wtorek, 9 lutego 2016

Gruzja i Armenia zimą



Chyba już sam nie jestem w stanie zliczyć, ile to już razy przymierzałem się do odwiedzenia Gruzji. Ile razy „już prawie” zabukowałem bilet. Ile razy przeliczyłem się obstawiając promocję, która się nie wydarzyła. Postanowiłem sobie: koniec czekania. Kupiłem bilet dawno temu za niewielkie pieniądze. Z początku nie miałem ekipy, a ostatecznie zrobiła się nas piątka. Najpierw dołączyła moja siostra, potem Michał, a potem Emilia i Tomek. Wyjazd był rewelacyjny, Gruzja w zimie? Jak najbardziej! Ale może od początku.
Obawiałem się tego wyjazdu, bo w końcu termin 24 stycznia do 1 luty to sam środek najzimniejszej z pór roku. Niby Gruzja leży na południu, ale nie aż tak bardzo… Poza tym to kraj górski, więc można się było spodziewać absolutnie wszystkiego. W Polsce styczeń był bardzo mroźny, więc tym bardziej miałem obawy…




Wystartowaliśmy Polskim Busem o 11 do stolicy. Na miejscu byliśmy po południu. Umówiliśmy się w centrum z Emilią i Tomkiem, którzy z Londynu przylecieli przed południem i udaliśmy się do stołecznej knajpki „Kufle i Kapsle”. Lokal fajny, mnóstwo znakomitego piwa w cenach do przyjęcia, więc czas mijał nam wesoło. Jakoś po 21 pojechaliśmy autobusem na lotnisko. Całe szczęście, że to „Chopin”, a nie ten okropny Modlin. Na lotnisku szybka kontrola bezpieczeństwa i zakupy w bezcłowym. Wódka w cenie 18 zł i cola w cenie 13 zł (przedziwne ceny na tych lotniskach – zawsze nie mogę wyjść z podziwu) zmiksowane w proporcjach 50/50 w toalecie posłużyły nam na dalszą cześć imprezy. Jakoś przed północą ładujemy się na pokład. Jeszcze dobrze nie skończyli opowiadać o tych maskach i kamizelkach, a ja już spałem. I tak do samego lądowania. Ponieważ różnica czasu wynosi plus trzy godziny w Gruzji była 6 rano, czyli nocka zarwana. Byłem lekko nieprzytomny, gdy przechodziłem przez kontrole graniczną. Wszystkich pasażerów spotkała  miła niespodzianka: każdy dostał od celnika po butelce wina. Sporo tego musieli rozdać, bo samolot był prawie pełny… Miły gest na początek. W toalecie szybka ablucja i trzeba działać w temacie wydostania się z tego lotniska.  Przed lotniskiem zagaduje nas jakiś koleżka. Tłumaczy, że na mini busa i że nas do Tbilisi zawiezie. Ja już znam takich „biznesmenów” dobrze, że się zorientowałem w sytuacji cenowej przed wyjazdem. Gdy doszliśmy do ceny równej oficjalnemu „lotniskowemu” busowi to zdecydowaliśmy się z gościem jechać. Sympatyczny Gruzin wyładował nami prawie całego busa i po postoju w kantorze (spoko z jego strony) ruszamy do Tbilisi. Cena za tą przyjemność to 20 lari od głowy. Kurs tej waluty to 1 lari = (mniej więcej) 2 zł, więc 40 zł za taksówkę do stalicy Gruzji za głowę to nie dramat. Dramatem natomiast była ta droga. Koleś jechał jak wariat (można się było tego spodziewać) po ośnieżonej, górskiej drodze. Postanowiłem, więc nie patrzyć na te karkołomne manewry tylko poszedłem spać. W Tbilisi byliśmy po pięciu, a nie po trzech godzinach. W sumie dobrze, że żyjemy hehe. W Tbilisi zaczęły się schody. Daliśmy typowi adres hostelu. Gość powiedział, że nas tam bez problemu zawiezie. Okazało się, że ni w ząb typ nie zna Tbilisi i krąży po tym mieście jak idiota, pyta się, co chwila ludzi gdzie jechać. W końcu dzwoni do tego hostelu. Po czym ja dostaje słuchawkę i jakiś koleś tłumaczy mi łamaną angielszczyzną, że mieliśmy być o 17, a jest przed 12, że tam jest „remont” czy coś i że teraz mamy jechać gdzie indziej. I znowu kluczenie, szukanie, telefony. Ogólnie było to śmieszne tylko cały czas zastanawiałem się ile nasz drajwer zażyczy sobie dodatkowo za tą „wycieczkę” po mieście. Dobra, w końcu trafiamy. Hostel na zadupiu totalnym. Myślę: dramat. Ale zobaczymy, co będzie. Dziadek tłumaczy nam, że mieliśmy być na 17 (w sumie tak rezerwowałem, ale jak mogłem przewidzieć, co będzie się działo), tamten hostel jest jeszcze nie gotowy,  możemy zatrzymać się tu i albo zostać, albo poczekać do 17 i spać tam. Hostel daleko od centrum, więc mu tłumacze, że nie zostajemy, bierzmy bagle i spotkamy się w drugim hostelu o 17. Poszliśmy na miasto. A i zapomniałem napisać, że nasz drajwer skasował nas za wożenie po mieście 25 lari, więc byliśmy trochę wkurzeni, ale co tam. Gruzja! Zwiedzamy! Do centrum daleko, ale po drodze trafiliśmy na fajne komunistyczne wesołe miasteczko i stadion Dinamo Tbilisi. A potem trzeba też było zrobić kulinarne zwiedzanie. Byłem głodny okropnie, bo od rana prawie nic nie jadłem, więc gdy dopadliśmy knajpy z gruzińskim żarciem zaczęła się wielka uczta! Najpierw piwko i chinkali, czyli te słynne pierożki. Nauka jedzenia tych pierożków we właściwy, gruziński sposób dała nam wiele radości. Potem zamówiliśmy chaczapuri. To danie ma kilka wersji. Nasze nazywało się chaczapuri imeruli i było plackiem przypominającym pizzę wypełnionym w środku słonym serem. Potem na stole wylądowało jeszcze inne chaczapuri, którego nazwy niestety nie mogę nigdzie znaleźć. Było to ciasto z serem nawinięte na coś w rodzaju druta (śmialiśmy się, że to miecz) opiekane nad ogniem. Chyba moje ulubione. Do tego piwko. Oczywiście kiepskie. Nie nastawiałem się na tym wyjeździe na degustacje browarów, bo wiedziałem, czego się spodziewać, ale suszyło mnie okropnie hehe. W trakcie konsumpcji przypomniało się nam, że przecież jest w Gruzji jeszcze coś takiego jak czacza! Poszedłem z Michałem zagadać panią w barze na ten temat. Słyszałem, że ten bimber jest wszędzie dostępny spod, tak zwanej, lady. Tak też było i tu. Pokazałem pani, że chcę pięć kieliszków po czym okazało się że dostałem 5 kieliszków pustych i 0,5 litra czaczy na stół. Wypiliśmy ten trunek, jednak nie była to „czacza wyjazdu”. Trąciło to lekko perfumami i czuć ją było w wydychanym powietrzu długo. Posileni, z wysokim morale ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie Tbilisi. 

 Stadion Dinamo Tbilisi

 Na pierwszym planie chinkali, na drugim chaczapuri imeruli

Pierwsze wrażenia, jakie miałem to piękne położenie. Miasto ciągnie się w dolinie rzeki Kury, dookoła malownicze szczyty. Ładnie. Gdy dotarliśmy w zasięg starego miasta zaczęliśmy sobie popijać winko otrzymane na granicy: nie pożałowali turystom, niczego sobie trunek. Po drodze trafiliśmy na targ staroci i podjęliśmy pierwsze próby (na szczęście udane) przechodzenia przez jezdnię.  Pierwszym fajnym zabytkiem, który zrobił na nas duże wrażenie była wieża Revaza Gabriadze. Ten gość to jest jakiś gruziński reżyser i na jego cześć wystawiono coś w rodzaju ekstremalnie krzywej wierzy zegarowej. Krzywej, pokręconej i kolorowej. Aż ciekaw jestem, co za dziwaczne i pokręcone dzieła ten pan tworzy. Potem zwiedziliśmy najstarszy kościół w Tbilisi, czyli Bazylikę Anchiskhati z VI wieku. Następnie Most Pokoju. To jest atrakcja dość kontrowersyjna, nie wszystkim się podoba. Gruzini nazywają go „podpaską” i coś w tym jest. Niemniej jednak jest to kawał fajnej współczesnej  architektury pokazujący ich niezdrową fascynację Unią Europejską. Na tym moście są „europejskie gwiazdki”. Generalnie ta miłość do Unii jest wszechobecna, bardzo często spotyka się flagę gruzińską a obok Unii.  Gruzini chyba za bardzo sobie tą Unię idealizują i uważają ją za taka ziemię obiecaną. Eldorado, które może kiedyś ktoś im załatwi. Z tym mostem jest jeszcze jedna ciekawa sprawa poniekąd powiązana z tym, co napisałem wcześniej. Gruzini denerwują się jak ludzie mówią Most Mira. To jest przecież „The Bridge of Peace” oświadczają dumnie Gruzini. Mimo że „The Bridge of Peace” to są w większości przypadków jedyne im znane słowa po angielsku. Z mostu pomaszerowaliśmy na kolejkę linową na górę Sololaki. Wybraliśmy tą wersję dla leniwych, bo 17 zbliżała się nieubłaganie i trzeba było w końcu znaleźć ten nieszczęsny hostel. Żeby poruszać się po Tbilisi (w tym i kolejką) należy wyrobić sobie za 2 lari kartę, którą się doładowuje kredytami. 1 kredyt to jeden przejazd a kosztuje to 0,5 lari. Kartę można oddać i wtedy te początkowe 2 lari zostają nam zwrócone. Fajny system, warto skorzystać. Z kolejki piękne widoki, na górze jeszcze piękniejsze. Dotarliśmy pod pomnik Kartlis Deda czyli Matki Gruzji. Gdy byliśmy pod pomnikiem dostałem SMSa, że na 18 musimy być w hostelu. Była 17, więc trzeba było, prawie biegiem gnać pod umówiony adres. Samo znalezienie hostelu też nie było sprawą prostą. Okazało się, że miejscówka jest, co prawda w centrum, ale daleko od starego miasta. Hostel ten mieścił się w starej kamienicy, ale miał swój klimat. Szkoda, że było w nim okropnie zimno. Generalnie jednak Sleep and Stay Hostelu nie mogę z czystym sumieniem polecić. Za 7 euro znajdziemy kilka lepszych. Dużo lepszych… Szybkie ogarnięcie maneli, delegacja śmiga po żarcie i alko i zaczynamy kolejny etap degustacji gruzińskich smakołyków. Chaczapuri oczywiście pyszne, o piwie szkoda gadać. Chaczapuri mieliśmy z lokalnej piekarni. O tych przybytkach warto kilka słów napisać. W Gruzji takich piekarni jest mnóstwo. Znajdziemy w nich pyszne wypiek w tym chaczapuri "to go", parówki w cieście (ulubione Michała) i ziemniaczane placki (moje ulubione). Na szybko rewelacyjnie żarcie. Impreza jednak nie trwała długo, bo trudy podróży, czacza i różnica czasu dały nam się we znaki.


 Pałac Prezydencki

 Wieża Revaza Gabriadze

 Bazylika Anchiskhati

 „The Bridge of Peace” 

 Kolejka linowa na górę Sololaki

 Kartlis Deda

 Panorama Tbilisi z góry Sololaki


Poranek nie przyniósł na szczęście kaca, więc ogarnęliśmy się szybko.  Chatkowy wpadł po klucze a my pomaszerowaliśmy na miasto. Cel: transport do Erywania. Dlaczego tak szybko? Z kilku powodów. Powód nr 1. Pierwotny plan zakładał pokonanie trasy Erywań Tbilisi w dwie strony nocnym pociągiem. Okazało się jednak, że pociąg ten jeździ na trasie Tbilisi Erywań w dni nieparzyste a wraca w parzyste. Kompletnie rozwalało nam to plany, więc zdecydowaliśmy, że jedziemy w jedna stronę busem (26 stycznia) a wrócimy sobie pociągiem (28 stycznia). Miało to sens. Tu pojawia się jednak powód nr. 2. W drodze do Erywania pokonuje się przełęcz na wysokości ponad 2000 m n.p.m. a jej przejezdność w zimie ponoć jest sprawą loteryjną, dlatego wolałem wyjechać w podróż do Armenii możliwie jak najszybciej żeby nie znaleźć się w tzw. czarnej dupie pod koniec wyjazdu. Pomaszerowaliśmy, więc z centrum w kierunku dworca autobusowego Ortachala. Najpierw jednak śniadanie w jednej z miejscowych chaczapuri – budek. Z zewnątrz i wewnątrz wyglądała ta budka kiepsko, ale pani mega sympatyczna, więc włazimy na jedzenie. Zamówiliśmy sobie po herbatce na rozgrzewkę oraz dwa chaczapuri adżaruli . Jest to wersja chaczapuri w kształcie łódki z wbitym na środku surowym jakiem i z pewną ilością sera. Je się to w ten sposób, że jajko należy wymieszać z jeszcze gorącym wnętrzem placka skutkiem czego otrzymujemy serowo – ciastową jajecznicę w chrupiącym cieście. Jest to zdecydowanie moja ulubiona wersja chaczapuri choć ma ona jeden mankament. Ja nie cierpię jajecznicy al dente, więc gdy tylko na stole ląduje to chaczapuri zawzięcie rzucam się na nie i zaciekle bełtam to, jajko z ciastem żeby tylko mi nie wystygło, bo wtedy zmuszony jestem jeść na wpół surowe jajco. Ale jak się dobrze rozbełta to danie jest wyśmienite!! Najlepszy, według mnie smak Gruzji. Zaraz po czaczy malinowej hehe. Tego chaczapuri była jeszcze dokładka, zamówiliśmy też kolejne herbaty, ale że napój ten nie rozgrzewa najlepiej na naszym stole wylądowała jeszcze karafka czaczy. Tak posileni kontynuowaliśmy drogę ku dworcowi autobusowemu. Po drodze udało się zobaczyć jeszcze słynne gruzińskie sauny, meczet i pomnik 300 Aragvians. Przeszliśmy też słynnym deptakiem na starym mieście oraz zrobiliśmy trochę zakupów. Smakowych atrakcji w Gruzji nie brakuje. Udało się spróbować orzechów w jakiejś twardej skorupie, czyli churcheli. Fajna sprawa. Łatwo ten smakołyk wypatrzeć, bo wygląda on jak strąk groszku. Z innych dziwnych smaków to kupiliśmy jeszcze prasowane kiwi. Polecam do własnej oceny. Kupiliśmy też pół litra czaczy na drogę. Przepłaciliśmy za nią sowicie, ale była to zdecydowanie najlepsza czacza na wyjeździe. Co to jest czacza?  To zwyczajny, domowej roboty bimber. Tyle smaków i poziomów mocy ilu jego twórców. Od walącej perfumami obrzydliwej cieczy, po idealnie wchodzącą substancje delikatnie muskającą kubki smakowe owocowymi posmakami. Jak trafić na ten dobry bimberek? Proście każdego sprzedawcę żeby dał wam spróbować. Co ciekawe: degustacja wcale nie zmusza do zakupu, więc jeśli bimberek wam nie podejdzie nic się nie stanie. Warto to robić, bo my kilka razy trafiliśmy na istne paliwo rakietowe i to nawet w na oko, porządnym lokalu. Co do ceny: na wiosce pół litra czaczy kosztuje 4 lari ( tak, jest to 8 polskich złotych!). W lokalu powinniście zapłacić tak 10 do 16 lari, co również jest ceną raczej niską. Czacze zdecydowanie polecam, bo wspaniale działa nie tylko na morale, ale i ma udokumentowane właściwości lecznicze, co osobiście sprawdziłem. Poza tym, jeśli dobrze traficie to jest to naprawdę pyszny napój. Ale wróćmy do bieżącego tematu. Droga na dworzec Ortachala okazała się nie tak długa jak planowaliśmy niemniej jednak zeszło nam prawie do 14. Na dworzec niby łatwo trafić, ale drogę komplikuje zawiłość ulic, luźny stosunek do zasad ruchu drogowego oraz brak poszanowania dla pieszych. O samym ruchu drogowym napisze nieco później teraz jednak zajmę się problemami piechurów. Generalnie pieszy ma przesrane w Gruzji hehe. Uważany jest on za intruza na drodze, nie ma żadnych praw i ciągle walczy o życie. Oczywiście przejść dla pieszych jest jak na lekarstwo, więc dodatkowo komplikuje to poruszanie się po mieście. Ja już mam trochę doświadczeń z taką drogową anarchią, więc mniej więcej wiedziałem, co robić żeby nie zginąć niemniej jednak przy przechodzeniu przez jezdnie trzeba mieć oczy dookoła głowy i jeszcze w dupie.
Gdy już szczęśliwie dotarliśmy na dworzec pozostało ogarnąć transport. Jeszcze nie dotarłem na teren dworca a już znalazł się jakiś „myfriend" (tak, w Gruzji też są myfriendy), który za 50 lari od głowy zaproponował taksówkę do Erywania. Wiedziałem, że cena powinna wynosić około 30 do 35 lari, więc ignorując gościa poszliśmy na dworzec, choć na odchodne usłyszałem „40 lari my friend". Na dworcu trochę zeszło nam żeby znaleźć właściwe stanowisko. Tam od razu znalazł się bus za 30 lari za osobę. Problem w tym, że wyjazd za dwie godziny. W Gruzji jednak każdy chce ci pomóc, nie koniecznie za darmo, ale co tam... Natychmiastowy wyjazd kosztowałby nas 200 lari. To nadal 40 na głowę. No nie... Ale czasu mamy sporo, więc warto jeszcze po pertraktować z panami z taksówek. Tym bardziej, że turystów jest jak na lekarstwo, więc byliśmy na doskonałej pozycji do cenowych negocjacji. Najpierw jednak udałem się do toalety. Warto o niej wspomnieć, bo niektórzy mogą w niej przeżyć niemały szok kulturowy. Syf jest na poziomie „standard", natomiast może szokować brak drzwi w kabinach. Generalnie ciężko to nawet nazwać kabinami. Numer drugi radzę w tym przybytku uskuteczniać raczej w skrajnie dramatycznych przypadkach. Ulżywszy sobie w tym egzotycznym szalecie poszedłem bez napięcia w pęcherzu negocjować cenę. Zaraz zrobiła się wokół nas zbieranina i cena zaczęła topnieć najpierw do 35 a potem do 30 lari. To nas satysfakcjonowało. Jedziemy. Busik nasz miał podjechać za 5 min a zrobiło się z tego z 45. Można się wkurwiać, albo zostać w domu przed TV hehe. Taka specyfika tego kraju. 

 Rower pod Radissonem

Chaczapuri adżaruli...

...i czacza 


 Degustacje

Po Prawej meczet, po lewej banie
 Pomnik 300 Aragvians


W końcu bus podjeżdża, kierowca jakiś taki nieciekawy, jakieś dziwne akcje z kasą, bo przechodzi ona z rąk do rąk. A i jeszcze 10 lari zawołał sobie za pośrednictwo nasz negocjator cen. Okazało się, że typ był tylko pośrednikiem. Cuda na kiju. Ale w końcu jedziemy. Okazuje się, że nasz kierowca to też typ kaskadera. Za wcześnie jeszcze na spanie, więc najpierw zaczynamy rozpracowywać flaszkę z czaczą. Przed granicą już czaczy nie ma a to ledwo godzina drogi. Granica: luzik. 15 minut całego ceregiela. Celnicy bardzo sympatyczni, lubią zagadać do turysty. Oczywiście obowiązuje w konwersacji tylko język ruski. Za granicą już zaczynają się piękne klimaty, wjeżdżamy w solidne góry. Jedziemy cały czas wzdłuż torów kolejowych. Szkoda by było jednak jechać tym nocnym pociągiem, takie widoki by nas minęły. Ja miałem trochę kiepską pozycję w aucie do fotek, ale za to znakomitą do dostępu do alkoholu, więc nasze zapasy topniały w zastraszającym tempie. Humory dopisywały i nawet kierowca musiał nas upominać żebyśmy trochę spuścili z tonu hehe. Gdy się ściemniło, alkohol się skończył i pojawiła się potrzeba lekkiej drzemki. Gdy się obudziłem okazało się, że temperatura na zewnątrz ekstremalnie spadła. Każdą dziurą w karoserii zaczął wdzierać się siarczysty mróz. Chyba ogrzewanie też nie dawało rady skutkiem, czego wszystkie szyby zamarzły, łącznie z szybą kierowcy. Gość miał na szybie niezamarznięty kwadrat wielkości 20 na 20 cm i wpatrywał się w niego jak ślepy w mrówkę. Było to jednocześnie przerażające i ekstremalnie śmieszne hehe. Poratowaliśmy kierowcę kartą, którą trochę oskrobał szybę skutkiem, czego jego wizjer osiągnął rozmiary 40 na 40 cm. Pojawiła się też potrzeba przerwy. Gość zatrzymał się nam koło jakiegoś marketu. Jak wypadłem z auta to mi się zdawało, że na zewnątrz jest z minus 20 stopni... Masakra. Szybko załatwiłem potrzebę i uciekłem do samochodu, w którym było pewnie z minus 10. Po kolejnej godzinie jazdy byliśmy w Erywaniu. Byłem przemarznięty solidnie. Gość wysadził nas przy głównym dworcu kolejowym. Zaraz dopadli nas taksówkarze, ale najpierw należało rozejrzeć się za kantorem i pociągiem powrotnym. Było jakoś przed 21 (jechaliśmy około 5, 5 godziny), więc wszystko było zamknięte. Włącznie z kasą pociągów... Dupa. Na szczęście miałem około 50 zł w kasie armeńskiej, więc bez dramatu. Postanowiliśmy jednak podjąć pertraktacje z taksiarzami, bo do hoslelu było z 5 km a mróz był naprawdę siarczysty. Cenę ustaliliśmy na 10 euro za dwie taksy (uparli się, że nie możemy jechać jedną), więc myślę, że przepłaciliśmy raczej średnio. Żeby uniknąć dopłat za kluczenie w poszukiwaniu hoslelu wysiedliśmy przy operze i po niedługich poszukiwaniach odnaleźliśmy nasz Cascade Hostel. W końcu ciepło. W brzuchach jednak pusto, więc delegacja poszła do sklepu. Tam szybkie rozeznanie w cenach. W sumie jak w Gruzji, czyli jak w Polsce tylko wóda i fajki tańsze. Zakupiliśmy 0, 7 jakiegoś specyfiku za 14 zł (na koniaczki nie było nas jeszcze stać). Dodatkowo składniki na jajecznicę z 20 jaj a za całość zapłaciliśmy 5000 dram (czy tam dramów, cholera wie), czyli mniej więcej 42 zł. W hostelu uczuta solidna i w końcu uczciwy prysznic. Zapoznaliśmy też Polaka planującego trekking w Górnym Karabachu. Rispekt. Biesiada jednak nie trwała długo, bo wszyscy zmęczeni byli okrutnie.



 Takie widoki były po drodze

Poranek rozpoczęliśmy dość wcześnie, bo przed nami cały dzień intensywnego zwiedzania. Najpierw jednak śniadanie. Nie mogę złego słowa powiedzieć o Cascade Hostel, ale to śniadanie było dziwne... Do hostelu przyszła pani kucharka i każdemu serwowała gorącą herbatę i ryż z buraczkami. Dość wegańska propozycja. Dobrze, że były jeszcze świeże bułki i całkiem niezły dżem. Lekko posileni zebraliśmy się i poszliśmy na zwiedzanie. Najpierw jednak wymiana kasy. Powoli zacząłem ogarniać tą ich walutę. Kurs już nie tak prosty, ale 8 zł to 1000 dram, więc można się jakoś odnaleźć. Pierwszy punkt programu zwiedzania ( i chyba najważniejszy w Erywaniu) to słynne kaskady. Mieliśmy do nich z hostelu odległość rzutu przemokniętym trampkiem. Obok kaskad mnóstwo ciekawych rzeźb czy też instalacji. Szkoda, że to zima i woda się nie leje, ale i tak to miejsce robi spore wrażenie. Nie da się też nie odczuć, że inspiracją do tego dzieła architektonicznego był toporny styl socrealizmu. Dla mnie bomba. Na każdym „piętrze" kaskad dziwaczne rzeźby. Mnie ujął bardzo realistyczny lew zrobiony z opon samochodowych. Generalnie te kaskady są niedokończone i tak na oko widać że ze dwa piętra pewnie jeszcze powstaną…  Cała koncepcja tej konstrukcji opiera się na fakcie, że została ona zaprojektowana jako muzeum i jak wikipedia uprzejmie donosi, że w jakimś rankingu New York Times ten obiekt został zaliczony do grona najbardziej spektakularnych zabytków muzealnych. Coś w tym jest, bo miejsce robi wrażenie. A jeszcze większe wrażenie robi to co już w połowie drogi można ujrzeć na horyzoncie. Gdzieś w okolicach piętra numer dwa ujrzeliśmy ją: Górę Ararat! Dzień był słoneczny, ale góra majaczyła jakby za mgłą i ciężko było zrobić ostre zdjęcie. Ale widok był niesamowity. A tą górą to jest dość ciekawa sprawa. Ormianie traktują ją jak święty symbol, mimo że leży ona w Turcji. Co ciekawe: w Armenii od cholery rzeczy nazywa się „Ararat”. Do koniaku i fajek Ararat przez wafelki po mydło. Niesamowita sprawa. Ale my pięliśmy się nadal w górę tych kaskad. Minąwszy część niedokończoną doszliśmy do pomnika Pięćdziesięciolecia. Pięćdziesięciolecia, czego? Radzieckiej (no, jakże by inaczej) Armenii.  Z tego miejsca widok na miasto i górę był najlepszy, dlatego fotkom nie było końca. W końcu ruszyliśmy w kierunku Pomnika Matki Armenii znajdującego się w Parku Zwycięstwa, gdzie było też fajne wesołe miasteczko, więc dalej fociłem jak szalony. Ale może o samym pomniku, to jest ciekawa akcja, bo w tym miejscu do 67 roku stał pomnik Stalina hehe. Ten pomnik to trochę taki środkowy palec w kierunku Turcji mający Turkom przypominać, że Armenia istnieje. W trzewiach podstawy pomnika mieści się Muzeum Wojskowe. Jest to w zasadzie miejsce pamięci opisujące bohaterstwo Ormian podczas II Wojny Światowej oraz podczas wojny z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Minus to to, że opisy są po Ormiańsku, ale warto iść, bo za darmoszkę. Tylko za foto kasowali jakieś 4 zł. Ale warto zapłacić, bo muzeum to jest w bardzo, ale to bardzo radzieckim stylu hehe. No i na zewnątrz atrakcja dla wielbicieli militariów, czyli: czołg, katiusza, rakieta, mig i jakieś dwa transportery wojskowe. Wszystko to odpicowane na wysoki połysk. Po zwiedzaniu muzeum głośne burczenie w brzuchu przypomniało nam o kulinarnych atrakcjach Armenii. 


 Pomnik Aleksandra Tamaniana i kaskady

 Lew z opon samochodowych 

Pomnika Pięćdziesięciolecia

 Ararat




 Panorama Erywania



 Matka Armenia i pan Polak




A w muzeum takie klimaty

Wróciliśmy, więc pod pomnik Pięćdziesięciolecia i pomaszerowaliśmy w dół schodów w poszukiwaniu jedzenia. Minęliśmy operę (taka sobie, w np. Odessie lepsza) i trafiliśmy zaraz obok na bardzo przyjemny lokal. Oczywiście jak to bywa na początku: szał zamawiania i bierzemy wszystko, co ormiańskie. Na stole, więc wylądowały miejscowe browary (nie jestem fanem) i koniaczki (całkiem niezłe). Najpierw na stole pojawiła się dolma: to coś jak nasze gołąbki tylko mniejsze i naładowane 100% mięsnym farszem. Są one w wersji zawijanej w liście winogron i kapusty. Do tego jakiś pomidorowy sos. Pyszne! Po dolmie dostaliśmy jakąś jogurtową zupę, która podeszła chyba tylko Tomkowi. Potem mieliśmy jeszcze do spróbowania zapiekane grzyby z serem żółtym i fantastycznie przyprawioną wątróbkę, która mi strasznie posmakował. Do tego lawasz, czyli ten ichniejszy „chlebek”. A zapomniałbym o najważniejszym. Ponieważ kuchnie gruzińska i ormiańska niejako się przenikają to udało się zjeść też chinkali, ale smażone na głębokim oleju. Mniej „mokre” i zdecydowanie łatwiej je zjeść. Dopiliśmy piwko i na zakończenie Michał domówił jeszcze ich ayran. Turecki napój podobny do kefiru popularny również w Armenii. Ja nie próbowałem, bo stwierdziłem, że kefirek i wątróbka to mieszanina zbyt wybuchowa hehe. 


 Dolma

 Smażone chinkali

 Wątróbka o smaku co najmniej wyjątkowym

Zeszło nam w tej knajpie znowu dłużej niż zakładaliśmy. Po wyjściu obraliśmy azymut na dworzec kolejowy, bo trzeba było zatroszczyć się o bilet powrotny do Tbilisi. Ale po drodze jeszcze kilka atrakcji jest. Najpierw budynek opery (albo po raz kolejny budynek opery). Na placu za operą jakiś wiec propagandowy czy coś. Sam budynek przystrojony banerami z czołgami i rakietami, wszędzie barwy narodowe. Sroga propaganda. Potem dalej w kierunku Placu Republiki. Miejsce imponujące. Na placu muzeum, ministerstwa, budynek poczty. Ładnie to wygląda. Z placu dochodzimy pod kolejną obowiązkową atrakcję Erywania, czyli Katedra św. Grzegorza Oświeciciela. Budynek imponujący i ładnie położony, ale jakiś taki nowy… I faktycznie jest nowy. Okazuje się, że ten kościół ukończono w 2001 roku a miał on upamiętniać 1700 chrześcijaństwa Armenii. Obejrzawszy go w środku i nie zachwyciwszy się ruszyliśmy dalej w kierunku dworca. Tam już „cięższe” klimaty. Ot życie codzienne w Erywaniu. Sam dworzec też wart jest wspomnienia, bo to budynek absolutnie komunistyczny. Zrobiłem kilka zdjęć i poszliśmy dowiedzieć się czegokolwiek o jutrzejszym pociągu. Pani w kasie była wyraźnie niezadowolona z tego, że postanowiliśmy przeszkodzić jej w nie robieniu absolutnie niczego. Komunikacja była oporna, ale ustaliliśmy, że pociąg jest o 21.30. Nie zgadzało się to lekko z moimi informacjami, ale ok. Cena za kuszetkę to okolice 10000 dram, czyli jakieś 80 zł, ale odpada nam nocleg, więc git. Decydujemy się. Okazuje się jednak, że „Internet nie rabotaje” i z kupna biletu dziś nic nie będzie. Baba mi tłumaczy żebym przyszedł jutro, ale nie mogę się dogadać, o której i czy w ogóle ten Internet „będzie rabował”. Zwoławszy naradę wyjazdową ustaliliśmy, że nie będziemy marnować więcej czasu na kolej tylko wrócimy sobie marszrutą. Koleje polskie i armeńskie powinny sobie słać kartki pocztowe na święta: ten sam poziom nieogarnięcia. Żeby nie tracić jeszcze większej ilości czasu poszliśmy na metro. Metro na żetony. Śmieszne rozwiązanie. Podjechaliśmy sobie dwie stacje na Plac Republiki i pomaszerowaliśmy szukać kolejnego lokalu, bo zimno zrobiło się siarczyste. Wpadliśmy na ciekawy lokal specjalizujący się w lokalnych winach. Spoko, ale miałem ochotę na coś intensywniej rozgrzewającego. Na szczęście okazało się, że wybór koniaczków bardzo bogaty i w całkiem przystępnych cenach. Ostatecznie wyszło na to, że skosztowaliśmy wszystkich z tej knajpy. Michał mnie zaskoczył zamawiając winko i to całkiem niezłe. Tomek z Michałem domówili jeszcze potem armeńskie piwko, ale ja już po zapachu wiedziałem, że nie będę tego pił. Do zakąszania mieliśmy ziemniaczki pieczone z grzybami i suszony lawasz. Na odchodne domówiliśmy jeszcze po kieliszku wódki z derenia i jeszcze jakiegoś jednego owocu, którego już nie pamiętam. Była pyszna. Morale nam zdecydowanie wzrosło. Zostawiliśmy trochę kasy w tym lokalu, ale warto było, bo w końcu poczułem różnicę w smaku pomiędzy koniaczkiem trzy i pięciogwiazdkowym. Gdy wyszliśmy stamtąd było już po 19, więc powoli udaliśmy się do hostelu. Przed wieczorem jeszcze zakupy w sklepie a na miejscu gotowanie (znów byłem szefem kuchni) a po jedzeniu wódeczka i piwo. Wzięliśmy piwko o nazwie „Ararat”, które było na pewno najpaskudniejszym piwem wyjazdu a myślę, że i jednym z najbardziej wstrętnych w moim życiu. Śmialiśmy się, że to piwko przepijać trzeba wódką, co zasadniczo robiliśmy.



 Niecodziennie przystrojony budynek opery

 Placu Republiki

 Katedra św. Grzegorza Oświeciciela

 Tak mieszkają ludzie w Erywaniu

Dworzec kolejowy

Stacja metra Plac Republiki 

Poranek na szczęście bez kaca. Obgadaliśmy poprzedniego wieczora z  panem chatkowym temat marszrutek do Tbilisi. Okazało się że jeżdżą one o 7,9,11,13,15 i 17 z dworca głównego w Erywaniu. Ponoć te przed południem kosztują 6000 dram a te po południu już 8000 dram. Nie wiem z czego to wynika, ale zarezerwowaliśmy sobie, dzięki uprzejmości chakowego, tę marszrutę o 13 i po śniadaniu (ja pierdole, był na śniadanie jakiś grysik…) poszliśmy zwiedzać. Jak już ustaliliśmy, dzień wcześniej: nie ma w Erywaniu za dużo atrakcji turystycznych, ale nam ostały się jeszcze dwie istotne: Błękitny Meczet oraz fabryka koniaków Ararat. Na zewnątrz było przeraźliwe zimno. Termometr znajdujący się w słońcu pokazywał – 10 stopni. Sporo. Do meczetu dotarliśmy po jakiś 40 minutach. Niby fajnie wygląda, ale do tego ze Stambułu to nie ma startu zdecydowanie. Oczywiście obecność w tym miejscu wywołała krótką acz intensywną dyskusje o religii, wielbłądach i uchodźcach.  Dyskusja jednak tak szybo jak się zaczęła, tak została urwana, bo przed nami jeszcze tylko przemarsz przez Most Zwycięstwa i już fabryka koniaczków. Okazało się jednak, że jest już dość późno, więc wpadliśmy tylko do sklepu i popatrzyliśmy do środka przez szybę. Udało się jednak zrobić niewielkie zakupy, które zaczęliśmy spożywać zaraz za bramą fabryki. Jak ktoś ma więcej czasu to polecam się wybrać, nam niestety nie było dane. Okazało się, że z tego miejsca nie jest tak daleko na dworzec jak zakładaliśmy. Podszedłem do budynku spytać się o nasz busik a pani wskazała mi miejsce na parkingu. Poszliśmy obadać sprawę, zaraz ktoś nas woła, że miał telefon i że z nim mamy jechać. Spoko, ale jest dopiero 12. Tłumacze mu, że jeszcze chcieliśmy zakupy zrobić przed podróżą. On na to, że nie ma takiej potrzeby, bo się będzie gdzieś po drodze zatrzymywał. No to ok. Wsiadamy. 


 Jeszcze można w Erywaniu zobaczyć takie rzeczy...

 Błękitny Meczet


 Fabryk koniaków Ararat



Kierowca wydaje się być znacznie przyjemniejszym osobnikiem niż ten z poprzedniego busa. Gość nawet zagaja jakąś konwersację. Po wyjeździe z Erywania zaczynają się niesamowite widoki. Słońce świeci, na zewnątrz siarczysty mróz a wokół góry. Kosmiczny krajobraz, tym razem miałem nieco lepsze miejsca, więc fociłem jak oszalały. Naprawdę jest się, czym zachwycić. Faktycznie koleś zatrzymał nam się w sklepie. I to nie byle, jakim. Była to słynna piekarnia, ale otwarta. Można było np. zobaczyć jak wypieka się ten słynny lawasz. Pani piekarka nakłada cienkie ciasto na coś w rodzaju poduszki i umieszcza je na ścianie pieca przypominającego beczkę. Ciasto spędza w środku dosłownie kilka sekund i zostaje wyjęte a następnie dopiekane jest na brzegach tego pieca. Fajna sprawa. Emilia zajęła się, więc zakupami w piekarni a ja pomaszerowałem do sklepu gdzie ostanie pieniądze przepuściłem na wódkę, colę, batony i paluszki. Emilia nakupiła wspaniałych, świeżych i niesamowicie pachnących wypieków. W tym szynkę i ser w cieście francuskim prosto z pieca. Wspaniałe! No i oczywiście niesamowicie słodkie słodycze, które ja zjadam tylko czasami, tylko w małych ilościach i tylko po konsultacji z dentystą. Ruszamy z tej prawie syberyjskiej mieściny i suniemy w kierunku granicy. Chciałbym napisać, że suniemy powoli, ale nie jest to możliwe niemniej jednak ten kierowca był znacznie bardziej rozważny niż poprzedni. Gość jest na tyle miły, że gdy przejeżdżamy obok jeziora Sewan to bez problemu zatrzymuje się nam na foto. Samo jezioro zresztą też bardzo fajne. Myślę, że na lato super opcja na wypoczynek nad wodą. W sumie to nad wodą i w górach, bo jezioro to leży na wysokości 1899 m n.p.m.  Dalsza droga to nadal piękne widoki. Na osłodę najpierw koniaczek a potem wódeczka. Koniaczek bardzo przyjemny w smaku wódeczka już mniej. Na granicy zero problemów a potem to już do Tbilisi z górki. 




 A po drodze takie plenery...


... i Jezioro Sevan


 Spoko folkloru na drodze 

 Tak się robi lawasz (fot. Travels Of Michal)

Dojeżdżamy, gdy jeszcze jest jasno. Gość jedzie do centrum, więc wysiadamy sobie pod Mostem Pokoju i maszerujemy na stare miasto, bo tam mamy zarezerwowany kolejny hostel. Oczywiście nie mieliśmy zamiaru kolejną noc marznąć w Sleep and Stay hostelu, więc znaleźliśmy sobie lepszy, korzystniej położony hostel Anchi za tą samą cenę. I faktycznie warunki bardzo dobre, miła atmosfera. Fajne miejsce. Rozpakowaliśmy się „na szybko” i poszliśmy na miasto coś zjeść. Padło na jakiś lokal na głównym deptaku z cenami może nie jakimiś niskimi, ale zdecydowanie do przyjęcia. Wygłodniały zamówiłem sobie całe chaczapuri adżaruli (to z jajcym) oraz piwo Argo (szału nie ma, ale jakby mniejszy syf). Ogólnie porcji chaczapuri adżaruli (to z jajcym) zamówiliśmy trzy. Emilia wzięła sobie kebab a Michał lobiani. Kebab inny niż w Polsce to chyba jasne. Było to mięso mielone z szaszłyka zawinięte w lawasz. Bardzo dobra rzecz. A lobiani? To gigantyczny placek robiony mniej więcej tak jak chaczapuri imeruli (to jak pizza) z tym, że z fasolą w środku. Jak to zobaczyłem to stwierdziłem, że jest to danie dla trzech osób jednak Michał uporał się z nim w pojedynkę. Szacunek. Ja po mojej porcji chaczapuri adżaruli i piwku mało nie pękłem a Michał trzymał się nadal nieźle. Nie chciało mi się nigdzie ruszać chyba, że prosto do hostelowego wyrka, ale Emila namówiła nas jeszcze na nocne zwiedzanie Tbilisi i panoramę miasta z góry Sololaki. Zgodziłem się jedynie pod warunkiem, że jedziemy kolejką hehe. Spacer był całkiem przyjemny, choć na szczycie wiało mocno. Widoki jednak piękne i jakoś tak się porobiło, że obeszliśmy sobie twierdzę Narikala i zeszliśmy piechotą na sam dół. W zasadzie wróciliśmy w dokładnie to samo miejsce, w którym jedliśmy, ale wybraliśmy knajpę zaraz obok. Knajpa o nazwie KGB Still Watching You, nie wiedzieć, czemu strasznie promowana jest przez Tripadvisor a według mnie jest kiepska. Wystrój niby fajny, ale mam wrażenie, że trochę zrobiony „na odpierdol”. Jedyne, co mi się podobało to kolekcja flag krajów z tak zwanego Sowieckiego Sojuza. Wypiliśmy tam po browarku (też Argo)i poszliśmy do hostelu spać.





 Tbilisi nocą
Obudziłem się jako pierwszy i postanowiłem zostać bohaterem dnia. Nie mieliśmy nic do jedzenia, więc ubrałem się i ruszyłem w miasto na polowanie. Liczyłem na to, że natknę się na jakąś piekarnię, ale wszystkie były zamknięte, więc zadowoliłem się chlebem, serem i oliwkami z pobliskiego sklepu. Lepsze śniadanie takie niż żadne. Wróciłem do hostelu a reszta wycieczki jeszcze się zbierała, więc zanim zjedliśmy było już trochę po czasie. Dziś nam się spieszyło, bo o 12 w południe mieliśmy odebrać samochód. Zanim to się jednak stało poszliśmy zobaczyć Pomnik króla Wachtanga Gorgasała i Świątynie Metechi, które widzieliśmy do tej pory tylko z daleka, ale nie z bliska. Świątynia bez szału, ale okazało się, że z okolic pomnika jest też całkiem niekiepski widok na Tbilisi. Potem chcieliśmy dojść do Soboru Świętej Trójcy, ale po drodze trafiliśmy na kapitalne ruiny kościoła Karmir Avetaran i fotografowanie tego miejsca zabrało nam dość dużo czasu. Warto to miejsce znaleźć i łatwo do niego trafić, bo wystarczy przejść kawałek w górę od Świątyni Metechi i powinno się na niego wpaść. Oczywiście okazało się, że czas nas jednak goni i zamiast dojść do Soboru Świętej Trójcy musieliśmy biec na parking obok stacji kolejki linowej, bo tam o 12 miał czekać na nas nasz 4x4.  


 Pomnik króla Wachtanga Gorgasała i Świątynia Metechi

 Kolejny widok na Tbilisi

Ruiny kościoła  Karmir Avetaran

 Sobór Świętej Trójcy

 Budynek Banku Gruzji

Okazało się, że gość był punktualny aż za bardzo. Naszego Jeep Grand Cherokee rozpoznaliśmy bez problemu po firmowej naklejce i poszliśmy załatwiać formalności. Trochę przybliżę sam proceder. W Gruzji jest sporo miejsc gdzie można wynająć samochód nie tylko terenowy. My braliśmy auto ze strony viakaukaz.pl. Generalnie wszystko spoko, rezerwacja przez neta, odebrać można gdzie chcecie, zostawić na lotnisku w Kutaisi. No dla nas perfekt. Komunikacja po polsku. Na spotkanie z nami samochodem przyjechał jednak jakiś Gruzin, który ni w ząb nie kumał po angielsku a rozmowa po rosyjsku też jakoś szła opornie. Pojawiły się też jakieś dziwne akcje z kasą. Umawialiśmy się, że za wynajem płacimy w lari a kaucję dajemy w euro. Jednak na miejscu okazało się ze cena generalnie jest w dolarach. Myśmy już zamienili dolary na gruzińskie lari i zostawiliśmy sobie 300 euro na kaucję. Ten Gruzin zaczął dzwonić do szefa, czy da rade zamienić te dolce na lari i na euro. Okazało się, że ok. Trochę to trwało, ale w końcu uścisnęliśmy sobie dłonie i każdy udał się w swoją stronę. To znaczy my w góry a Gruzin nie wiem gdzie. Samochód był leciwy, ale naprawdę fajny. Zawsze były plany pożyczenia 4x4, ale jakoś nigdy nie wszyło. Ale to, że ten samochód wzięliśmy było pomysłem rewelacyjnym, bo byśmy nigdzie nie dojechali normalnym autem a i fun jest ze cztery razy większy. Mankamentem natomiast tego auta było to, że palił on 16 litrów na 100 km. Benzyna jakaś super tania w Gruzji nie jest (od 3 do 4 zł za litr), więc trochę nas to po kosztach pocisło, ale składaliśmy się w pięć osób, więc bez dramatu. Celem naszym na ten dzień było dotarcie do miejscowości Stepancminda pod górą Kezbeg. I tu pojawiają się schody, bo droga do tej mieściny bywa w zimie okresowo nieprzejezdna. Gadaliśmy z typem z wypożyczalni i on twierdził, że droga była przez 5 dni zamknięta, teraz jest otwarta, ale nie radzi nam tam jechać. Podobno do jeziora Zhinvali jest jeszcze ok, ale dalej to już dramat. Postanowiliśmy te informacje jednak zweryfikować osobiście. Ruszyliśmy, więc na północ. Po drodze chcieliśmy jednak zobaczyć miejscowość Mccheta. Jest to jedno z najstarszych miast w tym kraju i jego dawna stolica. Obecnie jest to mała mieścina, ale z piękną katedrą Sweti Cchoweli liczącą sobie dziesięć wieków. Ładne miejsce i warte odwiedzenia. Warto też polecić wycieczkę na pobliski Monastyr Dżwari, który jest jeszcze starszy. My podjęliśmy próbę dotarcia do niego, ale jakoś pogubiliśmy drogę i daliśmy sobie spokój. Nie jeden monastyr jeszcze przed nami. Zanim jednak wyjechaliśmy z Mcchetay podleliśmy  próbę znalezienia knajpy z Internetem. Złaziliśmy mieścinę w każdą stronę. Bez skutku. Udało się za to zobaczyć jednak fajny mural przedstawiający scenę z mitologii greckiej związaną z Gruzją: wyprawę Argonautów po złote runo. Ostatecznie wypiliśmy jeszcze po herbacie i wsiedliśmy w samochód. Kierunek: Stepancminda. Może się uda!? 


 Mccheta, katedra Sweti Cchoweli


 Monastyr Dżwari

Wyprawa po złote runo w sztuce ulicznej

Po drodze mijamy sznur ciężarówek zaparkowanych na poboczu, co dobrze nie świadczy o stanie nawierzchni. Droga do Stepancimide to również trasa do przejścia granicznego z Rosją o nazwie Wierchnij Łars-Kazbegi. Ale nie zraża to nas za bardzo, widoki piękne. Jedziemy. Nasze zapasy trunków wyskokowych skurczyły się prawie do zera, więc trzeba było jakoś je uzupełnić. Nie ma z tym problemu. Wystarczy zatrzymać się obok jakiegoś straganu a tam na pewno znajdziemy domowe winko. My na jednym takim straganie kupiliśmy, za jakieś 4 zł, litr znakomitego domowego specyfiku o wysokim współczynniku kopliwości. Po drodze pogoda wyraźnie się poprawiła, z nieba znikły ostatnie chmury a widoki robiły się naprawdę piękne. Trzeba było, co chwilę zatrzymywać samochód na zdjęcia. Dłuższą przerwę zrobiliśmy sobie nad jeziorem Zhinvali, bo było tam naprawdę pięknie. Zaraz za jeziorem zatrzymaliśmy się w przydrożnym sklepiku chcąc uzupełnić zapas czaczy. Wszedłem do sklepu i kulturalnie zapytałem czy pan ma na sprzedaż ten trunek. Oczywiście miał. Ale, tak jak pisałem wcześniej: czaczy nie ma co brać bez spróbowania. Pan nalał mi, więc „kieliszek”. Ten „kieliszek” to było pewnie z 200 ml. Mimo że podzieliłam się nim z resztą kompanii to i tak przypadła mi w udziale spora jego cześć. Nie chcąc wyjść na amatora walnąłem całość i lekko się upiłem hehe. Pan był naprawdę sympatyczny, więc zakupiliśmy litr tego napoju a na odchodne zostaliśmy jeszcze poczęstowali winem tak, że degustacja była obfita. Ja już miałem zdrowo w czubie, ale bardzo mi się to podobało i postanowiłem stan ten utrzymywać w związku, z czym flaszeczka krążyła miedzy biesiadnikami w równych odstępach czasu. 


 Mijamy sznur ciężarówek...

... świnie, kozy, psy i krowy


Jezioro Zhinvali


 Na parkingu

 Jak do takiego pana wódeczki nie zakupić? (fot. Travels Of Michal)

Systematycznie pięliśmy się w górę. Droga była ośnieżona, ale jechało się ok. Po drodze pytaliśmy ludzi o to czy ta droga jest faktycznie przejezdna. Odpowiadali, że „tak”, ale co będzie jutro… No nic, jedzmy dalej. Dzięki temu, że Emilia ma w aparacie miernik wysokości wiedzieliśmy, że powoli zbliżamy się do wysokości 2000 m n.p.m. Śniegu zrobiło się naprawdę sporo. W niektórych miejscach wyglądało nawet na 2 metry… W końcu dojechaliśmy do miejsca, w którym zaczął padać śnieg i samochody się zatrzymały. Poszedłem się dowiedzieć, co jest grane i kolesie i mówią, że droga zamknięta… Kurde, szkoda. Ale nie ma się, co pchać, bo samolot mamy w sumie za dwa dni i utknięcie w Stepancminda nie wydaje się najlepszą opcją. Zdecydowaliśmy, że zawracamy. Coś czuje, że to była dobra decyzja, bo na następny dzień pogoda była bardzo kiepska. Zjechaliśmy kawałek z góry poniżej warstwy chmur i naszym oczom ukazał się wspaniały widok: ośnieżone szczyty i zachód słońca. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, który miał jeszcze jedną atrakcję: jakąś dziwaczną „radziecką” betonową konstrukcje z jakimś muralem w środku. Super miejsce do zdjęć. Tomek miał jeszcze szerokokątny obiektyw, który pożyczyłem a chwilę i zabawy miałem mnóstwo… Piękna sprawa. Gdy już narobiliśmy fotek ruszyliśmy w dalszą drogę. W dół. Plan był taki, że pasuje gdzieś znaleźć nocleg. Ustaliliśmy, że poszukamy czegoś po drodze a jak nie znajdziemy to nad jeziorem Zhinvali na pewno coś się trafi. Otóż nie znaleźliśmy nic. Okazało się, że musimy wrócić do Tbilisi, do tego samego hostelu, bo po nocy już nie chciało nam się szukać niczego innego. Oczywiście droga powrotna mięła na piciu czaczy, więc na miejsce dojechaliśmy już lekko porobieni. Miejsca w hotelu były dokładnie te same, co dzień wcześniej. Mycie i spanie… Dzień był długi.









 A widoki były TAKIE!!

Wyspałem się porządnie i na szczęście znowu obeszło się bez kaca. Zjedliśmy w hostelu śniadanie, podczas którego należało ustalić plan na cały dzień. Ja pomysły miałem dwa: skalne miasto Upliscyche oraz Gori. Plan wyglądał dobrze pozostało jeszcze pomyśleć o noclegu, bo już do Tbilisi nie było sensu wracać, bo przecież musimy się kierować ku lotnisku. Powoli, ale konsekwentnie. Przeszukując foldery oraz mapki podczas śniadania natknęliśmy się jeszcze na nazwę Katskhi i niejako razem z nią na nazwę Cziatura. Katskhi to słynny monastyr na skale, o którym co prawda wcześniej nie słyszałem, ale od razu ustaliliśmy, że warto tam jechać. Cziatura brzmiała jakoś znajomo i gdy wgłębiłem się w temat olśniło mnie: przecież to jest to wspaniałe miasto kolejek linowych! Musimy tam jechać! Powstał, więc plan. Dziś: Upliscyche i Gori. Nocleg w Cziatura. Jutro: Cziatura, Katskhi, Monastyr Gelati i Kutaisi. Zajebiście! Ruszamy! Pogoda była akurat tego dnia kiepska: niebo zachmurzone, co chwila pada niewielki deszcz. Chmury wisiały nisko zakrywając szczyty gór. W sumie dobrym pomysłem było nie pchanie się do Stepancmindednai poprzedniego dnia… Jedziemy sobie spokojnie drogą a tu naraz mamy znak na jakiś monastyr. Droga kiepska, pada idea: wypróbujmy to 4x4! I zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy już totalnym bagnem pod górę. Samochód radzi sobie znakomicie. Udaje nam się wyjechać pod sam monastyr, który z zewnątrz nie jest jakiś szczególnie imponujący, ale w środku prezentuje się bardzo ciekawe. Tak na wpół opuszczony jest ten przybytek. W środku ciemno, ale wychodzą całkiem ciekawe zdjęcia. Trochę się pokręciliśmy w okolicy monastyru i wsiedliśmy w samochód. Teraz każdy miał okazję prowadzić nasz pojazd. Ja samochodem jeżdżę nieczęsto, żeby nie powiedzieć w ogóle, ale frajdę miałem niesamowitą.  Dorota wie, że ja jestem okropnym kierowcą wiec bała się najbardziej hehe. Naprawdę strasznie fajna sprawa taki samochód tylko, żeby nie konsumował tak absurdalnych ilości paliwa. Ostatecznie off road się kończy, zjeżdżamy na główną drogę i jedziemy dalej w kierunku skalnego miasta. 




 Zapomniany monastyr na końcu świata...




Ja za kierownicą, uciekajcie krowy i kozy! (fot. Tomek Nowak)

Po drodze jeszcze przerwa na jedzenie. W jakiejś mieścinie udaje nam się trafić na czynną piekarnię i kupujemy trzy okrągłe chlebki, prosto z pieca. Jest to pieczywo tak pyszne, że zjadamy wszystko tylko z sosem. Jedziemy dalej. Do Upliscyche docieramy jakoś niewiele po południu. Już z daleka widać wdrążone w skałach jaskinie. Zatrzymujemy się na parkingu, kupujemy bilety i idziemy zwiedzać. Wstęp kosztował zdaje się 3 lari. Warto moim zdaniem. Już kiedyś widziałem podobne skalne miasto, ale w sumie największy fun ze zwiedzania takich miejsc to chyba wchodzenie do wszystkich jaskiń. Czujemy się wtedy jak odkrywcy. No może przesadziłem, ale zwiedza się Upliscyche naprawdę fajnie. Ponoć jest to jedno z najstarszych miejsc osadnictwa ludzkiego na terenie Gruzji. Pierwsze jaskinie wykopano już w okolicach V w p.n.e. W najstarszej części miasta wzniesiono cerkiew, która obecnie góruje nad całym kompleksem. Naprawdę warte polecenia jest to miejsce. My chodziliśmy sobie tam pewnie z dwie godziny i nie mogę powiedzieć żebyśmy je jakoś dokładnie zbadali. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy do Gori. 







 Upliscyche: skalne miasto

Jest to jakieś 10 km do Upliscyche, więc zaraz byliśmy na miejscu. Co jest tam ciekawego? Dwie rzeczy: twierdza i fakt, że urodził się tu Józef Stalin. Mnie przyciągnęła ta druga „atrakcja”. Zaparkowaliśmy zaraz pod muzeum Stalina i poszliśmy zwiedzać. Do muzeum ostatecznie nie weszliśmy, bo zaczęło się robić dość późno, ale obeszliśmy gmach muzeum dookoła. W okolicy muzeum stoi wagon, którym poruszał się Stalin. W środku ful wyposażenie. Miał gość wygody. Można podziwiać też pomnik Stalina, oraz chyba najzabawniejsze z tego wszystkiego: dom, w którym się urodził. Czemu to takie śmieszne? Proszę spojrzeć na zdjęcia. Dom ten to jakaś rudera (choć dobrze zachowana) otoczona przez imponujące kolumny i przykryta zadaszeniem. Dom ten to centralny punkt deptaku i w zasadzie całego Gori. Niby Gruzini tak teraz ciągną do Unii a tu takie sytuacje… Obejrzawszy sobie okolice muzeum skierowaliśmy się do samochodu. Wcześniej jednak zahaczyliśmy o piekarnię. Kupiliśmy chlebki z tym, że na słodko. Jak były ciepłe to całkiem mi smakowały, ale potem już ich nikt nie mógł jeść i ostatecznie nakarmiliśmy nimi jakieś psy. Poszliśmy też do informacji turystycznej. Uznaliśmy, że w Gori spać nie będziemy, bo szkoda jeszcze tych kilku godzin dnia, więc spróbujemy się zorientować jak sprawa wygląda z noclegiem w Cziaturze. Internety nam specjalnie nie pomogły, może pani w informacji coś nam poradzi. Pani zna tylko rosyjski język, więc komunikacja był oporna, ale na szczęście skuteczna. Dostaliśmy adres, telefon imię i nazwisko pani, u której można się przespać. Padło też słowo „hostel”, ale to na co trafiliśmy hostelem zdecydowanie nie było, ale nie uprzedzajmy faktów. Przed nami jeszcze zwiedzanie twierdzy. Atrakcja darmowa, twierdza całkiem fajna i można z niej podziwiać panoramę Gori. Według mnie widoczek piękny, nie wszyscy w kompanii podzielali moją opinię hehe. Zwiedzać w tej twierdzy za bardzo nie ma czego bo to w zasadzie tylko mury. Centralna cześć to trawnik i nie ma śladu po tym, co się znajdowało wewnątrz. Z elementów kulturowo ciekawych na środku stoi budka ze strażnikami. Taki kiosk z dykty. Ktoś musiał mieć gust żeby to stawiać w takim miejscu…  Złazimy do samochodu i ruszamy do Cziatury. 


 Wagon Stalina...

 ...pomnik Stalina...

 ...dom Stalina...


... i supermarket Stalina. 

 Twierdza w Gori



 Widoki ze szczytu

Wiedziałem, że na miejsce dojedzmy po zmroku, więc już dziś nie ma szans na te słynne kolejki, ale przekimamy się i jutro od rana zwiedzanie. Plan dobry. Ruszamy! Po drodze wódeczka się leje. Ja już musiałem rozpoczynać czaczę kupioną specjalnie na urodziny. Cóż poradzić, mogę w sumie już zacząć świętować. Za kierownicą zasiadła tym razem Emilia, więc Tomek mógł sobie nieco popróbować tego trunku. Droga zaczęła piąć się w górę, warunki zaczęły robić się dość trudne. Najpierw śnieg na jezdni a potem gęsta mgła. Tak gęsta, że nic nie widać.  No i jeszcze noc…  Ale udało się dojechać. Myślę, że w tym miejscu warto przerwać główny wątek i napisać o tym jak jeździć po Gruzji i jak jeżdżą sami Gruzini. Ruch to nie jest taka totalna samowolka, ale w zasadzie przepisy ruchu drogowego traktowane są jak ogólne wskazówki. Generalnie jest tak, że kierowca może robić na drodze wszystko, jeśli uważa (on uważa), że jest to bezpieczne. Skutkiem, czego byliśmy świadkami wielu brawurowych manewrów. Miedzy innymi: wyprzedzania pod górkę, na zakrętach, zawracanie w jakimś absurdalnym miejscu czy włącznie się do ruchu na przysłowiowego chama. Jak sobie czytam różne relacje z takich krajów to ludzie często piszą: „taki zamęt na drodze a ja wypadku nie widziałem”. Ja widziałem i własnoręcznie pomagałem wypychać z rowu samochód, który z 10 min wcześniej minął nas z prędkością grubo przekraczająca setkę. Dodam, że to wszystko w fatalnych warunkach pogodowych i na górskiej drodze. Tak, że uważać trzeba. Nasz GPS szczęśliwe doprowadził nas najpierw do miejscowości Sachkhere, bo uparcie twierdził, że to właśnie tam jest nasz nocleg. No nie, bo Cziatura jest kilka kilometrów dalej. Uznaliśmy jednak, że jedzmy do centrum Cziatury a potem będziemy kombinować. Zajechaliśmy, więc pod centralny plac Cziatury, poszliśmy zrobić zakupy i przy okazji zapytać się o ten hostel. Pani w pierwszym sklepie pokierowała nas we właściwym kierunku a podczas kolejnego odpytywania ludności miejscowej trafił się taksówkarz, który nie za bardzo po rusku potrafił gadać, ale na migi kazał jechać za swoim samochodem. Może po kilometrze gość się zatrzymuje i mnie woła, włazi do jakiegoś sklepu i pokazuje mi babkę. Okazuje się, że to właśnie jest pani Neli, właścicielka jedynej w tym mieście noclegowni. Miał to być hostel, ale okazało się, że jest to normalne mieszkanie w bloku. A w zasadzie dwa mieszkania. Upieraliśmy się, że możemy i że chcemy spać w jednym mieszkaniu. Nic to nie dało. Jedno mieszkanie trzy osobowe było na parterze, a drugie w bloku naprzeciwko na piątym piętrze. Generalnie bloki z zewnątrz to obraz nędzy i rozpaczy, ale mieszkania w środku całkiem ok, choć w klimacie powiedziałbym surowym. Jak ktoś pamięta wystrój w stylu „meblościanka Bieszczady” to wie, o czym pisze. Cena też nie najniższa, bo 30 lari za osobę, ale nie za bardzo mieliśmy wyjście. Pani Nina też nie za bardzo po rosyjsku mówiła, więc komunikacja była przede wszystkim niewerbalna. Okazało się też, że w jednym z mieszkań nie działa ogrzewanie, pani Neli zawołała przez okno jakiegoś majstra, który okazał się … taksówkarzem, którego pytałem o drogę i za którym przyjechaliśmy na miejsce.  Taki ten świat mały. Pani Neli ma też sporo obiekcji, co do wspólnego spania chłopców i dziewczynek pod jednym dachem tak, że skomplikowana sprawa jest z tą panią. Ponieważ jest to jedyny nocleg w tym mieście to nie ma co wybrzydzać. Jakby ktoś potrzebował to podaje namiary:
Hostel ( no powiedzmy) Neli
Agmashenebetis nr. 91
Neli Tabatadze
Tel: 595 78 39 05
Jakbym miał opisać jak tam trafić? Jedzmy z głównego placu pod górkę, tą z napisami na szczycie. Jedzmy tak mniej więcej z kilometr. Najlepiej się pytać. Bloków nie rozpoznacie, bo wszystkie to taka sama ruina. Numerów bloków czy mieszkań też nie stwierdziłem.
Gdy już się ogarnęliśmy spotkaliśmy się w naszym mieszkaniu na kolację i wódeczkę. Trochę pobiesiadowaliśmy, ale bez przesady, bo też wszyscy zmęczeni. Na prysznic nie było szans, bo woda dopiero do 8 rano. Trzeba wytrzymać.


Wyspałem się jak młody bóg. Rano śniadanie, wymeldowanie i ruszamy na podbój Cziatury! Poranek nie nastrajał optymistyczne, bo nadal nad miastem wisiała gęsta mgła. Przed naszym wyjazdem z „hostelu” zaczęło się jednak przejaśniać. Obraliśmy azymut „pod górę” i ruszamy. Zaraz dotarliśmy do pierwszej, niestety nieczynnej stacji kolejki. Zdjęciom nie było końca, bo plenerek świetny. W dole zamglone miasto, my stoimy na konstrukcji, która pewnie w 30% skonsumowana jest przez rdzę, więc i adrenalina była. Z góry udało się wypatrzeć kolejkę, która „rabotaje”, więc wpadliśmy do auta i pognaliśmy w kierunku stacji tej kolejki. 


 Tu mieszkaliśmy




 Pierwsza kolejka, niestety nieczynna.


Zaparkowaliśmy nasz pojazd i znowu poszliśmy focić. Stan techniczny zarówno kolejek jak i stacji można opisać najlepiej słowem: ruina. Wszystko się wali, gnije, pleśnieje, rdzewieje. Widać, że nikt się tym nie interesuje i na jakikolwiek remont nie ma szans. Szczególnie stacja kolejki była w fatalnym stanie. Ale najważniejsze, że profile Lenina i Stalina dalej wisiały na swoich miejscach hehe. Weszliśmy na stację i pani woła nas do kolejki. Jasne!! W zasadzie nie wiem czy w tej kolejce było więcej stali czy rdzy. Dziury w podłodze, dziury w ścianach. Strach był, ale frajda też. Mechanizm obsługuje pani konduktorka (nie wiem czy to dobra nazwa). Wyposażenie tej kolejki też zapewne pamięta jak mama tej pani poszła na pierwszą randkę z jej przyszłym tatusiem. Mogliśmy otworzyć okno i popatrzeć z góry, zrobić kilka zdjęć. Było pięknie, było wysoko. Pewnie po 5 minutach dojechaliśmy na górę, otarliśmy zimny pot z czoła i poszliśmy robić kolejne zdjęcia. Za jakieś 15 min odjazd i jedzmy na dół. Na dole przesiadamy się do kolejnej kolejki i dzięki niej docieramy na przeciwną górę. Kolejne piękne panoramy. Co za widoki! Powiem szczerze, że dla mnie to była chyba największa atrakcja wyjazdu! Każdemu polecam Cziaturę. Te kolejki to jest coś niesamowitego, doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Ale radzę się śpieszyć. Jak my byliśmy w Cziaturze to działały dwie kolejki. Mnóstwo linii jest wyłączonych albo już rozebranych. Także ta atrakcja nie przetrwa pewnie zbyt długo. Jakby ktoś się mnie pytał: Cziatura punkt obowiązkowy wyprawy do Gruzji!!! Żal mi było wyjeżdżać… Wspaniałe miasto, przepiękne widoki i te kolejki… Magia. Obieramy jednak kierunek Kutaisi. 













 Takie atrakcje tylko w Cziaturze!!


Po drodze jeszcze słynny monastyr w Katskhi. Jest to bardzo blisko od Cziatury, ale coś czuje, że bez 4x4 to byśmy pod sam monastyr na pewno nie dojechali. Bardzo widowiskowo się ta skała prezentuje z daleka. Z bliska też niczego sobie. Szkoda tylko, że nie ma opcji żeby wleźć na górę. Na to liczyliśmy, no niestety. Chwilę pokręciliśmy się w okolicach skały i pojechaliśmy dalej. 



 Monastyr w Katskhi


Pogoda piękna, droga przyjemna. Jedyne, czego nam brakuje to czaczy. No niestety zapas się wyczerpał, więc trzeba było go uzupełnić. Zatrzymaliśmy się w kilku sklepach. W jednym była niedobra, w innym nie mieli. W końcu trafiliśmy na bardzo miłego pana, który miał całkiem niezłą czaczę, ale ekstremalnie mocną. Dosłownie człowiek czuł swój własny przełyk i żołądek po przyjęciu 50 gram tego specyfiku. Ale zakupiliśmy jedną flaszeczkę. Drugą dokupiliśmy u kolejnego sympatycznego pana kilka kilometrów dalej. Też miał znakomitą czaczę, ale już na szczęście o nie tak niewiarygodnej mocy.  Po drodze do Kutaisi mamy jeszcze jedną atrakcję: Monastyr Gelati wpisany na listę UNESCO. Zdecydowanie warto się tam wybrać. Monastyr ten jest naprawdę stary (ma około 1000 lat), jest przepięknie położony i bardzo blisko do niego z Kutaisi. Szkoda, że obecnie jest w remoncie, ale i tak do wielu miejsc można wejść. Pospacerowaliśmy sobie po okolicy dłuższą chwilę, bo pogoda zrobiła się naprawdę piękna. Słońce świeciło mocno, temperatura wzrosła tak, że kurtki można było spokojnie zostawić w samochodzie. Obejrzeliśmy też cmentarz. Ja przez cały wyjazd chciałem zrobić zdjęcie tym nagrobkom przedstawiającym całą ludzką postać. Na południu, w drodze do Armenii widziałem takich sporo a potem nie mogłem się na nie natknąć. Nie udało mi się ich znaleźć też i na tym cmentarzu… Szkoda. Około 17 zebraliśmy się i ruszyliśmy do Kutaisi. 








 Monastyr Gelati 

To w sumie koniec naszej podróży… W Kutaisi przeszliśmy sobie tylko po centrum i znaleźliśmy sobie przyjemną knajpkę na „ostatnie chaczapuri”. Chciałem zjeść to z jajcym, ale nie mieli, więc zamówiłem „z miecza”. Do tego chinkali z serem (tego jeszcze nie jedliśmy) i po piwku. A w zasadzie po dwa piwka… Trzeba się pomału zbierać, bo o 20 mamy oddać samochód. Starczyło jeszcze czasu na zobaczenie największego zabytku Kutaisi, czyli Katedry Bagrata. Świątynia też bardzo stara, ale odnowiona (chyba za bardzo), więc nie prezentuje się jakoś imponująco. Jednak znajduje się na wzgórzu, z którego rozciąga się całkiem fajna panorama miasta. 


 Kutaisi centrum. Fontanna ze skarbami Kolchidy


 Katedry Bagrata

Wklepujemy w GPS lotnisko i ruszamy. Co ciekawe: GPS wyprowadził nas w pole, bo okazało się, że to lotnisko tak naprawdę znajduje się w mieścinie Kopitnari a nawigacja tego oczywiście nie skumała i wysłała nas na zadupie, na jakieś sportowe lotnisko. Nic to, skorygowaliśmy trasę i prawie dokładnie o 20 docieramy na lotnisko. Tam jednak nikt na nas nie czeka. Zastanawiamy się, co jest grane. Dotarliśmy wcześniej SMSa, że za dodatkowe 10 euro możemy samochód oddać zaraz przed lotem o 5 rano. Ale po co, przecież my śpimy na lotnisku. Dzwonimy, więc do typa, ale nikt nie odpiera… Dzwonimy i z polskiego i z gruzińskiego numeru… Nic. Trochę zaczęliśmy się stresować, ale nic to. Zaraz są moje urodziny, więc pijemy czaczę. To lotnisko jest idealne i na imprezę i na kimację. Pierwszy raz byłem na lotnisku, które ma przystosowane strefy do spania „na krzywy ryj” hehe. Niesamowite. Czacza się leje, nikt nie zwraca na nas uwagi, mimo że zaczyna robić się głośno. Fajnie. W końcu zmęczeni kładziemy się spać. Typa nadal nie ma… Ja budzę się jakoś przed budzikiem. Okazuje się, że koleś od samochodu w końcu dotarł na miejsce… Ten sam koleś, który pożyczał nam auto z Tbilisi. Okazuje się jednak, że zamiast oddać nam 300 euro kaucji gość nam wręcza 280. Niby 20 to nie tragedia, ale za co niby mamy płacić? Gość nie potrafi nam tego wytłumaczyć, dzwoni do szefa. Też bezskutecznie. Ponoć kontaktuje się z jego żoną i ostatecznie odzyskujemy te 20 euro. Powiem szczerze, że nie rozumiałem tej sytuacji w ząb. Nie rozumiałem też wszystkiego, co dziej się wokół tego pożyczania auta. Czy bym polecił tę firmę? Sam nie wiem, niby nic takiego się nie wydarzyło, ale wszystko to było jakieś takie dziwaczne i nie do końca jasne i klarowne. Pożyczanie auta w Maroko było dużo mniej skomplikowane i nie towarzyszyły temu jakiekolwiek nieporozumienia. A tutaj… No cóż. Chyba lepszej opcji i tak nie znajdziecie, więc nie ma wyjścia, jeśli marzy się wam off road w Gruzji. 

 Impreza na lotnisku

Po załatwieniu całego tego ceregiela z samochodem zaczynamy się przepychać do kontroli bezpieczeństwa, potem kontrola graniczna, zakupy na bezcłowym i chwila drzemki.  Chwila ta jednak nieco się przedłużyła, bo samolot spóźnił się prawie godzinę. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, dopiero po starcie pilot wyjaśnił, że w drodze do Kutaisi mieli sytuację awaryjną: jakaś kobieta źle się poczuła i zmuszeni byli lądować w Turcji. Oczywiście cały lot przespałem i jakoś o 8.30 czasu polskiego koła samolotu dotknęły pasa startowego w Warszawie. W sumie to opóźnienie bardzo nam pomogło, bo mieliśmy mniej czekania. Zanim zabrałem bagaż i wyszliśmy z lotniska było już po 9-tej. W centrum byliśmy przed 10-tą. Pożegnaliśmy się z Emilią i Tomkiem i poszliśmy na śniadanie do KFC. Potem metro na Wilanowską, piwko w dworcowej spelunie, zakupy, busik i już prawie człowiek w domu…


Podsumowanie:
Ja przed wyjazdem najbardziej zastanawiałem się czy Gruzja w zimie ma sens. Pracuje tak jak pracuje i niestety to w zimie mam dożo więcej czasu na podróże. Postanowiłem zaryzykować i opłaciło się. Gruzję spokojnie można zwiedzać w zimie. Pogoda jest zmienna, ale można trafić na nawet +10 i więcej stopni. Praktycznie codziennie świeciło słonce. Tylko przedostatni dzień był pochmurny i trochę padało. Co do gór i śniegu. To faktycznie może być problem, gdy utkniemy gdzieś w górach i nie będzie jak wrócić. Jeśli jednak bardzo chcemy dotrzeć w Kaukaz w zimie to wystarczy zaplanować sobie to tak, żeby w razie czego mieć te kilka dni w zapasie, jakby nas od świata odcięło. Samo Tbilisi też fajne. Myślę, że można sobie tam znaleźć zajęcie na 3-4 dni bez najmniejszego problemu. My jeszcze wymyśliliśmy sobie tą Armenię. Jak najbardziej, pomysł dobry radzę tylko dobrze przemyśleć transport. Wydaje mi się, że najlepiej w jedna stronę jechać marszrutką, dla widoków, a w drugą stronę jechać pociągiem, dla imprezy. Przy czym chyba warto pociągiem pokonać trasę Tbilisi - Erywań, bo na stronach gruzińskiej kolei można kupić bilety przez Internet, a w Armenii to czytaliście jak było… Co do cen. I w Gruzji i w Armenii jest podobnie jak w Polsce. Oczywiście wódka i fajki są tańsze. W knajpach ceny nieco niższe jak w Polsce, ale tylko nieco. Hostele na poziomie europejskim o cenach wahających się w okolicach 7 euro za noc w dormie. Co do języka. O angielskim lepiej zapomnieć, choć zdarza się, że młodzi ludzie co nieco kontaktują. Generalnie dobrze jest znać Rosyjski, ale jak ktoś nie zna to też nie ma problemu. Gruzini są bardzo otwarci, pomocni i doskonale znają uniwersalny język migowy oraz perfekcyjnie opanowali mowę ciała. Nie ma się, więc co zastanawiać. Promocyjnych biletów do Gruzji jest mnóstwo. Warto wydać te 200 -300 (albo i mniej) złoty na bilet, żeby zobaczyć ten piękny kraj. Albo jeszcze w bonusie zwiedzić sobie Erywań. Ja polecam! Nawet myślę sobie, że fajnie by było tam kiedyś wrócić i może dotrzeć jednak do tego Stepancimide…

 I na koniec, jakby komuś było mało obrazków:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz