Pomysł tego wyjazdu powstał prawie rok temu, gdy z Miłoszem
wracałem z Kijowa. Potrzeba eksploracji wschodu była we mnie od zawsze.
Ostatnio ta potrzeba jest jeszcze silniejsza, bo zachód Europy zaczyna być dla
mnie nudny i przewidywalny. Mołdawia to zupełnie inny temat, to taka pusta
plama na turystycznej mapie Europy. Mało, kto tam jeździ, bo i po co? Mołdawia
nie ma szczególnie ciekawego ukształtowania terenu, bieda aż piszczy a miasta
to w zasadzie same betonowe bloki. Ale ten duch epoki minionej… Ja urodziłem
się jeszcze w poprzednim ustroju, ale prawie nic z niego nie pamiętam. Mam
kilka zdjęć z Rzeszowa, na których mama wiezie mnie w wózku przez świeżo wylane
betony osiedla Nowe Miasto. Mam też wspomnienie klocków lego w „Peweksie” i
sklepu „Społem”, pod który przynosiliśmy ojcu gorącą herbatę w termosie, gdy on
stał w kolejce po „dobra luksusowe”. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę,
dlatego chciałem zobaczyć Mołdawię a szczególnie Naddniestrze żeby własnymi
oczami przyjrzeć się temu wszystkiemu jeszcze raz. Nie zobaczyłem kolejek przed
sklepami ani słynnego „Peweksu, ale widziałem naprawdę dużo…
Panorama Kiszyniowa
Na samym początku miałem jechać tylko z Miłoszem, potem
napatoczył się Michał. Miłosz lubi dużo gadać, więc swoim gadulstwem włączył do
kompanii jeszcze trzy osoby: Pawła, Adama i Michała nr 2. Z dwuosobowej kompani
zrobiła się nam sześcioosobowa ekipa. Ludzi dużo, nie znam połowy, na wyjeździe
byłem tylko z Miłoszem… Nie będę ukrywał: byłem sceptycznie nastawiony. Okazało
się jednak, że moje obawy były nieuzasadnione i prawie wszystko hulało bez
zarzutów. Dodam jeszcze, że przed wyjazdem na spotkaniu w „Anomalii” (pubie
Rzeszowskiem – moim ulubionym) zostałem mianowany kierownikiem wycieczki. Niech
i tak będzie. Zarządziłem, więc spotkanie o szóstej rano dnia 20 listopada na
dworcu w Rzeszowie.
Dokładnie o 6.18 odjeżdżał nasz pociąg do Przemyśla. Potem
wszystko standardowo: marszrutka i granica. Po drugiej stronie już nie było tak
standardowo. Najpierw zakupy w sklepie i spora bateria Nemiroffa cytrynowego
obciąża nasze plecaki. Nie na długo jednak hehe. Marszrutkę do Lwowa mieliśmy
praktycznie od razu i zaraz zabraliśmy się do konsumpcji. Rekord został pobity,
gdy pierwsza flaszka skończyła się, jak tylko opuściliśmy Szegini. Potem na szczęście
zaszczyt polewania przypadł osobie o mniejszej rozrzutności hehe. Alkohol
skończył się jakoś w Gródku. Na szczęście, bo ja już miałem mocno w czubie
hehe. Poznaliśmy też dwie kobiety, którym pomogliśmy wkładać do marszrutki
torby z kontrabandą a one w zamian odwdzięczyły się nam pysznym winem. Rozmowa się
kręciła i pierwsze lody zostały przełamane. Wyjazd zapowiadał się dobrze.
Wysiadając z marszrutki musiałem trochę ochłonąć, bo zaraz należało zająć się
biletami na dalszą podróż. Plany były dwa: albo jedziemy do Czerniowców albo do
Odessy. Nie wiedzieliśmy jak będzie z dostępnością biletów, więc takie rozwiązanie
było najlepsze. I faktycznie: kobieta w informacji mówi, że do Czerniowców jest
tylko 11 miejsc a do Odessy wolne jest pół pociągu. Jedziemy, więc do Odessy. Pociąg
w dobrych godzinach, mieliśmy być na miejscu o 8.30 - super. Mamy jeszcze
jakieś 8 godzin, bo pociąg dopiero o 20.40. Najpierw idziemy do słynnej „Białej
Czajki”. Ta knajpa jest znana chyba tylko wśród moich znajomych hehe. Lubię ją,
bo jest swojska i siedzą w niej sami miejscowi. Dodatkowo można w niej smacznie
i niedrogo zjeść. Zakupiliśmy, więc zestaw: wareniki, bania i piwo dla każdego.
Potem jeszcze jedna bania... Jakoś koło 14 wyruszyliśmy jednak dalej, bo robiło
się „niebezpiecznie” i trzeba było się przespacerować. Po drodze do rynku
przerwa w „Puzatej Chacie” na kolejne jedzenie. Potem wychodzimy na Prospekt
Swobody. Z racji faktu, że nastroje były imprezowe to priorytetem nie było
zwiedzanie. Oświadczyłem, więc: „Na lewo opera, na prawo pomnik Szewczenki,
dalej pomnik Mickiewicza. Idziemy do knajpy!” Część wycieczki we Lwowie nigdy
nie była, więc najpierw „Kryjówka”. Tam kolejne piwa i kolejne banie a na
zakąszanie świńskie uszy hehe. Potem „Dom Legenda” i rura piwa. Podczas obalania
tejże rury zrobiło się już bardzo grubo w temacie imprezowym. Miłosz nawet na
chwilę udał się na spoczynek. Godziny do pociągu minęły jak z bicza strzelił i
ani się obejrzałem a trzeba było z knajpy uciekać. Wpadliśmy do tramwaju i
pojechaliśmy na dworzec. W zasadzie nie do końca, bo wysiedliśmy wcześniej żeby
zrobić zakupy. Miało być tyle smakołyków a stanęło na wódce i przepicie hehe. Dodatkowo
pogubiliśmy się jeszcze i znaleźliśmy się już w pociągu. A w pociągu wiadomo:
ciąg dalszy imprezy. Ja nie za dobrze obliczyłem siły i musiałem odłączyć się
od biesiadujących. Złamała mnie gra planszowa z pytaniami oraz kolejna flasza
wódki. Z tego, co jednak słyszałem to potem było już coraz bardziej
dramatycznie hehe. Jednak prawdziwe dramaty to rozgrywały się rano, gdy
prowadnik zaczął nas budzić hehe. No nie było tak źle, przynajmniej dla mnie.
Sporo odespałem, więc tragedii nie było, ale wypity dzień wcześniej alkohol
dawał się we znaki. Ale nie ma, co marnować czasu. Wychodzimy z pociągu
eksplorować Odessę.
Trochę się jednak rozpędziłem hehe. Najpierw trzeba było zdecydować,
co dalej. Nie miałem żadnego rozkładu jazdy. Wiedziałem, że sporo autobusów codziennie
jeździ do Kiszyniowa, więc to był mój plan. Chciałem jednak uzyskać na miejscu jakąś
informację żeby na darmo nie jechać przez całe miasto na dworzec autobusowy.
Okazało się, że nie muszę, bo o 16.40 jest pociąg do Kiszyniowa z dworca głównego.
Zajebiście. Nie taki drogi, bo koszt biletu 180 hrywien, przyjazd na 21.50, więc
będzie jeszcze czas znaleźć nocleg. Jasne, że jedziemy! Kupiliśmy bilety i było
załatwione. Kolej teraz na poprawę morale drużyny. Wpadliśmy do sąsiadującego z
dworcem Mc Donalda i zamówiliśmy sobie śniadanie i największe kubki Coca Coli,
jakie mieli hehe. Od razu lepiej. Zimna Cola i Mc bułka z Mc padliną pomaga na
kaca. Rozwiązanie podłe acz skuteczne. Z poprawionymi humorami lecimy zwiedzać miasto,
bo czasu nie tak wiele jakby wszyscy chcieli. Na start opera, potem słynne
schody, port i trochę kręcenia się po centrum. Obok schodów też dobra akcja:
Paweł i Michał nr 2 szli nieco za nami. Zostali zaatakowani przez dwóch typów,
którzy proponowali zdjęcia z orłami. A w zasadzie nie proponowali tylko wsadzali
im te orły siłą na ramię, zrobili zdjęcie a potem chcieli pieniędzy. I to nie
małych pieniędzy. Goście zaproponowali najpierw na głowę po 250 hrywien (po
aktualnym kursie 55 zł), ale na szczęście zeszli do 100 na osobę, co i tak jest
ceną dramatycznie wysoką za zdjęcie z orłem. Inna sprawa, że jest to zbijanie
kasy na cierpieniu zwierząt… Dobra, ale zwiedzamy dalej. A w zasadzie to
idziemy na przerwę piwną. W tym temacie w Odessie jest problem. Mnóstwo jest restauracji,
ale coś takiego jak pub znaleźć ciężko. Chodzimy po tych uliczkach i szukamy.
Po drodze trafiłem na budkę z pysznymi naleśnikami (czy coś takiego) nadziewanymi
jabłkami. W końcu udało się. Pub Irlandzki. Wystrój w stylu Europy Zachodniej,
ale co zrobić. Ja byłem za tym żeby znaleźć coś bardziej lokalnego, ale że w
centrum Odessy bardzo trudno o lokal dla miejscowych to dałem sobie spokój tym bardziej,
że mnie też zaczęło suszyć potężnie. Ceny za browara były dość rozbieżne: od irlandzkich
specjałów po 70 hrywien za kufel po ichniejsze piwo Czernihowskie (chyba) już w
przyzwoitej cenie 22 hrywny. Z jednego piwka zrobiły się dwa (albo i trzy) i
trzeba było uciekać na pociąg. Nie do końca to prawda, bo czasu mieliśmy dużo,
więc starczyło na spacer i porządne zakupy. Zakupy znowu w większości były imprezowe,
ale przynajmniej było sporo jedzenia hehe.
Dworzec Morski
Słynne schody
Port
Dotarliśmy na dworzec jakieś pół
godziny przed czasem. Okazało się, że nasz pociąg odjeżdża z peronu na uboczu
(nr. 10 zdaje się). Byłem też zaskoczony, że jest to pociąg mołdawski. Przed
wejściem sprawdzanie dokumentów i moim oczom ukazuje się wnętrze wagonu.
Niezwykłe. W rogu stoi bar zaopatrzony w trunki mocniejsze, słabsze, papierosy
i coś do „zakuszania”. Super. Nie zabraknie hehe. Cały wagon był dziwnie
skonstruowany. Miało się wrażenie, że jest on poskładany z kilku innych wagonów.
Ściany były w kilku kolorach, drzwi między pokojami przypominały balkonowe w
moim mieszkaniu hehe. Znalazł się nawet telewizor i lustro. Przebogaty wystrój
hehe. Ponieważ przyszliśmy krótko przed odjazdem pozostały nam tylko miejsca z
tyłu wagonu. Nie ma problemu. Zaczynamy biesiadę. Od razu zapoznaliśmy Rome. Gość
był z Mołdawii, ale studiował w Odessie. Chętnie przyłączył się do naszej
kompanii. Z początku nie bardzo chciał pić, ale potem się przekonał hehe.
Najpierw piwko i szachy, potem mocniejsze trunki. W między czasie do naszej
kompani dołącza Wowa i już robi się wesoło. Współpasażerowie niestety nie podzielają
naszego dobrego humoru i zostajemy zganieni przez jednego jegomościa. Chyba
współpasażerom nie podobało się to, że nasz kolega Miłosz jak popije to jest
bardzo głośny. Dodatkowo lubi on głośno wykrzykiwać słowo „Kurwa”, które w ich języku
jest dużo bardziej obraźliwe niż u nas. W Polsce wiadomo: przecinek. Groził nam
nawet mandat w wysokości 1000 mołdawskich lei, bo już prowadnik zdenerwował się
poważnie. Nie do końca to rozumiałem. Miłosz faktycznie przeginał, ale nie aż
tak ekstremalnie. Roma wyjaśnił nam, że tacy właśnie są Mołdawianie: sztywni i pochmurni.
Nic nie poradzisz. Warto też wspomnieć o naszym kompanie Wowie. Gość większą część
podróży siedział cicho, słuchał muzyki i popijał piwko. Gdy już miał trochę w czubie
włączył się do imprezy. Daliśmy mu browara a on w zamian sprezentował nam
zajebistą wędzoną rybę i tort. Miłosz wyglądał przezabawnie, gdy z entuzjazmem rzucił
się na rybkę a potem zagryzał ją tortem hehehe. Gdy dojechaliśmy na miejsce
każdy był już zdrowo pijany a szczególnie Wowa. Gość miał przewalone, bo na
peron wyszła po niego dziewczyna i jak go zobaczyła to dała mu po pysku hehehe.
Mocna impreza. Ale trzeba wspomnieć w tym momencie nie tylko o ilości wypitego alkoholu,
ale i o granicy. Jest to bardzo ważny temat, bo w Internecie jest mało
informacji. Ja postaram się to jednak jakoś poukładać. Otóż pociąg z Odessy
wjeżdża przez Naddniestrze do Mołdawii podobnie jak większość autobusów (są ponoć
jakieś, co jeżdżą naokoło). I co z tego wynika? Otóż bardzo wiele. Wjeżdżając
do Mołdawii przez Naddniestrze mamy najpierw odprawę ukraińską, na której
wbijają nam pieczątkę, że wyjechaliśmy z Ukrainy. Pieczątki wjazdowej jednak
nie dostajemy. Mołdawia w tym miejscu nie graniczy z Ukrainą, więc ichniejszego
posterunku nie ma. Podobnie podczas wyjazdu z Naddniestrza: Mołdawia tej
republiki nie uznaje, więc nie ma Mołdawskiego posterunku granicznego. To rodzi
problem. Nie mamy pieczątki wjazdowej do Mołdawii, więc wracając przez przejścia
graniczne na północy (Ukraina – Mołdawia) i na zachodzie (Rumunia – Mołdawia)
jesteśmy traktowani jak nielegalni, bo nigdy oficjalnie nie wjechaliśmy do
kraju. Może się to skończyć długimi tłumaczeniami a może i łapówką. Zalecam, więc:
jeśli wjechaliście do Mołdawii przez Naddniestrze wracajcie tą samą drogą. Nie
ma problemów na granicy, nie trzeba się tłumaczyć ani płacić. Jeśli jednak nie chcecie
wracać tą samą drogą to polecam opcję taką: wjeżdżamy do Mołdawii przez granicę
z Rumunią lub Ukrainą a wyjeżdżamy przez Naddniestrze. Jedynym skutkiem takiego
działania będzie posiadanie w paszporcie osamotnionej pieczątki wjazdowej do Mołdawii
i świadomość, że teoretycznie nigdy nie opuściliśmy tego kraju hehe. Odwrotnie
nie radzę jechać, bo na 100% będziemy mieć na granicy problemy.
Wróćmy jednak do przygód. Pierwsze kroki w Kiszyniowie
skierowaliśmy do kantoru. Zakupiliśmy leje mołdawskie i już można się było
bawić hehe. Najpierw jednak trzeba znaleźć jakiś nocleg. Szliśmy ulicami
Kiszyniowa w kierunku centrum i od razu rzuciła się nam w oczy różnica. Różnica
nie tylko z Polską, ale i z Ukrainą. Sam beton. Nie ma nic, na czym można
zawiesić oko. Idąc jedną z głównych ulic dochodzimy do ulicy Tołstoja, na
której ma znajdować się hostel. Nie robiłem rezerwacji, bo nie miałem pojęcia,
kiedy pojawimy się na miejscu. Trochę ryzykowaliśmy, ale na szczęście okazało się,
że miejsce jest. Nie zdziwiło mnie to, bo Kiszyniów raczej nie słynie z tłumów
turystów hehe. Hostel przyjemny, powadzony przez podstarzałego hipisa. Cena to
niecałe 7 euro za noc. Tak się spodziewałem. Choć lekko zdziwiło mnie to, że
gdy mój kumpel Albert opowiadał mi o swojej wizycie w Kiszyniowie, który odwiedził
kilka lat temu to mówił, że jest to miasto ekstremalnie tanie. Teraz jest po
prostu tanie. Z racji faktu, że było dość późno każdy wypił, co mu zostało,
wziął prysznic i poszedł spać.
Niecodzienny wystrój pociągu
Impreza
Kolejny dzień miał się rozpocząć wczesną pobudką. I tu nie
sprawdziłem się, jako kierownik wycieczki, bo jestem zajebistym śpiochem hehe.
Nie chciało mi się wstawać, nikomu się nie chciało, więc suma summarum
wyszliśmy z hostelu jakoś przed południem. Droga do centrum prosta jak drut, więc
kłopotów nie było. Przed wyjazdem powiedziano mi, że w Kiszyniowie nie ma nic.
I jest to prawda. Mamy jedną główną ulicę, a w zasadzie bulwar Stefana III
Wielkiego- jego pomnik i park. Mamy ze dwa lub trzy ministerstwa, pałac
prezydencki, parlament, łuk triumfalny i katedrę. Praktycznie to tyle. Jakbym
nie wiedział, że jestem w centrum to bym się nie zorientował. Nasza przechadzka
zaczęła się jednak w knajpie Beer Time gdzie walnęliśmy po dwa, niby mołdawskie,
piwa, ale potem okazało się, że jednak nie były one mołdawskie. Potem poszliśmy
na bulwar Stefana III Wielkiego. Tam zobaczyliśmy kilka ciekawszych budynków
rządowych i teatr. Idąc dalej, prosto dotarliśmy pod łuk triumfalny.
Zwiedziliśmy katedrę, poszliśmy pod pomnik Stefana III Wielkiego. I tu ciekawostka
okazało się, że nasz prezydent był w Kiszyniowie kilka dni temu i zostawił pod
pomnikiem swój wieniec. Potem park tego samego „gieroja”, pałac prezydencki i
jakiś monastyr. I tyle hehe. Faktycznie nic w tym mieście nie ma. Zdecydowaliśmy,
że idziemy coś zjeść. Wybraliśmy pizzerie zaraz przy pomniku. Nazywała się „Royal”.
Miejsce przyzwoite, ale bez klimatu. Ja takich nie lubię. W zasadzie oprócz
Michała nikt nie podzielał mojego entuzjazmu do szukania spelun dla
miejscowych, więc zostaliśmy w tej pizzerii. Reszta pozamawiała pizze i jakieś
kotlety z frytami a ja z Michałem wzięliśmy placinte i smażone ziemniaczki. Placinty
miały być dwie, ale chyba się nie dogadaliśmy za dobrze. Okazało się jednak, że
ten zapiekany naleśnik z serem jest tak syty, że nie potrzebowałem więcej.
Przynajmniej spróbowałem czegoś Mołdawskiego hehe. Spróbowałem też piwa
mołdawskiego „Kiszyniów”. Oczywiście był to ściek niesamowity i w smaku może
konkurować o miano najobrzydliwszego piwa Europy. Po prostu wstrętne. Na następny
dzień udało się kupić lane, które było trochę lepsze, ale do tego jeszcze
dojdę. Siedzieliśmy w tej pizzerii do 18 bo Michał ustawił się ze znajomą z Couchsurfingu-
Niką. Michał oprowadzał ją po Rzeszowie, więc Nika postanowiła się nam
odwdzięczyć i oprowadzić nas po Kiszyniowie. Tyle, że my większość już widzieliśmy
i oprócz ochoty na kolejne piwo mieliśmy też głód wiedzy praktycznej o
Mołdawii. Nika, więc zaprosiła nas do ichniejszego Irish Pubu. Nie byłem zachwycony,
ale tej knajpie już bliżej do tego, czego szukałem. Spokojna, niewielki lokal
na obrzeżu centrum. W środku sami miejscowi i ceny przyzwoite. Zero lansowania.
W Kiszyniowie są miejsca lansu. Z tego, co Nika mówiła to jest sieciówka Andy’s
Pizza i ten Beer House, w którym byliśmy rano. W tej irlandzkiej knajpie mieli
też całkiem niezłe piwa, ale nie do końca obczaiłem, które z tych piw były
miejscowe. Istnieje podejrzenie, że żadne. Spędziliśmy w tym lokalu pewnie z 5
godzin. Piliśmy piwko, wypytywaliśmy Nikę o różne rzeczy związane z Mołdawią i
samym Kiszyniowem. Dużo udało nam się dowiedzieć i na podstawie tych informacji
zdecydowaliśmy, że wracamy do Polski tą samą drogą. Nika mówiła, że na bank
będą problemy z powrotem inną drogą jak przez Naddniestrze, więc ostatecznie
zdecydowaliśmy się wracać do Odessy po swoich własnych śladach. Podjęta została
też próba ustalenia tego, co robimy na dzień następny, ale spaliła ona na panewce,
bo byliśmy zbyt pijani hehe. Miłosz i Adam strasznie chcieli iść na dyskotekę.
Ja mam w dupie takie imprezy, ale jak ktoś ma ochotę to droga wolna. U nas
jednak była jakaś dziwna komitywa, że albo wszyscy albo nikt. Ja szedłem w
zaparte (i nie tylko ja), że na żadne „lasery” nie idę. Doszliśmy jednak do porozumienia,
że zmieniamy lokal, czemu też byłem przeciwny. I okazało się, że słusznie byłem
przeciwny. Zamieniliśmy przyjemną swojską knajpkę na ogromną restaurację z
niemałymi cenami i jakimś „mafijnym” towarzystwem. Nie spędziłem tam jednak wiele
czasu, bo poszliśmy w kilka osób odprowadzić Nika na autobus a w knajpie został
tylko Adam i Paweł. Nika ostatecznie pojechała taksówką a my wróciliśmy do
lokalu. W menu było tylko drogie piwo albo miejscowe ścieki, więc wziąłem sobie
wódkę na lodzie i miałem w dupie. Knajpa dziwna. Jest w niej coś
nienaturalnego. Jestem w najbiedniejszym kraju Europy a siedzę stolik obok
jakiegoś gościa obwieszonego złotem a przy kolejnym stoliku siedzi laseczka w
kiecce od Armaniego. Coś tu jest dla mnie nie tak. Nie tego szukam w podróżach.
Ale niektórym nie przetłumaczysz. Zresztą Kiszyniów to trochę „wymarłe” miasto
i mino sobotniego wieczoru mieliśmy do wyboru albo to, albo Andy’s Pizza albo
tanc budę. Wypiliśmy piwko (ja wódeczkę) i okazało się, że zajawka na „lasery”
jakoś opadła i wszyscy zgodnie wracają do hostelu. Nie byłem zaskoczony hehe. W
hostelu prysznic i spać, bo kolejny dzień chciałem zacząć nieco wcześniej.
Bank Mołdawii
Łuk triumfalny
Katedra
Pomnik Stefana III
Wielkiego
Pałac Prezydencki
Parlament
Wieczorny clubbing
I tak też się stało. Wstałem, jako pierwszy, ogarnąłem się, zjadłem
śniadanie i zacząłem budzić chłopaków. Ciężko mi to szło, ale ostatecznie
wyszliśmy z hostelu jakoś, przed 10 co było rekordem hehe. Prawie wszyscy, bo
Adam skapitulował. Planu oczywiście nie było, ale mieliśmy kilka koncepcji. Ja
już od początku wiedziałem, że one nie wypalą, ale postanowiłem mieć to w dupie
i przejść się po Kiszyniowie. Pomysły były dwa: albo Soroki i twierdza, albo
trochę krótsza jazda marszrutką do winnic. Z winnic wiadomo, że nic nie będzie,
bo tam się zwiedzanie rezerwuje z wyprzedzeniem. Z Soroków też wiedziałem, że
nic nie wyjdzie, bo tam jest trzy godziny jazdy w jedną stronę. Była też opcja
na monastyry. Nazwa mieściny wypadła mi z głowy, ale okazało się, że tam nic
nie jedzie. I tak oto zrobiliśmy sobie spacer po dwóch dworcach autobusowych.
Nie żałuje, bo widoki po drodze mocne. Sfotografowałem też rozkłady jazdy z
dworca centralnego i dworca północnego. Może się komuś przydadzą. W Internecie
chyba nigdzie nie ma (zdjęcia rozkładu jazdy na samym dole posta!). Gdy już dotarło do każdego, że nigdzie dalej dziś nie pojedziemy
zaczęły się pojawić kolejne pomysły. Że „tu”, albo nie „tu”, albo jeszcze
„gdzie indziej”. Już mi się nie chciało tego słuchać chciałem się po prostu gdzieś
ruszyć, poszedłem, więc zamówić naleśnika z ziemniakami, Michał też poszedł w
moje ślady tylko posilał się naleśnikiem z marchewką a konsensus nadal nie
powstał. W tym miejscu zacząłem myśleć, że chyba powinniśmy się rozdzielić, tak
będzie najlepiej dla każdego z osobna i dla grupy. Jednak pomysł muzeum
etnograficznego połączonego z muzeum przyrodniczym wygrał i każdy chciał je zobaczyć.
I okazało się to pomysłem trafionym, ale najpierw trzeba się było dostać na
miejsce. Złapaliśmy marszrutkę do centrum i poszliśmy z buta w kierunku muzeum.
Po drodze wypatrzyłem jednak to, czego kilka dni szukałem. W końcu knajpa dla
miejscowych. Michał też się podjarał i bez słów zdecydowaliśmy, że cos tu zjemy
i wypijemy. Reszta nie podzielała naszego entuzjazmu i poszli do Mc Donalda. Nie
wiem jak tak można. Mamy lokalną knajpę, dla miejscowych z tradycyjnym mołdawskim
jedzeniem a oni na Bigmaca… Ja też się czasem skuszę na tego fasta. Czasem mam
smak na jakąś genetycznie modyfikowaną padlinkę, ale w większości traktuję tą
knajpę jak zło koniecznie. Albo wszystko zamknięte i zostaje Mc albo wszystko
drogie i zostaje Mc. Oni poszli a ma my zostaliśmy. W końcu. Fajnie jak grupa
się dzieli, bo nikt się na nikogo nie wkurwia. No mniej więcej. Z Michałem
zamówiliśmy sobie pierożki z bryndzą i kartoflami oraz 100 gram wódki, bo
mniejszych „kalibrów” nie było. Zimno było, więc wódeczka rozgrzała doskonale.
Wchodziła też znakomicie, bo była zagryzana pierożkiem z ziemniakami hehe. Tak
nam się z Michałem spodobało, że wzięliśmy jeszcze po piwie. I tu muszę napisać
o tym, o czym wspomniałem wcześniej. Piwo „Kiszyniów” smakuje podle, ale jak będziecie
mieli okazję to zamówicie sobie lane. Jest dużo smaczniejsze i przede wszystkim
mniej gazowane. Dla mnie jak najbardziej na plus. I tak przy tym piwku
siedzieliśmy z Michałem, obserwowaliśmy ludzi i gadaliśmy. Zapomniałem z tego wszystkiego
o Mc ekipie hehe. Okazało się, że goście wkurwieni siedzą w lokalu i na nas
czkają. W końcu nie wytrzymali i przyszli po nas znajdując nas w stanie
lekkiego upojenia z piwkiem w dłoni hehe. A mówiłem żeby zostać… Nieśpiesznie skończyliśmy
piwko i poszliśmy do muzeum. Nie jest to daleko, więc po jakiś 15 minutach
byliśmy na miejscu. Pierwsze, co się rzuca w oczy to bryła budynku. Mi się to
kojarzyło z jakimś meczetem, ale wzorki były „na ludowo”. Wchodzimy. Cena 5 lei
student, 10 lei normalny, foto 15 lei. Zwiedzanie zaczyna się od kolekcji
wypchanych zwierząt, które możemy spotkać w Mołdawii. Na mnie szczególne
wrażenie zrobił wypchany Drop. Ogromne i dość egzotyczne ptaszysko hehe. Dalej
kolekcja paleontologiczna. Bogata. Nie ma się, czego wstydzić to muzeum.
Ciekawostka jednak była. Ja sobie szedłem nieco z tyłu, chłopaki wyprzedzali
mnie o jakieś dwie sale. Nagle słyszę, że ktoś im coś opowiada po angielsku.
Ale nie jakąś „kwadratową” angielszczyzną a bardzo płynnie. Gdy dotarłem do pokoju,
w których byli zszokowałem się, bo tym pięknym angielskim władała ponad 70
letnia babcia. Opowiadała o największej dumie tego muzeum, czyli o niemal
kompletnym szkielecie stworzenia o łacińskiej nazwie Deinotherium gigantissimum. Należy
on do rodziny trąbowców, czyli łopatologicznie ujmując jest dalekim krewnym
współczesnego słonia. Ciekawe jest to, że stworzenie to nigdy nie występowało
na terenie Mołdawii jednak w tym kraju znaleziono jego szczątki. Może był to
pierwszy w historii turysta chcący zobaczyć ten kraj. Zobaczył i zdechł
hehehehe. Okaz w każdym razie ekstremalnie ciekawy jak ktoś lubi takie rzeczy. Szkoda,
że czaszka nie przetrwała wydobycia. Byłem pod wrażeniem. Potem wychodzimy z
podziemi i kierujemy się do kolejnej sali. Ciężko mi napisać, co tam było...
Był opis gleb Mołdawii. Jakieś
zmutowanie zwierzęta i obrazy, które spokojnie mogły robić za okładki płyt
Death Metalowych. Ciekawe, ale dziwne. Potem finałowa sala z eksponatami etnograficznymi:
stroje ludowe, przedmioty codziennego użytku, jakieś stare książki. I koniec.
Wychodzimy. Przed wejściem powstał problem. Miłosz, Paweł i Michał nr2 chcieli iść
do muzeum historycznego a ja z Michałem chcieliśmy jechać na „Bramę Kiszyniowa”
na szczęście bez zgrzytów rozstaliśmy się i każdy poszedł zobaczyć to, co
chciał. Ucieszyłem się. Brakowało mi tego trochę. Na tym wyjeździe było ciśnienie
na tworzenie zwartej grupy. Przy tylu osobach jednak jest ciężko. Każdy ma
jakieś inne priorytety albo po prostu głodnieje w innym czasie. Dlatego uważam,
że dobrze jak grupa się rozbija i każdy jest zadowolony. Oni pomaszerowali do
muzeum a ja z Michałem na przystanek. Trasa była prosta jak drut, bo kobieta w
muzeum wyjaśniła nam, że mamy wsiąść w trolejbus 22 pod pomnikiem Stefana
III Wielkiego i jechać do samego końca. Tak też zrobiliśmy. Bilet po mieście
kosztuje śmieszne dwa leje, standard trolejbusów jest różny. Od nowoczesnych
maszyn po złomy cudem jeżdżące prosto. My trafiliśmy jakoś w środek stawki.
Podczas jazdy okazało się, że ten tramwaj mija nasz hostel o jedną przecznicę.
W trakcie jazdy zauważyliśmy też diabelski młyn ze słynnego sowieckiego
wesołego miasteczka oraz stadion Zimbru, na którym akurat odbywał się mecz. Ale
nie to było ważne a „Wrota Kiszyniowa”. Co to jest? Są to dwa potężne, ponad 20
piętrowe bloki mieszkalne stojące po dwóch stronach drogi prowadzącej z
lotniska do centrum. Ruina w sumie, ale wygląda imponująco. Po dojechaniu na pętle
trolejbusu zaczęliśmy szukać jakiegoś dobrego miejsca na zdjęcia. Ciężko z tym było,
ale w końcu udało się coś znaleźć, ale zdjęcia są jak widać takie sobie hehe. Ponieważ
nigdzie nam się nie spieszyło stwierdziliśmy, że w takim razie wracamy
piechotą w kierunku hostelu a jak się nam znudzi to wsiądziemy po prostu w trolejbus
i przejedzmy resztę drogi. Przechodząc obok budynków „wrót” Michał wpadł na
zajebisty pomysł: „wyjedzmy na górę” oświadczył. Pomysł świetny. Idziemy
zrealizować. Wszystkie klatki jednak zamknięte na głucho. Widzimy w końcu, że
ktoś wchodzi przez drzwi. Michał podbiega do typa i pokazując mu aparat tłumaczy,
co chcemy zrobić. Gość oczywiście nic nie rozumie, ale nas wpuszcza. To jedzmy
windą na samą górę. Winda była taka, że strach było wsiadać, ale trudno.
Szczęśliwe dowiozła nas na 24 piętro budynku. Okazało się, że jest to piętro niezamieszkałe,
jest tam taras czy też balkon z widokiem! Super! Panorama na Kiszyniowa
utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to niewiarygodnie brzydkie miasto. Ale
w tej brzydocie jest coś przyciągającego. Nie mogłem się napatrzeć na to morze
szarych bloków z wielkiej płyty, nad którym zwisają nisko ciemne chmury. Ciężko
by mi było mieszkać w takim mieście… Michał jeszcze spalił fajeczkę z widokiem
i oświadczył, że on tak wysoko to papierosa jeszcze nie palił hehe. Zjazd windą
tak samo emocjonujący jak i wyjazd hehe. Kabina trzęsła się, skrzypiała i
wydawała masę innych niepokojących dźwięków, ale dowiozła nas szczęśliwie na
poziom 1 (w Mołdawii tak jak i w Ukrainie nie ma poziomu parteru w blokach).
Zjechaliśmy na dół i zaczęło się robić ciemno. Liczyłem jeszcze na zdjęcia w
tym wesołym miasteczku, ale niestety. Podróżowanie w zimie ma wiele wad a jedną
z nich jest to, że robi się ciemno zdecydowanie za wcześnie. Stwierdziliśmy jednak,
że idziemy na zakupy. Ja nie miałem okazji połazić po mołdawskim sklepie, więc byłem
ciekaw. Chciałem zorientować się nieco w cenach. Piwko w okolicach 10 lei,
winko startuje od 25 lei za butelkę. Przyzwoicie, ale nie jest to super tanio. Mięso
i wędliny podobnie jak w Polsce, za to ser żółty ekstremalnie drogi. Reszta
tańsza niż w Polsce. Kupiliśmy po parę winek, piwko, jakieś pieczywo na kolejny
dzień i stwierdziliśmy, że idziemy dalej. Poszliśmy zobaczyć stadion Zimbru
Kiszyniów. Akurat odbywał się mecz, Michał postanowił nakręcić krótki filmik i
Zimbru w tym momencie strzeliło gola hehe. Już jak wychodziliśmy ze sklepu
zaczęło padać, potem deszcz zmienił się w deszcze ze śniegiem a potem to
wszystko zamarło i stworzyło jakąś dziwną breję. Nie było to przyjemne, więc postanowiliśmy
jechać, do hostelu. Ekipie, z którą się rozstaliśmy Michał napisał smsa, że nie
jedziemy na miasto i że spotkamy się w hostelu i tak oto po pół godzinie brałem
już gorący prysznic. W między czasie zaczął sypać prawdziwy śnieg… Umyci i najedzeni
zabraliśmy się za mołdawskie wina. Ja w tym roku przekonałem się do białego
winka i nie żałuję. Znacznie lesze. Mołdawskie też nie najgorsze. Choć jedno,
które było wytrawne miało dla mnie zdecydowanie za cierpki smak natomiast
półsłodkie było naprawdę smaczne. Już tak mam w życiu, że po winku to ja myślę
tylko o spaniu hehe. No to postanowiłem się walnąć spać tym bardziej, że budzik
nastawiony na czwartą rano. Reszta rozegrała jeszcze partyjkę gry z pytaniami
(nie wiem jak się nazywała) i dopiwszy cały alk poszli w moje ślady.
Ulice Kiszyniowa
W końcu lokalna knajpka...
...i jej specjały
Muzeum Historyczne
Muzeum Przyrodniczo - Etnograficzne i słynny okaz Deinotherium gigantissimum
Park Stefana III
Wielkiego
Wrota Kiszyniowa
Widok ze szczytu "wrót"
Poranek nie należał do przyjemnych. Wstawanie o czwartej rano,
gdy za oknem, mróz, śnieg i ciemno to męczarnia. Ale ogarnąłem się szybko i
ekipa ku mojemu zaskoczeniu też w ekspresowym tempie pozbierała manele. Była
godzina 5.45 Mołdawskiego czasu jak wyszliśmy z hostelu. Na dworzec autobusowy
„centrum” jest blisko, więc po jakiś 20 minutach byliśmy na miejscu. Tam
byliśmy umówieni z Niką, która chciała się z nami do Tyraspola wybrać. Super.
Autobus mamy o 6.30 ale trzeba czekać aż pani otworzy kasę z biletami żeby kupić
świstek i wsiąść do busa. Okazuje się, że Mołdawia drożeje w tempie ekspresowym,
bo Nika twierdziła, że bilet powinien kosztować około 17 lei a kosztował 36 więc
kto chce zwiedzić Mołdawię po taniości powinien się bardzo śpieszyć. A co do
busa. W kierunku Tyraspola odjeżdża ich mnóstwo. Są dosłownie, co 20 minut. Pierwszy z centrum
jedzie właśnie o 6.30 ale jest i wcześniejszy z dworca północnego o 5.55. Przejazd
to godzina z kawałkiem. Zależnie od granicy. I ruszamy w kierunku Naddniestrza.
Byłem niesamowicie podekscytowany, bo to coś wyjątkowego. Taka enklawa
komunizmu w samym środku Europy. Jest to kraj, który wygląda i funkcjonuje jak
Polska 50 lat temu… Po drodze mijamy jeszcze „Wrota Kiszyniowa”, lotnisko i po
45 minutach dojeżdżamy do granicy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Każdy
wychodzi z autobusu i ustawia się w kolejce do okienka kontroli granicznej. Tam
pogranicznik wypełnia formularz wizowy. Otrzymujemy wizę tranzytową, która
upoważnia nas do wjazdu na teren Naddniestrza. Na tym świstku, wyglądającym
trochę jak paragon ze sklepu, mamy swoje dane oraz dokładną godzinę, przed
którą mamy Naddniestrze opuścić. Jest to jedna z nielicznych opcji na
zwiedzenie tego śmiesznego kraju. No i wjeżdżamy. Jesteśmy! Jestem
podekscytowany niemożliwie. Najpierw mijamy pierwsze większe miasto, czyli
Bender a zaraz potem wjeżdżamy do Tyraspola. Na początek wita nas stadion
Sheriffa. Z tym Sherrifem to jest ciekawa historia. Kiedyś ta drużyna nazywała
się inaczej, ale przejęła ją firma Sheriff. Właścicielem tej firmy jest były
prezydent Naddniestrza Igor Smirnov. Gość jest prawie bogiem w tym
Naddniestrzu. Ma sieć sklepów i stacji benzynowych, własną stację w TV, hotele
i sieć komórkową. I teraz ma też klub piłkarski, który ponoć też kiedyś naszym
„orłom” spuścił łomot hehehe. Dojeżdżamy powoli do dworca. I teraz zaczyna się
zabawa: będzie, czym wyjechać czy nie. Rozkładu nie ma jak sprawdzić, bo strony
internetowej brak, informacji jakichkolwiek brak. Z tego, co udało się nam dowiedzieć
w Kiszyniowie to pociąg, który wyjeżdża z Kiszyniowa do Odessy jest w Tyraspolu
jakoś przed południem. Była szansa, że na niego zdążymy. Dupa. Okazało się, że
wpadamy na dworzec a ten pociąg będzie za godzinę. Lipa. Nic nie pozwiedzamy. W
tym samym budynku jest też dworzec autobusowy. Idziemy sprawdzać dalej. No i
mamy autobus o 14.10 na 17.10 w Odessie. K… na styk! Ale się decydujemy. Cena
65 rubli naddniestrzańskich. Idziemy do kantoru (tez w tym samym budynku) i
wymieniamy kasę na kolejną walutę. Ja pozbyłem się mołdawskich lei. Żeby już
nie mieszać to kurs jest taki, że za 10 dolarów mamy 110 rubli
naddniestrzańskich. Okazuje się jednak, że do Adama podchodzi koleś i pyta gdzie
chcemy jechać. Wychodzi na to, że gość chce nas zawieść za 10 dolców od łebka
do Odessy. Kurde spoko. Pojedziemy szybciej, będziemy, kiedy chcemy… a różnica
tylko 45 rubli. Git. Decydujemy się. Gość chce od nas jakąś zaliczkę, ale nie jestem
przekonany. Umawiamy się z nim w ten sposób, że my będziemy o 13 przed dworcem
a jak gość będzie to sobie porządnie zarobi. Po tych ustaleniach ruszamy
spokojnie w miasto mając ponad 4 godziny. Komuna jak żywa. Przysięgam. W tym Tyraspolu
prawie nic nie ma, ale łażąc po mieście czuje się tego ducha epoki minionej. Tyle,
że tu ten duch żyje i ma się doskonale. Budynki elegancko wyremontowane. Trochę
syfu jest, ale ogólnie wszystko prezentuje się imponująco. Pierwszy punkt
programu to „Dom Sowietów” na szczycie gwiazda, przed wejściem popiersie Lenina
z groźną miną. Po bokach portrety zasłużonych dla miasta (chyba, mój rosyjski
jest tragiczny) a z drugiej strony coś w rodzaju ważnych osobistości Tyraspola
czy coś takiego. Przed budynkiem długa sesja zdjęciowa… W między czasie nawija
się jakiś starszy gość, który tłumaczy nam, że centrum to w przeciwną stronę i
że jak chcemy pomnik Lenina to tam jest większy hehe. No dobra to zawracamy i
idziemy w drugą stronę. Po drodze same ciekawostki. Bardzo mi się podobały budynki,
które miały uchodzić za bardziej nowoczesne w tle, których dostojnie
prezentowały się domy z wielkiej płyty hehe. Na budynkach obowiązkowe murale. W
Polsce też da się zobaczyć ten rodzaj sztuki, ale jest on najczęściej jakoś
ukryty albo w kompletniej ruinie. A tu nowiuśki hehe. Znaleźliśmy też budynek z
flagami Abchazji i Oseti Południowej. Czemu? Otóż te dwie samozwańcze republiki,
jako jedyne na świecie uznają Naddniestrze, jako państwo. Coś niewiarygodnego
hehe. Łazimy po tym Tyraspolu już chwilę i trochę zmarzliśmy, głód też zaczął dokuczać,
bo my w zasadzie bez śniadania. Ale co można znaleźć otwartego o tej porze w
Tyraspolu? Okazuje się, że jedyny ratunek w sieciówce Andy’s Pizza, która
znajduje praktycznie naprzeciwko pomnika Aleksandra Suworowa. Nie podobał mi
się ten lokaj, nie podobał mi się klimat, ale trudno. Albo to, albo nic.
Wchodzimy. Część wycieczki już w środku a ja Michał i Nika dołączamy za chwilę.
Jeszcze nic nie zdążyliśmy zamówić a podchodzi do nas dwóch typków. Machają
jakimś świstkiem i mówią, że są z policji. Pytają czy ktoś mówi po rosyjsku. Na
szczęście mamy Nikę hehe. Siada z nimi do stolika, obok a ja ukradkiem
podsłuchuje i chce coś wyłapać z tej rozmowy. Przesłuchanie obejmuje pytania
takie jak: „Skąd jesteśmy?”, „Co tu robimy?”, „Na co?”, „Po co?” itd… Ja
wyłapałem też coś o fotografii. Kurde nie wiedziałem, o co chodzi, ale goście
mogą być na tyle dociekliwi, że mogą sprawdzić zdjęcia i może im się coś nie
podobać. Z aparatem na kolanach i z przygotowaną do podmienienia kartą
siedziałem, więc w niecierpliwości. Dalsza cześć tej „atrakcji” to sprawdzanie
naszych paszportów, wiz tranzytowych, czyli tych „paragonów fiskalnych”, jakieś
notatki i tyle. Goście jeszcze nas przepraszają hehe. Zdjęcia ocalone. Można
spokojnie zjeść. Zamówiliśmy pizze, bo nic innego ciekawego w menu nie
znalazłem. Dodatkowo ceny europejskie, więc Andy’s Pizza radzę omijać szerokim
łukiem chyba, że w brzuchu burczy wam tak, że nie słyszycie własnych myśli. Ja
sobie domówiłem jeszcze lampkę miejscowego winka Kvint. Kvint produkuje też
koniaki i koniak właśnie zamówił Michał. Jego trunek był całkiem dobry
natomiast moje wino niespecjalnie. Może koneserzy słodkiego czerwonego wina
mieliby inne zadanie, ale dla mnie to wino było niedobre. Było tak słodkie, że
aż lepkie i gęste. Dla mnie nie do przyjęcia. Znaczy wypiłem, ale nie ze
smakiem hehe. Pizza przyzwoita. Posileni i trochę rozgrzani pomaszerowaliśmy
dalej. Wiele atrakcji nam nie zostało. Minęliśmy pomnik Aleksandra Suworowa,
ale że był po drugiej stronie to zostawiliśmy go na powrót. Poszliśmy zobaczyć
coś w rodzaju placu pamięci poległych żołnierzy radzieckich. Plac ten
rozpoczyna się kaplicą i czołgiem na obelisku, potem mamy płonący w gwieździe
wieczny ogień i tablice pamiątkowe poświęcone żołnierzom. Ciekawa sprawa. I na koniec
chyba największa atrakcja Tyraspola: Plac Konstytucji z imponującym budynkiem
władz Naddniestrza i stojącym przed nim pomnikiem Lenina. Robi to
wrażenie… I to w sumie tyle co można zobaczyć
w Tyraspolu. Poszliśmy jeszcze nad rzekę. Zrobiłem kilka zdjęci i wróciliśmy
pod pomnik Aleksandra Suworowa zrobić sobie grupowe zdjęcie i trzeba było
wracać na dworzec. Z „centrum” jest jakieś pół godziny na nogach. Nasz taksówkarz
oczywiście czekał. Zdziwiłbym się bardzo jakby go nie było. Wymieniliśmy, więc
pieniądze tak żeby mieć jak mu zapłacić, zrobiliśmy ostatnie zakupy,
pożegnaliśmy się z Niką dziękując jej jednocześnie za towarzystwo i ruszaliśmy
w kierunku granicy.
Fabryka win i koniaków
Dom Sowietów
"Przepraszam, można jednego browarka? :)"
Wesołe zdjęcie
Wiza
Flagi Abchazji i Oseti Południowej
(zdjęcie Michał Świder)
Pomnik pamięci żołnierzy radzieckich (rosyjskich)
Siedziba władz Naddniestrza
Pomnika Aleksandra Suworowa
Po drodze nie ma dosłownie nic. Pola po horyzont, płasko,
jakieś pojedyncze wioski. Droga prosta i zaskakująco dobra. Na Ukrainie drogi
są znacznie gorsze. Po jakiś 40 minutach jesteśmy na granicy. Najpierw część
naddniestrzańska. Nasz drajwer idzie do okienka z naszymi paszportami. W
samochodzie okno było otwarte, więc słyszałem krótką wymianę zdań:
Pogranicznik: „Kto to?”
Kierowca: „Turyści”
Pogranicznik: „Od nas???!!”
Śmialiśmy się długo hehe. Odprawa bez problemu, „paragony”
nam zabrali i jedzmy dalej. Na granicy ukraińskiej trzeba już wysiąść z
samochodu i osobiście zaprezentować się pani w okienku. Pieczątka i już
jesteśmy na Ukrainie. Przed nami jeszcze kolejne 40 min jazdy i Odessa. Na początku
umawialiśmy się ze koleś zawiezie nas na dworzec kolejowy a ten zajeżdża na
autobusowy. Coś mu tłumaczę, że mamy jechać dalej a on mi tłumaczy, że tu nas wysadzi,
bo tam… No właśnie nie wiem, co hehe. Może chodziło mu o korki. Faktycznie
były. Nic to. Wsiadamy w tramwaj nr 5, płacimy za bilety i jedzmy na dworzec.
Przejazd jakieś 20 min i jesteśmy pod dworcem. A w zasadzie pod przydworcowym
Mc Donaldem. Najpierw jednak wymiana kasy i bilety. Zostałem oddelegowany do
kasy, jako wsparcie moralne wziąłem sobie Michała i poszliśmy. Bilety bez
problemu dostaliśmy, zdarzyła się jednak mała wpadka językowa. Babka w kasie pyta
się o coś w rodzaju zaliczki. Ja mówię, że zaliczki nie było. Ona coś
spanikowana, ja nie wiem, o co chodzi… Na szczęście obok stała jakaś młoda dziewczyna,
która wyjaśniła całą sytuację. Chodziło o to czy płacimy gotówką czy kartą hehe.
Dobra. Bilety kupione trzeba coś zjeść. Nie chciało mi się kombinować, więc pożywiłem
się Mc bułką, wypiłem Mc colę i decyzją jednogłośną udaliśmy się na piwo. Koło
prawego wejścia na perony jest przyjemny lokal. Może nie za tani, ale da się przeżyć.
Wypiliśmy tam po 1-2 piwa. Zrobiliśmy zakupy i trzeba było wbijać się do pociągu.
Okazało się, że pani prowadnica jest polką obdarzoną dość specyficznym poczuciem
humoru hehe. Miło się z nam gawędziło. Od razu zapowiedziała, że ma do
sprzedania dużo piwa. Wagon okazał się prawie pusty. Mieliśmy na początku tylko
jednego ukraińskiego towarzysza, który wysiadł po jakichś trzech godzinach a na
jego miejsce wsiadły dwie panie. Jeszcze pociąg dobrze nie ruszył a pierwsze
piwka poszły w ruch potem flaszeczka i tak się sprawy potoczyły. Grupa podzieliła
się na mnie i Michała – cześć dyskusyjną i resztę namiętnie grająca w szachy.
Wódeczka ułatwiała rozmowę, więc dość późno położyliśmy się spać i ani się obejrzałem
już dojeżdżamy do Lwowa. Ja się zadeklarowałem, już na pocztu wyjazdu, że we
Lwowie na kolejny dzień nie zostaję. Reszta kompanii niby miała ochotę, ale jak
przyszła 6 rano, lekki kac i poranny chłód to się wszyscy rozmyślili i okazało się,
że wracamy w całe sześć osób do domu. Najpierw marszrutka: oczywiście
przespana. Potem granica: bez problemowo. Bus do centrum i dworzec w Przemyślu.
Do pociągu mieliśmy godzinę, więc starczyło jeszcze czasu na śniadanie. Całą
drogę przespałem, więc w Rzeszowie znalazłem się błyskawicznie. I tak też
zakończyła się nasza wyprawa.
Lwów
Teraz będzie krótkie finansowo – turystyczne podsumowanie.
Mołdawia i Naddniestrze to nie są popularne kierunki
wyjazdów. Nie ma się, co dziwić, bo w zasadzie nic tam nie ma. Mołdawia może
się pochwalić winnicami i ogromnymi piwnicami na wina. Jest kilka monastyrów,
twierdza w Sorokach i w sumie tyle. Naddniestrze oferuje jeszcze mniej, bo tam
to już kompletnie nie ma nic. Ale w przypadku tych miejsc atrakcyjne jest coś
innego. Są to żywe relikty komuny. Ktoś może tęsknić lub nie tęsknić za tymi czasami,
ale nie da się ukryć, że kiedyś Polska była właśnie taka. Obecnie u nas już tej
komunistycznej przeszłości praktycznie nie widać. Jakieś pojedyncze dworce
kolejowe, pomniki czy kamienice są świadkami tego minionego ustroju a reszta
przeminęła. Tam ten socrealistyczny klimat żyje nadal i jest to niezmiernie
ciekawe. Szczególnie, jeśli mowa o Naddniestrzu. Wyjątkowy skansen. Żywy
skansen. Po wizycie w tych miejscach nie można się wiele spodziewać. Nie ma tam
szałowych zabytków, nie ma wspaniałych deptaków ani klimatycznych uliczek. Jest
beton. I z tym trzeba się liczyć. Jeśli spodziewamy się jakiś niesamowitych
atrakcji wrócimy niezadowoleni. Ja się nie spodziewałem niczego i „nic”
otrzymałem hehe.
Co do cen. Z tego, co mi mówili znajomi, którzy byli w Mołdawii
kilka lat temu było tam niesamowicie tanio. Teraz nie mogę tego powiedzieć.
Ceny w sklepach są niższe niż w Polsce. Dobre wino można kupić za 25 lei, piwo
za 9 lei, chleb to około 5 lei. Drogie są wędliny i ser żółty. W knajpach
wiadomo: różnie. Takie sieciówki jak Adny’s Pizza czy lanserskie knajpy jak
Beer House skasują was po 30 lei za piwko a za jedzenie zapłacicie minimum 100
lei. Jeśli znajdziecie sobie knajpę dla lokalsów to za to samo (albo i lepsze) piwko
zapłacicie w okolicach 10 lei. Podobnie z jedzeniem. W mniejszej knajpie za
obiad wyjdzie jakieś 30-40 lei. Za przekąski w stylu pieroga z ziemniakami
zapłacicie 6 lei. Co do noclegów to my płaciliśmy jakieś 7 euro za noc. Znajdzie
się na pewno coś tańszego. Wstępy do muzeów to koszt jakiś 5-10 lei. Autobus po
mieście 2 leje. Bus z Kiszyniowa do Tyraspola 36 lei (Ponic niedawno kosztował
17 – kraj ekspresowo drożeje). Wymiana waluty w Kiszyniowie to nie problem:
Euro, Dolary, Ruble czy Hrywny wymienimy wszędzie. Koło centralnego dworca
autobusowego też znajdą się kantory, w których wymienimy złotówki.
Co do cen w Naddniestrzu: byliśmy tyko w tej nieszczęsnej
knajpie „Andy’s Pizza” a tam ceny są wygórowane, choć jest taniej niż w Mołdawii.
Lampka wina 10 rubli, piwko 25 rubli za pizze zapłaciliśmy 49 rubli.
Teraz coś o cenach przejazdów:
Lwów – Odessa 160 hrywien, Odessa – Lwów 140 hrywien (?)
Pociąg Odessa – Kiszyniów 180 hrywien
Bus Kiszyniów – Tyraspol 36 lei
Taksówka Tyraspol – Odessa 110 rubli, autobus 65 rubli.
To aktualne ceny na listopad 2014 roku. Nie podaje cen w złotówkach,
bo kurs się zmienia. Można sobie sprawdzić aktualny i przeliczyć ceny.
Dorzucam też rozkłady jazdy z dworców w Tyraspolu i
Kiszyniowie. Ja przed wyjazdem nie mogłem znaleźć ,więc może się komuś to
przyda.
I jeszcze linki do galerii:
Rozkład jazdy z centralnego dworca autobusowego w Kiszyniowie
Rozkład jazdy z północnego dworca autobusowego w Kiszyniowie
Rozkład jazdy z dworca autobusowego w Tyraspolu.
Mam nadzieje że komuś się przyda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz