Wyjazd rowerowy to dla mnie zdecydowanie najważniejsza
wyprawa roku. Zawsze czekam na nią z niecierpliwością i długo planuje. Tym
razem też tak było. Wyjazd miał być skromniejszy i krótszy, ale do ciekawego
kraju. Niestety. Białoruś to kraj tak opływający w dostatki, że nie potrzeba im
trustów i przywożonych przez nich pieniędzy. Jak nie to nie. Ale ja oczywiście
nie poddam się tak łatwo i o wizę na Białoruś będę się starał w późniejszym
terminie. A tymczasem trzeba było coś na szybko wymyślić. Na wyjazd chciałem przeznaczyć
około 14 dni i niewielką sumę pieniędzy, więc sprawa nie była łatwa. Myślałem o
Słowacji, myślałem o Czechach, ale ostatecznie wpadłem na pomysł podróży po
Polsce. W sumie nigdy nie zdarzało mi się dłużej przemierzać Polski rowerem,
więc sprawa wyglądała ciekawie. Padł pomysł: Hel. No i spoko. Początkowo miałem
jechać dwa tygodnie, potem liczba dni zmniejszyła się, do 10 bo Natalia, którą
namówiłem na wyjazd miała tylko tyle czasu. Z tym Helem to wiedziałem jedno:
jak się nam pogoda nie zepsuje to dojedziemy. Niestety pierwsze trzy dni nie
rozpieszczały pogodą, potem drobna kontuzja i już wiedziałem, że na Hel nie zajedziemy,
ale nie uprzedzajmy faktów. Dosłownie dwa dni przed startem dzwoni do mnie mój
kumpel Albert, że nie jedzie jednak na Ukrainę, bo w miejscu gdzie się wybierał
wybuchły jakieś zamieszki bojowników o chujwico z policją. To ja mu mówię:
„Jedźcie z nami!”. I tak się stało. Albert z Anetą wyjechali w niedzielę w
kierunku Tarnowa. Ja i Natalia dotarliśmy tam w poniedziałek wczesnym rankiem i
niedaleko rogatek miasta, za polem kukurydzy spotkaliśmy się szczęśliwie. To
nie koniec perypetii przedwyjazdowych. Stało się już tradycją, że zawsze muszę
mieć problemy z tylnym kołem. Zawsze. Chyba tylko pierwszy wyjazd 4 lata temu
na Bałkany był w tej materii bezproblemowy a na każdym kolejnym były jakieś usterki.
Tak było też i tym razem. W tydzień poprzedzający wyjazd złapałem aż trzy dętki,
z czego dwa przebicia są dla mnie zagadką godną Archiwum X. Na szczęście na wyjeździe
był spokój i dzięki temu ten wypad przejdzie do historii. Zero wizyt w serwisie
rowerowym, zero złapanych gum, zero awarii! Pierwszy raz w moim życiu się zdarzyło
coś takiego, bo przeważnie to ja i mój rower mieliśmy na wyjazdach najwięcej
problemów.
Góry Świętokrzyskie
Dobra, ale zacznę może lepiej opowiadać o wyjeździe. Dzień
numer jeden (dla Alberta i Anety nr. dwa) zaczął się od tego, że ledwo po
wypakowaniu roweru z pociągu i spotkaniu się z Natalią byłbym został
przejechany przez samochód. Nie chce być niemiły, ale za kierownicą oczywiście
kobieta. Oczywiście popatrzenie się w prawo i w lewo to wielki kłopot, więc nie
patrząc na nic (może na makijaż w lusterku) babka rusza na skrzyżowaniu. Gdyby
nie moje zajebiste hamulce zrobione „na sztywno” w serwisie rowerowym Pan Rower
w Tyczynie niechybnie zakończyłbym mój wyjazd jakieś 10 min po jego
rozpoczęciu. Ale na szczęście skończyło się na lekkim poślizgu. Zaraz za
bramami miasta Tarnowa zjeżdżamy w umówione krzaki i spotykamy się z resztą
wyprawy. Już w cztery osoby zajeżdżamy na pierwszy popas do sklepu a potem
prujemy dalej w kierunku Wisły i przeprawy promowej. Obraliśmy azymut na miejscowość
Opatowiec. Jest tam prom i granica województw a przede wszystkim wpada tam do
Wisły Dunajec . Przepływamy promem rzekę, zostajemy pochwaleni przez kapitana i
już w samym Opatowcu robimy sobie kolejny postój na wczesny obiad. Już ponad 40
km za nami, więc się należy. Kolejny
etap to Opatowiec – Wiśnica. Wiśnica to miasteczko z zabytkowym kościołem i
zachowanym średniowiecznym układem miasta. No mniej więcej. Jakbym przymknął
jedno oko i uruchomił wyobraźnie to może i bym w to uwierzył. Ponieważ było już
mocno po 14 zdecydowaliśmy, że czas najwyższy na browarka. Na ryneczku jest
knajpka „U Gieny”. Ceny niesamowite: piwko tyskie 4 zł, żubr 3,5, flaszka 35
zł, wino kniaziowskie na miejscu 8 zł. Myślę, że knajpa prosperuje doskonale.
Wychyliwszy po piwku ruszyliśmy w dalszą drogę. Tu trasa się nieco komplikowała,
bo chcieliśmy unikać dróg głównych. W tym celu trzeba było jechać białymi,
które kluczyły w strasznie chaotyczny sposób. Nieraz trzeba było przedzierać
się przez polne drogi, bo nam się trasa zwyczajnie kończyła. Ale fajnie się
jechało. Wkurzały tylko te postoje, co 10 min żeby sprawdzić mapę. Ale dzięki
temu udało się natknąć na mieścinę o tak śmiesznej nazwie jak Chotel Czerwony
(nie ma tu błędu, dobrze napisałem). Myślę, że nazwa tej mieściny to sprawa dla
Profesora Miodka. Z tego kluczenia po mieścinach wyszło nam przez przypadek, że
dojechaliśmy do drogi głównej, czego nie planowaliśmy. Albert złapał dętkę w
przednim kole, więc była okazja na chwilę popasu na Orlenie: hamburger i piwko.
A i w między czasie jeszcze złapała nas solidna burza, ale na szczęście udało
się znaleźć przystanek i przeczekać, więc nie zmokliśmy tak bardzo. Na tej
stacji zdecydowaliśmy, że trzeba szukać jakiegoś noclegu, bo już było po 19. Spotkaliśmy
też miejscowego pijaczka, który strasznie się jarał naszym pomysłem dojechania
nad morze. Generalnie muszę przyznać, że najfajniejsze w takich rowerowych
wyprawach jest to jak ludzie na ciebie reagują. Jesteś czymś więcej niż
plecakowym turystą. Na stopa to kiedyś chyba każdemu zdarzyło się pojechać, ale
tyle kilometrów rowerem… To wzbudza respekt. Pomocny jest każdy: pijaczyna spod
sklepu, dresiarz, dziadek, babcia. No wszyscy. To mi się podobało, bo dawno w
Polsce nie spotkałem się z takim pozytywnym nastawieniem człowieka do
człowieka. Ale wróćmy do dnia numer jeden. Na stacji zaopatrzyliśmy się w
trunki na wieczór oraz w wodę na butelkowy prysznic. Potem pojechaliśmy w
kierunku miejscowości Kotki i jakoś za tą mieściną zatrzymaliśmy się na przerwę
w okolicy lasu. Bardzo ładnego lasu. Stwierdziliśmy, że miejsce jest w sam raz
na winko. Podczas picia winka zdecydowaliśmy, że rozbijamy obóz. A przy
kolejnym został wyznaczony ochotnik do wyprawy do sklepu po piwo. Potem piwko
zostało wypite i musiałem otwierać wódeczkę „na czarną godzinę”. Tak zleciał nam czas do północy.
Przeprawa przez Wisłę
Wiśnica
W lesie ukryć się najłatwiej
Rano wstajemy sobie spokojnie koło 7.30, poranna ablucja,
coś na ząb i ruszamy. Dosłownie dwa kroki wyszedłem z lasu i rozpętała się
ulewa. Nie ma się gdzie schować, więc jedziemy do następnej wioski. Nie wiem
czy było tam 500 m w każdym razie przyjechałem już nie mając na sobie ani skrawka
suchego materiału. Na szczęście kolejny przystanek uratował nam dupę. Pogoda
strasznie nas wkurzała. Lało, padało, mżyło, lało, mżyło, lało, padało i tak w
kółko. Na szczęście pod nosem mieliśmy sklep. Sklep taki jak to we wioskach zabitych
dechami bywa często u sołtysa w domu. Aby zrobić zakupy należy zapukać w taki
daszek i pani schodzi. W środku asortyment następujący: wino marki „Cavalier”,
piwo marki „Żubr”, oranżada marki „Helena” przyprawy, sól, cukier, jakieś
ciastka i to tyle. Mieliśmy uzasadnione podejrzenie, że coś tam jeszcze spod
lady jest sprzedawane. Coś mocniejszego. Niestety nie udało się tego sprawdzić.
W każdym razie: deszcz nie ustawał a my, co chwila chodziliśmy dokupywać
„Żubra”. Sierdziliśmy na przystanku pijąc ten trunek i obserwowaliśmy życie
wsi. W zasadzie nic się tam nie działo gdyby nie interesanci przychodzący do
sklepu. Koło 13 na szczęście wyszło słońce i pojechaliśmy dalej. Ta jazda to
była taka trochę na raty. Przejechaliśmy może z gadzinę a nastał czas na obiad,
więc zrobiliśmy sobie przerwę na kolejnym przystanku (padać zaczęło). Wieś była
zajebista. Naliczyłem tam 4 zamieszkałe domy w tym jeden sołtysa. Reszta to
opuszczone ruiny. Po obiedzie ruszamy dalej. Kolejne zadupiaste mieściny. Do
jednaj z każdej strony wiodła polna droga. To było coś wyjątkowego i nieczęsto
spotykanego. Dzień zakończyliśmy w okolicach miejscowości Widełki. Najpierw
kilka piwek pod sklepem, potem przejazd na nocleg do pobliskiego lasu. Tam
raczenie się winkiem zostało niestety przerwane przez ulewę. Już w namiotach
dokończyliśmy trunki i poszliśmy spać.
Czemu tu k... nie ma zasięgu?
Lało całą
noc. Rano, gdy budziki zadzwoniły koło 8 lało dalej… Koło 9 na moment przestało
lać (ale dalej padało) myśleliśmy że namioty uda się złożyć ale się nie dało. Zjedliśmy,
więc skromne śniadanie w namiotach i poszliśmy leżakować. Koło 11 zaczęło się
przejaśniać. Na tyle żeby zwinąć manele i wysuszyć trochę namiot na polanie. Suszenie
wydłużyło jednak czas składania obozu i
z lasu wydostaliśmy się pewnie koło 12.30. Znowu pół dnia zmarnowane. Ale potem
pogoda zrobiła się całkiem fajna: nie było gorąco, wiał przyjemny wiatr. No i
dojechaliśmy w Góry Świętokrzyskie, więc widoki były bardzo ładne. Jechaliśmy
do Św. Katarzyny i to chyba był największy podjazd tego wyjazdu. Ale potem był
fajny zjazd trochę utrudniony przez remont drogi, ale i tak jechało się
przyjemnie. W Św. Katarzynie zjedliśmy solidny obiad popity piwkiem i
ruszyliśmy dalej. Kierunek: Skarżysko – Kamienna. Tam spotkaliśmy fajnego
dziadka. Podszedł do nas, zaczął standardową gadkę: skąd, dokąd i takie tam.
Dziadek miał ponad 80 lat, jest fanatykiem rowerów i jeździ sobie tak jak my
tylko w zbożnym celu np. do Częstochowy. Jak tam sobie chce. Wyruszamy ze
Skarżyska i jedziemy w stronę Sołtykowa szukać rezerwatu ze śladami dinozaurów.
Poszukiwania jednak nic nie dają, bo co chwile ktoś mówi nam żeby wracać, więc
tracimy zapał na dinozaury a zyskujemy na zimne piwko. Piwko uskuteczniamy pod
sklepem. Dziewczyny już bardzo nalegają na jakiś nocleg z prysznicem. Zagadują,
więc jakiś miejscowych typków, którzy tłumaczą, że niedaleko w Chlewiskach jest
jakiś zalew i jakieś domki. Oni jadą mniej więcej w tym samym kierunku, co my,
więc zabieramy się z nimi jednak po chwili musimy się rozstać, bo jeden łapie
dętkę i dalej nie pojedzie. Do Chlewisk docieramy koło 21. Załatwiamy nocleg na
polu namiotowym, kąpiemy się długo i intensywnie a następnie przystępujemy do
konsumpcji zakupionego wcześniej wina. Kolega Albert skapitulował tego wieczora
i poszedł spać za to ja z dziewczętami zabraliśmy się za opróżnianie flaszek
przeznaczonych dla naszej czwórki skutkiem, czego udałem się na spoczynek nieco
niepewnym krokiem.
Suszenie namiotów po całonocnej ulewie
Góry Świętokrzyskie
Rano kaca zero. Kolejny prysznic, dosuszenie prania, obfite śniadanie
i ruszamy dalej. Wyjechaliśmy jakoś, po 10 więc też nie za wcześnie. Zaraz w centrum
Chlewisk natknęliśmy się na zabytkową hutę, ale nie zwiedzaliśmy, bo i tak
zmarnowaliśmy rano sporo czasu a pasowałoby coś jednak przejechać. Nie ujechaliśmy
jednak za daleko. Natalia złapała kontuzję kolana. Sporo ją kosztowało
dojechanie do Nowego Miasta nad Pilicą. Twarda to dziewczyna, ale nie ma, co
jechać na siłę. Za nowym miastem zdecydowaliśmy, że kończymy na dziś, damy
nogom odpocząć, zobaczymy, co będzie jutro, może się poprawi. Było godzina
14.30. Zatrzymaliśmy się przy małym wioskowym sklepiku i wypiliśmy wszystkie
piwa Królewskie, jakie mieli na stanie zimne (byliśmy już w mazowieckim, więc
to piwo, dlatego się pojawiło). Potem przenieśliśmy się do kolejnej wioski i zajęliśmy
miejsce na małej polance za przystankiem niedaleko sklepu Groszek. Kilka razy
odwiedzaliśmy ten sklep skutkiem, czego wszyscy porobili się solidnie. Nie będę
wdawał się w szczegółowy opis tej imprezy. Napiszę jednak, że było sporo śmiechu,
dwie efektowne wywrotki oraz mrowisko hehe. W każdym razie dość szybko znaleźliśmy
miejsce na nocleg w pobliskim lesie. Wypiliśmy jeszcze po piwku i poszliśmy
spać.
Rano sytuacja zadziwiająca: kac niewielki, kolano Natalii
wyzdrowiało . Ruszamy w dalszą drogę. Podczas popijawy poprzedniego wieczora (w
sumie to był dzień) padł pomysł pojechania do Żelazowej Woli. Jak wpadliśmy na
ten pomysł to nie napisze, bo by się pewnie Chopin w grobie przewrócił, ale
jednak zdecydowaliśmy, że jedziemy. Nie mieliśmy za wiele do jedzenia, ale na szczęście
natknęliśmy się na mobilny sklep, w którym zrobiliśmy zakupy. Całe szczęście,
bo kolejne wioski to były okropne zadupia, w których nie było absolutnie nic.
Las, pole, wioska, pole, wioska, las. I tak w kółko. Myślę, że to będzie dobre
miejsce na napisania czegoś na temat tej części Polski. Jak będziecie mieć
okazję to proszę nie jedzcie tam. Nie ma tam nic. Lasy niby ładne, ale lasy są wszędzie.
Odjadę sobie 10 km za Rzeszów i też mam las. Taki sam. Te wioski też jakieś
takie nijakie. Każdy dom inny, zbudowany jakoś bez pomysłu. No nie ma to
klimatu, brzydkie te wsie strasznie. A część wyprawy(w sensie do Warszawy) to
było głownie psioczenie na to, że nic tu nie ma. Początkowo miałem sam jechać
na tą wyprawę i boję się, że po 2-3 dniach podróży przez takie rejony chyba bym
zawrócił. Dobrze, że miałem fajną kompanię, bo byłby to chyba najnudniejszy
wyjazd w moim życiu. Ale kończę już narzekać. Będzie trochę prywaty w posumowaniu,
więc na razie nie będę zaśmiecał tematu.
Piwa z dnia poprzedniego dały nam się nieco we znaki, zrobił się solidny
upał, więc to nie był dzień, w którym przejechaliśmy dużo. Na wieczór mieliśmy
tylko kilka piw, z czego większość z dnia poprzedniego. Zaczailiśmy się w
krzakach jakieś 20 km od Żelazowej woli. Albert z Natalią pojechali na pobliską
stację wziąć prysznic. Jednak ten prysznic to była ściema (ludzie to się nie znają),
więc skończyło się na butelkowym prysznicu. Na następny dzień mieliśmy się
rozstawać. Plan był taki, że jedziemy do Żelazowej Woli Albert z Anetą jadą na
wschód do stalicy i do domu a ja z Natalią do Torunia i do domu.
Poranek na łonie natury
Mobilny sklep
Co to była za miejscowość...?
Rano jednak plan upadł, bo stwierdziliśmy, że nie było pożegnalnej
imprezy, więc jedziemy z nimi do Warszawy. Ale najpierw Żelazowa Wola. Co mogę
Wam napisać o tym miejscu. Generalnie nie lubię czegoś takiego. Jest tam na
pewno ładnie. Mamy ładny park i ten sympatyczny domek (dworek), w którym się
Chopin urodził. Za wstęp do parku trzeba jednak zapłacić 7 zł a wersja
zwiedzania z domem to już wydatek 23 zł. Domek mikroskopijny i mało, co w nim
jest. Dworek ten przebudowano i już ni cholery nie wygląda tak jak wtedy, gdy
Chopin się tam urodził. Pamiątek po nim też za wiele nie ma. Tego się można
było spodziewać. Oczywiście psioczyłem solidnie na stratę 23 zł, ale byłem w miejscu
gdzie ten słynny pianista/kompozytor się urodził. Czy jestem przez to
mądrzejszy? Tak. Będę omijał tego typu muzea szerokim łukiem. Po wyjeździe z
Żelazowej Woli zajechaliśmy jeszcze na pizze do miejscowości Kampinos. Pizza
była gigantyczna. Żeby się nie zmarnowała musiałem ją dokończyć na siłę, co
okazało się zajebiście złym pomysłem. Generalnie jestem człowiekiem, co lubi dobrze
zjeść, ale po takim obżarstwie trzeba chwilę poleżakować a nie zapierdalać w 35
stopniowym upale przez 45 km na rowerze. Skutkiem, czego okrutnie było mi
niedobrze. Wypicie zimnej Coli jakoś nie pomogło, więc mordowałem się okrutnie do
samej Warszawy. Wjechaliśmy do stolicy i
zaczęło się zbierać na burzę. Zrobiliśmy jednak przystanek pod jedną z galerii handlowych,
bo dziewczęta stwierdziły, że nie mają, w co się ubrać „na miasto” i
postanowiły zrobić zakupy. Wiadomo: chwile sobie poczekaliśmy z Albertem. Po
zakupach zrobiliśmy ekspresowe zwiedzanie połowy Krakowskiego Przedmieścia i zajechaliśmy
do hostelu. Jak zobaczyłem, że sąsiaduje on z monopolowym 24 to wiedziałem, że
będzie ciężko. Rozładowaliśmy rowery, każdy wziął prysznic, przebraliśmy się w
ciuchy „na miasto” i poszliśmy na piwko. Nie naszliśmy się daleko, bo z ulicy
Kopernika jest moment na Foksal. Tam ulokowaliśmy się w knajpce Kamanda Lwowska
i zamówiliśmy po litrowym piwku „żeby pan kelner do nas za często nie biegał”.
Potem po kolejnym i tak nam zeszło chyba do północy. Potem wizyta w Mc knajpie
i w monopolowym. Zaopatrzenie w solidną baterię trunków wszelakich udaliśmy się
do hostelu gdzie, jak to w hostelu, zapoznaliśmy od razu jakiś Szwedów, Hiszpanów,
Egipcjanina i parę z Brazylii. Generalnie rozmowy były typowo „hostelowe”, ale
my byliśmy sporo zawiedzeni brzydotą Polski centralnej, więc muszę przyznać, że
dyskusje oscylowały wokół tematu: „Czy Polska to ładny kraj?” Generalnie opinie
były takie, że wszyscy byli zdziwieni Polską. Chyba nikt nie użył słowa „zachwycony”,
ale dużo było reakcji tego typu, że spodziewali się syfu i slumsów a tu metropolie
na europejskim poziomie. Ja do Warszawy jeżdżę często, nawet bardzo często i co
do niej bardzo mieszane uczucia. Na plus to to, że jest to miasto, w którym
naprawdę ciężko się nudzić, zawsze się coś dzieje, zawsze można gdzieś wyjść i
to niekoniecznie zawracać dupę barmanowi opowiadając smuty ze swojego życia i
pijąc piwo z sokiem. Co do wyglądu. Warszawa nie jest ładna. Po II Wojnie
Światowej całe miasto odbudowano, ale widać, że robiono to „za komuny”. Stare
Miasto i Trakt Królewski niby ok. Trzymali się jakiegoś planu. No może zamek
stoi tak jakoś dziwnie i wygląda też jakoś nie teges, ale poza tym jest ok.
Natomiast reszta Warszawy zbudowana jest tak jak wszystkie miasta w tym kraju.
Bez ładu i składu (no dobra, oprócz Pragi bo ta jest unikalna). Tu przedwojenna
kamieniczka, tu socrealistyczny klocek, tam centrum handlowe. Wszystko to ma
się jak pięść do nosa i nie wygląda ładnie. Zagraniczni goście też to przyznają,
ale mam wrażenie, że oni do Warszawy jeżdżą raczej ze względu na historie niż
na fakt, że są tam jakieś zabytki typu „wow!” W każdym razie na tego typu
dyskusjach zeszło nam długo. Potem hostelowa ekipa imprezowiczów wybyła na
miasto a nam starczyło jedynie siły żeby skoczyć do monopolowego na dole.
Imprezę skończyliśmy po 4 rano. Dla Alberta i Andzi był to spory kłopot, bo oni
mieli pociąg jakoś po 8, więc zostało im z 3 godziny spania. Ja i Natalia
mogliśmy pospać trochę dłużej, bo wynosić z hostelu mieliśmy się dopiero o 11.
Żelazowa Wola
Rano zostałem przez Alberta i Andzię serdecznie pożegnany i
poszedłem spać dalej. Oni jakimś cudem dotarli na pociąg i wysłali mi smsa, że
już jadą, ale bilet kosztował 83 zło od osoby. Myślałem, że to jakieś żarty. Polski
Bus w najdroższej opcji to 40 zł a Lux Express 59 zł Neobus trochę drożej, ale
to i tak nie 83 zł. W busach to przynajmniej wygodnie i jako takie godziwe
warunki a w PKP… Wiadomo. Ważne, że jedziesz... No i pół ekipy pojechało a pół
zostało. Zebraliśmy się z hostelu jakoś po 11. Wyciągnęliśmy rowery i pojechaliśmy
nad Wisłę. Tam sesja zdjęciowa z syrenką i spadamy ze stolicy. Wyjazd to bajka.
Cały czas trasa wiedzie przy rzece, po ścieżce rowerowej. I po drodze
natknęliśmy się na serwis rowerowy. Rower Natalii wymagał małych reparacji.
Jakieś dwa dni wcześniej okazało się, że ma zepsuty hamulec. Do wymiany były
klocki i linka razem z osłonką. Linkę miałem, ale reszty części nie. Polowa
naprawa polegała na odblokowaniu hamulca (Natalia jakiś czas jechała na
zaciśniętym stąd pewnie problemy z kolanem) i zrobienia z niego czegoś w
rodzaju hamulca ręcznego. Do głębszych napraw jednak niezbędny był serwis,
który akurat trafił się w stolicy. Rowerem po reparacjach wyjechaliśmy ze
stolicy cały czas ścieżką rowerową kierując się na Puławy. Za miastem jednak
ścieżka się skończyła i zaczęła się zwykła droga. Początkowo było ok: ruch spory,
ale pobocze jak dodatkowy pas. Potem pobocze znikło, a za chwile pojawiły się dziurawe
jak durszlak płyty. Ja jeszcze bez amortyzatora. Było ciężko. Dodatkowo jeszcze
kac, wiatr od frontu i upał… Ciężka to była jazda zdecydowanie… Dlatego
zrobiliśmy może z 50 km tego dnia. Ale co muszę napisać: zrobiło się
zdecydowanie ładniej. Tereny nad Wisłą naprawdę malownicze, mieściny też jakieś
takie ładniejsze. Nawet trafiliśmy na zajebisty stary, rozlatujący się wiatrak.
Pod wieczór dojechaliśmy do miejscowości Wilga celem zakupów. Okazało się, że w
mieścinie jest festyn. Po zakupach pojechaliśmy, więc na grillowaną kiełbasę z
ogórkiem małosolnym i piwko. Zbierało się na solidną burzę. W jednym momencie
powiał taki wiatr, że poprzewracało parasole a tacka po kiełbasce z niedojedzonym
keczupem wyładowała na pani obok hehe. Nie moja wina. Stwierdziliśmy, że czas
się zwijać. Wypatrzyłem na mapie, że niedaleko droga bardzo zbliża się do Wisły,
więc liczyłem na fajny nocleg. Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów,
zboczyliśmy w prawo do wioski i zaczęliśmy szukać jakiejś drogi przez pola do
rzeki. Nie było to łatwe. Natalia jeszcze złapała dętkę, więc okazało się, że jednak
gdzieś tu pasowałoby zanocować. Niedaleko miejsca przebicia dętki trafiłem na małą
skarpę a u jej podnóża miejsce dla rybaków. W sam raz na nasz namiot. Szybkie ogarniecie
obozowiska. Cały czas burza gdzieś krążyła. Porządne rozbicie namiotu i naprawa
dętki a potem butelkowy prysznic na łonie natury. Potem winko i spać.
Wyjeżdżamy z Warszawy
Zniszczony wiatrak na trasie na Puławy
Poranek przywitał nas już lepszą pogodą, chmury znikały i przebijało
się niebieskie niebo. Miałem trochę wątpliwości, co do tego miejsca, bo
spodziewałem się wizyty rybaków nad ranem. Nie pomyliłem się, bo nad naszymi
głowami stał samochód, kierowcy co prawda nie było ale mogłem się założyć, że wdział
nasz namiot nad rzeką. Coś mi się zdawało, że poszedł łowić ryby w miejscu
naszego polowego prysznica. Nic sobie z tego jednak nie robiliśmy, obóz został
zwinięty i ruszyliśmy dalej na Puławy. Obawiałem się tej drogi, bo raz, że
nawierzchnia fatalna a dwa, że ruch wczoraj był spory. Za to dziś rano
nawierzchnia zrobiła się idealna a samochodów jak na lekarstwo. Po jakiś 10
kilometrach zatrzymaliśmy się na śniadanie. W sklepie okazało się, że obok we
wsi też był wczoraj festyn i kilku panów przedłużyło sobie imprezę do
poniedziałku rano. Zjedliśmy bułkę z kiełbaską i pojechaliśmy dalej. Droga
naprawdę ładna. Po drodze widzieliśmy skutki nocnej burzy: połamane konary.
Cieszyłem się, że nam się upiekło i nawet kropla deszczu nie spadła w nocy na
nasz namiot… Miło się jechało. Dotarliśmy koło południa do Dęblina. Miasto słynie
z tego, że jest tam szkoła pilotów wojskowych a mało, kto wie, że jest też coś
takiego jak Twierdza Dęblin. Nie wnikaliśmy w zwiedzanie, ale do jednej bramy
dotarliśmy. Całkiem fajne miejsce. Pojechaliśmy dalej w kierunku Puław. Po
drodze nieco nam się zgłodniało i trzeba było się zatrzymać przy sklepie. Sklep
napatoczył się w miejscowości Gołąb. Skręcam do sklepu i patrzę się a tam
strzałka „Muzeum Nietypowych Rowerów”. Coś dla nas! Szybko coś zjedliśmy pod
sklepem w towarzystwie miejscowych wielbicieli piwa harnaś i pomaszerowaliśmy
do muzeum (mieliśmy 10 m przez drogę). Okazało się, że akurat rozpoczął się
pokaz dla jakiegoś małżeństwa. Teraz wypada napisać, co to jest za muzeum. Jak
się można było spodziewać prowadzi je pewien zajawiony dziadek: Pan Józef,
który montuje sobie różne dziwne rowery. Sporo z nich też kupuje a część
dostaje od ludzi. Generalnie nie ma w tym muzeum czegoś takiego jak wystawa.
Pan Józef te rowery prezentuje. Mało tego: my też możemy się przekonać jak się
na takim czy innym rowerze jeździ. Ja np. podjąłem próbę przejażdżki na miniaturowej
replice antycznego roweru z pedałami bezpośrednio na kole. Kierowanie tym to
dramat. Kiedyś te rowery miały po dwa metry czy coś takiego. Nie wyobrażam
siebie upadku z takiego roweru . Śmierć na miejscu. Generalnie eksponatów w
Muzeum jest sporo. Między innymi: angielski rower składany, rower do transportu
mleka (obecnie zwiedzających), plastikowy rower ze Szwecji. Jego konstrukcje
to: kilka rowerów poziomych, rower bez łańcucha, rowery na niesymetrycznych
kołach, różnego rodzaju hulajnogi i takie tam konstrukcje. Ma tego mnóstwo.
Sporo tam jest zwykłego szrotu, ale Pan Józef nadrabia charyzmą. Spędziliśmy tam
chyba ze 3 godziny. Na początku było fajnie, bo byliśmy w czwórkę, ale potem zeszła
się jakaś rodzinka z dziećmi i zaczął się chaos. Generalnie polecam to muzeum.
Coś dziwacznego, coś nowego a przede wszystkim prowadzi je człowiek, który ma
pierdolca na punkcie rowerów, więc dla mnie tym bardziej spoko. Już było koło
15 jak wyjechaliśmy ze wsi Gołąb. Do Kazimierza Dolnego było jeszcze z 26 km,
więc mocniej nacisnęliśmy na pedała, bo umowa była taka, że w Kazimierzu
idziemy na obiad. Przez Puławy przejechaliśmy nawet nie zwalniając i za chwilę
jesteśmy w Kazimierzu. Podoba mi się to miasto. Naprawdę bajkowe. Jedyne, co go
psuje to inwazja turystów z Warszawy a co za tym idzie zalew bazarowego chłamu
wszelkiej maści oraz ceny z kosmosu. Ja mam w Kazimierzu jednak obczajoną dobrą
knajpkę. Nazywa się Bar Pod Bykiem. Sympatyczne miejsce, miła atmosfera, dobre
jedzenie w przyzwoitych cenach. Jak by ktoś się zjawił w Kazimierzu to polecam.
Zjedliśmy po solidnym obiedzie, wypiliśmy po piwku i trzeba było się powoli zbierać,
bo godzina robiła się późna. Musieliśmy wrócić tą samą drogą z 5 km a potem
ujrzeliśmy tabliczkę „Lublin 47”. Blisko. Przejechaliśmy przed obozowiskiem
pewnie z 10 km, bo trzeba było wyjechać ze strefy, w której królują pensjonaty
i agroturystyka. Zupełnie przypadkowo wjechaliśmy w jakąś drogę, która
prowadziła do ruin młyna i sympatycznego jeziorka. Jezioro było jednak bardzo
na widoku oraz stała przed nim tabliczka „teren prywaty”, więc skierowaliśmy
się w polną drogę w przeciwnym kierunku i ulokowaliśmy się za polem porzeczek
blisko rzeki. Rzeka wydawała się czysta, więc postanowiłem zażyć w niej kąpieli.
Natalii na to nie udało mi się namówić. Może i dobrze, bo woda była zimna.
Potem kilka piwek zakupionych w Kazimierzu. Browar Jagiełło wypuścił piwo
Kazimierskie w trzech wariantach: ciemne, jasne i niepasteryzowane. Ciemne jak
dla mnie za słodkie, jasne trochę nijakie za to niepasteryzowane smakowało
naprawdę przyjemnie. Po piwkach i kąpieli czas na odpoczynek.
Poranek nad rzeką
Ładna ta Lubelszczyzna
Dęblin
Muzeum Nietypowych Rowerów
Kazimierz Dolny
Ruiny młyna
Rano jakoś szczególnie nam się nie spieszyło gdyż do celu
mieliśmy niecałe 40 km. Sprawnie złożyliśmy jednak obóz. Chyba nabraliśmy
doświadczenia. W Wąwolnicy zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie a w Nałęczowie
na kawkę. Znaczy ja nie piłem. W Nałęczowie przejechaliśmy się po parku
zdrojowym. Ładne miejsce, ale czuć tam geriatryczny nastrój. Jedna babcia skrytykowała
mnie, że miałem zamiar ją rozjechać. Była daleko i ją doskonale widziałem, więc
nie ma opcji, ale najwyraźniej nie wypiła dziś swoich ziółek na nerwy. Muszę jej,
więc wybaczyć. Z Nałęczowa już droga prosta do Lublina. Jakoś koło 13.30
jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się, że pociąg jakiś się zaraz znajdzie. Nic
bardziej mylnego. Pociąg mieliśmy dopiero o 17.35. Skierowaliśmy się, więc do
lokalu na obiad. Potem kilka piwek w tym samym miejscu (nie mogę znieść PKP na
trzeźwo) i lecimy na pociąg. Nic nie zwiedzaliśmy, bo nam się nie chciało. Poza
tym dworzec jest kawał drogi od centrum a Lublin wydał mi się strasznie
nieprzyjazny dla rowerzysty. Wysokie krawężniki, nierówne chodniki i ścieżek
rowerowych jak na lekarstwo. Kiepsko się jechało przez to miasto. Tak, więc po
spożyciu udaliśmy się na dworzec, zrobiliśmy zakupy piwne i jeszcze zjadłem
zapiekankę (oczywiście nie smakował jak rzeszowska). Okazało się, że nasz pociąg
to szynobus. Jest to pewien problem, bo liczyłem na spokojne wypicie piwka a tu
sprawa się komplikuje, bo w tych nowoczesnych szynobusach w każdym miejscu są
kamery. No nie w każdym hehe. Przelewaliśmy piwo w kiblu do bidonów i spokojne
już sobie je popijaliśmy nie niepokojeni przez nikogo. A i oczywiście do
Rzeszowa dotarliśmy z 45 minutowym opóźnieniem. I na tym w zasadzie zakończyła się nasza
wyprawa. Natalia jeszcze musiała dotrzeć do Nowego Sącza, ale na szczęście połączenia
były dobre i jej się to udało bez problemu.
Ostatnie obozowisko wyjazdu
Park w Nałęczowie
Tradycyjne podsumowanie będzie nieco inne. Nie będę pisał,
dlaczego akurat Polska, jakie są ceny i tak dalej. To jest chyba w miarę jasne.
Postaram się jednak odpowiedzieć na pytanie: urlop w Polsce. Warto? Wiele razy
zastanawiałem się nad tym, co ja bym polecił obcokrajowcowi w naszym kraju. Np.
takiemu człowiekowi, co zwiedził już cały świat, ale w Polsce nie był. Wdział pustynie, piramidy, płynął Amazonką, spotkał niedźwiedzia polarnego.
Co w tej Polsce może takiego człowieka zachwycić? Morze mamy, ale zimne, góry mamy,
ale niskie (jakoś tak dziwne się składa, że większość pasm ma najwyższy szczyt
po drugiej stronie granicy). Co do naszych miast. Jak już pisałem wcześniej:
starówki piękne, ale wystarczy wyjść poza ich obręb i już mamy chaos. Mnie najbardziej
wnerwia to jak cała Polska „obsrana” jest okropnymi reklamami a wjazd do naszej
pięknej stolicy to już mistrzostwo świata w tej niechlubnej dyscyplinie. Turyści
w Polsce najchętniej odwiedzają Kraków i Warszawę. To wiadomo. Kraków lubię,
podoba mi się to miasto, starówka jak starówka, ale Kazimierz ma fajny klimat.
Nie podoba mi się za to Wawel. Widać, że tyle razy go przebudowano, że stracono
już w tym wszystkim zdrowy rozsadek i nasza Katedra Wawelska wygląda jakby ją
ktoś poskładał z 10 różnych kościołów. No nie jest to ładne. To teraz Warszawa.
Dla mnie to jest brzydkie miasto. Ma wielkomiejski klimat, ale nie zachwyca. Widać,
że zostało zniszczone. Generalnie było sporo rozmów na temat polskiej turystyki
na tym wyjeździe i nawet gadaliśmy, że Warszawa byłaby największą atrakcją
turystyczną Europy jakby jej nikt nie odbudował, zostawił te ruiny do zwidzenia,
na pamiątkę. A stalica z powrotem do Krakowa. Generalnie pomysł ciekawy. Ale
się rozpisałem o miastach, ale to chyba w Polsce nie jest najistotniejsze. Piękna
jest przyroda. Szczególnie te miejsca mało popularne: Roztocze, Sudety,
Pieniny. No może nie mało popularne, ale na pewno nie ma tam takich tłumów jak
w Zakopanym. Wielbiciele przyrody akurat znajdą w tym kraju coś dla siebie,
jest gdzie odpocząć, jest co podziwiać. Ale dalej w Polsce brakuje mi takiego
czegoś, co robiłoby piorunujące wrażenie. Coś, do czego ciągną tłumy z całego świata.
Głowiliśmy się też and tym na wyjeździe w zeszłym roku i wymyśliliśmy. Polska
ma takie miejsce, do którego walą tłumy z całego świata. Miejsce, które robi wrażenie.
Szkoda, że to Obóz w Oświęcimiu. Ale jest to fakt. To miejsce to dla
zagranicznego turysty punkt obowiązkowy w zwiedzaniu Polski. Tak jest niestety…
Ale mimo takich wniosków uważam że w Polsce może być ładnie. Tereny przygraniczne
są naprawdę atrakcyjne, wschód Polski też ciekawy, Dolny Śląsk też bardzo
polecam. Jak ominiemy z daleka wszelkie skupiska turystyczne to na pewno
wypoczniemy i będziemy zadowoleni. Radzę jednak omijać centralną Polskę, bo na
podstawie doświadczeń tego wyjazdu muszę napisać, że nic tam niema ciekawego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz