wtorek, 2 grudnia 2014

Mołdawia i Naddniestrze


Pomysł tego wyjazdu powstał prawie rok temu, gdy z Miłoszem wracałem z Kijowa. Potrzeba eksploracji wschodu była we mnie od zawsze. Ostatnio ta potrzeba jest jeszcze silniejsza, bo zachód Europy zaczyna być dla mnie nudny i przewidywalny. Mołdawia to zupełnie inny temat, to taka pusta plama na turystycznej mapie Europy. Mało, kto tam jeździ, bo i po co? Mołdawia nie ma szczególnie ciekawego ukształtowania terenu, bieda aż piszczy a miasta to w zasadzie same betonowe bloki. Ale ten duch epoki minionej… Ja urodziłem się jeszcze w poprzednim ustroju, ale prawie nic z niego nie pamiętam. Mam kilka zdjęć z Rzeszowa, na których mama wiezie mnie w wózku przez świeżo wylane betony osiedla Nowe Miasto. Mam też wspomnienie klocków lego w „Peweksie” i sklepu „Społem”, pod który przynosiliśmy ojcu gorącą herbatę w termosie, gdy on stał w kolejce po „dobra luksusowe”. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę, dlatego chciałem zobaczyć Mołdawię a szczególnie Naddniestrze żeby własnymi oczami przyjrzeć się temu wszystkiemu jeszcze raz. Nie zobaczyłem kolejek przed sklepami ani słynnego „Peweksu, ale widziałem naprawdę dużo…
 Panorama Kiszyniowa

Na samym początku miałem jechać tylko z Miłoszem, potem napatoczył się Michał. Miłosz lubi dużo gadać, więc swoim gadulstwem włączył do kompanii jeszcze trzy osoby: Pawła, Adama i Michała nr 2. Z dwuosobowej kompani zrobiła się nam sześcioosobowa ekipa. Ludzi dużo, nie znam połowy, na wyjeździe byłem tylko z Miłoszem… Nie będę ukrywał: byłem sceptycznie nastawiony. Okazało się jednak, że moje obawy były nieuzasadnione i prawie wszystko hulało bez zarzutów. Dodam jeszcze, że przed wyjazdem na spotkaniu w „Anomalii” (pubie Rzeszowskiem – moim ulubionym) zostałem mianowany kierownikiem wycieczki. Niech i tak będzie. Zarządziłem, więc spotkanie o szóstej rano dnia 20 listopada na dworcu w Rzeszowie.
Dokładnie o 6.18 odjeżdżał nasz pociąg do Przemyśla. Potem wszystko standardowo: marszrutka i granica. Po drugiej stronie już nie było tak standardowo. Najpierw zakupy w sklepie i spora bateria Nemiroffa cytrynowego obciąża nasze plecaki. Nie na długo jednak hehe. Marszrutkę do Lwowa mieliśmy praktycznie od razu i zaraz zabraliśmy się do konsumpcji. Rekord został pobity, gdy pierwsza flaszka skończyła się, jak tylko opuściliśmy Szegini. Potem na szczęście zaszczyt polewania przypadł osobie o mniejszej rozrzutności hehe. Alkohol skończył się jakoś w Gródku. Na szczęście, bo ja już miałem mocno w czubie hehe. Poznaliśmy też dwie kobiety, którym pomogliśmy wkładać do marszrutki torby z kontrabandą a one w zamian odwdzięczyły się nam pysznym winem. Rozmowa się kręciła i pierwsze lody zostały przełamane. Wyjazd zapowiadał się dobrze. Wysiadając z marszrutki musiałem trochę ochłonąć, bo zaraz należało zająć się biletami na dalszą podróż. Plany były dwa: albo jedziemy do Czerniowców albo do Odessy. Nie wiedzieliśmy jak będzie z dostępnością biletów, więc takie rozwiązanie było najlepsze. I faktycznie: kobieta w informacji mówi, że do Czerniowców jest tylko 11 miejsc a do Odessy wolne jest pół pociągu. Jedziemy, więc do Odessy. Pociąg w dobrych godzinach, mieliśmy być na miejscu o 8.30 - super. Mamy jeszcze jakieś 8 godzin, bo pociąg dopiero o 20.40. Najpierw idziemy do słynnej „Białej Czajki”. Ta knajpa jest znana chyba tylko wśród moich znajomych hehe. Lubię ją, bo jest swojska i siedzą w niej sami miejscowi. Dodatkowo można w niej smacznie i niedrogo zjeść. Zakupiliśmy, więc zestaw: wareniki, bania i piwo dla każdego. Potem jeszcze jedna bania... Jakoś koło 14 wyruszyliśmy jednak dalej, bo robiło się „niebezpiecznie” i trzeba było się przespacerować. Po drodze do rynku przerwa w „Puzatej Chacie” na kolejne jedzenie. Potem wychodzimy na Prospekt Swobody. Z racji faktu, że nastroje były imprezowe to priorytetem nie było zwiedzanie. Oświadczyłem, więc: „Na lewo opera, na prawo pomnik Szewczenki, dalej pomnik Mickiewicza. Idziemy do knajpy!” Część wycieczki we Lwowie nigdy nie była, więc najpierw „Kryjówka”. Tam kolejne piwa i kolejne banie a na zakąszanie świńskie uszy hehe. Potem „Dom Legenda” i rura piwa. Podczas obalania tejże rury zrobiło się już bardzo grubo w temacie imprezowym. Miłosz nawet na chwilę udał się na spoczynek. Godziny do pociągu minęły jak z bicza strzelił i ani się obejrzałem a trzeba było z knajpy uciekać. Wpadliśmy do tramwaju i pojechaliśmy na dworzec. W zasadzie nie do końca, bo wysiedliśmy wcześniej żeby zrobić zakupy. Miało być tyle smakołyków a stanęło na wódce i przepicie hehe. Dodatkowo pogubiliśmy się jeszcze i znaleźliśmy się już w pociągu. A w pociągu wiadomo: ciąg dalszy imprezy. Ja nie za dobrze obliczyłem siły i musiałem odłączyć się od biesiadujących. Złamała mnie gra planszowa z pytaniami oraz kolejna flasza wódki. Z tego, co jednak słyszałem to potem było już coraz bardziej dramatycznie hehe. Jednak prawdziwe dramaty to rozgrywały się rano, gdy prowadnik zaczął nas budzić hehe. No nie było tak źle, przynajmniej dla mnie. Sporo odespałem, więc tragedii nie było, ale wypity dzień wcześniej alkohol dawał się we znaki. Ale nie ma, co marnować czasu. Wychodzimy z pociągu eksplorować Odessę.
Trochę się jednak rozpędziłem hehe. Najpierw trzeba było zdecydować, co dalej. Nie miałem żadnego rozkładu jazdy. Wiedziałem, że sporo autobusów codziennie jeździ do Kiszyniowa, więc to był mój plan. Chciałem jednak uzyskać na miejscu jakąś informację żeby na darmo nie jechać przez całe miasto na dworzec autobusowy. Okazało się, że nie muszę, bo o 16.40 jest pociąg do Kiszyniowa z dworca głównego. Zajebiście. Nie taki drogi, bo koszt biletu 180 hrywien, przyjazd na 21.50, więc będzie jeszcze czas znaleźć nocleg. Jasne, że jedziemy! Kupiliśmy bilety i było załatwione. Kolej teraz na poprawę morale drużyny. Wpadliśmy do sąsiadującego z dworcem Mc Donalda i zamówiliśmy sobie śniadanie i największe kubki Coca Coli, jakie mieli hehe. Od razu lepiej. Zimna Cola i Mc bułka z Mc padliną pomaga na kaca. Rozwiązanie podłe acz skuteczne. Z poprawionymi humorami lecimy zwiedzać miasto, bo czasu nie tak wiele jakby wszyscy chcieli. Na start opera, potem słynne schody, port i trochę kręcenia się po centrum. Obok schodów też dobra akcja: Paweł i Michał nr 2 szli nieco za nami. Zostali zaatakowani przez dwóch typów, którzy proponowali zdjęcia z orłami. A w zasadzie nie proponowali tylko wsadzali im te orły siłą na ramię, zrobili zdjęcie a potem chcieli pieniędzy. I to nie małych pieniędzy. Goście zaproponowali najpierw na głowę po 250 hrywien (po aktualnym kursie 55 zł), ale na szczęście zeszli do 100 na osobę, co i tak jest ceną dramatycznie wysoką za zdjęcie z orłem. Inna sprawa, że jest to zbijanie kasy na cierpieniu zwierząt… Dobra, ale zwiedzamy dalej. A w zasadzie to idziemy na przerwę piwną. W tym temacie w Odessie jest problem. Mnóstwo jest restauracji, ale coś takiego jak pub znaleźć ciężko. Chodzimy po tych uliczkach i szukamy. Po drodze trafiłem na budkę z pysznymi naleśnikami (czy coś takiego) nadziewanymi jabłkami. W końcu udało się. Pub Irlandzki. Wystrój w stylu Europy Zachodniej, ale co zrobić. Ja byłem za tym żeby znaleźć coś bardziej lokalnego, ale że w centrum Odessy bardzo trudno o lokal dla miejscowych to dałem sobie spokój tym bardziej, że mnie też zaczęło suszyć potężnie. Ceny za browara były dość rozbieżne: od irlandzkich specjałów po 70 hrywien za kufel po ichniejsze piwo Czernihowskie (chyba) już w przyzwoitej cenie 22 hrywny. Z jednego piwka zrobiły się dwa (albo i trzy) i trzeba było uciekać na pociąg. Nie do końca to prawda, bo czasu mieliśmy dużo, więc starczyło na spacer i porządne zakupy. Zakupy znowu w większości były imprezowe, ale przynajmniej było sporo jedzenia hehe. 

 Dworzec Morski

Słynne schody

 Port


Dotarliśmy na dworzec jakieś pół godziny przed czasem. Okazało się, że nasz pociąg odjeżdża z peronu na uboczu (nr. 10 zdaje się). Byłem też zaskoczony, że jest to pociąg mołdawski. Przed wejściem sprawdzanie dokumentów i moim oczom ukazuje się wnętrze wagonu. Niezwykłe. W rogu stoi bar zaopatrzony w trunki mocniejsze, słabsze, papierosy i coś do „zakuszania”. Super. Nie zabraknie hehe. Cały wagon był dziwnie skonstruowany. Miało się wrażenie, że jest on poskładany z kilku innych wagonów. Ściany były w kilku kolorach, drzwi między pokojami przypominały balkonowe w moim mieszkaniu hehe. Znalazł się nawet telewizor i lustro. Przebogaty wystrój hehe. Ponieważ przyszliśmy krótko przed odjazdem pozostały nam tylko miejsca z tyłu wagonu. Nie ma problemu. Zaczynamy biesiadę. Od razu zapoznaliśmy Rome. Gość był z Mołdawii, ale studiował w Odessie. Chętnie przyłączył się do naszej kompanii. Z początku nie bardzo chciał pić, ale potem się przekonał hehe. Najpierw piwko i szachy, potem mocniejsze trunki. W między czasie do naszej kompani dołącza Wowa i już robi się wesoło. Współpasażerowie niestety nie podzielają naszego dobrego humoru i zostajemy zganieni przez jednego jegomościa. Chyba współpasażerom nie podobało się to, że nasz kolega Miłosz jak popije to jest bardzo głośny. Dodatkowo lubi on głośno wykrzykiwać słowo „Kurwa”, które w ich języku jest dużo bardziej obraźliwe niż u nas. W Polsce wiadomo: przecinek. Groził nam nawet mandat w wysokości 1000 mołdawskich lei, bo już prowadnik zdenerwował się poważnie. Nie do końca to rozumiałem. Miłosz faktycznie przeginał, ale nie aż tak ekstremalnie. Roma wyjaśnił nam, że tacy właśnie są Mołdawianie: sztywni i pochmurni. Nic nie poradzisz. Warto też wspomnieć o naszym kompanie Wowie. Gość większą część podróży siedział cicho, słuchał muzyki i popijał piwko. Gdy już miał trochę w czubie włączył się do imprezy. Daliśmy mu browara a on w zamian sprezentował nam zajebistą wędzoną rybę i tort. Miłosz wyglądał przezabawnie, gdy z entuzjazmem rzucił się na rybkę a potem zagryzał ją tortem hehehe. Gdy dojechaliśmy na miejsce każdy był już zdrowo pijany a szczególnie Wowa. Gość miał przewalone, bo na peron wyszła po niego dziewczyna i jak go zobaczyła to dała mu po pysku hehehe. Mocna impreza. Ale trzeba wspomnieć w tym momencie nie tylko o ilości wypitego alkoholu, ale i o granicy. Jest to bardzo ważny temat, bo w Internecie jest mało informacji. Ja postaram się to jednak jakoś poukładać. Otóż pociąg z Odessy wjeżdża przez Naddniestrze do Mołdawii podobnie jak większość autobusów (są ponoć jakieś, co jeżdżą naokoło). I co z tego wynika? Otóż bardzo wiele. Wjeżdżając do Mołdawii przez Naddniestrze mamy najpierw odprawę ukraińską, na której wbijają nam pieczątkę, że wyjechaliśmy z Ukrainy. Pieczątki wjazdowej jednak nie dostajemy. Mołdawia w tym miejscu nie graniczy z Ukrainą, więc ichniejszego posterunku nie ma. Podobnie podczas wyjazdu z Naddniestrza: Mołdawia tej republiki nie uznaje, więc nie ma Mołdawskiego posterunku granicznego. To rodzi problem. Nie mamy pieczątki wjazdowej do Mołdawii, więc wracając przez przejścia graniczne na północy (Ukraina – Mołdawia) i na zachodzie (Rumunia – Mołdawia) jesteśmy traktowani jak nielegalni, bo nigdy oficjalnie nie wjechaliśmy do kraju. Może się to skończyć długimi tłumaczeniami a może i łapówką. Zalecam, więc: jeśli wjechaliście do Mołdawii przez Naddniestrze wracajcie tą samą drogą. Nie ma problemów na granicy, nie trzeba się tłumaczyć ani płacić. Jeśli jednak nie chcecie wracać tą samą drogą to polecam opcję taką: wjeżdżamy do Mołdawii przez granicę z Rumunią lub Ukrainą a wyjeżdżamy przez Naddniestrze. Jedynym skutkiem takiego działania będzie posiadanie w paszporcie osamotnionej pieczątki wjazdowej do Mołdawii i świadomość, że teoretycznie nigdy nie opuściliśmy tego kraju hehe. Odwrotnie nie radzę jechać, bo na 100% będziemy mieć na granicy problemy.
Wróćmy jednak do przygód. Pierwsze kroki w Kiszyniowie skierowaliśmy do kantoru. Zakupiliśmy leje mołdawskie i już można się było bawić hehe. Najpierw jednak trzeba znaleźć jakiś nocleg. Szliśmy ulicami Kiszyniowa w kierunku centrum i od razu rzuciła się nam w oczy różnica. Różnica nie tylko z Polską, ale i z Ukrainą. Sam beton. Nie ma nic, na czym można zawiesić oko. Idąc jedną z głównych ulic dochodzimy do ulicy Tołstoja, na której ma znajdować się hostel. Nie robiłem rezerwacji, bo nie miałem pojęcia, kiedy pojawimy się na miejscu. Trochę ryzykowaliśmy, ale na szczęście okazało się, że miejsce jest. Nie zdziwiło mnie to, bo Kiszyniów raczej nie słynie z tłumów turystów hehe. Hostel przyjemny, powadzony przez podstarzałego hipisa. Cena to niecałe 7 euro za noc. Tak się spodziewałem. Choć lekko zdziwiło mnie to, że gdy mój kumpel Albert opowiadał mi o swojej wizycie w Kiszyniowie, który odwiedził kilka lat temu to mówił, że jest to miasto ekstremalnie tanie. Teraz jest po prostu tanie. Z racji faktu, że było dość późno każdy wypił, co mu zostało, wziął prysznic i poszedł spać.


 Niecodzienny wystrój pociągu

Impreza

Kolejny dzień miał się rozpocząć wczesną pobudką. I tu nie sprawdziłem się, jako kierownik wycieczki, bo jestem zajebistym śpiochem hehe. Nie chciało mi się wstawać, nikomu się nie chciało, więc suma summarum wyszliśmy z hostelu jakoś przed południem. Droga do centrum prosta jak drut, więc kłopotów nie było. Przed wyjazdem powiedziano mi, że w Kiszyniowie nie ma nic. I jest to prawda. Mamy jedną główną ulicę, a w zasadzie bulwar Stefana III Wielkiego- jego pomnik i park. Mamy ze dwa lub trzy ministerstwa, pałac prezydencki, parlament, łuk triumfalny i katedrę. Praktycznie to tyle. Jakbym nie wiedział, że jestem w centrum to bym się nie zorientował. Nasza przechadzka zaczęła się jednak w knajpie Beer Time gdzie walnęliśmy po dwa, niby mołdawskie, piwa, ale potem okazało się, że jednak nie były one mołdawskie. Potem poszliśmy na bulwar Stefana III Wielkiego. Tam zobaczyliśmy kilka ciekawszych budynków rządowych i teatr. Idąc dalej, prosto dotarliśmy pod łuk triumfalny. Zwiedziliśmy katedrę, poszliśmy pod pomnik Stefana III Wielkiego. I tu ciekawostka okazało się, że nasz prezydent był w Kiszyniowie kilka dni temu i zostawił pod pomnikiem swój wieniec. Potem park tego samego „gieroja”, pałac prezydencki i jakiś monastyr. I tyle hehe. Faktycznie nic w tym mieście nie ma. Zdecydowaliśmy, że idziemy coś zjeść. Wybraliśmy pizzerie zaraz przy pomniku. Nazywała się „Royal”. Miejsce przyzwoite, ale bez klimatu. Ja takich nie lubię. W zasadzie oprócz Michała nikt nie podzielał mojego entuzjazmu do szukania spelun dla miejscowych, więc zostaliśmy w tej pizzerii. Reszta pozamawiała pizze i jakieś kotlety z frytami a ja z Michałem wzięliśmy placinte i smażone ziemniaczki. Placinty miały być dwie, ale chyba się nie dogadaliśmy za dobrze. Okazało się jednak, że ten zapiekany naleśnik z serem jest tak syty, że nie potrzebowałem więcej. Przynajmniej spróbowałem czegoś Mołdawskiego hehe. Spróbowałem też piwa mołdawskiego „Kiszyniów”. Oczywiście był to ściek niesamowity i w smaku może konkurować o miano najobrzydliwszego piwa Europy. Po prostu wstrętne. Na następny dzień udało się kupić lane, które było trochę lepsze, ale do tego jeszcze dojdę. Siedzieliśmy w tej pizzerii do 18 bo Michał ustawił się ze znajomą z Couchsurfingu- Niką. Michał oprowadzał ją po Rzeszowie, więc Nika postanowiła się nam odwdzięczyć i oprowadzić nas po Kiszyniowie. Tyle, że my większość już widzieliśmy i oprócz ochoty na kolejne piwo mieliśmy też głód wiedzy praktycznej o Mołdawii. Nika, więc zaprosiła nas do ichniejszego Irish Pubu. Nie byłem zachwycony, ale tej knajpie już bliżej do tego, czego szukałem. Spokojna, niewielki lokal na obrzeżu centrum. W środku sami miejscowi i ceny przyzwoite. Zero lansowania. W Kiszyniowie są miejsca lansu. Z tego, co Nika mówiła to jest sieciówka Andy’s Pizza i ten Beer House, w którym byliśmy rano. W tej irlandzkiej knajpie mieli też całkiem niezłe piwa, ale nie do końca obczaiłem, które z tych piw były miejscowe. Istnieje podejrzenie, że żadne. Spędziliśmy w tym lokalu pewnie z 5 godzin. Piliśmy piwko, wypytywaliśmy Nikę o różne rzeczy związane z Mołdawią i samym Kiszyniowem. Dużo udało nam się dowiedzieć i na podstawie tych informacji zdecydowaliśmy, że wracamy do Polski tą samą drogą. Nika mówiła, że na bank będą problemy z powrotem inną drogą jak przez Naddniestrze, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać do Odessy po swoich własnych śladach. Podjęta została też próba ustalenia tego, co robimy na dzień następny, ale spaliła ona na panewce, bo byliśmy zbyt pijani hehe. Miłosz i Adam strasznie chcieli iść na dyskotekę. Ja mam w dupie takie imprezy, ale jak ktoś ma ochotę to droga wolna. U nas jednak była jakaś dziwna komitywa, że albo wszyscy albo nikt. Ja szedłem w zaparte (i nie tylko ja), że na żadne „lasery” nie idę. Doszliśmy jednak do porozumienia, że zmieniamy lokal, czemu też byłem przeciwny. I okazało się, że słusznie byłem przeciwny. Zamieniliśmy przyjemną swojską knajpkę na ogromną restaurację z niemałymi cenami i jakimś „mafijnym” towarzystwem. Nie spędziłem tam jednak wiele czasu, bo poszliśmy w kilka osób odprowadzić Nika na autobus a w knajpie został tylko Adam i Paweł. Nika ostatecznie pojechała taksówką a my wróciliśmy do lokalu. W menu było tylko drogie piwo albo miejscowe ścieki, więc wziąłem sobie wódkę na lodzie i miałem w dupie. Knajpa dziwna. Jest w niej coś nienaturalnego. Jestem w najbiedniejszym kraju Europy a siedzę stolik obok jakiegoś gościa obwieszonego złotem a przy kolejnym stoliku siedzi laseczka w kiecce od Armaniego. Coś tu jest dla mnie nie tak. Nie tego szukam w podróżach. Ale niektórym nie przetłumaczysz. Zresztą Kiszyniów to trochę „wymarłe” miasto i mino sobotniego wieczoru mieliśmy do wyboru albo to, albo Andy’s Pizza albo tanc budę. Wypiliśmy piwko (ja wódeczkę) i okazało się, że zajawka na „lasery” jakoś opadła i wszyscy zgodnie wracają do hostelu. Nie byłem zaskoczony hehe. W hostelu prysznic i spać, bo kolejny dzień chciałem zacząć nieco wcześniej.


 Bank Mołdawii

Łuk triumfalny

Katedra

Pomnik Stefana III Wielkiego

 Pałac Prezydencki

 

 Parlament

Wieczorny clubbing

I tak też się stało. Wstałem, jako pierwszy, ogarnąłem się, zjadłem śniadanie i zacząłem budzić chłopaków. Ciężko mi to szło, ale ostatecznie wyszliśmy z hostelu jakoś, przed 10 co było rekordem hehe. Prawie wszyscy, bo Adam skapitulował. Planu oczywiście nie było, ale mieliśmy kilka koncepcji. Ja już od początku wiedziałem, że one nie wypalą, ale postanowiłem mieć to w dupie i przejść się po Kiszyniowie. Pomysły były dwa: albo Soroki i twierdza, albo trochę krótsza jazda marszrutką do winnic. Z winnic wiadomo, że nic nie będzie, bo tam się zwiedzanie rezerwuje z wyprzedzeniem. Z Soroków też wiedziałem, że nic nie wyjdzie, bo tam jest trzy godziny jazdy w jedną stronę. Była też opcja na monastyry. Nazwa mieściny wypadła mi z głowy, ale okazało się, że tam nic nie jedzie. I tak oto zrobiliśmy sobie spacer po dwóch dworcach autobusowych. Nie żałuje, bo widoki po drodze mocne. Sfotografowałem też rozkłady jazdy z dworca centralnego i dworca północnego. Może się komuś przydadzą. W Internecie chyba nigdzie nie ma (zdjęcia rozkładu jazdy na samym dole posta!). Gdy już dotarło do każdego, że nigdzie dalej dziś nie pojedziemy zaczęły się pojawić kolejne pomysły. Że „tu”, albo nie „tu”, albo jeszcze „gdzie indziej”. Już mi się nie chciało tego słuchać chciałem się po prostu gdzieś ruszyć, poszedłem, więc zamówić naleśnika z ziemniakami, Michał też poszedł w moje ślady tylko posilał się naleśnikiem z marchewką a konsensus nadal nie powstał. W tym miejscu zacząłem myśleć, że chyba powinniśmy się rozdzielić, tak będzie najlepiej dla każdego z osobna i dla grupy. Jednak pomysł muzeum etnograficznego połączonego z muzeum przyrodniczym wygrał i każdy chciał je zobaczyć. I okazało się to pomysłem trafionym, ale najpierw trzeba się było dostać na miejsce. Złapaliśmy marszrutkę do centrum i poszliśmy z buta w kierunku muzeum. Po drodze wypatrzyłem jednak to, czego kilka dni szukałem. W końcu knajpa dla miejscowych. Michał też się podjarał i bez słów zdecydowaliśmy, że cos tu zjemy i wypijemy. Reszta nie podzielała naszego entuzjazmu i poszli do Mc Donalda. Nie wiem jak tak można. Mamy lokalną knajpę, dla miejscowych z tradycyjnym mołdawskim jedzeniem a oni na Bigmaca… Ja też się czasem skuszę na tego fasta. Czasem mam smak na jakąś genetycznie modyfikowaną padlinkę, ale w większości traktuję tą knajpę jak zło koniecznie. Albo wszystko zamknięte i zostaje Mc albo wszystko drogie i zostaje Mc. Oni poszli a ma my zostaliśmy. W końcu. Fajnie jak grupa się dzieli, bo nikt się na nikogo nie wkurwia. No mniej więcej. Z Michałem zamówiliśmy sobie pierożki z bryndzą i kartoflami oraz 100 gram wódki, bo mniejszych „kalibrów” nie było. Zimno było, więc wódeczka rozgrzała doskonale. Wchodziła też znakomicie, bo była zagryzana pierożkiem z ziemniakami hehe. Tak nam się z Michałem spodobało, że wzięliśmy jeszcze po piwie. I tu muszę napisać o tym, o czym wspomniałem wcześniej. Piwo „Kiszyniów” smakuje podle, ale jak będziecie mieli okazję to zamówicie sobie lane. Jest dużo smaczniejsze i przede wszystkim mniej gazowane. Dla mnie jak najbardziej na plus. I tak przy tym piwku siedzieliśmy z Michałem, obserwowaliśmy ludzi i gadaliśmy. Zapomniałem z tego wszystkiego o Mc ekipie hehe. Okazało się, że goście wkurwieni siedzą w lokalu i na nas czkają. W końcu nie wytrzymali i przyszli po nas znajdując nas w stanie lekkiego upojenia z piwkiem w dłoni hehe. A mówiłem żeby zostać… Nieśpiesznie skończyliśmy piwko i poszliśmy do muzeum. Nie jest to daleko, więc po jakiś 15 minutach byliśmy na miejscu. Pierwsze, co się rzuca w oczy to bryła budynku. Mi się to kojarzyło z jakimś meczetem, ale wzorki były „na ludowo”. Wchodzimy. Cena 5 lei student, 10 lei normalny, foto 15 lei. Zwiedzanie zaczyna się od kolekcji wypchanych zwierząt, które możemy spotkać w Mołdawii. Na mnie szczególne wrażenie zrobił wypchany Drop. Ogromne i dość egzotyczne ptaszysko hehe. Dalej kolekcja paleontologiczna. Bogata. Nie ma się, czego wstydzić to muzeum. Ciekawostka jednak była. Ja sobie szedłem nieco z tyłu, chłopaki wyprzedzali mnie o jakieś dwie sale. Nagle słyszę, że ktoś im coś opowiada po angielsku. Ale nie jakąś „kwadratową” angielszczyzną a bardzo płynnie. Gdy dotarłem do pokoju, w których byli zszokowałem się, bo tym pięknym angielskim władała ponad 70 letnia babcia. Opowiadała o największej dumie tego muzeum, czyli o niemal kompletnym szkielecie stworzenia o łacińskiej nazwie Deinotherium gigantissimum. Należy on do rodziny trąbowców, czyli łopatologicznie ujmując jest dalekim krewnym współczesnego słonia. Ciekawe jest to, że stworzenie to nigdy nie występowało na terenie Mołdawii jednak w tym kraju znaleziono jego szczątki. Może był to pierwszy w historii turysta chcący zobaczyć ten kraj. Zobaczył i zdechł hehehehe. Okaz w każdym razie ekstremalnie ciekawy jak ktoś lubi takie rzeczy. Szkoda, że czaszka nie przetrwała wydobycia. Byłem pod wrażeniem. Potem wychodzimy z podziemi i kierujemy się do kolejnej sali. Ciężko mi napisać, co tam było... Był opis gleb Mołdawii.  Jakieś zmutowanie zwierzęta i obrazy, które spokojnie mogły robić za okładki płyt Death Metalowych. Ciekawe, ale dziwne. Potem finałowa sala z eksponatami etnograficznymi: stroje ludowe, przedmioty codziennego użytku, jakieś stare książki. I koniec. Wychodzimy. Przed wejściem powstał problem. Miłosz, Paweł i Michał nr2 chcieli iść do muzeum historycznego a ja z Michałem chcieliśmy jechać na „Bramę Kiszyniowa” na szczęście bez zgrzytów rozstaliśmy się i każdy poszedł zobaczyć to, co chciał. Ucieszyłem się. Brakowało mi tego trochę. Na tym wyjeździe było ciśnienie na tworzenie zwartej grupy. Przy tylu osobach jednak jest ciężko. Każdy ma jakieś inne priorytety albo po prostu głodnieje w innym czasie. Dlatego uważam, że dobrze jak grupa się rozbija i każdy jest zadowolony. Oni pomaszerowali do muzeum a ja z Michałem na przystanek. Trasa była prosta jak drut, bo kobieta w muzeum wyjaśniła nam, że mamy wsiąść w trolejbus 22 pod pomnikiem Stefana III Wielkiego i jechać do samego końca. Tak też zrobiliśmy. Bilet po mieście kosztuje śmieszne dwa leje, standard trolejbusów jest różny. Od nowoczesnych maszyn po złomy cudem jeżdżące prosto. My trafiliśmy jakoś w środek stawki. Podczas jazdy okazało się, że ten tramwaj mija nasz hostel o jedną przecznicę. W trakcie jazdy zauważyliśmy też diabelski młyn ze słynnego sowieckiego wesołego miasteczka oraz stadion Zimbru, na którym akurat odbywał się mecz. Ale nie to było ważne a „Wrota Kiszyniowa”. Co to jest? Są to dwa potężne, ponad 20 piętrowe bloki mieszkalne stojące po dwóch stronach drogi prowadzącej z lotniska do centrum. Ruina w sumie, ale wygląda imponująco. Po dojechaniu na pętle trolejbusu zaczęliśmy szukać jakiegoś dobrego miejsca na zdjęcia. Ciężko z tym było, ale w końcu udało się coś znaleźć, ale zdjęcia są jak widać takie sobie hehe. Ponieważ nigdzie nam się nie spieszyło stwierdziliśmy, że w takim razie wracamy piechotą w kierunku hostelu a jak się nam znudzi to wsiądziemy po prostu w trolejbus i przejedzmy resztę drogi. Przechodząc obok budynków „wrót” Michał wpadł na zajebisty pomysł: „wyjedzmy na górę” oświadczył. Pomysł świetny. Idziemy zrealizować. Wszystkie klatki jednak zamknięte na głucho. Widzimy w końcu, że ktoś wchodzi przez drzwi. Michał podbiega do typa i pokazując mu aparat tłumaczy, co chcemy zrobić. Gość oczywiście nic nie rozumie, ale nas wpuszcza. To jedzmy windą na samą górę. Winda była taka, że strach było wsiadać, ale trudno. Szczęśliwe dowiozła nas na 24 piętro budynku. Okazało się, że jest to piętro niezamieszkałe, jest tam taras czy też balkon z widokiem! Super! Panorama na Kiszyniowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to niewiarygodnie brzydkie miasto. Ale w tej brzydocie jest coś przyciągającego. Nie mogłem się napatrzeć na to morze szarych bloków z wielkiej płyty, nad którym zwisają nisko ciemne chmury. Ciężko by mi było mieszkać w takim mieście… Michał jeszcze spalił fajeczkę z widokiem i oświadczył, że on tak wysoko to papierosa jeszcze nie palił hehe. Zjazd windą tak samo emocjonujący jak i wyjazd hehe. Kabina trzęsła się, skrzypiała i wydawała masę innych niepokojących dźwięków, ale dowiozła nas szczęśliwie na poziom 1 (w Mołdawii tak jak i w Ukrainie nie ma poziomu parteru w blokach). Zjechaliśmy na dół i zaczęło się robić ciemno. Liczyłem jeszcze na zdjęcia w tym wesołym miasteczku, ale niestety. Podróżowanie w zimie ma wiele wad a jedną z nich jest to, że robi się ciemno zdecydowanie za wcześnie. Stwierdziliśmy jednak, że idziemy na zakupy. Ja nie miałem okazji połazić po mołdawskim sklepie, więc byłem ciekaw. Chciałem zorientować się nieco w cenach. Piwko w okolicach 10 lei, winko startuje od 25 lei za butelkę. Przyzwoicie, ale nie jest to super tanio. Mięso i wędliny podobnie jak w Polsce, za to ser żółty ekstremalnie drogi. Reszta tańsza niż w Polsce. Kupiliśmy po parę winek, piwko, jakieś pieczywo na kolejny dzień i stwierdziliśmy, że idziemy dalej. Poszliśmy zobaczyć stadion Zimbru Kiszyniów. Akurat odbywał się mecz, Michał postanowił nakręcić krótki filmik i Zimbru w tym momencie strzeliło gola hehe. Już jak wychodziliśmy ze sklepu zaczęło padać, potem deszcz zmienił się w deszcze ze śniegiem a potem to wszystko zamarło i stworzyło jakąś dziwną breję. Nie było to przyjemne, więc postanowiliśmy jechać, do hostelu. Ekipie, z którą się rozstaliśmy Michał napisał smsa, że nie jedziemy na miasto i że spotkamy się w hostelu i tak oto po pół godzinie brałem już gorący prysznic. W między czasie zaczął sypać prawdziwy śnieg… Umyci i najedzeni zabraliśmy się za mołdawskie wina. Ja w tym roku przekonałem się do białego winka i nie żałuję. Znacznie lesze. Mołdawskie też nie najgorsze. Choć jedno, które było wytrawne miało dla mnie zdecydowanie za cierpki smak natomiast półsłodkie było naprawdę smaczne. Już tak mam w życiu, że po winku to ja myślę tylko o spaniu hehe. No to postanowiłem się walnąć spać tym bardziej, że budzik nastawiony na czwartą rano. Reszta rozegrała jeszcze partyjkę gry z pytaniami (nie wiem jak się nazywała) i dopiwszy cały alk poszli w moje ślady.


 Ulice Kiszyniowa

W końcu lokalna knajpka...

...i jej specjały

Muzeum Historyczne

Muzeum Przyrodniczo - Etnograficzne i słynny okaz Deinotherium gigantissimum

 Park  Stefana III Wielkiego

 Wrota Kiszyniowa

Widok ze szczytu "wrót"


Poranek nie należał do przyjemnych. Wstawanie o czwartej rano, gdy za oknem, mróz, śnieg i ciemno to męczarnia. Ale ogarnąłem się szybko i ekipa ku mojemu zaskoczeniu też w ekspresowym tempie pozbierała manele. Była godzina 5.45 Mołdawskiego czasu jak wyszliśmy z hostelu. Na dworzec autobusowy „centrum” jest blisko, więc po jakiś 20 minutach byliśmy na miejscu. Tam byliśmy umówieni z Niką, która chciała się z nami do Tyraspola wybrać. Super. Autobus mamy o 6.30 ale trzeba czekać aż pani otworzy kasę z biletami żeby kupić świstek i wsiąść do busa. Okazuje się, że Mołdawia drożeje w tempie ekspresowym, bo Nika twierdziła, że bilet powinien kosztować około 17 lei a kosztował 36 więc kto chce zwiedzić Mołdawię po taniości powinien się bardzo śpieszyć. A co do busa. W kierunku Tyraspola odjeżdża ich mnóstwo.  Są dosłownie, co 20 minut. Pierwszy z centrum jedzie właśnie o 6.30 ale jest i wcześniejszy z dworca północnego o 5.55. Przejazd to godzina z kawałkiem. Zależnie od granicy. I ruszamy w kierunku Naddniestrza. Byłem niesamowicie podekscytowany, bo to coś wyjątkowego. Taka enklawa komunizmu w samym środku Europy. Jest to kraj, który wygląda i funkcjonuje jak Polska 50 lat temu… Po drodze mijamy jeszcze „Wrota Kiszyniowa”, lotnisko i po 45 minutach dojeżdżamy do granicy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Każdy wychodzi z autobusu i ustawia się w kolejce do okienka kontroli granicznej. Tam pogranicznik wypełnia formularz wizowy. Otrzymujemy wizę tranzytową, która upoważnia nas do wjazdu na teren Naddniestrza. Na tym świstku, wyglądającym trochę jak paragon ze sklepu, mamy swoje dane oraz dokładną godzinę, przed którą mamy Naddniestrze opuścić. Jest to jedna z nielicznych opcji na zwiedzenie tego śmiesznego kraju. No i wjeżdżamy. Jesteśmy! Jestem podekscytowany niemożliwie. Najpierw mijamy pierwsze większe miasto, czyli Bender a zaraz potem wjeżdżamy do Tyraspola. Na początek wita nas stadion Sheriffa. Z tym Sherrifem to jest ciekawa historia. Kiedyś ta drużyna nazywała się inaczej, ale przejęła ją firma Sheriff. Właścicielem tej firmy jest były prezydent Naddniestrza Igor Smirnov. Gość jest prawie bogiem w tym Naddniestrzu. Ma sieć sklepów i stacji benzynowych, własną stację w TV, hotele i sieć komórkową. I teraz ma też klub piłkarski, który ponoć też kiedyś naszym „orłom” spuścił łomot hehehe. Dojeżdżamy powoli do dworca. I teraz zaczyna się zabawa: będzie, czym wyjechać czy nie. Rozkładu nie ma jak sprawdzić, bo strony internetowej brak, informacji jakichkolwiek brak. Z tego, co udało się nam dowiedzieć w Kiszyniowie to pociąg, który wyjeżdża z Kiszyniowa do Odessy jest w Tyraspolu jakoś przed południem. Była szansa, że na niego zdążymy. Dupa. Okazało się, że wpadamy na dworzec a ten pociąg będzie za godzinę. Lipa. Nic nie pozwiedzamy. W tym samym budynku jest też dworzec autobusowy. Idziemy sprawdzać dalej. No i mamy autobus o 14.10 na 17.10 w Odessie. K… na styk! Ale się decydujemy. Cena 65 rubli naddniestrzańskich. Idziemy do kantoru (tez w tym samym budynku) i wymieniamy kasę na kolejną walutę. Ja pozbyłem się mołdawskich lei. Żeby już nie mieszać to kurs jest taki, że za 10 dolarów mamy 110 rubli naddniestrzańskich. Okazuje się jednak, że do Adama podchodzi koleś i pyta gdzie chcemy jechać. Wychodzi na to, że gość chce nas zawieść za 10 dolców od łebka do Odessy. Kurde spoko. Pojedziemy szybciej, będziemy, kiedy chcemy… a różnica tylko 45 rubli. Git. Decydujemy się. Gość chce od nas jakąś zaliczkę, ale nie jestem przekonany. Umawiamy się z nim w ten sposób, że my będziemy o 13 przed dworcem a jak gość będzie to sobie porządnie zarobi. Po tych ustaleniach ruszamy spokojnie w miasto mając ponad 4 godziny. Komuna jak żywa. Przysięgam. W tym Tyraspolu prawie nic nie ma, ale łażąc po mieście czuje się tego ducha epoki minionej. Tyle, że tu ten duch żyje i ma się doskonale. Budynki elegancko wyremontowane. Trochę syfu jest, ale ogólnie wszystko prezentuje się imponująco. Pierwszy punkt programu to „Dom Sowietów” na szczycie gwiazda, przed wejściem popiersie Lenina z groźną miną. Po bokach portrety zasłużonych dla miasta (chyba, mój rosyjski jest tragiczny) a z drugiej strony coś w rodzaju ważnych osobistości Tyraspola czy coś takiego. Przed budynkiem długa sesja zdjęciowa… W między czasie nawija się jakiś starszy gość, który tłumaczy nam, że centrum to w przeciwną stronę i że jak chcemy pomnik Lenina to tam jest większy hehe. No dobra to zawracamy i idziemy w drugą stronę. Po drodze same ciekawostki. Bardzo mi się podobały budynki, które miały uchodzić za bardziej nowoczesne w tle, których dostojnie prezentowały się domy z wielkiej płyty hehe. Na budynkach obowiązkowe murale. W Polsce też da się zobaczyć ten rodzaj sztuki, ale jest on najczęściej jakoś ukryty albo w kompletniej ruinie. A tu nowiuśki hehe. Znaleźliśmy też budynek z flagami Abchazji i Oseti Południowej. Czemu? Otóż te dwie samozwańcze republiki, jako jedyne na świecie uznają Naddniestrze, jako państwo. Coś niewiarygodnego hehe. Łazimy po tym Tyraspolu już chwilę i trochę zmarzliśmy, głód też zaczął dokuczać, bo my w zasadzie bez śniadania. Ale co można znaleźć otwartego o tej porze w Tyraspolu? Okazuje się, że jedyny ratunek w sieciówce Andy’s Pizza, która znajduje praktycznie naprzeciwko pomnika Aleksandra Suworowa. Nie podobał mi się ten lokaj, nie podobał mi się klimat, ale trudno. Albo to, albo nic. Wchodzimy. Część wycieczki już w środku a ja Michał i Nika dołączamy za chwilę. Jeszcze nic nie zdążyliśmy zamówić a podchodzi do nas dwóch typków. Machają jakimś świstkiem i mówią, że są z policji. Pytają czy ktoś mówi po rosyjsku. Na szczęście mamy Nikę hehe. Siada z nimi do stolika, obok a ja ukradkiem podsłuchuje i chce coś wyłapać z tej rozmowy. Przesłuchanie obejmuje pytania takie jak: „Skąd jesteśmy?”, „Co tu robimy?”, „Na co?”, „Po co?” itd… Ja wyłapałem też coś o fotografii. Kurde nie wiedziałem, o co chodzi, ale goście mogą być na tyle dociekliwi, że mogą sprawdzić zdjęcia i może im się coś nie podobać. Z aparatem na kolanach i z przygotowaną do podmienienia kartą siedziałem, więc w niecierpliwości. Dalsza cześć tej „atrakcji” to sprawdzanie naszych paszportów, wiz tranzytowych, czyli tych „paragonów fiskalnych”, jakieś notatki i tyle. Goście jeszcze nas przepraszają hehe. Zdjęcia ocalone. Można spokojnie zjeść. Zamówiliśmy pizze, bo nic innego ciekawego w menu nie znalazłem. Dodatkowo ceny europejskie, więc Andy’s Pizza radzę omijać szerokim łukiem chyba, że w brzuchu burczy wam tak, że nie słyszycie własnych myśli. Ja sobie domówiłem jeszcze lampkę miejscowego winka Kvint. Kvint produkuje też koniaki i koniak właśnie zamówił Michał. Jego trunek był całkiem dobry natomiast moje wino niespecjalnie. Może koneserzy słodkiego czerwonego wina mieliby inne zadanie, ale dla mnie to wino było niedobre. Było tak słodkie, że aż lepkie i gęste. Dla mnie nie do przyjęcia. Znaczy wypiłem, ale nie ze smakiem hehe. Pizza przyzwoita. Posileni i trochę rozgrzani pomaszerowaliśmy dalej. Wiele atrakcji nam nie zostało. Minęliśmy pomnik Aleksandra Suworowa, ale że był po drugiej stronie to zostawiliśmy go na powrót. Poszliśmy zobaczyć coś w rodzaju placu pamięci poległych żołnierzy radzieckich. Plac ten rozpoczyna się kaplicą i czołgiem na obelisku, potem mamy płonący w gwieździe wieczny ogień i tablice pamiątkowe poświęcone żołnierzom. Ciekawa sprawa. I na koniec chyba największa atrakcja Tyraspola: Plac Konstytucji z imponującym budynkiem władz Naddniestrza i stojącym przed nim pomnikiem Lenina. Robi to wrażenie…  I to w sumie tyle co można zobaczyć w Tyraspolu. Poszliśmy jeszcze nad rzekę. Zrobiłem kilka zdjęci i wróciliśmy pod pomnik Aleksandra Suworowa zrobić sobie grupowe zdjęcie i trzeba było wracać na dworzec. Z „centrum” jest jakieś pół godziny na nogach. Nasz taksówkarz oczywiście czekał. Zdziwiłbym się bardzo jakby go nie było. Wymieniliśmy, więc pieniądze tak żeby mieć jak mu zapłacić, zrobiliśmy ostatnie zakupy, pożegnaliśmy się z Niką dziękując jej jednocześnie za towarzystwo i ruszaliśmy w kierunku granicy. 

 Fabryka win i koniaków

Dom Sowietów

"Przepraszam, można jednego browarka? :)"

Wesołe zdjęcie

Wiza

Flagi Abchazji i Oseti Południowej
(zdjęcie Michał Świder)

 Pomnik pamięci żołnierzy radzieckich (rosyjskich) 

Siedziba władz Naddniestrza 

Pomnika Aleksandra Suworowa


Po drodze nie ma dosłownie nic. Pola po horyzont, płasko, jakieś pojedyncze wioski. Droga prosta i zaskakująco dobra. Na Ukrainie drogi są znacznie gorsze. Po jakiś 40 minutach jesteśmy na granicy. Najpierw część naddniestrzańska. Nasz drajwer idzie do okienka z naszymi paszportami. W samochodzie okno było otwarte, więc słyszałem krótką wymianę zdań:
Pogranicznik: „Kto to?”
Kierowca: „Turyści”
Pogranicznik: „Od nas???!!”
Śmialiśmy się długo hehe. Odprawa bez problemu, „paragony” nam zabrali i jedzmy dalej. Na granicy ukraińskiej trzeba już wysiąść z samochodu i osobiście zaprezentować się pani w okienku. Pieczątka i już jesteśmy na Ukrainie. Przed nami jeszcze kolejne 40 min jazdy i Odessa. Na początku umawialiśmy się ze koleś zawiezie nas na dworzec kolejowy a ten zajeżdża na autobusowy. Coś mu tłumaczę, że mamy jechać dalej a on mi tłumaczy, że tu nas wysadzi, bo tam… No właśnie nie wiem, co hehe. Może chodziło mu o korki. Faktycznie były. Nic to. Wsiadamy w tramwaj nr 5, płacimy za bilety i jedzmy na dworzec. Przejazd jakieś 20 min i jesteśmy pod dworcem. A w zasadzie pod przydworcowym Mc Donaldem. Najpierw jednak wymiana kasy i bilety. Zostałem oddelegowany do kasy, jako wsparcie moralne wziąłem sobie Michała i poszliśmy. Bilety bez problemu dostaliśmy, zdarzyła się jednak mała wpadka językowa. Babka w kasie pyta się o coś w rodzaju zaliczki. Ja mówię, że zaliczki nie było. Ona coś spanikowana, ja nie wiem, o co chodzi… Na szczęście obok stała jakaś młoda dziewczyna, która wyjaśniła całą sytuację. Chodziło o to czy płacimy gotówką czy kartą hehe. Dobra. Bilety kupione trzeba coś zjeść. Nie chciało mi się kombinować, więc pożywiłem się Mc bułką, wypiłem Mc colę i decyzją jednogłośną udaliśmy się na piwo. Koło prawego wejścia na perony jest przyjemny lokal. Może nie za tani, ale da się przeżyć. Wypiliśmy tam po 1-2 piwa. Zrobiliśmy zakupy i trzeba było wbijać się do pociągu. Okazało się, że pani prowadnica jest polką obdarzoną dość specyficznym poczuciem humoru hehe. Miło się z nam gawędziło. Od razu zapowiedziała, że ma do sprzedania dużo piwa. Wagon okazał się prawie pusty. Mieliśmy na początku tylko jednego ukraińskiego towarzysza, który wysiadł po jakichś trzech godzinach a na jego miejsce wsiadły dwie panie. Jeszcze pociąg dobrze nie ruszył a pierwsze piwka poszły w ruch potem flaszeczka i tak się sprawy potoczyły. Grupa podzieliła się na mnie i Michała – cześć dyskusyjną i resztę namiętnie grająca w szachy. Wódeczka ułatwiała rozmowę, więc dość późno położyliśmy się spać i ani się obejrzałem już dojeżdżamy do Lwowa. Ja się zadeklarowałem, już na pocztu wyjazdu, że we Lwowie na kolejny dzień nie zostaję. Reszta kompanii niby miała ochotę, ale jak przyszła 6 rano, lekki kac i poranny chłód to się wszyscy rozmyślili i okazało się, że wracamy w całe sześć osób do domu. Najpierw marszrutka: oczywiście przespana. Potem granica: bez problemowo. Bus do centrum i dworzec w Przemyślu. Do pociągu mieliśmy godzinę, więc starczyło jeszcze czasu na śniadanie. Całą drogę przespałem, więc w Rzeszowie znalazłem się błyskawicznie. I tak też zakończyła się nasza wyprawa.

 Lwów

Teraz będzie krótkie finansowo – turystyczne podsumowanie.
Mołdawia i Naddniestrze to nie są popularne kierunki wyjazdów. Nie ma się, co dziwić, bo w zasadzie nic tam nie ma. Mołdawia może się pochwalić winnicami i ogromnymi piwnicami na wina. Jest kilka monastyrów, twierdza w Sorokach i w sumie tyle. Naddniestrze oferuje jeszcze mniej, bo tam to już kompletnie nie ma nic. Ale w przypadku tych miejsc atrakcyjne jest coś innego. Są to żywe relikty komuny. Ktoś może tęsknić lub nie tęsknić za tymi czasami, ale nie da się ukryć, że kiedyś Polska była właśnie taka. Obecnie u nas już tej komunistycznej przeszłości praktycznie nie widać. Jakieś pojedyncze dworce kolejowe, pomniki czy kamienice są świadkami tego minionego ustroju a reszta przeminęła. Tam ten socrealistyczny klimat żyje nadal i jest to niezmiernie ciekawe. Szczególnie, jeśli mowa o Naddniestrzu. Wyjątkowy skansen. Żywy skansen. Po wizycie w tych miejscach nie można się wiele spodziewać. Nie ma tam szałowych zabytków, nie ma wspaniałych deptaków ani klimatycznych uliczek. Jest beton. I z tym trzeba się liczyć. Jeśli spodziewamy się jakiś niesamowitych atrakcji wrócimy niezadowoleni. Ja się nie spodziewałem niczego i „nic” otrzymałem hehe.
Co do cen. Z tego, co mi mówili znajomi, którzy byli w Mołdawii kilka lat temu było tam niesamowicie tanio. Teraz nie mogę tego powiedzieć. Ceny w sklepach są niższe niż w Polsce. Dobre wino można kupić za 25 lei, piwo za 9 lei, chleb to około 5 lei. Drogie są wędliny i ser żółty. W knajpach wiadomo: różnie. Takie sieciówki jak Adny’s Pizza czy lanserskie knajpy jak Beer House skasują was po 30 lei za piwko a za jedzenie zapłacicie minimum 100 lei. Jeśli znajdziecie sobie knajpę dla lokalsów to za to samo (albo i lepsze) piwko zapłacicie w okolicach 10 lei. Podobnie z jedzeniem. W mniejszej knajpie za obiad wyjdzie jakieś 30-40 lei. Za przekąski w stylu pieroga z ziemniakami zapłacicie 6 lei. Co do noclegów to my płaciliśmy jakieś 7 euro za noc. Znajdzie się na pewno coś tańszego. Wstępy do muzeów to koszt jakiś 5-10 lei. Autobus po mieście 2 leje. Bus z Kiszyniowa do Tyraspola 36 lei (Ponic niedawno kosztował 17 – kraj ekspresowo drożeje). Wymiana waluty w Kiszyniowie to nie problem: Euro, Dolary, Ruble czy Hrywny wymienimy wszędzie. Koło centralnego dworca autobusowego też znajdą się kantory, w których wymienimy złotówki.
Co do cen w Naddniestrzu: byliśmy tyko w tej nieszczęsnej knajpie „Andy’s Pizza” a tam ceny są wygórowane, choć jest taniej niż w Mołdawii. Lampka wina 10 rubli, piwko 25 rubli za pizze zapłaciliśmy 49 rubli.
Teraz coś o cenach przejazdów:
Lwów – Odessa 160 hrywien, Odessa – Lwów 140 hrywien (?)
Pociąg Odessa – Kiszyniów 180 hrywien
Bus Kiszyniów – Tyraspol 36 lei
Taksówka Tyraspol – Odessa 110 rubli, autobus 65 rubli.
To aktualne ceny na listopad 2014 roku. Nie podaje cen w złotówkach, bo kurs się zmienia. Można sobie sprawdzić aktualny i przeliczyć ceny.
Dorzucam też rozkłady jazdy z dworców w Tyraspolu i Kiszyniowie. Ja przed wyjazdem nie mogłem znaleźć ,więc może się komuś to przyda.

 I jeszcze linki do galerii:










Rozkład jazdy z centralnego dworca autobusowego w Kiszyniowie




Rozkład jazdy z północnego dworca autobusowego w Kiszyniowie 






Rozkład jazdy z dworca autobusowego w Tyraspolu.
Mam nadzieje że komuś się przyda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz