wtorek, 14 października 2014

Maroko dla każdego



Wyjazd do Maroko planowałem od bardzo dawna, jednak nikt nie chciał ze mną jechać… W końcu się udało. Emilii i Tomka nie musiałem za długo namawiać, bilety kupiliśmy błyskawicznie i pozostało jedynie odliczać czas do 16 września roku 2014. Bilety może nie były najtańsze, bo jednak 520 zł w obie strony (razem z Polskimi Busami) nie jest ceną pokazywaną na Fly4free. Ponieważ moi kompani mieszkają w Londynie to logistyka całego przedsięwzięcia była nieco bardziej skomplikowana, więc z tej perspektywy cena jest naprawdę dobra. 15 września w nocy wyruszyłem do Warszawy, bo na następny dzień już o 10 samolot z Modlina miał zabrać mnie do Brukseli. To miasto jest bardzo częstą przesiadką w podróży do Maroka. Ja byłem w Belgii po raz pierwszy, więc postanowiłem poświęcić pół dnia żeby zwiedzić stolicę tego ciekawego kraju. Dojazd z lotniska Charleroi jest bardzo drogi, ale mamy kilka jego wariantów. Pierwsza opcja to autobus bezpośrednio z lotniska za 17 euro, druga możliwość to zestaw: autobus + pociąg za 14 euro. Bilety na ten pierwszy kupujemy przez Internet albo po wyjściu z terminala w budce na prawo za frytkami. Po bilety na ten drugi środek transportu trzeba się pofatygować nieco dalej. Gdy wychodzimy z terminala skręcamy w lewo a następnie idziemy cały czas prosto do automatów biletowych. Ja wybrałem oczywiście opcję numer dwa, bo daje to łączną oszczędność 6 euro. Jednak było to i tak dużo, choć podróż odbywała się w naprawdę komfortowych warunkach. Koleje belgijskie to nie PKP hehe. W Brukseli wysiadłem na dworcu „Centrum”. Midi to główny dworzec, lecz mi z „Centrum” było znacznie bliżej do miejsca, gdzie o 16 przyjeżdżał Mega Bus z moimi kompanami. Z racji faktu, że do spotkania miałem jeszcze dobre dwie godziny ruszyłem na spacer, zrobiłem zakupy, przepakowałem bagaż. O 16 nastąpiło spotkanie i już we trójkę udaliśmy się na podbój starego miasta. Bruksela jest bardzo ładna, chociaż w zasadzie nic nie wyróżnia jej jakoś szczególnie. Klimatyczne knajpki, wąskie uliczki, zabytkowe kościoły i bardzo ładny rynek to atuty wielu miast Europy. Mamy też tradycyjne belgijskie frytki, które są w zasadzie zwykłymi frytkami podawanymi z ekstremalnie tłustym majonezem. Mamy gofry o tysiącu smaków, które kuszą łasuchów na każdym kroku. I mamy piwo… Belgijski złocisty trunek słynny jest na całym świecie. Piwa belgijskie są naprawdę wyśmienite i co ciekawe ich cena nie jest najgorsza. 2 euro za 0,33 takiego pysznego piwa to naprawdę niewiele. W sklepie piwko tej samej pojemności kosztuje około 1 euro. Wypiliśmy dwa piwka, zjedliśmy frytki i trzeba było wracać na lotnisko. Musieliśmy zdążyć na ostatni autobus linii „A” który odjeżdża z okolic dworca kolejowego o 22.25. Na lotnisku byliśmy przed 23. Mieliśmy kilka piwek, więc poszliśmy przez piętrowy parking na niewielką łączkę gdzie raczyliśmy się złocistym napojem. Okazało się, że piwa są dużo mocniejsze niż nasze, gdy budzik dzwonił o 5 rano ciężko było wstać.







 Ekspresowe zwiedzanie Brukseli

Poranek przyniósł lekkiego kaca, ale odprawa i cały ceregiel lotniskowy szybko go przegnały. Wylot o 7.15, około 3 godziny lotu i nasz Boeing 737 ląduje na marokańskiej ziemi. Na miejscu oczywiście już rozpoczynają się te charakterystyczne dla krajów arabskich „klimaty”. Zaraz znalazła się taksówka do centrum. Ja jednak postanowiłem skorzystać z miejskiego autobusu nr. 16, który kosztuje 4 dirhamy. Dirham to waluta z łatwym przelicznikiem 100 MAD to mniej więcej 10 euro. Potem ceny będę podawał w miejscowej walucie, więc warto zapamiętać sobie ten przelicznik. Dodatkowa ciekawostka związana z tą walutą: dirham nie może opuszczać Maroko. Jest kategoryczny zakaz wywozu pieniędzy. Kilka można mieć na pamiątkę, ale wywożenie większej sumy to przestępstwo. Ma to swoje korzyści, bo waluta jest niesamowicie stabilna. Wszędzie wymienimy ją po tym samym, stałym kursie. Nawet na lotnisku kurs jest identyczny jak w każdym innym legalnym punkcie wymiany w Maroko. Dojechaliśmy do nowego miasta przed południem, stamtąd poszliśmy łapać kolejnego busa do Mediny. A w zadzie pod słynną niebieską bramę Bab Bu Dżalud (jak pytacie o drogę to trzeba powiedzieć to po francusku, bo inaczej nie rozumieją). Dlaczego tam? Nie miałem zaklepanego żadnego noclegu a pod tą bramą najłatwiej znaleźć tani hotel. I tak też się stało. Jeszcze dobrze nie wysiadłem z autobusu a już znalazł się jakiś cwaniaczek, który zaczął nam oferować hotel. Planu żadnego nie miałem, więc czemu nie skorzystać. Gość zaprowadził nas do prywatnego mieszkania, pokazał przyjemny pokój i taras. Warunki mi odpowiadały, więc przystąpiliśmy do negocjacji, dzięki którym z 300 MAD za dzień za 3 osobowy pokój, zrobiło się 300 MAD za dwa dni, ale musiałem dwa razy udawać, że wychodzę. To targowanie się, to złożony proceder. Człowiek musi to robić na każdym kroku, inaczej za wszystko trzeba by przepłacić, co najmniej dwa razy. Poza tym Arabowie nie szanują ludzi, którzy nie negocjują cen. Dlatego gdy zapłacimy za cokolwiek podaną cenę bez negocjacji, na pewno jesteśmy wyśmiewani i wyzywani od frajerów. Oczywiście, gdy już skończymy zakupy. Wyjątkiem są restauracje z cenami w menu, (choć nie do końca to prawda, ale o tym potem) i supermarkety. W innych sklepach cena jest płynna. Np. kupuje Coca Cole, gość woła 12 MAD a ja mówię, że za rogiem jest po 8 i wychodzę. Gość goni mnie z butelką w ręce i krzyczy, że teraz kosztuje 8 MAD. Może wydawać się to nieco frustrujące, ale jak człowiek się wprawi to daje to sporą satysfakcję. W Europie ceny nie podlegają dyskusji a tu możesz sobie wymyślić cenę, która ci odpowiada (oczywiście zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku) i targować się do momentu aż ją osiągniesz. Wiadomo, że i tak po negocjacjach zapłacisz 2 razy tyle, co miejscowi, ale satysfakcja jest spora hehe. Po szybkim ogarnięciu się ruszamy w Medinę. Medina to takie ich stare miasto z budynkami mającymi nawet 1200 lat. Niesamowity labirynt. Miałem wydrukowaną mapę Mediny, ale niewiele ona dała. Niewiarygodna gmatwanina małych uliczek doprowadził nas najpierw do placu Serafinów, potem do rzeki, a następnie na główny plac Mediny. Tak zatrzymaliśmy się na pierwszą miętową herbatę. Zaraz pojawił się też miejscowy przewodnik. Z początku gadka była o jakiejś knajpie jego rodziny, do której nas zaprowadzi. Po drodze zorientowałem się, że gość jednak nas oprowadza.  Nie spławiłem go, bo pokazał nam jak mniej więcej się w tej Medinie odnaleźć, zaprowadził nas do kilku miejsc, do których na pewno sami byśmy nie trafili. Pokazał nam widok z góry na miasto i oczywiści zaciągnął do rzeczonej restauracji. Okazało się, że ta Medina wcale nie jest taka skomplikowana jak nam się wydawało. Są tam dwie główne ulice, nieco szersze i bardziej zatłoczone niż pozostałe. Są też strzałki kierujące na główny plac lub do najbliższej bramy. Teraz sprawa była prosta: jak chciałem wrócić do hotelu to szedłem pod górę dopóki nie trafiłem na drogowskaz na niebieską bramę. Ziomek spędził z nami ponad 3 godziny. Obawiałem się o cenę tej usługi. Na szczęście zawołał jedynie 100 MAD od naszej trójki. Równie dobrze mógł powiedzieć 100 od głowy, dlatego nie targowałem się zbyt wytrwale, ale mimo wszystko gość się mnie zapytał czy mam berberyjskie korzenie. Super, znaczy trening z targowania się w Egipcie się przydał i w Marko już mam sporego skilla hehe. Potem do hotelu i spać… Miałem zarwane dwie noce, więc spałem twardo i nawet muezin nawołujący bladym świtem na modlitwę nie był w stanie mnie obudzić.


                                                                                    Autobus z lotniska









 Pierwsze próby zapoznania się z labiryntem mediny 

Dzień drugi to już samodzielne zwiedzanie Mediny. Wczorajszy przewodnik bardzo upierał się żebyśmy z rana poszli na ciąg dalszy wycieczki. Ponoć już zupełnie za darmo. Idziemy sobie przez Medinę i koko spotykamy? Oczywiście naszego przewodnika. Myślę sobie: „Ja pie…dole. Pól miliona mieszkańców i akurat on…”, ale gość okazał się w porządku a ja się myliłem. Zaprowadził nas zupełnie za darmo do słynnych garbarni, potem się pożegnał i sobie poszedł. Niestety w garbarniach nie trafiliśmy na te bajeczne kolory kadzi do barwienia skóry. Taras widokowy za darmo, ale żeby doń trafić i z niego zejść należy przejść przez sklep z wyrobami skórzanymi w cenach „dla frajerów”. My wmieszaliśmy się w tłum Japończyków i uciekliśmy bocznym wyjściem. Kolejna część dnia to kolejne miętowe herbaty i włócznie się po Medinie. Medina jest jak wielki bazar, w którym znajdziesz wszystko od Chińskich podróbek po ręcznej roboty naczynia. Niesamowicie gwarne miejsce, mnóstwo ludzi i osłów przeciska się tymi wąskimi uliczkami. Choć muszę przyznać, że Medina w Fezie jest znacznie bardziej przyjazna niż Chan al-Chalili w Kairze. Przede wszystkim naciągacze nie zmuszają cię do kupna rzeczy, których nie potrzebujesz, więc spacery są bardzo przyjemne i mniej stresujące hehe. Koło naszego hotelu było też przyjemne miejsce ze zbiorem kilku knajpek, w którym postanowiliśmy popróbować miejscowych specjałów. Jeden gość ujął nas swoim zapałem i strategią biznesową. Najpierw dał nam menu z wysokimi cenami a gdy zobaczył nasze kwaśne miny wręczył nam inne z cenami zmniejszonymi o połowę. Jedzenie w stylu ulicznych knajpek: stół na ulicy i warunki, z którymi polski sanepid na pewno zacięcie by wałczył. Lecz jedzenie znakomite. Tajin to nazwa regionalnej marokańskiej potrawy i jednocześnie naczynia do jej przygotowania. Czym jest tajin? To w zasadzie mix warzywny, coś jak nasze leczo z tym, że warzywa są grubo krojone, zatopione w aromatycznych przyprawach (sporo curry) i podawane z tradycyjnymi chlebkami. Danie może być też zmodyfikowanie mięsem lub rybą. Wersji jest tysiące. Ja nawet znalazłem wersję w puszce z kawałkami makreli. Smakowała całkiem dobrze. Kolejne danie główne to kuskus serwowany podobnie jak tajin: na wszystkie możliwe sposoby. Ja wziąłem tajin wegetariański. Po nieprzyjemnych przygodach w Egipcie, gdy jestem w kraju, który nie zna instytucji sanepidu staje się zatwardziałym jaroszem hehe. Nie do końca była to prawda, bo raz skusiłem się na coś w rodzaju szarlotki z kurczakiem, spróbowałem kawałek i stwierdziłem, że to nie mój smak. Połączenie placka, cynamonu, cukru pudru, curry i kurczaka to coś zbyt dziwnego. Kolejne danie tej kuchni to zupa harira z mięsa (albo i bez mięsa) grochu i warzyw. Smaczna, pożywna i ekstremalnie tania. Cena powinna wynosić między 3 a 7 MAD. Jak płacisz 10 to musisz bardzo lubić sprzedawcę a jak więcej to jesteś zwykły frajer hehe. I to w zasadzie tyle o ichniejszej kuchni. Ja byłem zachwycony tajinem. Smaczna, sycąca potrawa, która wystarcza na cały dzień. Cena max 25 MAD! Za więcej nie kupujcie! Są knajpy, co zdzierają nawet 120 MAD. Nawet jak traficie tam przypadkowo, grzecznie podziękujcie i uciekajcie. To są miejsca, które wysysają pieniądze z bogatych Niemców hehe. Rozpisałem się o tym jedzeniu, ale kuchnia ważna rzecz, bo jeść coś trzeba. Wrócę jednak do zwiedzania. Po obiedzie kolejny, nocny obchód Mediny, chwile relaksu na tarasie i spać.













Klimaty mediny
 
Dzień trzeci był dla nas kolejnym wielkim wyzwaniem. Trzeba było pożyczyć samochód.
Zdecydowaliśmy, że taka forma zwiedzania kraju jest najlepsza. Maroko jest naprawdę duże a komunikacja międzymiastowa jest dobrze zorganizowana, ale wiadomo jak to jest w krajach arabskich… Bajzel jest hehe. Strasznie dużo czasu traci się na dotarcie z punktu „A” do punktu „B”. samochód daje wolność, oszczędza mnóstwo czasu i pieniędzy. Proces poszukiwania zaczęliśmy od niebieskiej bramy. Zaraz znalazł się „my friend”, który znał kogoś, który znał kogoś, kto wynajmuje samochody. Na początku oczywiście chcieli nam wcisnąć „limuzynę” z osobistym kierowcą. „I will make you a good price my friend”…  Jasne… Dzień wcześniej rozeznaliśmy się w cenach w centrum. Ja miałem w głowie sumę, którą mogę zapłacić pozostało jedynie ją wynegocjować. Nasz „kierowca limuzyny” też oczywiście ma kolegę, który samochody wynajmuje. Negocjacje przez telefon były ostre, potem jeszcze podjęto próbę wyciągnięcia od nas 100MAD za telefon (haha dobry żart) a skończyło się na tym, że wynegocjowane za 300 MAD za dzień Renault Clio przyjechało po nas na miejsce. Lubię takie biznesy hehe. Może w korporacji byłoby taniej, ale oni wymagają karty kredytowej, której żadne z nas nie miało. Chwila formalności w biurze (trzeba tylko wypełnić formularz, zapłacić z góry i zostawić jeden dowód osobisty) i jedziemy. Obawiałem się nieco ruchu ulicznego w Maroko. Po tej anarchii na drogach, jaką widziałem w Egipcie byłem w ciężkim szoku, że w Maroko respektuje się sygnalizację świetlną hehe. Na ulicach jest tłoczno, trzeba uważać na osły, tuk tuki, traktory i pieszych, ale w zasadzie jest kultura. Trzeba tylko przywyknąć do trzech rzeczy. Po pierwsze: najważniejszym urządzeniem w samochodzie jest klakson. Po drugie: jak nie wymusisz pierwszeństwa to nigdzie nie zajedziesz. Po trzecie: mniejszy ustępuje większemu. To tyle. Choć powtórzę po raz kolejny. Maroko to bajka dla kierowców w porównaniu z Egiptem. Wyjazd z miasta przyjemny, przedmieścia zadbane a potem to już widoki… Jeszcze tylko nadmienię o jednym. Jak przejeżdżacie przez centrum to radzę zamykać okna. Na każdym większym skrzyżowaniu stoi grupka bardzo czarnoskórych młodzieńców w eleganckich podróbkach adidasa. Twierdząc, że nie mają, co jeść żebrzą, gdy zapali się czerwone światło. Nie wiem jak to jest. Arabowie jakoś sobie radzą z biedą. Nawet najuboższy człowiek kupi kilka paczek papierosów albo chusteczki higieniczne i będzie je sprzedawał zarabiając grosze (dosłownie). Natomiast ci napływowi mieszkańcy Maroka jakoś brzydzą się pracą… Wróćmy jednak do pięknych krajobrazów. Poza Fezem już pustka, pojedyncze wioski a w nich po kilka domów, piękne jeziora, wzniesienia, (bo jeszcze nie góry) i już taki bardziej swojski klimat. Tego dnia planowaliśmy dojechać do miasta Szafszawan (po francusku Chefchaouen). I udało nam się. Po drodze jeszcze zobaczyliśmy dwa malownicze jeziora i pod wieczór dotarliśmy do miasta. Najpierw fotki pięknej panoramy potem włóczenie się po uliczkach. Z całą mocą polecam wam to miasto. Zupełnie inna atmosfera, mniej turystów, więcej przestrzeni. Wszystko o połowę tańsze niż w Fezie. Jeśli ktoś planuje zakupy to tylko tam. Emilia planowała zakupy. Idąc uliczką koło godziny 22 zostaliśmy zaczepieni przez przemiłego człowieka, który od razu powiedział, że ma sklep z dywanami, ale tylko chce żebyśmy zrobili zdjęcie wejścia. Oczywiście jak chcemy to zaprasza na herbatę. Pomyśleliśmy, że jak mamy zrobić zakupy to tylko tu i zgodziliśmy się. W środku herbata, przeglądanie całego sklepu w poszukiwaniu odpowiedniego wzoru, poczęstunek kolejnym Marokańskim przysmakiem i dobicie targu. Przyznam szczerze, że sam byłem w ciężkim szoku jak gość sprzedał Emilii ogromny, ręcznie robiony koc o pięknych zdobieniach i misternie tkaną chustę za 250 MAD. I tak na 100% było to przepłacone, ale jestem w stanie się założyć, że w Fezie cena końcowa wynosiłaby 500 MAD a w Marrakeszu to wole nie myśleć. Podziękowaliśmy za gościnę i z trudem opuściliśmy sklepik. Bardzo miły człowiek. Co do Arabów to moje zdanie jest następujące: 100% to niesamowicie mili ludzie z tym, że 70% jest miła i chce twoich pieniędzy a 30% po prostu jest ekstremalnie miła. Lubię trafiać na kogoś z tych 30%. Ten gość właśnie taki był. Przechadzając się po starym mieście na pewno wpadniecie na jego sklepik. Jak powiece, że jesteście Polakami on zapyta was o cytrynową wódkę. Wtedy macie pewność, że jesteście w dobrym miejscu hehe. Długi to był dzień, więc około północy odjechaliśmy kilka kilometrów od miasta i tam spędziliśmy noc w samochodzie.

 W poszukiwaniu samochodu 

 To zdjęcie mówi bardzo wiele



 Gdzieś na marokańskich bezdrożach 
 Panorama Szafszawan

 Zakupy u sympatycznego sprzedawcy 
 Ślimaki na sztuki 
 Nocleg w pobliżu miasta  
 
Rano znowu do centrum, bo parzcież nie przepuszczę okazji do robienia zdjęć w tak bajkowym otoczeniu. Emilia wystroiła się jak modelka a ja uzbrojony w wielkiej mocy obiektyw ruszyłem tworzyć sztukę hehe. Pogoda była wyśmienita, więc i zdjęcia wyszły bajkowe. Po południu już ostatecznie opuściliśmy Szafszawan, naszym celem był ocean! Pogoda się trochę popsuła i gdy dotarliśmy na wybrzeże, do miejscowości Mehdya o kąpieli nie było mowy. Gęste chmury i silny wiatr nie zachęcały do ubrania stroju kąpielowego, więc popołudnie spędziliśmy w knajpce przy „marokańskim whiskey” (jasne, że to herbata z miętą) analizując przewodnik w poszukiwaniu kolejnych punktów programu wycieczki. Pierwotny plan zakładał leżenie i nic nie robienie na plaży przez około dwa dni. Jednak ze względu na pogodę ustaliliśmy, że dzień następny spędzimy w stolicy Maroka: Rabacie. Po zachodzie słońca i kolejnych „sweet fociach” ruszyliśmy na nocleg. Po przejechaniu około 30 km zatrzymaliśmy się w niewielkim lasku. Ciekawi was pewnie jak ze spaniem na dziko? Nie ma żadnego problemu. Nikt się nie czepia, choć zdarzały się pobudki, bo ktoś np. jechał traktorem w pole. Trzeba odjechać tylko, od większych skupisk ludzkich możliwie najdalej. Arabowie nie piją, więc nie włóczą się po nocach na rauszu i jest spokój.









 Sesja zdjęciowa w Szafszawan

 Przejazd nad morze i obiadokolacja na plaży 
 Marokańskie whiskey


Całą noc była ulewa. Rano, co prawda nie padało, ale było chłodno i pogoda dalej nie zachęcała do eksponowania ciała na plaży. Jedziemy, zatem do Rabatu. W tych miastach, oprócz starych Medin w zasadzie nic nie było do zwiedzania toteż od razu uderzyliśmy na stare miasto. Medina piękna, otoczona starożytnym murem bardzo ładnie położona. W środku jak zwykle gwarno. Tym razem ja robiłem zakupy. Mam przyjaciółkę, panią doktor paleontologii, pasjonatkę trylobitów. Dla niewtajemniczonych napiszę, że to stworzenie żyło bardzo, bardzo, bardzo dawno temu w oceanie… Maroko słynie na cały świat ze swoich doskonale zachowanych skamielin. W tym i trylobitów. Można je kupić wszędzie a ich kształty i doskonale zachowane szczególny zapierają dech. Ja właśnie jednego takiego postanowiłem nabyć w Rabacie. Był taki ładny i taki niedrogi, że nawet się nie targowałem (frajer, frajer hehe). Potem smakołyki. Rabat słynie ze słodyczy, które maja w sobie tyle cukru, że zęby mogą rozboleć. W Rabacie trafiliśmy też na stoisko
gościa, który wyciskał soki z pomarańczy i na kolejnego, który piekł dziwaczne racuchy z ziemniakami w środku. Wszytko pyszne hehe. Potem spacer na wybrzeże, zdjęcia i do samochodu. Pojechaliśmy na nocleg do odległego o jakieś 30 km lasu eukaliptusowego. Fajne miejsce, żywej duszy, cisza i spokój. 

Świeże, prosto z oceanu 





Cuda mediny w Rabacie

 Mury mediny

Wybrzeże  
Na następny dzień w końcu słońce i ciepło!!  Ile fabryka dała jedziemy na plaże. Wybraliśmy miejsce między  Kenitrą a Sale. Plage des Nations. Słońce świeci. Ocean ciepły. Ocean ma wielkie fale a fale to zabawa. Jeszcze z wodoodpornym aparatem to już całkiem kosmos, cały dzień zabawy. Okazało się, że słońce prażyło mocniej niż ktokolwiek się spodziewał i już po południu pojawiły się skutki uboczne. Ja to jakoś przetrwałem, bo już słońca w tym roku trochę na rowerach doświadczyłem, ale moi kompani ciężko przeżyli taką dawkę promieniowania hehe. Udało nam się jednak po południu dojechać do Meknes. Tam krótkie zwiedzanie i jedziemy w kierunku Fezu, bo na dzień następny trzeba oddać samochód. Noc była ciężka hehe. 








 Plage des Nations


 Meknes

Rano też nie było lepiej, bo moi towarzysze byli cali pokryci różową „opalenizną”. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie do Fezu. Ja błyskawicznie znalazłem hotel w dobrej cenie. Zostawiliśmy bagaże i odpoczywającą Emilię. Z Tomkiem pojechaliśmy oddać samochód. Plan był taki, że zostajemy w Fezie jedną noc i rano jedziemy do Marrakeszu. Przed oddaniem samochodu pojechaliśmy na dworzec i okazało się, że bilet kosztuje prawie 200 MAD. Szybka kalkulacja podpowiedział nam, że może wzięcie jeszcze na parę dni samochodu nie jest głupim pomysłem. Chcieliśmy tylko coś z silnikiem Diesla, bo nasze Clio ekstremalnie dużo benzyny spalało. W biurze okazało się, że nie ma problemu. Zaproponowali nam Peugeot albo Dacie, ale już 100 MAD za dzień drożej… Szybka kalkulacja, zgadzamy się na cenę i umawiamy na następny dzień. To był doskonały pomysł, bo oszczędziliśmy jeszcze więcej czasu i pieniędzy. Resztę dnia spędziliśmy na relaksie i smarowaniu poparzonej skóry kremem. Gdy Tomek poszedł do apteki po krem na oparzenia nie mógł się dogadać po angielsku (pani tylko po francusku), więc pokazał jej oparzone plecy. Aptekarka wydała z siebie krótkie „ojojoj” czy coś takiego i podała maść. Ponoć jej mina była bezcenna, gdy za 2 godziny Tomek poszedł po kolejną hehe. Odwiedziliśmy też naszego ulubionego mistrza tajin i spotkaliśmy Polkę, która postanowiła samotnie zwiedzić Maroko. Z racji faktu, że ona dopiero przyleciała daliśmy jej kilka rad, poleciliśmy harirę i po dwóch kolejkach „marokańskich whiskey” powiedzieliśmy sobie „do zobaczenia”.



 Zmiana samochodu i jedziemy dalej 


Nocleg w „domowych” warunkach zregenerował nasze siły i na dzień następny znowu powróciliśmy do aktywnego zwiedzania. Jedziemy taksówką do firmy z samochodami. Pożyczamy Peugeota 301 i ruszamy. Azymut: Marrakesz. Do Marrakeszu jest z Fezu ponad 500 km a nam się zasadniczo nie śpieszyło. Z pomocą przewodnika szukaliśmy kolejnych atrakcji. Pierwsza trafiła się już za miejscowością Azrou. Nie pamiętam nazwy wioski, ale każdy przewodnik was zaprowadzi na miejsce. Do rezerwatu małp z centralnym placem i ogromnym uschniętym drzewem. Atrakcja oczywiście niemała. Małpy biegają po całym terenie. Jak nietrudno zgadnąć kilku „my friendów” oferuje pamiątki i usługi przewodnickie. Jeden „my friend” trudni się sprzedażą orzeszków dla małp. Zabawa z nimi była przednia, przyniosła mnóstwo radości i jeszcze więcej fajnych zdjęć. Po około godzinie ruszyliśmy jednak dalej, bo droga daleka. Trasa zaczęła być coraz bardziej widowiskowa. Gdy już się ściemniło wjeżdżaliśmy pod ograną górę, na której zanocowaliśmy w przydrożnych krzakach.






 Małpi rezerwat

Dzień kolejny (chyba ósmy) przyniósł nam niesamowite widoki. Wjechaliśmy już w poważne góry. Śniadanie z widokiem na tamę i jezioro, w postaci słynnych okrągłych chlebków, tuńczyka, pomidora i oliwek oraz nieodłącznej Coca Coli- było czymś wyjątkowym. W tym dniu pierwszym punktem programu zwiedzania był wodospad Ouzoud. Niełatwo tam trafić, ale zdecydowanie warto się postarać. Wyśmienity teren na relaks, mało naciągaczy, piękne trasy widokowe zachęcają do spędzenia tam całego dnia. Bardzo przyjemne miejsce, ożywcza bryza. Mi się bardzo podobało, bo wodospad robił naprawdę duże wrażenie. Szkoda, że było pod słońce i zdjęcia nie wyszły takie jakbym chciał. Poznaliśmy też człowieka, który mieszka w Merzoudze, (do której się wybieramy) i zajmuje się organizowaniem wycieczek. To pozwoliło zorientować nam się nieco w cenie naszego głównego punktu programu, czyli jazdy na wielbłądach przez pustynie. Gość bardzo dobrze mówił po angielsku, co ułatwiało komunikację. Warto w tym miejscu napisać coś na temat języka. Arabski to wiadomo: niełatwa sprawa, ale parę słówek warto znać. „La” (nie) czy „shukran”(dziękuję) ułatwiają walkę z naciągaczami, bo udowadniamy im, że nie jesteśmy takimi głąbami, za jakich nas mają hehe. Poza tym rządzi francuski. To drugi język Maroka i zna go prawie każdy. Bez jego znajomości jest ciężko, ale oczywiście angielski pomaga. Można się dogadać, ale idzie to opornie i nieraz prowadzi do nieporozumień. Ale wróćmy do zwiedzania. Wodospad zrobił na nas wielkie wrażenia, lecz przed nami była kolejna ciekawostka, czli Imi-n-Ifri. Jest to jaskinia czy bardziej skalny most imponujących rozmiarów. Nie jest to znana atrakcja, więc tłumów nie uświadczymy. Tam też można chwilę pospacerować, ale wewnątrz jaskini strasznie śmierdzi ptasią kupą i nad głową wisi nieustanna groźba bombardowania hehe. Chwilę połaziliśmy po okolicy i dalej do samochodu, bo dziś musimy być w Marrakeszu. Od razu napisze, że nie polecam tego miasta. Fez w porównaniu z nim to oaza spokoju. Niesamowita ilość turystów wymieszana ze sprzedawcami „świeżych” soków, zaklinaczami węży i tonami chińszczyzny. Ceny zawrotne jak na Maroko. Mi się nie podobało. Dwugodzinny spacer utwierdził nas w przekonaniu, że musimy z tego miasta jak najszybciej uciekać. Miałem dość tego zgiełku po paru dniach spokoju hehe. I tak też zrobiliśmy. Opuściliśmy Marrakesz, czym prędzej. Straszne miasto. Przed nami nasz główny cel: Merzouga, ale do niej jeszcze ponad 600 km. Około 50 km za miastem, już w wysokich górach, zatrzymaliśmy się na nocleg, kolację i browarka. Tu warto wspomnieć, że przez cały pobyt w Maroko wypiłem jedno małe piwko. W specjalnym sklepie, jedynym w Fezie, kupiłem trzy lokalne piwa. Jak nietrudno zgadnąć piwa były wstrętne hehe. Brak alkoholu ma swoje zalety: nie marnuje się czasu na bzdury, człowiek jest wypoczęty i zadowolony cały czas. 



Wodospad Ouzoud


Jaskinia Imi-n-Ifri
 



 Marrakesz

Dzień dziewiąty przyniósł nam kolejne wrażenia. Niesamowita trasa przez góry Atlas. Bajeczne wręcz widoki. Pustynia, ośnieżone szczyty.Wyjechaliśmy samochodem na wysokość ponad 2130 m n.p.m.
To była trasa! Co chwilę przerwa na zdjęcia, ciągle widzimy coś nowego, co zapiera dech. Ten dzień był wyjątkowy, bo według wieczornych obliczeń przemieściliśmy się jedynie 100 km hehe. Ale widoki bajka. Tego dnia mieliśmy dwa główne punkty programu: wąwozy Dades i Todra. Ten pierwszy jest bardzo znany, ale drugi już trochę mniej. Na trasie najpierw był Dades, więc do niego się udaliśmy. Już sama droga wiodąca do kanionu była bardzo interesująca. Klimatyczne wioski mające, ze względu na budulec, kolor otaczających je gór. Niesamowite i wręcz nienaturalne formacje skalne sprawiały, że co chwile trzeba było zatrzymywać samochód i zarządzać minutę dla fotografa hehe. Sam kanion też ciekawy: najpierw bardzo stromy podjazd a potem niesamowity widok do wnętrza kanionu. Coś wspaniałego. Na górze musieliśmy jednak zasięgnąć rady, co do dalszej trasy. Na mapie oznaczenia dróg były dla nas nie do końca jasne (jak można robić mapę bez legendy!!). Miejscowi szybko nam wytłumaczyli: czerwona to autostrada, żółta- droga szybkiego ruchu, brązowa to zwykła droga (to było oczywiste) biała jest okresowo nieprzejezdna (czytaj: na wiosnę) a fioletowa… „Only 4 x 4 my friend” hehe. Wyszło na to, że fioletową nie przejedzmy i trzeba było wracać 30 km do głównej drogi, potem kolejne 30 km i skręt na kolejny kanion. Todra nam się podobała bardziej. Przede wszystkim trasa prowadzi dnem kanionu a widoki zapierają dech. Potem wyjazd z kanionu i niesamowita skalista przestrzeń rozciągająca się przed naszymi oczami. Przerwa na zdjęcia była obowiązkowa, ale jak zwykle znikąd pojawił się jakiś miejscowy. Nie chciało mi się z nim gadać, ponieważ rozpoczął od standardowych gadek świadczących o tym, że bardzo się ciszy, że spotkał nasze pieniądze. Siedzę w samochodzie i czyszczę obiektyw, gdy nagle temat rozmowy się zmienił. Gość zaczyna nam opowiadać o jakieś niesamowicie malowniczej trasie, którą będziemy mogli zobaczyć, gdy pojedziemy prosto. Z mapy nie wynikało jednoznacznie czy przejazd się uda czy nie a z racji czasu, który mijał nam nieubłaganie mieliśmy wracać tą samą drogą. Gość jednak nie odpuszcza i zarzeka się na matkę, babkę i stryjka, że przejdziemy naszym samochodem. Ryzyko jest, ale się zgadzamy. Oczywiście zaraz pojawiła się cena za usługę doradczą hehe. Zupełnie przypadkowo okazało się, że gość mieszka 14 km dalej w następnej wiosce i poprosił nas o podwiezienie. Dobra niech jedzie. Mimo, że w samochodzie napomknął, że jego rodzina ma niewielki hotel to nie cisnął za bardzo na skorzystanie z jego usług. Najlepsze jest to, że koleś miał rację! Droga w 100% przejezdna, choć nie bez przeszkód. I te widoki…. Rewelacja. Wysadziliśmy ziomka we wiosce, przejechaliśmy jeszcze z 15 km i się ściemniło. Znaleźliśmy przyjemne pobocze, w około żywej duszy, bo do następnej wioski ponad 30 km. Delikatny prysznic, kolacja i relaks z kolejnym piwkiem, które było już lepsze w smaku. Siedzimy sobie wygodnie w samochodzie, gdy z oddali dostrzegamy światła. Światła się zbliżają i gdy są tuż obok samochodu skręcają w naszym kierunku. Policjanci uruchamiają kogut na dachu a ja sobie myślę: „ło k…..”. Mieliśmy w samochodzie nielegalne substancje (oczywiście chodzi o piwo;), więc strach mnie trochę obleciał. Goście jednak zapytali tylko czy wszystko OK i odjechali. Przemiła ta policja w Maroko. W całym kraju jest taki system, że przed większymi miastami zrobione są rogatki. Stoi dwa samochody policyjne i znak stop. Zasada jest taka, że masz się przed „stopem” zatrzymać chyba, że policjant każe ci jechać. Jeśli nie każe to należy zjechać posłusznie na pobocze i z uśmiechem od ucha do ucha pokazać dokumenty. Widok polskiego paszportu najczęściej sprawia, że usłyszymy „Poland??!! Very nice people! No problem!! Go, go!!”. Albo okaże się że jakaś kuzynka policjanta ma brata, który ma kolegę,co studiował w Katowicach hehe. Takie historie. Nawet mało brakowało a raz musielibyśmy uiścić
mandat w wysokości 500 MAD (całkiem słuszny zresztą), ale policjant był wyraźnie ucieszony, że spotkał Polaków i puścił nas bez grzywny. I tak też było na pustyni. Policja oddaliła się a my dalej pozostaliśmy sami na tym odludziu. Tak jak napisałem wcześniej: gość miał rację! Widoki były niesamowite. Skalista pustynia mieniąca się o wschodzie słońca mnóstwem kolorów jest widokiem, który naprawdę trudno pisać. Nawet zdjęcia nie oddają dokładnie całości. Nie widać na nich tego ogromu przestrzeni, który człowieka otacza z każdej strony. Niesamowite miejsce. Miało być jednak jeszcze bardziej niesamowicie, bo około 200 km dzieliło nas od głównego punktu programu: Sahary. 





Bajeczna trasa przez Góry Atlas 



 Wąwóz Dades



 Wąwóz Todra

 Noc na pustyni 



Chociaż w zasadzie to nie do końca prawda, bo teoretycznie na Saharze już byliśmy. Nam jednak marzyła się taka typowa piaszczysta pustynia. Jest to typowe raczej dla Algierskiej części Sahary, ale i w granicach Maroko jest stosunkowo niewielki skrawek tego pięknego pomarańczowego piasku. Merzouga była celem tej wyprawy, to tam mieliśmy wynająć wielbłądy i udać się na spacer po piachu. Po drodze jeszcze atrakcja w postaci wyścigu zabytkowych samochodów i jesteśmy na miejscu. Jak nietrudno się domyślić to nie my szukaliśmy wielbłądów a wielbłądy znalazły nas. Już od bramek miasta zaczął nas na motorze gonić jeden gość krzycząc przez szybę „Rent a camel!!”.  W końcu my się zatrzymaliśmy a on nas dogonił i zaczęły się pertraktacje. Początkowa cena 600 MAD bardzo mi się nie spodobała. Negocjacje szły opornie, więc wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. Gość jechał za nami i wrzeszczał „350” potem „300”. Spodobała mi się jego determinacja, poza tym 300 MAD to było to, co chciałem uzyskać. Gość zaprowadził nas do swojego domu, naparzył herbaty. Tam dobiliśmy targu. 300 MAD za osobę w tym 2 godzinny przejazd do oazy, obiad, nocleg, śniadanie i powrót kolejne dwie godziny. W sumie spoko. Nie jestem wielbicielem takich komercyjnych atrakcji, ale jakoś nie miałem pomysłu jak inaczej można tą sprawę rozgryźć. Gość wziął kasę i pojechał. W sumie daliśmy mu prawie 100 euro i zastanawialiśmy się czy wróci. Nie wrócił tylko przysłał kolegę, który wsadził nas na terenówkę i zawiózł   na parking wielbłądów. Tam już czekały nasze camele . Wsiadanie ani zsiadanie nie jest proste, bo ma się wrażenie, że zaraz nastąpi spotkanie z glebą hehe. Podczas jazdy podobnie. Pod górkę jest jeszcze OK., ale jak ten wielbłąd złazi w dół to oczami wyobraźni człowiek widzi siebie nurkującego w piasek. Z czasem można się przyzwyczaić a ten irracjonalny strach, że się spadnie znika. Wielbłąd naprawdę doskonale radzi sobie na piasku i jest bardzo stabilny. Minusami jazdy na wielbłądzie na pewno są: zapachy gazów, które ten cały czas generuje, bujanie i ból krocza. Poza tym rewelacja. Mi się strasznie podobało. Zresztą nie od wczoraj o tym marzyłem, więc nie miało prawa mi się nie spodobać. Do oazy u stóp wielkiej wydmy dotarliśmy około 19, już zaczęło się ściemniać. Czym prędzej
zaniosłem bagaże do namiotu, zabrałem aparat i pobiegłem na szczyt wydmy. Tam oczywiście sesja fotograficzna a po zachodzie słońca bajeczne kolory piasku zaczęły znikać. Jak już było całkiem ciemno wróciliśmy do oazy. Tam już czekała na nas miętowa herbata.Zaraz potem pojawiła się sałatka i ogromna micha tajinu. Tym razem coś nowego: całość była przyprawiona cynamonem. Dziwne, ale smaczne. Na deser półmisek owoców i herbaty do woli. Byłem w raju. Leżałem pod palmą, patrzyłem w gwiazdy i nic więcej mi do szczęścia nie było potrzebne. Gadaliśmy pewnie do północy potem położyliśmy się spać, bo rano fotki trzeba robić na wschodzie słońca. 


 Przymiarka pod prawdziwego wielbłąda








 Gościna w oazie

Wstałem pierwszy. Niektórzy byli w ciężkim szoku hehe. Warto było a zdjęcia wyszły bajkowe. Pustynia naprawdę mieni się tysiącami odcieni i kolorów. Jest jak żywy organizm a rano widać to najlepiej. Coś wspaniałego. Nasz Beduin jednak strasznie się spieszył i za chwilę trzeba było ruszać w drogę powrotną. Szkoda trochę, ale i tak zobaczyliśmy to, co najpiękniejsze. Jeszcze śniadanie w domu naszego gospodarza. Miało być na pustyni, ale co tam. Przepyszne placki podobne do naszych naleśników z dżemem i oliwą. Wspaniałe jedzenie, szkoda, że nie odkryliśmy go wcześniej. Od teraz ten placek (nazwa wypadła mi z głowy, czas chyba na notatnik jakiś) towarzyszył nam codziennie i był podstawowym elementem śniadania. Potem trzeba się było z pustynią pomału żegnać. Jeszcze zadaliśmy sobie trochę trudu, by znaleźć jezioro, na którym miały być flamingi. Po godzinie poszukiwań jezioro się znalazło, ale flamingów nie było, więc jedziemy dalej. Do Fezu było około 500 km a nam pozostało jedynie 24 godziny żeby tam dotrzeć. Po drodze mieliśmy tylko miasto Midelt- słynące ze skamielin. Może to jest jakiś magnes żeby je odwiedzić, bo wyglądem nie zachęca. Ja już miałem swój zestaw trylobitów, więc w mieście wypiliśmy tylko po herbacie. Postanowiliśmy trochę zboczyć z drogi żeby zobaczyć nieczynne kopalnie. Ciekawe miejsce, ale w jego najbardziej interesującą cześć nie dało się dojechać ze względu na uszkodzoną drogę. Szkoda. Spotkaliśmy też ciekawego osobnika. Jadąc do kopalń minęliśmy wioskę, która wyglądała jak wymarła. Przygnębiająca szara dziura pośrodku niczego. Nagle dostrzegamy gościa jadącego za nami na rowerze. Koleś zaczyna nam tłumaczyć, że droga jest nieprzejezdna a poza tym to nic tam nie ma. My mu tłumaczymy, że sami chcemy to sprawdzić. Nie rusza to typa. Ale potem zaczyna nam opowiadać, że jego wioska jest bardzo biedna (no nie da się ukryć), tylko on mówi po angielsku i bardzo chce z kimś pogadać. Zaproponował nawet wizytę u siebie w domu, poznanie jego rodziny i oczywiście herbatę. Odmówiliśmy, bo czas nas gonił. Żałuję teraz tego.





 Poranek na pustyni 

Herbatka w Midecie 
 
Nieczynne kopalnie w okolicy

Ostatnia noc spędzona w samochodzie i rano znowu Fez. Korzystając ze środka transportu postanowiliśmy odwiedzić jeszcze słynne garncarnie leżące na obrzeżu Mediny. Ciekawe miejsce, bo wszystko tam wykonuje się ręcznie. Szczególnie imponujący był proces tworzenia kamiennych mozaik. Niesamowicie misterna robota. Później oddaliśmy samochód, złapaliśmy taksówkę (polecam, tańsza jak autobus, tylko w godzinach szczytu ciężko ją złapać). Znaleźliśmy kolejny hotelik. Teraz to już trochę wybrzydzaliśmy, „bo taras za mały”, „bo wifi nie ma zasięgu w pokoju”, „bo bez łazienki” hehe. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że na dwa dni zostaniemy w przytulnym hoteliku w głębi Mediny. Popołudnie to był wyłącznie relaks. Zjedliśmy tajin, wypiliśmy z 3 herbaty, potem kąpiel i dalej relaks tym razem na tarasie.




 Słynna marokańska ceramika 

Ostatni dzień był zabiegany. Pierwotnie miał on polegać na targowaniu się na bazarze. Chciałem sobie kupić dzbanek na herbatę, który nie był niestety tani, ale ja miałem plan hehe. Niestety w trakcie zakupów okazało się, że zniknął portfel kolegi Tomka. Na szczęście była tam tylko kasa (stosunkowo niedużo) dwie karty i prawo jazdy. Karty prawie natychmiast zablokowaliśmy potem poszliśmy na policję. Raczej goście nikogo nie złapią, ale świstek do ubezpieczyciela trzeba załatwić. Proceder długi i męczący. Trzeba było odwiedzić aż dwa komisariaty. Przy okazji poznaliśmy ciekawego gościa. Pytamy się ludzi gdzie tu jest komisariat. Nikt nie chce nam pomóc, bo każdy na lewo robi jakieś biznesy. W końcu znajduje się jakiś sprzedawca, który doskonale mówi po angielsku zaczyna nam tłumaczyć ze on jest kimś w rodzaju prezydenta Mediny (?) i zrobi wszytko żeby nam pomóc. I faktycznie gość gdzieś dzwoni i za 10 minut pojawia się komendant, który zabiera nas na posterunek. Tam okazuje się, że raczej nikt nie gada po angielsku na tyle żeby wypełnić wszystkie potrzebne dokumenty. Na szczęście jeden z policjantów mówił po niemiecku (tak jak Tomek) i udało im się dojść do porozumienia. Wszytko to trwało do 17. Trochę zmęczeni, ale w lepszych humorach wróciliśmy do hotelu. Na szczęście najważniejsze dokumenty zostały. Aż strach pomyśleć jak głęboko bylibyśmy w dupie gdyby ktoś… Najważniejsze, że nic się poważnego nie stało a ta cała historia przypomniała tylko o tym żeby zawsze być czujnym (i nosić pieniądze w przydupasie hehe). Ale to jeszcze nie koniec dnia. Trzeba było jeszcze załatwić poranny transport na lotnisko. Ceregiel z tym jest niemały. Czerwone Petit Taxi nie jeżdżą poza centrum, więc należało najpierw dojechać do dworca kolejowego a tam złapać Grand Taxi (międzymiastową taksówkę) na lotnisko. O autobusie nawet nie myślałem, bo ten nie ma rozkładu jazdy i nie wiadomo czy udałoby się trafić na wyznaczoną godzinę odlotu. A ta dodam była wczesna… Nic nie ustaliliśmy. Nie udało nam się dowiedzieć czy rano coś zawiezie nas pod dworzec. Wróciliśmy do hotelu jedynie z obietnicą jakiegoś gościa, że może nas zawieźć rano za 200 MAD. Nie byłem przekonany, co do tego interesu… W hotelu okazało się, że recepcjonista też organizuje dojazdy an lotnisko. Po długich negocjacjach zdecydowaliśmy się na podwózkę za 200 MAD. Ale wy nie dajcie się naciągnąć. Autobus jest ekstremalnie tani. My nie mieliśmy wyjścia, bo o 6 rano miasto jest praktycznie martwe, nikt nie wiedział, czego się na lotnisku spodziewać, aż strach pomyśleć, co by się stało jak byśmy się na samolot spóźnili. 



 Ostatnie marokańskie przysmaki 

Rano, gdy spotkaliśmy się z naszym kierowcą okazało się, że to ten sam gość, który dzień wcześniej pomógł nam z policją. Pól miliona ludzi mieszka w Medinie… Na lotnisku byliśmy dość wcześnie, więc zjedliśmy śniadanie i niedługo potem zaczęliśmy cały ten lotniskowy „taniec”. Samolot odleciał oczywiście z opóźnieniem w kierunku Brukseli i tym samym nasza przygoda dobiegła końca. W Brukseli nasze drogi się rozeszły. Ja miałem samolot o 17.50 do Warszawy a Emilia i Tomek o 19 Eurostarem wracali do Londynu. Pożegnaliśmy się obietnicą, że na przełomie lutego/marca wybierzemy się na kolejną wyprawę.


Ja wiem, że lektury jest niemało, ale muszę jeszcze zrobić krótkie podsumowanie. Marko polecam każdemu, kto za małe pieniądze ma ochotę poczuć trochę egzotyki. Bilety kupowane z dużym wyprzedzeniem z Berlina linią Easy Jet są naprawdę tanie. Jak ktoś ma więcej czasu to może wybrać moje rozwiązanie: Ryanairem z przesiadką. Można też próbować trafić na ekstremalnie tani czarter, co też jest dobrym rozwiązaniem. Według mnie najlepsze miasto na bazę wypadową to Fez. Nie ma takich strasznych tłumów jak w Marrakeszu, ceny też są dużo niższe.

Nie ma też, co planować. Wszystko wychodzi na miejscu. Najlepiej nie rezerwować hoteli przed wyjazdem. Na miejscu dostaniemy lepszą cenę pod warunkiem, że umiemy się targować. W zasadzie wszędzie możemy podjąć próbę negocjacji ceny. Bez tego ceny są na poziomie europejskim a jak się postaramy to jest tanio.

Najważniejsze to jednak spróbować. Maroko to naprawdę przyjazny dla turysty indywidualnego kraj. Ja nie mogę obiecać, że w najbliższym czasie tam wrócę jednak Maroko wydaje się bardzo kuszące na wyjazd rowerowy, więc kto wie…

Teraz najważniejsze to obmyślić kolejną wyprawę…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz