy jeszcze poczęstowali winem tak, że degustacja była obfita. Ja już
miałem zdrowo w czubie, ale bardzo mi się to podobało i postanowiłem stan ten
utrzymywać w związku, z czym flaszeczka krążyła miedzy biesiadnikami w równych
odstępach czasu.
Mijamy sznur ciężarówek...
... świnie, kozy, psy i krowy
Jezioro Zhinvali
Na parkingu
Jak do takiego pana wódeczki nie zakupić? (fot. Travels Of Michal)
Systematycznie pięliśmy się w górę. Droga była ośnieżona, ale
jechało się ok. Po drodze pytaliśmy ludzi o to czy ta droga jest faktycznie
przejezdna. Odpowiadali, że „tak”, ale co będzie jutro… No nic, jedzmy dalej. Dzięki
temu, że Emilia ma w aparacie miernik wysokości wiedzieliśmy, że powoli
zbliżamy się do wysokości 2000 m n.p.m. Śniegu zrobiło się naprawdę sporo. W
niektórych miejscach wyglądało nawet na 2 metry… W końcu dojechaliśmy do miejsca,
w którym zaczął padać śnieg i samochody się zatrzymały. Poszedłem się dowiedzieć,
co jest grane i kolesie i mówią, że droga zamknięta… Kurde, szkoda. Ale nie ma się,
co pchać, bo samolot mamy w sumie za dwa dni i utknięcie w Stepancminda nie
wydaje się najlepszą opcją. Zdecydowaliśmy, że zawracamy. Coś czuje, że to była
dobra decyzja, bo na następny dzień pogoda była bardzo kiepska. Zjechaliśmy
kawałek z góry poniżej warstwy chmur i naszym oczom ukazał się wspaniały widok:
ośnieżone szczyty i zachód słońca. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym,
który miał jeszcze jedną atrakcję: jakąś dziwaczną „radziecką” betonową
konstrukcje z jakimś muralem w środku. Super miejsce do zdjęć. Tomek miał
jeszcze szerokokątny obiektyw, który pożyczyłem a chwilę i zabawy miałem
mnóstwo… Piękna sprawa. Gdy już narobiliśmy fotek ruszyliśmy w dalszą drogę. W
dół. Plan był taki, że pasuje gdzieś znaleźć nocleg. Ustaliliśmy, że poszukamy
czegoś po drodze a jak nie znajdziemy to nad jeziorem Zhinvali na pewno coś się
trafi. Otóż nie znaleźliśmy nic. Okazało się, że musimy wrócić do Tbilisi, do
tego samego hostelu, bo po nocy już nie chciało nam się szukać niczego innego.
Oczywiście droga powrotna mięła na piciu czaczy, więc na miejsce dojechaliśmy
już lekko porobieni. Miejsca w hotelu były dokładnie te same, co dzień
wcześniej. Mycie i spanie… Dzień był długi.
A widoki były TAKIE!!
Wyspałem się porządnie i na szczęście znowu obeszło się bez
kaca. Zjedliśmy w hostelu śniadanie, podczas którego należało ustalić plan na
cały dzień. Ja pomysły miałem dwa: skalne miasto Upliscyche oraz Gori. Plan wyglądał
dobrze pozostało jeszcze pomyśleć o noclegu, bo już do Tbilisi nie było sensu wracać,
bo przecież musimy się kierować ku lotnisku. Powoli, ale konsekwentnie. Przeszukując
foldery oraz mapki podczas śniadania natknęliśmy się jeszcze na nazwę Katskhi i
niejako razem z nią na nazwę Cziatura. Katskhi to słynny monastyr na skale, o
którym co prawda wcześniej nie słyszałem, ale od razu ustaliliśmy, że warto tam
jechać. Cziatura brzmiała jakoś znajomo i gdy wgłębiłem się w temat olśniło
mnie: przecież to jest to wspaniałe miasto kolejek linowych! Musimy tam jechać!
Powstał, więc plan. Dziś: Upliscyche i Gori. Nocleg w Cziatura. Jutro: Cziatura,
Katskhi, Monastyr Gelati i Kutaisi. Zajebiście! Ruszamy! Pogoda była akurat
tego dnia kiepska: niebo zachmurzone, co chwila pada niewielki deszcz. Chmury
wisiały nisko zakrywając szczyty gór. W sumie dobrym pomysłem było nie pchanie
się do Stepancmindednai poprzedniego dnia… Jedziemy sobie spokojnie drogą a tu
naraz mamy znak na jakiś monastyr. Droga kiepska, pada idea: wypróbujmy to 4x4!
I zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy już totalnym bagnem pod górę. Samochód
radzi sobie znakomicie. Udaje nam się wyjechać pod sam monastyr, który z
zewnątrz nie jest jakiś szczególnie imponujący, ale w środku prezentuje się
bardzo ciekawe. Tak na wpół opuszczony jest ten przybytek. W środku ciemno, ale
wychodzą całkiem ciekawe zdjęcia. Trochę się pokręciliśmy w okolicy monastyru i
wsiedliśmy w samochód. Teraz każdy miał okazję prowadzić nasz pojazd. Ja
samochodem jeżdżę nieczęsto, żeby nie powiedzieć w ogóle, ale frajdę miałem
niesamowitą. Dorota wie, że ja jestem okropnym kierowcą wiec bała się najbardziej hehe. Naprawdę strasznie fajna
sprawa taki samochód tylko, żeby nie konsumował tak absurdalnych ilości paliwa.
Ostatecznie off road się kończy, zjeżdżamy na główną drogę i jedziemy dalej w
kierunku skalnego miasta.
Zapomniany monastyr na końcu świata...
Ja za kierownicą, uciekajcie krowy i kozy! (fot. Tomek Nowak)
Po drodze jeszcze przerwa na jedzenie. W jakiejś
mieścinie udaje nam się trafić na czynną piekarnię i kupujemy trzy okrągłe
chlebki, prosto z pieca. Jest to pieczywo tak pyszne, że zjadamy wszystko tylko
z sosem. Jedziemy dalej. Do Upliscyche docieramy jakoś niewiele po południu.
Już z daleka widać wdrążone w skałach jaskinie. Zatrzymujemy się na parkingu,
kupujemy bilety i idziemy zwiedzać. Wstęp kosztował zdaje się 3 lari. Warto
moim zdaniem. Już kiedyś widziałem podobne skalne miasto, ale w sumie
największy fun ze zwiedzania takich miejsc to chyba wchodzenie do wszystkich jaskiń.
Czujemy się wtedy jak odkrywcy. No może przesadziłem, ale zwiedza się Upliscyche
naprawdę fajnie. Ponoć jest to jedno z najstarszych miejsc osadnictwa ludzkiego
na terenie Gruzji. Pierwsze jaskinie wykopano już w okolicach V w p.n.e. W
najstarszej części miasta wzniesiono cerkiew, która obecnie góruje nad całym
kompleksem. Naprawdę warte polecenia jest to miejsce. My chodziliśmy sobie tam
pewnie z dwie godziny i nie mogę powiedzieć żebyśmy je jakoś dokładnie zbadali.
Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Gori.
Upliscyche: skalne miasto
Jest to jakieś 10 km do Upliscyche,
więc zaraz byliśmy na miejscu. Co jest tam ciekawego? Dwie rzeczy: twierdza i fakt,
że urodził się tu Józef Stalin. Mnie przyciągnęła ta druga „atrakcja”.
Zaparkowaliśmy zaraz pod muzeum Stalina i poszliśmy zwiedzać. Do muzeum
ostatecznie nie weszliśmy, bo zaczęło się robić dość późno, ale obeszliśmy
gmach muzeum dookoła. W okolicy muzeum stoi wagon, którym poruszał się Stalin.
W środku ful wyposażenie. Miał gość wygody. Można podziwiać też pomnik Stalina,
oraz chyba najzabawniejsze z tego wszystkiego: dom, w którym się urodził. Czemu
to takie śmieszne? Proszę spojrzeć na zdjęcia. Dom ten to jakaś rudera (choć
dobrze zachowana) otoczona przez imponujące kolumny i przykryta zadaszeniem. Dom
ten to centralny punkt deptaku i w zasadzie całego Gori. Niby Gruzini tak teraz
ciągną do Unii a tu takie sytuacje… Obejrzawszy sobie okolice muzeum
skierowaliśmy się do samochodu. Wcześniej jednak zahaczyliśmy o piekarnię.
Kupiliśmy chlebki z tym, że na słodko. Jak były ciepłe to całkiem mi smakowały,
ale potem już ich nikt nie mógł jeść i ostatecznie nakarmiliśmy nimi jakieś
psy. Poszliśmy też do informacji turystycznej. Uznaliśmy, że w Gori spać nie będziemy,
bo szkoda jeszcze tych kilku godzin dnia, więc spróbujemy się zorientować jak
sprawa wygląda z noclegiem w Cziaturze. Internety nam specjalnie nie pomogły,
może pani w informacji coś nam poradzi. Pani zna tylko rosyjski język, więc
komunikacja był oporna, ale na szczęście skuteczna. Dostaliśmy adres, telefon
imię i nazwisko pani, u której można się przespać. Padło też słowo „hostel”,
ale to na co trafiliśmy hostelem zdecydowanie nie było, ale nie uprzedzajmy
faktów. Przed nami jeszcze zwiedzanie twierdzy. Atrakcja darmowa, twierdza
całkiem fajna i można z niej podziwiać panoramę Gori. Według mnie widoczek
piękny, nie wszyscy w kompanii podzielali moją opinię hehe. Zwiedzać w tej
twierdzy za bardzo nie ma czego bo to w zasadzie tylko mury. Centralna cześć to
trawnik i nie ma śladu po tym, co się znajdowało wewnątrz. Z elementów
kulturowo ciekawych na środku stoi budka ze strażnikami. Taki kiosk z dykty.
Ktoś musiał mieć gust żeby to stawiać w takim miejscu… Złazimy do samochodu i ruszamy do Cziatury.
Wagon Stalina...
...pomnik Stalina...
...dom Stalina...
Twierdza w Gori
Widoki ze szczytu
Wiedziałem,
że na miejsce dojedzmy po zmroku, więc już dziś nie ma szans na te słynne kolejki,
ale przekimamy się i jutro od rana zwiedzanie. Plan dobry. Ruszamy! Po drodze
wódeczka się leje. Ja już musiałem rozpoczynać czaczę kupioną specjalnie na
urodziny. Cóż poradzić, mogę w sumie już zacząć świętować. Za kierownicą zasiadła
tym razem Emilia, więc Tomek mógł sobie nieco popróbować tego trunku. Droga zaczęła
piąć się w górę, warunki zaczęły robić się dość trudne. Najpierw śnieg na jezdni
a potem gęsta mgła. Tak gęsta, że nic nie widać. No i jeszcze noc… Ale udało się dojechać. Myślę, że w tym
miejscu warto przerwać główny wątek i napisać o tym jak jeździć po Gruzji i jak
jeżdżą sami Gruzini. Ruch to nie jest taka totalna samowolka, ale w zasadzie
przepisy ruchu drogowego traktowane są jak ogólne wskazówki. Generalnie jest
tak, że kierowca może robić na drodze wszystko, jeśli uważa (on uważa), że jest
to bezpieczne. Skutkiem, czego byliśmy świadkami wielu brawurowych manewrów.
Miedzy innymi: wyprzedzania pod górkę, na zakrętach, zawracanie w jakimś absurdalnym
miejscu czy włącznie się do ruchu na przysłowiowego chama. Jak sobie czytam
różne relacje z takich krajów to ludzie często piszą: „taki zamęt na drodze a
ja wypadku nie widziałem”. Ja widziałem i własnoręcznie pomagałem wypychać z
rowu samochód, który z 10 min wcześniej minął nas z prędkością grubo
przekraczająca setkę. Dodam, że to wszystko w fatalnych warunkach pogodowych i
na górskiej drodze. Tak, że uważać trzeba. Nasz GPS szczęśliwe doprowadził nas najpierw
do miejscowości Sachkhere, bo uparcie twierdził, że to właśnie tam jest nasz nocleg.
No nie, bo Cziatura jest kilka kilometrów dalej. Uznaliśmy jednak, że jedzmy do
centrum Cziatury a potem będziemy kombinować. Zajechaliśmy, więc pod centralny
plac Cziatury, poszliśmy zrobić zakupy i przy okazji zapytać się o ten hostel.
Pani w pierwszym sklepie pokierowała nas we właściwym kierunku a podczas
kolejnego odpytywania ludności miejscowej trafił się taksówkarz, który nie za
bardzo po rusku potrafił gadać, ale na migi kazał jechać za swoim samochodem.
Może po kilometrze gość się zatrzymuje i mnie woła, włazi do jakiegoś sklepu i
pokazuje mi babkę. Okazuje się, że to właśnie jest pani Neli, właścicielka
jedynej w tym mieście noclegowni. Miał to być hostel, ale okazało się, że jest
to normalne mieszkanie w bloku. A w zasadzie dwa mieszkania. Upieraliśmy się,
że możemy i że chcemy spać w jednym mieszkaniu. Nic to nie dało. Jedno
mieszkanie trzy osobowe było na parterze, a drugie w bloku naprzeciwko na
piątym piętrze. Generalnie bloki z zewnątrz to obraz nędzy i rozpaczy, ale
mieszkania w środku całkiem ok, choć w klimacie powiedziałbym surowym. Jak ktoś
pamięta wystrój w stylu „meblościanka Bieszczady” to wie, o czym pisze. Cena
też nie najniższa, bo 30 lari za osobę, ale nie za bardzo mieliśmy wyjście.
Pani Nina też nie za bardzo po rosyjsku mówiła, więc komunikacja była przede wszystkim
niewerbalna. Okazało się też, że w jednym z mieszkań nie działa ogrzewanie,
pani Neli zawołała przez okno jakiegoś majstra, który okazał się … taksówkarzem,
którego pytałem o drogę i za którym przyjechaliśmy na miejsce. Taki ten świat mały. Pani Neli ma też sporo obiekcji,
co do wspólnego spania chłopców i dziewczynek pod jednym dachem tak, że skomplikowana
sprawa jest z tą panią. Ponieważ jest to jedyny nocleg w tym mieście to nie ma
co wybrzydzać. Jakby ktoś potrzebował to podaje namiary:
Hostel ( no powiedzmy) Neli
Agmashenebetis nr. 91
Neli Tabatadze
Tel: 595 78 39 05
Jakbym miał opisać jak tam trafić? Jedzmy z głównego placu
pod górkę, tą z napisami na szczycie. Jedzmy tak mniej więcej z kilometr.
Najlepiej się pytać. Bloków nie rozpoznacie, bo wszystkie to taka sama ruina.
Numerów bloków czy mieszkań też nie stwierdziłem.
Gdy już się ogarnęliśmy spotkaliśmy się w naszym mieszkaniu
na kolację i wódeczkę. Trochę pobiesiadowaliśmy, ale bez przesady, bo też wszyscy
zmęczeni. Na prysznic nie było szans, bo woda dopiero do 8 rano. Trzeba
wytrzymać.
Wyspałem się jak młody bóg. Rano śniadanie, wymeldowanie i
ruszamy na podbój Cziatury! Poranek nie nastrajał optymistyczne, bo nadal nad
miastem wisiała gęsta mgła. Przed naszym wyjazdem z „hostelu” zaczęło się jednak
przejaśniać. Obraliśmy azymut „pod górę” i ruszamy. Zaraz dotarliśmy do
pierwszej, niestety nieczynnej stacji kolejki. Zdjęciom nie było końca, bo plenerek
świetny. W dole zamglone miasto, my stoimy na konstrukcji, która pewnie w 30%
skonsumowana jest przez rdzę, więc i adrenalina była. Z góry udało się
wypatrzeć kolejkę, która „rabotaje”, więc wpadliśmy do auta i pognaliśmy w
kierunku stacji tej kolejki.
Tu mieszkaliśmy
Pierwsza kolejka, niestety nieczynna.
Zaparkowaliśmy nasz pojazd i znowu poszliśmy
focić. Stan techniczny zarówno kolejek jak i stacji można opisać najlepiej
słowem: ruina. Wszystko się wali, gnije, pleśnieje, rdzewieje. Widać, że nikt
się tym nie interesuje i na jakikolwiek remont nie ma szans. Szczególnie stacja
kolejki była w fatalnym stanie. Ale najważniejsze, że profile Lenina i Stalina
dalej wisiały na swoich miejscach hehe. Weszliśmy na stację i pani woła nas do
kolejki. Jasne!! W zasadzie nie wiem czy w tej kolejce było więcej stali czy
rdzy. Dziury w podłodze, dziury w ścianach. Strach był, ale frajda też. Mechanizm
obsługuje pani konduktorka (nie wiem czy to dobra nazwa). Wyposażenie tej
kolejki też zapewne pamięta jak mama tej pani poszła na pierwszą randkę z jej
przyszłym tatusiem. Mogliśmy otworzyć okno i popatrzeć z góry, zrobić kilka zdjęć.
Było pięknie, było wysoko. Pewnie po 5 minutach dojechaliśmy na górę, otarliśmy
zimny pot z czoła i poszliśmy robić kolejne zdjęcia. Za jakieś 15 min odjazd i
jedzmy na dół. Na dole przesiadamy się do kolejnej kolejki i dzięki niej docieramy
na przeciwną górę. Kolejne piękne panoramy. Co za widoki! Powiem szczerze, że
dla mnie to była chyba największa atrakcja wyjazdu! Każdemu polecam Cziaturę.
Te kolejki to jest coś niesamowitego, doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Ale
radzę się śpieszyć. Jak my byliśmy w Cziaturze to działały dwie kolejki. Mnóstwo
linii jest wyłączonych albo już rozebranych. Także ta atrakcja nie przetrwa pewnie
zbyt długo. Jakby ktoś się mnie pytał: Cziatura punkt obowiązkowy wyprawy do
Gruzji!!! Żal mi było wyjeżdżać… Wspaniałe miasto, przepiękne widoki i te
kolejki… Magia. Obieramy jednak kierunek Kutaisi.
Takie atrakcje tylko w Cziaturze!!
Po drodze jeszcze słynny
monastyr w Katskhi. Jest to bardzo blisko od Cziatury, ale coś czuje, że bez
4x4 to byśmy pod sam monastyr na pewno nie dojechali. Bardzo widowiskowo się ta
skała prezentuje z daleka. Z bliska też niczego sobie. Szkoda tylko, że nie ma
opcji żeby wleźć na górę. Na to liczyliśmy, no niestety. Chwilę pokręciliśmy
się w okolicach skały i pojechaliśmy dalej.
Monastyr w Katskhi
Pogoda piękna, droga przyjemna. Jedyne,
czego nam brakuje to czaczy. No niestety zapas się wyczerpał, więc trzeba było go
uzupełnić. Zatrzymaliśmy się w kilku sklepach. W jednym była niedobra, w innym
nie mieli. W końcu trafiliśmy na bardzo miłego pana, który miał całkiem niezłą czaczę,
ale ekstremalnie mocną. Dosłownie człowiek czuł swój własny przełyk i żołądek
po przyjęciu 50 gram tego specyfiku. Ale zakupiliśmy jedną flaszeczkę. Drugą
dokupiliśmy u kolejnego sympatycznego pana kilka kilometrów dalej. Też miał
znakomitą czaczę, ale już na szczęście o nie tak niewiarygodnej mocy. Po drodze do Kutaisi mamy jeszcze jedną
atrakcję: Monastyr Gelati wpisany na listę UNESCO. Zdecydowanie warto się tam
wybrać. Monastyr ten jest naprawdę stary (ma około 1000 lat), jest przepięknie
położony i bardzo blisko do niego z Kutaisi. Szkoda, że obecnie jest w remoncie,
ale i tak do wielu miejsc można wejść. Pospacerowaliśmy sobie po okolicy
dłuższą chwilę, bo pogoda zrobiła się naprawdę piękna. Słońce świeciło mocno,
temperatura wzrosła tak, że kurtki można było spokojnie zostawić w samochodzie.
Obejrzeliśmy też cmentarz. Ja przez cały wyjazd chciałem zrobić zdjęcie tym nagrobkom
przedstawiającym całą ludzką postać. Na południu, w drodze do Armenii widziałem
takich sporo a potem nie mogłem się na nie natknąć. Nie udało mi się ich
znaleźć też i na tym cmentarzu… Szkoda. Około 17 zebraliśmy się i ruszyliśmy do
Kutaisi.
Monastyr Gelati
To w sumie koniec naszej podróży… W Kutaisi przeszliśmy sobie tylko po
centrum i znaleźliśmy sobie przyjemną knajpkę na „ostatnie chaczapuri”.
Chciałem zjeść to z jajcym, ale nie mieli, więc zamówiłem „z miecza”. Do tego
chinkali z serem (tego jeszcze nie jedliśmy) i po piwku. A w zasadzie po dwa piwka…
Trzeba się pomału zbierać, bo o 20 mamy oddać samochód. Starczyło jeszcze czasu
na zobaczenie największego zabytku Kutaisi, czyli Katedry Bagrata. Świątynia
też bardzo stara, ale odnowiona (chyba za bardzo), więc nie prezentuje się
jakoś imponująco. Jednak znajduje się na wzgórzu, z którego rozciąga się
całkiem fajna panorama miasta.
Kutaisi centrum. Fontanna ze skarbami Kolchidy
Katedry Bagrata
Wklepujemy w GPS lotnisko i ruszamy. Co ciekawe:
GPS wyprowadził nas w pole, bo okazało się, że to lotnisko tak naprawdę
znajduje się w mieścinie Kopitnari a nawigacja tego oczywiście nie skumała i
wysłała nas na zadupie, na jakieś sportowe lotnisko. Nic to, skorygowaliśmy
trasę i prawie dokładnie o 20 docieramy na lotnisko. Tam jednak nikt na nas nie
czeka. Zastanawiamy się, co jest grane. Dotarliśmy wcześniej SMSa, że za
dodatkowe 10 euro możemy samochód oddać zaraz przed lotem o 5 rano. Ale po co, przecież
my śpimy na lotnisku. Dzwonimy, więc do typa, ale nikt nie odpiera… Dzwonimy i
z polskiego i z gruzińskiego numeru… Nic. Trochę zaczęliśmy się stresować, ale
nic to. Zaraz są moje urodziny, więc pijemy czaczę. To lotnisko jest idealne i
na imprezę i na kimację. Pierwszy raz byłem na lotnisku, które ma przystosowane
strefy do spania „na krzywy ryj” hehe. Niesamowite. Czacza się leje, nikt nie
zwraca na nas uwagi, mimo że zaczyna robić się głośno. Fajnie. W końcu zmęczeni
kładziemy się spać. Typa nadal nie ma… Ja budzę się jakoś przed budzikiem.
Okazuje się, że koleś od samochodu w końcu dotarł na miejsce… Ten sam koleś,
który pożyczał nam auto z Tbilisi. Okazuje się jednak, że zamiast oddać nam 300
euro kaucji gość nam wręcza 280. Niby 20 to nie tragedia, ale za co niby mamy
płacić? Gość nie potrafi nam tego wytłumaczyć, dzwoni do szefa. Też
bezskutecznie. Ponoć kontaktuje się z jego żoną i ostatecznie odzyskujemy te 20
euro. Powiem szczerze, że nie rozumiałem tej sytuacji w ząb. Nie rozumiałem też
wszystkiego, co dziej się wokół tego pożyczania auta. Czy bym polecił tę firmę?
Sam nie wiem, niby nic takiego się nie wydarzyło, ale wszystko to było jakieś
takie dziwaczne i nie do końca jasne i klarowne. Pożyczanie auta w Maroko było
dużo mniej skomplikowane i nie towarzyszyły temu jakiekolwiek nieporozumienia.
A tutaj… No cóż. Chyba lepszej opcji i tak nie znajdziecie, więc nie ma wyjścia,
jeśli marzy się wam off road w Gruzji.
Impreza na lotnisku
Po załatwieniu całego tego ceregiela z samochodem zaczynamy
się przepychać do kontroli bezpieczeństwa, potem kontrola graniczna, zakupy na
bezcłowym i chwila drzemki. Chwila ta
jednak nieco się przedłużyła, bo samolot spóźnił się prawie godzinę. Nie wiedzieliśmy,
o co chodzi, dopiero po starcie pilot wyjaśnił, że w drodze do Kutaisi mieli
sytuację awaryjną: jakaś kobieta źle się poczuła i zmuszeni byli lądować w
Turcji. Oczywiście cały lot przespałem i jakoś o 8.30 czasu polskiego koła
samolotu dotknęły pasa startowego w Warszawie. W sumie to opóźnienie bardzo nam
pomogło, bo mieliśmy mniej czekania. Zanim zabrałem bagaż i wyszliśmy z
lotniska było już po 9-tej. W centrum byliśmy przed 10-tą. Pożegnaliśmy się z
Emilią i Tomkiem i poszliśmy na śniadanie do KFC. Potem metro na Wilanowską,
piwko w dworcowej spelunie, zakupy, busik i już prawie człowiek w domu…
Podsumowanie:
Ja przed wyjazdem najbardziej zastanawiałem się czy Gruzja w
zimie ma sens. Pracuje tak jak pracuje i niestety to w zimie mam dożo więcej
czasu na podróże. Postanowiłem zaryzykować i opłaciło się. Gruzję spokojnie
można zwiedzać w zimie. Pogoda jest zmienna, ale można trafić na nawet +10 i więcej
stopni. Praktycznie codziennie świeciło słonce. Tylko przedostatni dzień był
pochmurny i trochę padało. Co do gór i śniegu. To faktycznie może być problem,
gdy utkniemy gdzieś w górach i nie będzie jak wrócić. Jeśli jednak bardzo
chcemy dotrzeć w Kaukaz w zimie to wystarczy zaplanować sobie to tak, żeby w razie
czego mieć te kilka dni w zapasie, jakby nas od świata odcięło. Samo Tbilisi
też fajne. Myślę, że można sobie tam znaleźć zajęcie na 3-4 dni bez
najmniejszego problemu. My jeszcze wymyśliliśmy sobie tą Armenię. Jak najbardziej,
pomysł dobry radzę tylko dobrze przemyśleć transport. Wydaje mi się, że
najlepiej w jedna stronę jechać marszrutką, dla widoków, a w drugą stronę jechać
pociągiem, dla imprezy. Przy czym chyba warto pociągiem pokonać trasę Tbilisi -
Erywań, bo na stronach gruzińskiej kolei można kupić bilety przez Internet, a w
Armenii to czytaliście jak było… Co do cen. I w Gruzji i w Armenii jest
podobnie jak w Polsce. Oczywiście wódka i fajki są tańsze. W knajpach ceny
nieco niższe jak w Polsce, ale tylko nieco. Hostele na poziomie europejskim o
cenach wahających się w okolicach 7 euro za noc w dormie. Co do języka. O
angielskim lepiej zapomnieć, choć zdarza się, że młodzi ludzie co nieco
kontaktują. Generalnie dobrze jest znać Rosyjski, ale jak ktoś nie zna to też
nie ma problemu. Gruzini są bardzo otwarci, pomocni i doskonale znają
uniwersalny język migowy oraz perfekcyjnie opanowali mowę ciała. Nie ma się, więc
co zastanawiać. Promocyjnych biletów do Gruzji jest mnóstwo. Warto wydać te 200
-300 (albo i mniej) złoty na bilet, żeby zobaczyć ten piękny kraj. Albo jeszcze w
bonusie zwiedzić sobie Erywań. Ja polecam! Nawet myślę sobie, że fajnie by było
tam kiedyś wrócić i może dotrzeć jednak do tego Stepancimide…
I na koniec, jakby komuś było mało obrazków:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz