Dzień 27 czerwca to była data najbardziej wyczekiwana w tym
roku. Ciężki sezon pilotażu wycieczek, mnóstwo pracy, brak czasu na relaks sprawiły,
że na urlop czekałem niecierpliwie. Wolne zacząłem początkiem tygodnia, przed
wyprawą rowerową zaliczyłem jeszcze koncert Iron Maiden w Poznaniu. O tym wydarzeniu
można poczytać gdzie indziej, ja natomiast skupię się na rowerach. Przed
wyjazdem planowania było dużo, najpierw należało znaleźć ekipę. Myślałem, że będzie
nas więcej, ale ostatecznie skończyło się na trzech rowerzystach łącznie ze
mną. Następnie przyszła kolej na obranie kierunku wyprawy. Co nie jest tak
łatwe jakby się mogło wydawać. Trzeba to było dobrze przemyśleć logistycznie,
25 dni na rowery to nie tak wiele. Po długich konsultacjach padło na Alpy. Powstał
ramowy plan i został zaaprobowany. Pozostało nam jeszcze rozwiązanie kwestii
transportu. Aby zaoszczędzić czas, postanowiliśmy wystartować z Wiednia a
zakończyć wyprawę w Budapeszcie. Polska kolej dociera do stolicy Austrii, więc
zdecydowaliśmy się skorzystać z jej usług. Oczywiście był to wielki błąd.
Śmiałem się, że irytująca przygoda z zeszłego roku nic mnie nie nauczyła. Ale,
o co chodzi? Oczywiście o bałagan na polskiej kolei i oto, że jest to
instytucja nieprzyjazna pasażerowi. Zaczęło się od tego, że PKP ma promocje,
według której pierwsze bilety na pociągi międzynarodowe kosztują 29 euro
kolejne 39 i 49. Bilety miały być sprzedawane na 30 dni wcześniej, więc gdy
data się zbliżała zadzwoniłem żeby się upewnić. Okazało się, że bilety jednak
sprzedawane są na 60 dni przed odjazdem. Na infolinii nikt nie był mi w stanie
podać aktualnej ceny czy dostępności biletów, więc lekko podenerwowany udałem
się z Anetą na dworzec po więcej informacji. Tam się okazało, że bilety owszem
są dostępne, kosztują 39 euro (przyzwoicie) z tym, że problem pojawił się inny.
Okazało się, że pociągi te nie mają miejsc na rowery. Zapytałem o możliwość
wykupienia większego bagażu (koszt 10 euro mogę zaakceptować). Wtedy spakowałbym,
rower, sakwy, namiot do wielkiego worka i przewiózł spokoje pociągiem. Otóż
okazało się, że pociąg nie ma również miejsca na tego typu bagaż i jeśli nawet
kupię bilet, zapłacę za większy bagaż to mogę usłyszeć od konduktora, że mnie do
tego pociągu nie wpuści. Jakbym był bardziej nieuprzejmy to bym przeklinając
siarczyście opuścił dworzec. Jestem
jednak bardzo spokojnym człowiekiem, więc ze zdziwieniem podziękowałem i
wyszedłem postanawiając, że moja noga nigdy więcej przez próg dworca kolejowego
nie przestąpi. Uwielbiam jeździć koleją, ale to, co się w Polsce dzieje jest
dla mnie rzeczą niepojętą. Ogromny bałagan, opóźnienia, chaos. Już o syfie
urągającym ludzkiej godności w toaletach czy stanem technicznym pociągów nie wspominając.
Nie życzę nikomu utraty pracy, ale chyba dla polskich kolei jedynym wyjściem z
kryzysu jest upadek firmy i wykupienie jej np. przez Niemców. Teraz po Polsce można
się poruszać busami za grosze. Postanowiłem, że kolej nie wzbogaci się już więcej
o żadne pieniądze z moich wyjazdowych budżetów. Żadne jednak prośby czy groźby
nie rozwiązywały naszego problemu z dojazdem do Wiednia. Na szczęście nasz
prywatny kierowca Patryk mający wielkie doświadczenie w przewozie rowerów,
zgodził się nas do Wiednia zawieść swoim samochodem. Wole już kumplowi zapłacić
więcej niż tym darmozjadom z PKP dać choćby złotówkę. Wszystko ustaliliśmy,
pozostało tylko pakowanie, przegląd roweru, wymiana części ostatnie zakupy i
wieczorem 27 czerwca ruszamy w kierunku Wiednia.
Noc minęła szybko i nawet udało się chwilę przespać. Przed
godziną 7 byliśmy na miejscu. Poszliśmy pozwiedzać. Ja już kiedyś Wiedeń
odwiedziłem, więc spacerowym krokiem, bez ciśnienia, podziwiałem piękną architekturę
tego miasta. Stolica ta jest niewiarygodnie łada. To miasto, które ma duszę a z
każdego miejsca niemal słychać szepty historii. Jeśli ktoś nie był to trzeba to
nadrobić. Choćby zorganizować jednodniową wyprawę Polskim Busem podobnie jak
zrobiła to grupka Polaków spotkana w centrum. Główny cel naszej wizyty w mieście
to zdobycie map. Z pomocą lokalnego info punktu oraz księgarni byliśmy już w
100% przygotowanie do wyprawy. Będzie o tym podczas tej relacji wiele napisane,
ale kultura rowerowa w Austrii budziła mój podziw na każdym kroku. W info
punkcie ogrom specjalnych map z trasami rowerowymi, dokładne instrukcje
poruszania się po mieście, trasy wokół miasta. Oczywiście panie niesamowicie
miłe i bardzo pomocne. Wróciliśmy do samochodu, ogarnęliśmy sprzęt i powiedzieliśmy
„do zobaczenia” Patrykowi i jego lubej, która też postanowiła nas odwieźć (albo
zrobić zakupy w Ikei w Bratysławie). Przed wyjazdem z miasta spotkaliśmy się
jeszcze ze znajomym Anety z Erasmusa, który zabrał nas na ekspresową wycieczkę
po mieście oraz wypił z nami kilka piwek. Po południu opuściliśmy miasto, co
było bardzo proste. Nie było potrzeby korzystania z głównych dróg. Ścieżka
rowerowa gładko wyprowadziła nas z centrum. Jak już wcześniej wspomniałem: inna
kultura rowerowa. Nasz pierwszy dzień rowerowy był bardzo krótki. Przejechaliśmy
mniej niż 50 km, ale pojawiły się już pierwsze podjazdy. I oczywiście ten
klimat: piękne domy, pałace, klimatyczne wioski i miasteczka. Nocleg był trochę
nietrafiony, bo istna nawałnica komarów sprawiła, że codzienny prysznic butelkowy
był nad wyraz nieprzyjemny. Picie tradycyjnego wieczornego piwka też do
najprzyjemniejszych nie należało. Szybko
udaliśmy się na spoczynek odbywając przed snem nierówną walkę z komarami, które
jakimś cudem przedostały się do wnętrza namiotu.
Przygotowania do wyjazdu
Rowery w stolicy Austrii
Wedeń
Mapa i ruszamy
Okolice Wiednia
Kolejny dzień to podobny klimat: pagórki, które już zmieniają
się w większe góry. Zaliczyliśmy pierwszy solidny podjazd i gdy tylko
zjechaliśmy do doliny zaczęło padać. Deszcz przeczekaliśmy pod budynkiem szkoły
gotując pyszny makaron z warzywami. Gdy przestało padać ruszyliśmy dalej dnem
doliny. W jednej wiosce trafiliśmy na jakiś festyn gdzie chwile odpoczęliśmy,
potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod ogromną górę... Kondycja jeszcze była
marna, więc naprawdę było ciężko. Tym bardziej, że miejscowość na szczycie: Semmering,
która jest znanym ośrodkiem narciarskim leży na prawie 1000 m n.p.m. Tam już
Przypadkowo trafiliśmy na festyn
Pierwszy poważny podjazd
Semmering
Obóz za miastem
Deszcz pada, trzeba się czymś zająć.
Tutaj jest miejsce na to, aby napisać jak fantastycznie
jeździ się rowerem po Austrii. Wszędzie są ścieżki rowerowe. Nie są to
fragmenty chodników czy dróg samochodowych a odrębne drogi tylko dla rowerów
jeszcze pomyślane tak żeby trasa była jak najbardziej malownicza. Nie ma możliwości
zabłądzenia, bo wszystko jest dokładnie oznaczone i w 100% pokrywa się z
mapami. Co do widoków to też rewelacja. Raz się jedzie wzdłuż strumienia, raz
przez góry. Przyjemne małe wioski, zamki, dużo mostów i knajpek. Cała
infrastruktura super rozwiązana. Szczególnie na pochwałę zasługuje trasa wiodąca
nad rzeką Mur. Są tam knajpki specjalnie przeznaczone dla rowerzystów oraz schrony
drewniane, w których można przenocować. Raj. Byłem zachwycony i nie mogłem
uwierzyć w to, co widzę. Jak się bardzo chce to się da i nie ma problemu. Ludzie
korzystają z tych tras i każdy jest szczęśliwy. Austria na rower jest idealna.
Przed miejscowością Bruck an der Mur szturmowaliśmy też naszą największą górę. Z mapy wychodziło, że wyjechaliśmy na 1500 m n.p.m. Sadząc po tym, jaki byłem zmęczony jest to bardzo prawdopodobne. Podjazd był okrutnie stromy i tylko Damian na swojej kolarce dał radę wyjechać a ja z Anetą musiałem miejscami rower prowadzić, bo było za stromo. Widoki były rewelacyjne, nawet udało się znaleźć ludzi, którzy zrobili nam w trójkę zdjęcie żeby uwiecznić ten wyczyn. Zjazd, piwko a nawet dwa (a co, należy się) i wjeżdżamy do miejscowości Bruck an der Mur skąd zaczyna się wyżej wymieniona ścieżka nad rzeką Mur. Tam obiad w postaci słynnego rowerowego gulaszu wegetariańskiego z serem żółtym, nocleg w altance i rano ciekawa przygoda.
Dzień nie zaczął się najlepiej, bo Andzi coś szwankowało w rowerze, Damian pojechał jak to zwykle bywało z przodu na swojej ultra szybkiej kolarce. A ja robiłem fotki, więc pogubiliśmy się wszyscy. Spotkanie miało misce w okolicy zamku, pod którym była knajpka. Okazało się, że Damian z miejscowymi popija sobie już lokalnego sznapsa i częstuje ich naszym „Krupnikiem” dołączyliśmy do imprezy. Dziewiąta rano to nie jest najlepsza pora na picie sznapsa, więc obawialiśmy się o skutki uboczne. Po około godzinie udało nam się podziękować za gościnę i ruszyć w dalszą drogę. Obawiając się o spadek formy zjedliśmy z Damianem po dwa ogromne hamburgery. Nabraliśmy energii skutkiem, czego dnia nie spędziliśmy w pubie kontynuując imprezę. Koło południa byliśmy już w miejscowości Graz. Ładne miasto, ładny rynek, wifi w centrum, więc można było się polansować hehe. Piwko w mieście i jedziemy dalej. Za Grazem ciąg dalszy trasy rowerowej. Często wstępowały też knajpki dla rowerzystów, które wymuszały postoje na rewelacyjne piwko Puntigamer (około 3 euro za tę przyjemność w płynie). Po południu natknęliśmy się jeszcze na jezioro, co było impulsem do porządnej kąpieli i ruszyliśmy w kierunku Leibnitz. Ponieważ ścieżka rowerowa wiedzie poza miastem zapytaliśmy o kierunek dwóch starszych pań, oczywiście też na rowerach. Dzięki ich pomocy dotarliśmy do centrum błyskawicznie, zaopatrzeni w piwko analizowaliśmy mapę w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niespodziewanie pojawiła się jedna ze starszych pań i zaoferowała nam nocleg u siebie na ogrodzie. Odpowiedzieliśmy, że dopijemy piwko i zdecydujemy czy będziemy pukać do drzwi. Oczywiście zdecydowaliśmy się, bo darowanego noclegu nie można odmawiać. Spodziewałem się spania na trawniku w namiocie za domem a otrzymałem pokój w domu, prysznic i basen. Aż oczom nie wierzyłem. Starsi państwo mieszkali w dużym, pięknym domu a my dostaliśmy mniejszy, z boku posiadłości. Okazało się też, że przez jakiś czas mieszkał u starszej pani student z Rzeszowa. Ale ten świat mały. Za tę odrobinę luksusu wręczyliśmy naszym gospodarzom flaszeczkę polskiej wódki, sami zajęliśmy się konsumpcją piwa, praniem, kąpaniem. W takich warunkach nie często się sypia na wyprawie rowerowej.
Rano aż żal było ruszać. Jakimś sposobem ja wstałem
najwcześniej, zrobiłem zakupy na śniadanie, które zjedliśmy przed domkiem i
trzeba było opuszczać nasz luksusowy apartament. Tego dnia mieliśmy przekroczyć granicę. Przed nami było
jeszcze mnóstwo pedałowania i jedna wielka góra. Ale jakoś po południu już
byliśmy na Słowenii. Na szczycie granicznym wypiliśmy po piwie Laszko. Ten specyfik
nie był tak wspaniały jak piwa austriackie, ale można go było wypić ze smakiem.
Zjazd z góry i kolejna knajpka. Tym razem przerwa na jedzenie i próba
zmierzenia się z wielkim talerzem prażonego sera, frytek i surówki. Oczywiście
piwka do tego zabraknąć nie mogło, więc po obiedzie nie przejechaliśmy
oszałamiającej ilości kilometrów. Słowenia to już inny kraj. Język bardziej
bliski naszemu i zupełnie inna organizacja. Ciężko tam o porządnie oznaczone ścieżki
rowerowe za to ludzie bardzo pomocni. Co mi się jednak nie spodobało to ceny.
Kilka lat temu byłem na Słowenii i pamiętam, że nie było tanio, ale teraz jest
naprawdę drogo. Może nie w knajpach, bo tu piwko kosztuje 1, 5 maksymalnie 2
euro. Za obiad trzeba zapłacić około 8 euro. W porównaniu z Austrią to tanio.
Raziły jednak bardzo wysokie ceny w sklepach. Ciepłe piwo w sklepie 1, 5 euro (tyle,
co w knajpie za zimne!), serek do chleba na śniadanie dla jednej osoby 1, 5
euro, pomidory 3 euro za kilo. Poza cenami warto napisać, że sklepy były
kiepsko zaopatrzone. Problemem był mały wybór warzyw oraz zaporowe ceny na
nasze ulubione tuńczyki w konserwach. Na Słowenii mimo oszczędności wydawaliśmy
naprawdę dużo na jezdnie. Bywało, że wieczorne zakupy (kolacja + śniadanie +
trunek na wieczór) kosztowały nas 20 euro. A nie było tam rarytasów. Ale za to
widoki piękne.
Już w drugi dzień na Słowenii udało nam się z góry dojrzeć
najwyższy szczyt, czyli Triglav. Mieśmy też okazją skorzystać z gościny u
miejscowego górnika. Historia jest dość długa, bo przyjechawszy wieczorem do
miasta (zapomniałem nazwy) postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu. Już kilka
dni minęło od ostatniego porządnego prysznica i ubrana też wymagały natychmiastowego
odświeżenia. Ja z Andzią zabraliśmy się, więc za gotowanie a Damian pojechał
szukać noclegu. Mieścina na zadupiu, więc nic tam nie było, ale znalazł się w knajpie
jakiś gość, co znał kogoś, kto wynajmuje kwatery. Pojechaliśmy się z nim spotkać,
ale okazało się, że to kwatery pracownicze za 20 euro od osoby. Wiedziałem, że
to kant podziękowałem, więc i ruszyliśmy w swoją stronę. Niestety zaczęło się ściemniać
i ni cholery nie mogliśmy trafić na jakiekolwiek miejsce dobre na biwak. Gdy
już było zupełnie ciemno Damian zagadał jakiegoś człowieka stojącego przed
domem. Ten nie za bardzo wiedział, o co nam chodzi, ale gdy już wpadł na to, że
chcemy rozbić namiot u niego na ogródku ucieszył się ogromnie. Oczywiście polał
się zaraz miejscowy sznapsik, piwko, jego żona zrobiła nam cały talerz tostów.
My oczywiście odwdzięczyliśmy się naszą polską wódką, więc impreza była mocna i
kładąc się spać obawiałem się o poranną kondycję. Niesłusznie, bo wszyscy
wstali bez kaca za to nasz gospodarz wydawał się rano wyraźnie pokonany w
starciu z naszą wódką. Otrzymaliśmy jeszcze od niego 1, 5 litra nalewki, którą rozlaliśmy
do małych butelek i w drogę.
Austria na rower: zdecydowanie polecam!
Przed miejscowością Bruck an der Mur szturmowaliśmy też naszą największą górę. Z mapy wychodziło, że wyjechaliśmy na 1500 m n.p.m. Sadząc po tym, jaki byłem zmęczony jest to bardzo prawdopodobne. Podjazd był okrutnie stromy i tylko Damian na swojej kolarce dał radę wyjechać a ja z Anetą musiałem miejscami rower prowadzić, bo było za stromo. Widoki były rewelacyjne, nawet udało się znaleźć ludzi, którzy zrobili nam w trójkę zdjęcie żeby uwiecznić ten wyczyn. Zjazd, piwko a nawet dwa (a co, należy się) i wjeżdżamy do miejscowości Bruck an der Mur skąd zaczyna się wyżej wymieniona ścieżka nad rzeką Mur. Tam obiad w postaci słynnego rowerowego gulaszu wegetariańskiego z serem żółtym, nocleg w altance i rano ciekawa przygoda.
Ogromna góra...
...a potem nagroda.
Co pani taka zdziwiona? Gulasz roweristy gotuje!
Dzień nie zaczął się najlepiej, bo Andzi coś szwankowało w rowerze, Damian pojechał jak to zwykle bywało z przodu na swojej ultra szybkiej kolarce. A ja robiłem fotki, więc pogubiliśmy się wszyscy. Spotkanie miało misce w okolicy zamku, pod którym była knajpka. Okazało się, że Damian z miejscowymi popija sobie już lokalnego sznapsa i częstuje ich naszym „Krupnikiem” dołączyliśmy do imprezy. Dziewiąta rano to nie jest najlepsza pora na picie sznapsa, więc obawialiśmy się o skutki uboczne. Po około godzinie udało nam się podziękować za gościnę i ruszyć w dalszą drogę. Obawiając się o spadek formy zjedliśmy z Damianem po dwa ogromne hamburgery. Nabraliśmy energii skutkiem, czego dnia nie spędziliśmy w pubie kontynuując imprezę. Koło południa byliśmy już w miejscowości Graz. Ładne miasto, ładny rynek, wifi w centrum, więc można było się polansować hehe. Piwko w mieście i jedziemy dalej. Za Grazem ciąg dalszy trasy rowerowej. Często wstępowały też knajpki dla rowerzystów, które wymuszały postoje na rewelacyjne piwko Puntigamer (około 3 euro za tę przyjemność w płynie). Po południu natknęliśmy się jeszcze na jezioro, co było impulsem do porządnej kąpieli i ruszyliśmy w kierunku Leibnitz. Ponieważ ścieżka rowerowa wiedzie poza miastem zapytaliśmy o kierunek dwóch starszych pań, oczywiście też na rowerach. Dzięki ich pomocy dotarliśmy do centrum błyskawicznie, zaopatrzeni w piwko analizowaliśmy mapę w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niespodziewanie pojawiła się jedna ze starszych pań i zaoferowała nam nocleg u siebie na ogrodzie. Odpowiedzieliśmy, że dopijemy piwko i zdecydujemy czy będziemy pukać do drzwi. Oczywiście zdecydowaliśmy się, bo darowanego noclegu nie można odmawiać. Spodziewałem się spania na trawniku w namiocie za domem a otrzymałem pokój w domu, prysznic i basen. Aż oczom nie wierzyłem. Starsi państwo mieszkali w dużym, pięknym domu a my dostaliśmy mniejszy, z boku posiadłości. Okazało się też, że przez jakiś czas mieszkał u starszej pani student z Rzeszowa. Ale ten świat mały. Za tę odrobinę luksusu wręczyliśmy naszym gospodarzom flaszeczkę polskiej wódki, sami zajęliśmy się konsumpcją piwa, praniem, kąpaniem. W takich warunkach nie często się sypia na wyprawie rowerowej.
9 rano...
Graz
Tej przyjemności nie potrafiłem sobie odmówić
Kąpiel w jeziorze
Na taką gościnę nie często się trafia
Granica
Pęknie widoki
Pierwszy nocleg na Słowenii
Kolejna porcja pięknych widoków
W gościnie u sympatycznego górnika
Ten dzień zapowiadał się niesamowicie sportowo. Plan był taki, że musimy dojechać do Lublany. Już czas najwyższy na trochę wygody. Żeby się dodatkowo zmotywować zabukowaliśmy już hostel po drodze i „ogień”. Na drodze stała nam jeszcze ogromna góra z ponad 12 km podjazdem, któremu uległem dopiero kilkaset metrów przed szczytem. Ostatnia prosta była tak stroma, że mocy mi brakło. Na szczycie knajpa i mega obiad. Wydałem tam sporo kasy, ale raz się żyje. Najadłem się tak, że pozostałe 60 km przejechałem ze średnią prędkością 25 km na godzinę pod wiatr. Byłem wykończony, ale około 18 byliśmy w Lublanie. To był dzień. Przejechane około 140 km, wielka góra i naprawdę niezłe tempo. W Lublanie wieczorem tylko piwko, wódeczka i relaks. Poznaliśmy sympatycznego Niemca kończącego właśnie swój autostopowy eurotrip, i kilku Bośniaków jadących do pracy do Niemiec. Zostaliśmy też namówieni do wyjścia na miasto na mecz. Były wtedy mistrzostwa świata. Ja zasadniczo na kibicowanie, piłkę nożną i tego typu sprawy mam obojętnie wyjebane, ale miasto chciałem wieczorem zobaczyć. Poszliśmy więc. Ja skupiłem się na piwie i gadaniu z Niemcem a nie na meczu. Za to nasz drugi kompan jeden z Bośniackiej ekipy zaczął mnie denerwować. Był to typowy przedstawiciel emigracji, który nie mógł zmieścić w głowie, po co my się tak męczymy. Po co taki wyjazd? Dla niego byliśmy debilami, którzy zamiast w wakacie zarabiać euro (żeby wymienić Golfa „dwójkę” na „trójkę”) wydajemy je jak idioci. Poza tym strasznie zaczął nas namawiać na iście do klubu, na co ja nie miałem ochoty, bo do takich miejsc chodzę rzadziej niż do kościoła. Odłączyliśmy się od Niemca i Bośniaka, wypiliśmy jeszcze jedno piwko i poszliśmy spać. Jest to trochę irytujące, że jak płacę za nocleg w hostelu to przeważnie nic się nie wyśpię, bo imprezuje do rana, ale taka już specyfika tych miejsc.
Ciężkie podjazdy
Energii trzeba dostarczyć
Woda miała temperaturę około 3 cm ;)
Zjeżdżamy z gór
Jesteśmy w stolicy Słowenii
Centralny plac miasta
Słynny "Smoczy Most"
Niecodzienny happening
Relaks w knajpie
Widok ze wzgórza zamkowego
Nocleg za rogatkami miasta
Za czym...???!!!
Siermiężny podjazd
Zjazd to miał być relaks ale trzy złapane gumy skutecznie go popsuły...
Od rana dalej pogoda okropna: pada, ciemno, brzydko. Pole drogie strasznie, ale zdecydowaliśmy, że zostajemy. Dzień wykorzystamy na wycieczkę do pobliskiego Bledu słynącego z kościoła na wyspie, który jest na większości pocztówek ze Słowenii. Ja miałem też misję kupienia dętek, bo już nie miałem ani jednej nieużywanej. Do Bledu dojechaliśmy stopem ze strażnikiem parku, który nas zmartwił mówiąc, że taka pogoda utrzyma się dwa tygodnie. W Bledzie chwile zwiedzania i knajpka. W lokalu poznajemy grupę rowerzystów z UK jadących już 3 tygodnie na jakiś festiwal w Chorwacji. Fajna, zajawiona ekipa. Szkoda, że jadą nie tam gdzie my. Potem powrót na stopa. Nie szło nam łapanie, ale w końcu zatrzymała nam się przemiła kobieta, która pojechała z nami specjalnie inna drogą żeby nam pokazać skansen. Po powrocie na pole od razu zaczęło lać. Znaleźliśmy małe zadaszenie i gotowaliśmy obiad, gdy na miejsce przyjechał cały autobus studentów przyrody z Pragi. Wspaniale, w końcu Słowianie hehe. Oczywiście komitywa została nawiązana natychmiast. Impreza rozkręciła się w najlepsze, gdy pojawiły się różne czeskie specyfiki ułatwiające kontakty międzyludzkie. „Jożyn z Bażyn” odśpiewany również został i kilka innych zajebistych czeskich przebojów, które pokochałem od pierwszego usłyszenia. Faktycznie: Polacy z Czechami są jak bracia. Oczywiście ulewa nie ustąpiła ani na moment. Grupka Czechów podjęła próbę rozbicia namiotów, ale skończyło się to tak, że wszyscy studenci spali schowani w prysznicach, w knajpie i altankach. Nie wiem, o której impreza się zakończyła. Śpiąc jednak smacznie w namiocie, nad ranem obudziło mnie kapanie na głowę. Okazało się, że ulewa była na tyle duża, że namiot przekroczył swoją odporność na wodę i po prostu zaczął przeciekać, czego skutkiem była wielka kałuża w nogach namiotu.
Jezioro Bohinjsko
Bled
Ciekawe atrakcje w okolicy jeziora
Impreza z czeskimi studentami
W końcu wyszło słońce
Suszenie namiotów i nie tylko
Gdzieś na trasie
Deszcz padał często ale należało zachować optymizm.
Włoska granica
Cały czas "straszyło deszczem"
Wczesny popas i kolejne suszenie dobytku
W dniu następnym jakby świat stał się dla nas łaskawszy. Pogoda od rana ładna, cały czas z górki i trasa rowerowa… Zdecydowanie najlepsza, jaką jechałem w życiu. Pomysł genialny: przed kilkunastoma laty była to trasa kolejowa, którą zamknięto. Zamiast torów położono asfalt, namalowano pasy i ścieżka rowerowa gotowa. Oczywiście biegnie ona tak jak kolej, czyli tunele, mosty, stacje pozostały. Tunele podświetlone, mosty z rewelacyjnymi widokami. I cały czas z górki…. Nic lepszego rowerzysta sobie wymarzyć nie może. Mi nawet nie popsuła humoru kolejna złapana dętka, ale że było to z mojego niedopatrzenia a nie z jakiejś kolejnej usterki, więc nie zaprzątało mi to głowy. Na trasie poznaliśmy też sympatycznego pana po 60 na rowerze, który jest zapalonym turystą rowerowym. Jak my tylko, że już zdołał przejechać pół świata. Opowiadał nam o europejskich krajach najlepszych na rower i o swojej 3 miesięcznej wyprawie przez Amerykę Północną. Podziwiam. Spotkaliśmy się w knajpce, która kiedyś była stacją kolejową i miała w środku mini muzeum. Rewelacja. Ten samotny rowerzysta pokazał nam też miasto Venzone, do którego pewnie nigdy byśmy nie trafili. Miasto jak tysiące włoskich mieścin z tym, że ma za sobą tragiczną historię. W 1976 miasto to zostało całkowicie zniszczone podczas trzęsienia ziemi podobnie jak cały ten region. Venzone jednak odbudowano z tych samych kamieni i teraz wygląda tak jakby nic się tu nie wydarzyło. Dalej ma ten włoski, górski klimat w przeciwieństwie do okolicznych miejscowości, które są jak nowe. Piękne miasto i warto do niego wstąpić, choćby na chwilę. To był też moment, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę, że nasza wprawa zbliża się od nieuchronnego końca.
TAKA trasa rowerowa!!!
Venzone
Do morza miesimy niewiele ponad 100km i od tego momentu w zasadzie został powrót. Trasa nad morze bardzo ładna, coraz mniejsze góry, coraz bardziej płasko, winnice, pola rzeki. Inny krajobraz niż ten dotychczasowy. Miastem docelowym okazał się mały kurort Grado. Na nasze nieszczęście kurort ten przeznaczony był raczej dla rodzin z dziećmi niż młodzieży toteż uciekliśmy z niego jak najszybciej. Odpowiadające nam pole namiotowe znaleźliśmy w pobliskim Monfalcone. Tam spędziliśmy cały dzień na raksie. Picie wina, smakowity obiad, delegacja do sklepu i dalsze picie wina. Potem finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej (tak ja też oglądałem) w towarzystwie Niemców. Pod koniec mogłem zobaczyć jak to jest być kibicem drużyny, która faktycznie coś w tą piłkę kopać potrafi hehe. I trzeba było kłaść się spać, bo następny dzień znowu wsiadamy na rowery i jedzmy do granicy ze Słowenią. Żal mi było opuszczać Włochy. Mam jakiś dziwny sentyment do tego kraju. Na pewno jest piękny, niesamowicie zróżnicowany. Poza tym uwielbiam włoskie jedzenie i wino. Słowenia i jej wysokie ceny jednak czekają, trzeba jechać.
Piękne te Włochy
Nocleg w okolicach Grado
Relaks nad morzem
I znowu w drodze...
We Włoszech kupiliśmy dużo jedzenia, dlatego liczyłem na jeszcze parę dni znakomitej kuchni. Okazało się, że po dwóch dniach wszystkie suszone pomidory i oliwki zniknęły… Wino wyparowało zaraz po przekroczeniu granicy hehe. Pierwszy nocleg po powrocie na Słowenię był bardzo ciekawy. W miejscowości na końcu świata spotkaliśmy jednego człowieka. Rowerzystę. Austriak postanowił z nami obozować i opowiedział nam kilka niezwykłych historii ze swojego życia. Np. jak to z kuzynem szli na piechotę do Maroko albo jak to samotnie jechał rowerem przez Indie. Dodam jeszcze, że gość żywił się wyłącznie owocami i warzywami. Ja bym na takiej diecie długo nie pociągnął hehe.
Słowenia po raz drugi
Kolejny dzień to już inna bajka. Odkąd ostatni raz byłem w Słowenii bardzo spodobały mi się tamtejsze jaskinie. Byłem w Skocjańskiej Jamie, ale nie zdążyłem zobaczyć jeszcze słynniejszej Jaskini Postojnej. Tym razem postanowiłem to naprawić i tym samym odfajkować większość (jak nie wszystkie) największych atrakcji turystycznych Słowenii. Nie musieliśmy nadrabiać wielkiej ilości kilometrów, bo w zasadzie było nam przez Postojną po drodze. Przed południem byliśmy na miejscu. Cena biletu 22 euro jest przegięciem, ale cena wprost proporcjonalna do standardów w Słowenii. Czy warto? 22 eurto to cholernie dużo, ale jaskinia jest na pewno wyjątkowa. 15 minutowa przejażdżka kolejką do centralnej sali. A tam cuda zapierające dech. Ciężko opisać słowami i ciężko oddać za pomocą zdjęć. To trzeba po prostu zobaczyć. Niesamowite miejsce. Wycieczka kończy się w wielkiej sali koncertowej skąd pociąg zabiera nas ponownie na powierzchnię. Coś wspaniałego. Miejsce warte odwiedzenia, choć nawet po wyjściu uważałem, że te 22 euro to zdecydowanie za dużo. Dzień zwiedzania jaskini był też dniem, kiedy powoli czas naszego wyjazdu zaczął dobiegać końca. Żeby dotrzeć do umówionego miejsca spotkania z Patrykiem musieliśmy podjechać trochę pociągiem. Z Postojenj pojechaliśmy do miejscowości przy granicy z Węgrami – Murskiej Soboty. Pociąg nie był tani, nie był też punktualny w związku, z czym plan podróży nam się posypał i zamiast być pod wieczór na miejscu do Muskeiej Soboty dotarliśmy dopiero późną nocą. Znaleźliśmy nocleg i na następny dzień kolej na Węgry.
Jaskinia Postojna
Nie lubię tego kraju. Dziwny język, dziwna waluta i ludzie też jacyś tacy nieprzyjaźni. Oczywiście nikt do nas wrogo nie był nastawiony. Chodził mi raczej o to, że Węgrzy są strasznie zamknięci na inne nacje i bardzo trudno się z nimi porozumieć. Krajobraz też jakiś się zrobił monotonny… Tyko te słoneczniki… No nuda była. Dodatkowo frustrował brak, jakichkolwiek ścieżek rowerowych (na mapie były) i zakaz jazdy rowerami po drodze w centrach miast i wsi. Pomysł absurdalny, ale władze pilnują żeby przepisów przestrzegać, czego doświadczyliśmy. Nie miałem ochoty jeździć po tych Węgrach. Żadnej przyjemności z tego nie czerpałem. Mieliśmy pierwotnie dojechać do Budapesztu, ale ostatecznie zatrzymaliśmy się na polu namiotowym około 100 km przed Budapesztem niedaleko miejscowości Székesfehérvár (nie mam pojęcia jak to się wymawia). Okazało się, że w przyjemnej wiosce blisko jeziora jest festiwal muzyki rockowej, więc dwie noce spędziliśmy na picu wina i jedzeniu Langosów. Patryk zjawił się po nas w niedzielę 20 lipca rano. Załadowaliśmy rowery na samochód i rozpoczęliśmy długą drogę powrotną do normalnego życia.
Węgierska granica
W oczekiwaniu na transport do rzeczywistości
Jeśli miałbym się pokusić o podsumowanie. Ta trasa była moją czwartą długodystansową trasą rowerową po Europie. Przejechałem około 1600 km, zdobyłem największe góry. Była to zdecydowanie trasa najtrudniejsza, ale i najbardziej zróżnicowana.
Austria jest krajem doskonale przygotowanym na przyjecie
turysty rowerowego. Doskonale oznaczone trasy, pomocni ludzie i przede wszystkim
wysoka kultura rowerowa. To są rzeczy, na które w Polsce jeszcze długo będziemy
czekać. Zaskoczyły mnie też ceny. Drożej jak w Polsce to oczywiste, ale
naprawdę nie było tak źle. Sklepy doskonale wyposażone i nawet jak coś było
drogie (np. pomidory) można było kupić coś tańszego (np. ogórki). No i
oczywiście wyśmienite piwo.
Słowenia to bardzo ładny kraj, ale drogi. Mało produktów na
półkach sklepowych, niewielki wybór i zasadniczo mała ilość marketów to minusy,
na które rowerzysta zwraca uwagę. Ceny biletów wstępu, biletów kolejowych,
noclegów czy ceny w restauracjach przyprawiały nieraz o ból głowy i uszczuplały
budżet wyprawy w sposób błyskawiczny. Kraj ładny, ale nie ma w nim nic
wyjątkowego.
Włochy. Kraj wielbicieli pizzy i wina. Ceny przyzwoite, mili
ludzie, piękne widoki. To wielkie zalety. Choć minus jest taki, że włosi nie
bardzo rozumieją, po co taka wyprawa. Kto jest na tytle szalonym, że zamiast siedzieć
i popijać winko na plaży decyduje sie na taką poniewierkę? To często spotykana
reakcja.
Węgry. Nie lubię tego kraju, nie polecam. Jak ktoś już
widział Budapeszt i Eger to może sobie spokojnie darować turystykę w kraju
papryczki. Choć papryczka znakomita.
Już wypatruje na horyzoncie kolejnego wyjazdu rowerowego… Parę
pomysłów już mam….
Inne zdjęcie rowerzystów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz