niedziela, 15 grudnia 2019

Kolejny raz w Azji Południowo - Wschodniej: Malezja


Witamy w Malezji! 

Fot Aga Rokitowska

Kuala Lumpur przywitało nas bardzo, ale to bardzo ciepła pogodą. Nawet może trochę za ciepłą. Szybkie ogarniecie tematu dojazdu do centrum. Tu akurat polecam autobus. Bilety do centrum (albo stacja Pudu, albo KL Senterial, zależy jak Wam pasuje i jak Wam wygodniej). Nam zdecydowanie bardziej pasowała stacja Pudu, bo zaraz koło niej mieścił się nasz hostel. Bilety na autobus kupujemy w kasach w terminalu. Jak nie wiecie jak trafić, nie przejmujecie się. Znaczki i opisy poprowadzą was praktycznie od samej odprawy paszportowej, pod drzwi autobusu. Jedynie z lokalizacją kas biletowych mieliśmy niewielki problem, ale kierowca autobusu skierował na do właściwego okienka. Koszt biletów to 12 ringgitów za osobę. W Malezji przelicznik waluty jest dość prosty. 1 ringgit to mniej więcej 0,90 zł. Ja sobie zaokrągliłem do złotówki. Tak więc dojazd z lotniska do centrum nie jest zbyt kosztowny. Za to jest dość długi. Generalnie Kuala Lumpur ma lotniska oznaczone KLIA 1 i KLIA 2. Niby leżą one nie daleko od siebie, ale żeby przeskoczyć z jednego na drugie musimy pokonać jakieś 10 km. Jak przylecicie do Kuala Lumpur z Europy, to zapewne wylądujecie na KLIA 1, natomiast jak przylecicie tanimi liniami Air Asia (tak jak my) to wylądujecie na KLIA 2. To tak w skrócie. Ale reguły ponoć nie ma, więc lepiej sobie to sprawdzić indywidualnie w Waszej rezerwacji. Dojazd do miasta zajmuje ponad godzinę. Przez autostradę jedziemy szybko, ale przy wjeździe do miasta już zaczynają się niemałe korki. Gdy dostrzegam słynne wieże Petronas, liczę na to, że już niedaleko. I faktycznie. Niedaleko. Za chwilę wjeżdżamy na stację Pudu. Nawigacja nie jest prosta, bo żeby dotrzeć do hostelu musimy pokonać bardzo ruchliwą drogę. Musimy znaleźć kładkę i przejść trochę na około. Spaliśmy w hostelu o nazwie Step Inn Guest House. Koszt noclegu w pokoju 2 osobowym na dwie noce dla jednej osoby to 37 zł. Tanio. I było jeszcze śniadanie. Co prawda w postaci niedobrych tostów i jeszcze gorszego dżemu, ale zawsze… Warunki dość spartańskie, ale tego się mniej więcej spodziewałem. Jak byście się decydowali na Step Inn Guest House to uprzedzam, że są dwa hostele o takiej samej nazwie, na tej samej ulicy. Zakładam ze to jeden właściciel i jeden biznes, ale sprawdźcie siebie, o który dokładnie chodzi, żeby nie krążyć między nimi. Szybki prysznic, ogarnięcie i lecimy na miasto. Priorytety okazały się nieco inne, więc trzeba było się rozdzielić. Ja poszedłem w kierunku wież Petronas. Chciałem wymienić jakąś kasę, znalazłem z 5 kantorów, ale wszystkie były zamknięte, bo było już jakoś po 19. Postanowiłem wybrać kasę z bankomatu. Tu muszę poświecić chwilę na to zagadnienie. Przed wyjazdem wyrobiłem sobie kartę Revolut i chciałem sprawdzać jak to jest brać na wyjazd mniej gotówki. Jakby ktoś nie wiedział Revolut to aplikacja bankowa połączona z kartą. Wszystko jest bezpłatne, a jak się zarejestrujecie z linka polecającego to możecie dostać jeszcze parę złoty extra. Jak coś to proszę pisać, udostępnię taki link. I teraz, jakie są tego korzyści? Otóż możemy wymieniać kasę w aplikacji po kursie międzybankowym, płacić i wypłacać z bankomatów pieniądze w zasadzie w dowolnej walucie. 800 zł możemy wybrać, lub wydać co miesiąc bez żadnej prowizji, potem Revolut doliczy opłatę chyba rzędu 1 % . Brzmi to super. I w sumie tak jest. Z tym że problem pojawił się w Tajlandii. W każdym kraju jest opcja , że będzie dodatkowa opłata za wybranie kasy z bankomatu. W Tajlandii było to aż 220 batów… 26 zł za jedno wybranie kasy! Od cholery. Na szczęście w Malezji już było 0 zł. Po tym krótkim okresie Revoluta zdecydowanie polecam, choć zapewne sprawdzi się on dużo lepiej w krajach, gdzie można wszędzie i za wszystko płacić karta. Wydaje mi się, że on do tego jest głownie stworzony. Ale myślę, że będę korzystał dalej. Wróćmy jednak do wież Petronas. Robią wrażanie. Już w dzień i z daleka imponowały swoją wielkością, a w nocy to wywołują solidny efekt „wow!”. Przed wieżami, na niewielkim placu z fontannami kotłują się setki ludzi chcących zrobić sobie jak najlepsze zdjęcia. Jest to trochę irytujące, bo ludzie potrafią telefony kłaść na ziemi i można czasem w taki telefon wejść. Dodatkowo mamy cały gang naciągaczy sprzedających takie beznadziejne plastikowe „obiektywy” na telefon. Wątpię, żeby to coś dawało, ale oni twierdzą uparcie, że to zajebiste rozwiązanie. Nie chce mi się w to jakoś wierzyć, ale sądząc po tym, ile osób tego używało, to musieli łyknąć tę propagandę. Pokręciłem się dłuższą chwilę po okolicy. Bardzo mi się te wieże spodobały. Garść statystyk: wieże maja po 452 m. W latach 1998 – 2004 dzierżyły one miano najwyższych budynków na ziemi. Do tej pory są to najwyższe na świecie dwie bliźniacze wieże. Łączy je kładka, którą można sobie przejść, jednak kosztuje to sporo i mnie nie było stać… 



Petronas Towers

Menara Kuala Lumpur

Wieże uznałem za zobaczone i pomaszerowałem do chińskiej dzielnicy, bo w zasadzie nic dziś nie jadłem treściwego. Chińska dzielnica zaczynała się niedaleko naszego hostelu. Była fantastyczna. Piękna, kolorowa… Byłem tak głodny, że miałem ochotę wpaść do pierwszej lepszej knajpy i zamówić pierwszą lepszą zupę. Dobrze, że jednak tego nie zrobiłem, bo udało mi się znaleźć coś naprawdę fantastycznego. Wnikając trochę głębię w dzielnicę i krążąc bocznymi alejkami trafiłem na coś, w czym się zakochałem. Gość miał wózek, a na tym wózku miał przygotowane szaszłyki. Najróżniejsze mięsa, warzywa, owoce morza i dużo innych smakołyków. Magia tego miejsca polega na tym, że wybieramy, co chcemy, potem gość nam to grilluje. Jak płacimy? Pieniędzmi hehe. A tak na poważnie. Fajne jest to, że każdy patyczek na końcówkę w innym kolorze. Po prostu sprawdźmy na tablicy ile kosztuje, jaki kolor i dokładnie tyle płacimy. Ale to po jedzeniu! Ja sobie wziąłem kuleczki tym razem z krewetkami, tofu z czymś, tofu z jeszcze czymś innym i brokuły. Za wszystko zapłaciłem 8,5 ringgitów. I najlepsze: jedzenie nie jest zrobione na ostro, także dla każdego się nadaje. Na stołach natomiast mamy sosy: sojowy, ostry (naprawdę ostry) i orzechowy. W tym orzechowym to się zakochałem, ten sos i pikantna salsa z papryki to było połączenie jak marzenie. Te stoiska z grillem zapamiętam na zawsze. Fantastyczne jedzenie za bardzo małe pieniądze. 

Chińska dzielnica 

To było przepyszne!

Najedzony mogłem racjonalnie myśleć. Potrzeba mi było kupić przejściówkę, bo w Malezji są „angielskie” gniazdka. Wytargowałem za 10 ringgitów. Chyba nieźle. Super by było jakby jeszcze działała, a miała z tym problemy. Ładowała telefon tylko wtedy, gdy, pod odpowiednim kątem wpiąłem ładowarkę. Późno wróciłem do hostelu i poszedłem spać.

Rano śniadanie i ruszam na zwiedzanie. Uznałem, że lepiej będzie trochę od siebie odpocząć… Wziąłem sobie mapkę z hostelu, ustaliłem co mniej więcej chce zobaczyć i ruszyłem. Najpierw dzielnica chińska w dzień. Nie jest ona tak gwarna i kolorowa, jak w nocy, ale ujdzie. Na końcu dzielnicy znalazłem chińską świątynie. Całkiem fajna. Zaobserwowałem też słynny w Kuala Lumpur pociąg na jednej szynie. Zdecydowałem, że muszę się tym obowiązkowo przejechać. Następnie skierowałem się ku Centralnemu Marketowi, a potem obrałem azymut na Narodowy Meczet. Tu już poczyniłem pewne obserwacje. Malezja to kraj muzułmański i przypomina nam o tym szereg zakazów i nakazów. W miejscach publicznych, nie licząc absolutnego zakazu picia i palenia, mamy też zakaz przytulania się. Generalnie okazywania sobie wszelkich uczuć w miejscu publicznym. Chodzenie za rękę jest chyba dozwolone, ale nic poza tym. Wczoraj miałem spore problemy ze znalezieniem alkoholu. W większości sklepów nie ma co liczyć na piwko, a nawet jak jest to makabrycznie drogie (najtańsze 15 ringgitów). Znalazłem jeden sklep z mocniejszymi alkoholami i tam się wczoraj zaopatrzyłem, bo uznałem ze wódka to produkt bardziej potrzebny niż piwko. Pomaga na trawienie. Wiadomo. Uświadomiłem sobie też, że Kuala Lumpur jest strasznie uciążliwe dla pieszego. W zasadzie nie da się przejść z punktu A do punktu B w linii prostej. Zawsze napotkamy jakąś drogę, jakieś tory, jakąś stację, która musimy omijać naprawdę szerokim łukiem. Nie robię sobie tu żadnych jaj. Miałem do przejścia dosłownie kilkaset metrów do meczetu, a krążyłem z 40 minut, bo co chwila natknąłem się na jakiś płot czy mur nie do sforsowania i musiałem go omijać na około… Było to nieco irytujące, więcej przykładów podam później, bo było kilka niezłych kwiatków, np. schody na most, na które nie dało się wejść hehe. W końcu jednak jakoś mi się udaje dojść do meczetu. Z zewnątrz nie robi on jakiegoś spektakularnego wrażenia. Nowoczesny styl i płaska bryła, więc może dla tego nie pozwalają mi wejść w moim stroju i muszę ubrać na siebie całą tą ichniejszą „piżamę”. Gorąco jest jak w piekle, a ta piżama też nie pomaga, więc pocę się jak świnia (trochę to nie na miejscu porównanie w meczecie hehe), ale twardo idę zwiedzać. W środku jest dużo przestrzeni, budynek jest bardzo ładnie zaprojektowany. Możemy chodzić w zasadzie wszędzie, ale na centralną cześć, w której odbywają się modły nie wejdziemy („Muslims only my friend”). Nie to nie, można robić zdjęcia z za barierki. Co tam jeszcze mamy? A właśnie, groby jakiś ichniejszych kaznodziei i fajny „basen”. Zakładam, że do rytualnego obmywania się przed modlitwą. Pokręciłem się z pół godziny po budowli i mnie wyrzucili. W samo południe zaczynają się modlitwy i modlący się nie chcą, żeby toś im przeszkadzał. Wyszedłem, zdarłem przepoconą „piżamę” i poszedłem dalej. 





Chińska dzielnica raz jeszcze

Trochę tych zakazów jest... 






Masjid Negara - Narodowy Meczet

Zaraz obok mam ogród botaniczny i park z ptakami. Najpierw doszedłem do parku z ptakami. Okazało się, że jest on absolutnie poza moimi zdolnościami finansowymi. Wstęp kosztuje 63 ringgity. Strasznie dużo jak za ptaki. Faktycznie te „wybiegi” dla ptaków są duże i robią wrażenie, niemniej jednak mam wrażenie, że to atrakcja bardziej dla dzieci. I ornitologów amatorów hehe. Zawinąłem się, więc spod bramy i poszedłem do ogrodu botanicznego, bo ten był za darmo. W między czasie uzupełniłem nieco zapasy wody i przekąsek. Dzień był wyjątkowo upalny, muszę przyznać, że chyba najgorętszy z całego wyjazdu. Co chwile musiałem przysiadać na ławce i odpoczywać. Znalazłem sobie nawet takie śmieszne bambusowe domki. Jeden z nich sobie na chwilę zająłem i odpocząłem. Ogród botaniczny całkiem fajny. Dużo ciekawych eksponatów. Mi się bardzo podbiał ogród z ziołami oraz drzewo z kolorową korą. Pokręciłbym się tam pewnie dłużej, ale wypiłem cała wodę. 





Ogród botaniczny 

W pobliżu nie było żadnego sklepu, postanowiłem obrać azymut na Dataran Merdeka, czyli główny plac czegoś co można by nazwać starym miastem. Zadanie okazało się oczywiście dużo trudniejsze niż zakładałem. Najpierw nie mogłem znaleźć bramy wyjściowej z ogrodu. Gdy już ja znalazłem i trafiłem na właściwą drogę, okazało się, że akurat po mojej stronie jest remont. Koleś mi każe iść druga stroną, problem jednak w tym, że droga ruchliwa, przejścia nie ma, a za przechodzenie w niedozwolonym miejscu są dość pokaźne mandaty. Przemykam się jednak jakoś między płotem, a jezdnią i dzięki temu unikam okrążania tej całej budowy. Żeby dojść do tego placu to też nie tak prosto. Zapomniałem jeszcze o jednym. Już wczoraj zauważyłem, że światła na przejściach dla pieszych świecą się jakoś dziwnie. Samochody nie raz zdążyły przejechać dwa razy, a ja nadal czekam i nie mogę przejść. Jeden gościu mi powiedział, że one nie działają i żebym szedł na czerwonym. Miałem trochę obawy ze względu na te mandaty. Ale faktycznie zauważyłem, że wszyscy przechodzą na czerwonym i mało kto czeka na zmianę na zielone, bo by się pewnie nie doczekał nigdy. Robiłem tak, że czekałem jak zbierze się jakaś grupka i szedłem za tłumem. Albo przynajmniej za jakimś miejscowym. Nie rozumiem tego za cholerę. Ruch uliczny w Malezji jest naprawdę bardzo poukładany, ale te światła są dla mnie czymś absolutnie niezrozumiałym. Udało mi się jednak jakoś dotrzeć do Dataran Merdeka. Zapytałem ochroniarza o najbliższy sklep, poszedłem, zrobiłem zakupy i je wypiłem i zjadłem na najbliższej ławce. Wypiłem prawie 1,5 litra wody i mała colę. Tak mnie suszyło. Zjadłem też fajne chipsy o smaku papryki chili. Nawet coś ostre były. Teraz już mogę zwiedzać… Poszedłem na plac i chciałem się na spokojnie przyjrzeć tej kolonialnej architekturze. Wygadało to ładnie. Fajny ratusz, ciekawe budynki. W centralnym punkcie ogromna flaga Malezji. Wokoło jednak mnóstwo Chińczyków, którzy muszą sobie zrobić zdjęcia z absolutnie wszystkim. Pokręcił się chwilę i strategicznie wycofałem, do znajdującego się obok niewielkiego parku. Potem pospacerowałem wzdłuż rzeki, odwiedziłem jeden meczet i obrałem kierunek na hostel. 




Dataran Merdeka

Było pewnie po 17 jak dotarłem na miejsce. Po chwili wróciła też Aga. Wyjaśniliśmy sobie wszystkie nieporozumienia  i można było podróżować dalej razem. Czasem po prostu tak trzeba… Szybkie ogarniecie i lecimy razem coś jeść. Zaraz obok mały słynny street foof market w dzielnicy Bukit Bintang. Na piechotę mamy tam niecałe 1,5 km. Idziemy. Ten nocny market był fantastyczny. Wielkie dylematy miałem gdzie i co zjeść, ostatecznie padło ponownie na grill, ale z zupełnie innymi smakołykami. Wziąłem sobie moje ulubione grzybki, wziąłem sobie tofu w jeszcze innej konfiguracji, kulki z owocami morza i jakieś warzywo przypominające fasolę… Nie wiem co to było i tak wszystkim się powymienialiśmy i ostatecznie spróbowałem naprawdę sporo rzeczy. Za całość zapłaciłem 12 ringgitów. Absolutnie zachwycające jedzenie. Potem długi spacer po dzielnicy i idziemy spać. Jutro pora ruszać się z Kuala Lumpur.







Bukit Bintang food market

Wstaliśmy jakoś przed 6 rano. Szybkie śniadanie i pakowanie ostatnich rzeczy. Lecimy na pociąg, który ma nas zawieść na dworzec autobusowy Bersepadu Selatan skąd pojedziemy do Cameron Highlands. Czemu tam? Co to jest? Już spieszę wyjaśniać. Na Malezję mieliśmy przeznaczone około 6-7 dni. W tym czasie nie miałem zamiaru siedzieć w Kuala Lumpur. Miałem pomysł, że może uda się zorganizować jakieś jednodniowe wycieczki. W Bangkoku nie ma z tym problemów, wycieczki są organizowane wszędzie i nie są drogie. Inaczej jest jednak w Kuala Lumpur. Wycieczki są, ale strasznie drogie. Przykładowo: jedno dniowa objazdówka z Kuala Lumpur do Cameron Highlands to koszt 350 ringgitów. Jak chcemy na dwa dni i więcej to ceny zaczynają oscylować w ogół 1000 ringgitów. Kupa forsy. Plan był jednak taki, że albo Cameron Highlands albo (i) Park Narodowy Taman Negara. Taman Negara może uda się zobaczyć jadąc z Cameron Highlands, więc postanowiliśmy zacząć z tego miejsca. Co to są te Cameron Highlands? Jest to wyżyna leżąca na wysokości około 1500 m. n.p.m. Już sam ten fakt sprawia, że możemy tam odpocząć trochę od upałów. Jest to coś w rodzaju Malezyjskiego Zakopanego. Miejsca gdzie Malezyjczycy wyskakują sobie na weekend. I teraz pytanie : czy warto? Problem jest z tym miejscem jeden: niesamowite tłumy w weekend. Dlatego po pierwsze odradzałbym sobotę i niedzielę. Poza sezonem jeszcze ok, ale w sezonie to kategorycznie odradzam. Czemu? A to dlatego, że będziecie stać w korkach. U nas czasy przejazdu były dość znośnie: tam- 4 godziny, z powrotem 3,5 godziny. Czytałem jednak, że ludzie jechali  7 -8 godzin. Wynika to z tego, że ludzi tam jest tyle ze blokują drogi. My naszą objazdówkę, też zorganizowaliśmy sobie w sobotę i przyznam szczerze, że może nie było dramatu, ale w parę miejsc ciężko było dojechać.  W sezonie jak się ulice „przepełnią”, to policja po prostu je zamyka i nic nie zobaczycie. Aczkolwiek nie do końca, bo szlaki górskie też są, ale o tym później. Na dworcu kupujemy bilet za 30 ringgitów. Autobus ma być za 15 minut, ale chwilę się spóźnia. Niewielką chwilę, jakieś 15 minut. Ważna rzecz: weźcie sobie do autobusy ciepłe ubranie, bluzę, skarpetki, cokolwiek. Nie mam pojęcia czemu, ale klimatyzacja pracuje w tych autobusach na najwyższych obrotach i zwyczajnie można zmarznąć. Mamy do pokonania około 200 km. Pierwsze 150 przesypiam, ale ostatnie 50 się nie da. Bajeczne widoki, serpentyny. Czad! Nie mam choroby lokacyjnej, ale po ponad godzinie tych zakrętów lekko mnie zemdliło. Jak macie takie problemy to zażyjecie sobie odpowiednie lekarstwo, albo choć weźcie parę mocnych reklamówek hehe. Na miejscu jesteśmy koło południa. Wysiadamy pod centrum handlowym i od razu idziemy coś zjeść. Zamawiam sobie kluseczki z kruczkiem i warzywami. Niezłe, ale bez przesady… Lecimy szukać noclegu. Tym razem padło na CH Merlin Inn. Bardzo sympatyczne miejsce. Cena to 25 ringgitów za noc za osobę w tym wliczone śniadanko (tost i dżem – niby nie wiele, ale zawsze). Bardzo przyjemni hindusi prowadzą to miejsce. Szybkie przepakowanie, szybkie rozpakowanie i … I zaczęło lać… Lało pewnie ze dwie godziny, może nawet więcej. Wyszliśmy z hostelu jakoś koło 16.00. Stwierdziliśmy, że nie można marnować tego dnia i idziemy na punkt widokowy szlakiem numer 10. Ponoć to godzina w jedną stronę, przed nocą zdążymy. Co prawda lekko jeszcze kropiło, ale zdecydowaliśmy, że nie ma co czekać. Idziemy. Droga w zasadzie prosta, ale gdy przyszło nawigować na szlaku to już tak prosto nie było. Ścieżka niby jedna, ale oznaczeń praktycznie nie ma. Czasem jakaś strzałka, albo strzępek materiału przywiązany do drzewa. To w zasadzie tyle. Szlak dość wymagający, bo błotnisty i śliski. Za to dżungla bajkowa. Bardzo mi się podobał ten egzotyczny las. Po jakiejś godzinie marszu faktycznie doszliśmy do punktu widokowego, nie był to jednak szczyt wzniesienia. Tam było jeszcze jakieś 15 minut drogi. Może 10… Niestety zmrok nas zaczął gonić i baliśmy się schodzić po ciemku tą obłoconą ścieżką. Zrobiliśmy, więc kilka zdjęć (widoki też nie powalały, bo było zachmurzone) i zeszliśmy na dół. W dół też około godzina. W mieście zrobiliśmy małe zakupy, oraz wybraliśmy się na malezyjskie jedzenie. Był to jakiś ryż z dodatkami i zupa, ale mi smakowało. Mam też wrażenie, że z pikantnością tu też trzeba uważać. Nawet teoretycznie „no spicy” dania mogą dać się w kość ludziom, którzy nie jedzą takiego jezdnia na co dzień. W sklepie kupiłem sobie też piwko Angkor w promocyjnej cenie 5 ringgitów i poszliśmy do hostelu. Tam umówiliśmy się na wycieczkę na następny dzień. Pogaduszki przy ognisku do późna, a potem spać. Tak miną wieczór…


Pierwszy spacer w Cameron Highlands


W menu dużo ryżu i sporo zup 


Wyjazd na wycieczkę zaplanowany było na okolice 9 rano. Wyspałem się, choć nie powiem, było znacznie chłodniej niż w Kuala Lumpur. Trzeba się było w nocy ubierać w dodatkowe warstwy. Rano śniadanie (tosty i dżem) i za chwilę wsiadamy do samochodu. Ku mojej wielkiej uciesze był to Land Rower. Jedzie z nami kierowca i Włoszka Sonia. Sonia mieszkała w hostelu już chyba dość długo, bo wyraźnie blisko zaznajomiła się z prowadzącym ten przybytek. Zresztą opowiadała nam swoją historię. Laska miała iść do pracy, miała iść na studia, ale wyjechała do Azji i tak się kreci dopóki jej się pieniądze nie skończą. Pierwszy punkt programu objazdu to Mossy Forest . Sama trasa do tego rezerwatu już jest ciekawe, bo musimy zjechać z ubitej drogi i przejechać trochę w cięższych warunkach. Ale oczywiście frajda jest. Na miejsce docieramy po jakiś 40 minutach. W kilometrach to będzie pewnie z 15 z Tanah Rata. Na razie nie ma wielkich korków. Na miejscu musimy zapłacić bilet wstępu w cenie 30 ringgitów. Dość sporo. To teraz spróbuje odpowiedzieć na pytanie czy warto. Wchodzimy do lasu i widzimy drzewa w 100% pokryte mchem. Wygląda to kosmicznie. Co prawda wielkich widoków i pięknych panoram nie ma, bo jesteśmy w chmurze, za to właśnie z taką mgłą wyobrażałem sobie zawsze dżunglę. Strasznie mi się podoba ta aura. Choć trudno zrobić ostre zdjęcie. Po rezerwacie poruszamy się dzięki systemowi mostów i kładek, mamy, więc nie raz wrażenie spacerowania w koronach drzew. Dodatkowo, na środku mamy platformę widokową. Jakieś odległe szczyty, co chwilę przebijały się na horyzoncie, ale głównie to było widać niekończącą się mleczną przestrzeń. Byłem pod wrażeniem. Dlatego muszę polecić: moim zdaniem warto. Natomiast, jeśli płacić nie chcecie, to w dalszej części pokaże Wam jak można zobaczyć las porośnięty mchem zupełnie za darmo. Co prawda nie będzie to tak spektakularna przechadzka jak ta tymi „mostami”, ale zobaczycie tego typu cud natury. Przechadzka nasza trwała z godzinę i trzeba wracać do samochodu. 











Mossy Forest

Zjeżdżamy zobaczyć plantacje herbaty. W sumie to już je widzieliśmy z drogi, ale nie było czasu na robienie zdjęć . Teraz był. Podobało mi się to, że kierowca nas nie popędzał, zatrzymywał się w zasadzie gdzie chcieliśmy. Szczególnie byłem zadowolony, że zatrzymał się przy plantacji herbaty, na której pracowali zbieracze. Chciałem zobaczyć jak to wygląda. Goście maj a coś w rodzaju wielkich nożyc, którymi obcinają młode pędy. Same krzewy mogą mieć nawet do 90 lat. W porze deszczowej, gdy wszystko bardzo szybko rośnie, takie zbiory odbywają się nawet co tydzień czyli robota w zasadzie nigdy się nie kończy. Głupio mi było robić zięcia tym ciężko pracującym ludziom, ale wyglądało to naprawdę super. Byłem już na plantacji herbaty wcześniej, ale nigdy nie wiedziałem jak faktycznie zbiera się te liście. Teraz jedziemy do fabryki herbaty. 







Przejażdżka po plantacjach herbaty

Farbkę można zwiedzać za darmo. Zwiedzać to może za dużo powiedziane: można przejść się kawałek i popatrzeć na linię produkcyjną. Wstępne informacje przekazuje pracownik zakładu. Interesująco to wyglądało, niestety w środku był zakaz robienia zdjęć. Obok był sklepik. W zasadzie nie chciałem tam iść, ale poszedłem i to był dobry pomysł. Herbata była zajebiście tania. Za pól kilo jakiś 12 zł… Zajebista cena. Można sobie też herbatę zdegustować przed zakupem. Mi szczególnie posmakował ice tea zalewana zimną wodą i opakowanie czegoś takiego też sobie kupiłem za mniej więcej 10 zł. Dalej mamy kawiarnie z bardzo ładnym widokiem na plantacje. A i nie dodałem najważniejszego: plantacja, którą odwiedzałem nazywała się BOH. Z kierowcą jesteśmy umówieni u stup wzniesienia koło świątyni. Spacer trwa kilkanaście minut, ale udaje się zdążyć. 



Punkt widokowy w pijalni herbaty BOH oferuje takie widoki...

W sumie został nam tylko jeden punkt, ale gość zawozi nas na plantacje truskawek i do sklepu z kaktusami. Taki bonus. O co chodzi z tymi truskawkami. Dla nas niby nic niezwykłego, ale Malezyjczycy mają na ich punkcie fioła. Uprawia się je tylko Cameron Highlands, bo tylko tu klimat nie jest aż tak ekstremalny. Uprawia się je przez cały rok, na okrągło. W Cameron Highlands mamy mnóstwo farm truskawkowych, możemy kupić dżemy, soki czy napoje z truskawkami. Malezyjczycy strasznie się tym podniecają. Dla nas to nie było nic niezwykłego. Fajna za to była farma kaktusów. Tak dużej ilość różnych odmian to chyba w życiu nie widziałem. Chętnie bym coś zakupił, ale jak to potem przewieść? 




Farma kaktusów 

Już absolutnie ostatnim punktem wycieczki była farma motyli. Wstęp: 7 ringgitów. Strasznie fajna sprawa. Przynajmniej po części. Mamy tu faktycznie wybieg z motylami, po którym możemy sobie chodzić do woli. Te motyle są wielkie, siadają na wszystkim (i na nas też) i dają się łatwo fotografować. Ten wybieg to jednak nie jedyna atrakcja w tym miejscu. Mamy jeszcze różne robaki pozbierane z okolicznych lasów, mamy żaby, jaszczurki, barany i króliki. Te króliki to niestety wyglądają bardzo marnie i mam nadzieje, że ktoś się nimi w końcu zajmie porządnie. Miejsce niby dla dzieci, ale z tych motyli to miałem duży fun! 







Farma motyli

To już był definitywny koniec, wracamy do hotelu. Na miejscu jesteśmy jakoś koło 14. Daliśmy naszemu kierowcy napiwek, bo w zasadzie do farmy truskawek i do sklepu z kaktusami nie musiała nas zawozić, bo nie było tego w planach. On zadowolony, my zadowoleni. Tak to chyba powinno działać. Szybko się ogarniamy i lecimy dalej na zwiedzanie. Nie ma co siedzieć na miejscu. Chcemy zobaczyć dwa wodospady. Pierwszy na liście był Robinson Falls. Od centrum jakieś 45 minut piechotą. Najpierw drogą asfaltową, a potem kilkaset metrów szlakiem numer 9 przez dżunglę. Najpierw zobaczycie mniejsze wodospady. Też ładne, ale to nie to. Robinson Falls jest jeszcze kawałek za rozwidleniem szlaku numer 8. Duży i robi wrażenie. Nie powiem, podobał mi się. Trochę nas jednak zlało, bo rozpętała się tradycyjna popołudniowa ulewa. Na szczęście maiłem płaszcz przeciw deszczowy. Trochę pokręciliśmy się po okolicy i zaczęliśmy wracać. Po drodze zobaczyłem węża. Leżał na ścieżce i uciekł zaraz przede mą. Trochę się wystraszyłem, bo jestem przecież w dżungli, a tam większość gadów jest mniej lub bardziej jadowita… Potem jeszcze spotkaliśmy żabę, ale ta nie wyglądała na groźną. Generalnie fajny spacer do ładnego miejsca. Polecam. 


Robinson Falls

Do zmroku jeszcze mieliśmy chwilę czasu, więc poszliśmy zobaczyć drugi z okolicznych wodospadów, czyli Parit Fall. Niby niedaleko, ale szukając szlaku numer 4 trochę zeszliśmy z drogi, bo musieliśmy omijać wielkie zwalone drzewo. Ostatecznie docieramy do wodospadu drogą asfaltową. Okazuje się, że szlaki w okolicach wodospadu w porę monsunów są zamknięte. Do samego wodospadu dojdziemy, ale nie wygląda on jakoś imponująco. Mam wrażenie, że jest to w sezonie bardzo oblegane i bardzo rozrywkowe miejsce. Z tego miejsca mieliśmy może pól godziny do centrum. W mieście obiad i do hotelu. Przed spaniem kilka drinków i tak kończymy ten bardzo intensywny dzień.

Parit Fall

Następnego dnia, niby nigdzie nam się nie spieszy, ale piękne słonce zachęca do ruszenia na szlak. Decydujemy, że spróbujemy trafić na szlak numer 10 na jego drugim końcu. W tym celu pokonujemy odległość podobną do wczorajszego marszu nad wodospad, a następnie skręcamy w zupełnie nieznaną nam drogę. Dochodzimy do elektrowni. Szlak nie jest w żaden sposób oznaczony. Pytamy się jakiś robotników, którzy ostatecznie wskazują nam właściwą drogę. Idziemy wzdłuż płotu elektrowni. Po drugiej stronie dalej nie jest wesoło, bo trudno zidentyfikować właściwą ścieżkę. W sumie trochę na czuja wybieram jedną i po kilkunastu metrach znajduję oznaczenie numer 10.  Szlak pnie się bardzo ostro w górę, niby do punktu widokowego, którego jednak nie udaje nam się zlokalizować. Wędrujemy dalej i za chwilę mamy kolejny punkt widokowy. Potem szlak wpada w gęstą dżunglę i nie ma widoków, za to mamy dużo mchu. To właśnie tu, za zupełną darmoszkę możecie sobie podziwiać las podobny do tego, za który trzeba było płacić . Dlatego jak nie chcecie, to nie musicie tego robić, na szlaku numer 10 macie podobne wrażania. Szlakiem dochodzimy do szczytu o nazwie Gunung Jasar. Przyjemny spacer, choć osoba nie nawykła do wycieczek górskich (ja) może się nieco zmachać. Poza tym duża wilgotność sprawia, że wszystkie ciuchy macie mokre… Na szczycie pogoda zadowalająca. Coś tam nawet widać na horyzoncie. 



Mossy Forest za darmo






Szczyt Gunung Jasar i okolice 

Plan jest taki, żeby dalej przemieszczać się szlakiem numer 6 w kierunku pól herbaty. Na początku idzie całkiem nieźle. Teren dość trudny, ale da się przejść. Problemem może być jedynie rozmyta droga. Za chwilę jednak zaczynają się schody. Niby droga prosta, ale jakoś krzaków coraz więcej, trzeba się przedzierać. Dochodzę do momentu, w którym nie mam jak się przez tą gęstwinę przecisnąć. Poza tym, nie widzę, co mam pod nogami, a wczorajsze spotkanie z wężem dało mi do myślenia. Trzeba zawracać… Wychodzimy pod górę i schodzimy to samą drogą, którą wychodziliśmy na szczyt 2 dni temu. Po drodze mam mały wypadek, bo pękają mi spodnie… Muszę je naprawić żeby kontynuować dalszą drogę. Plan jest taki, że jak nie dojdziemy do tych pól herbaty, to sobie podjedziemy autostopem. Spodnie zaszyte, choć kosztowało mnie to trochę nerwów, idziemy łapać stopa. Nie wiem czy minęło 5 minut. Zatrzymuje się nam gość pickupem! Jedziemy na pace. Chyba nie ma lepszego sposobu na jeżdżenie autostopem niż podróż na pace. To jest esencja autostopowania! Jazdy nie mamy wiele, bo dosłownie po 10 minutach jesteśmy na miejscu. Pola herbaciane rozciągają się po horyzont. Siadamy sobie w knajpce, zamawiamy po herbacie (a co miałem zamówić innego?) i cieszymy się pięknym widokiem pól herbacianych, których kolory zmieniają się wraz z zachodem słońca… Super miejsce. Płacąc 3 ringgity możemy przejść się też po plantacji. Korzystamy z tej okazji, bo cena niewielka a wygląda to ciekawie. Nie można się jednak powłóczyć wszędzie. Mamy tylko do tego celu wyznaczony szlak. Jak z niego zejdziemy, to będą strzelać (autentycznie była taka tabliczka) Zaczyna się trochę ściemniać, idziemy więc w kierunku drogi i na niewielkim parkingu zaczynamy łapać stopa. Po 5 minutach zatrzymuje się nam autobus. Taki zwykły, kursowy. Chcemy zapłacić za bilet, ale kierowca nie chce pieniędzy i za darmo dowozi nas do centrum. Idziemy coś zjeść, zrobić zakupy i do hotelu.






Kolejne plantacje herbaty

Dziś szybkie śniadanie i pora się zbierać. Byliśmy tu 3 noce, noc dłużej niż planowaliśmy, ale bardzo spodobała nam się ta okolica. Autobus mamy o 8.30. Do Kuala Lumpur odjeżdża dużo busów i na większość z nich nie musimy długo czekać. Najdłuższa przerwa to chyba 2 godziny koło południa, a tak to mamy autobus dosłownie, co pół godziny. Bilet kosztował nas 32 ringgity, czyli o 2 więcej niż poprzednio. Może inna firma. Nie wiem. Droga w każdym razie przyjemna. Tym razem jechaliśmy tylko 3,5 godziny. Ponoć to bardzo mało. Wysiadamy na stacji KL Senterial. I w siadamy w monorail (kolejka jednoszynowa). Jest to trochę droższy sposób komunikacji niż tradycyjny pociąg, ale jedzie się tym fantastycznie. Jeszcze może krótka instrukcja o tym, jak zdobyć bilety. Wszędzie macie maszyny z biletami, kupujecie bilet do konkretnej stacji. Problem jest tylko taki, że maszyna przyjmuje maksymalne banknoty w wysokości 5 ringgitów. Ma też problem z banknotami starszymi czy zagiętymi na rogach. Musicie się, więc ustroić w cierpliwość, bo czasem naprawdę z niewiadomych przyczyn maszyna nie chce nam pożreć pieniędzy. Wysiadamy na stacji o nazwie Imbi. Musimy przedostać się przez gigantyczne centrum handlowe, z którego nie mogę znaleźć wyjścia… W końcu się udaje. Znajdujemy też biuro sprzedaży biletów do Singapuru. Chcemy jechać jutro. Kupujemy więc bilety w cenie 45 ringgitów jeden. Autobus startuje z przystanku przy kolejce na stacji Imbi (tej samej, na której przed chwilą wysiedliśmy). Pozostaje nam jeszcze znieść hotel. Nie jest on daleko, ale trzeba trochę pokrążyć po okolicy żeby go zlokalizować. Nazywa się to Zen hotel. Niby ok, ale mają jakąś awarię i nie działa im Internet. Mamy jeszcze pół dnia do zagospodarowania. Rozdzielamy się. Ja jadę do Batu Caves, a Aga idzie do ogrodu botanicznego. Ruszamy jednak razem, bo kolejka numer 1 to nasz wspólny transport. Ja wysiadam jednak o jeden przystanek później. Potem przesiadam się na pociąg. Ale trochę to opowiadałem za szybko. Niestety spóźniłem się na ten pociąg dosłownie minutę. Kolejny za pół godziny. Trochę szkoda, ale nic nie zrobię. W między czasie dosiadła się do mnie bardzo synaptyczna pani, z którą sobie chwilę pogadałem. Trochę o religii, trochę o zwyczajach. Ona jednak jechała innym pociągiem, a ja innym, więc gdy jej podjechał, konwersacja się zakończyła. Mój podjechał po 5 minutach i jadę w kierunku Batu Caves. Stacją końcową się nie przejmujcie: pociąg dalej nie jedzie. Na miejscu jestem po około pół godzinie. Zgubić się nie sposób, bo w zasadzie prosto z pociągu wychodzimy w okolice pierwszej świątyni. Tu uwaga: grasuje tam gang małp. Jeśli mamy jakiekolwiek jedzenie w ręce zostanie nam ono wyrwane. Jeśli macie jedzenie w reklamówce to też najpewniej możecie się z nim pożegnać. Małpy są strasznie upierdliwe i nie oszczędzają nikogo, komu można coś wyrwać do jedzenia. Byłem świadkiem jak małpy jednej dziewczynie wydarły z rąk reklamówkę z jakimiś chipsami, potem jedna małpa zaczęła z nią uciekać, a reszta ją goniła. Laska krzyczała i nic to nie pomogło. Jak nie macie jedzenia zostaniecie przez te małpy zupełnie zignorowani. Na razie odpuściłem sobie mniejsze świątynie udałem się ku tej największej. Nazywa się ona Świątynia Katedralna i jest to jedna z głównych świątyń hinduistycznych w Malezji. Żeby dostać się do niej musimy pokonać 272 schody. Muszę przyznać, że nawet w pochmurny dzień jest to dość trudne zadania. Nie dość, że schody są strome, to jeszcze na każdym kroku czyhają małpy gotowe wskoczyć nam na głowy. Może trochę przesadzam, niemniej jednak lepiej uważać, bo są to zwierzęta dość nieprzewidywalne, a przede wszystkim niegodne zaufania. Przed wejście do jaskini stoi ogramy posąg bóstwa wojny Murugana. Zaczynam mozolną wspinaczkę do góry. Nie jest tak źle, bo słonce nie świeci. Przystaje też co chwila na zdjęcia. W końcu pokonuje ostatni schodek. Wnętrze jaskini robi wielkie wrażenie. Spaceruje dłuższą chwilę i robię zdjęcia. Przysiadam też z boku na schodku, żeby obserwować. Spędzam tam pewnie z godzinę. Bardzo fajne miejsce, nie mogę się nadziwić, że ktoś to tak ciekawie wymyślił. Teraz pasuje zejść. Jest to zdecydowanie mniej meczące, no i wszystkie małpy gdzieś znikły. Schodzę na dół i robię sobie krótkie przejście po świątyniach na dole. Niestety zbliża się już 18 i większość miejsc jest już nieczynna. Znaczy do świątyni wejdziemy, ale wszystko poza tym już się zamyka. Pokrążyłem jeszcze chwilę po okolicy i mniej więcej po dwóch godzinach zwiedzania ruszyłem w drogę powrotną. 













Batu Caves

W między czasie rozpętała się sroga ulewa, ale większą jej cześć przeczekałem w pociągu. Potem jedna przesiadka na monorail i już prawie jestem w hotelu. Wpadłem do pokoju zobaczyć czy Aga wróciła: nie wróciła. Poszedłem, więc po zakupy. Gdy wróciłem nadal jej nie było, ale po chwili się pojawiła i razem poszliśmy do chińskiej knajpy na wspaniałą zupę. Porcja była tak wielka, że zjadłem około połowy, Przykro było mi tak zostawiać dobre jedzenie, ale po prostu nie dałem rady. Idziemy spać, bo jutro czeka nas zmiana miejsca.

Poranek następuje dość gwałtownie. Budzik wyrywa mnie ze snu. Jestem już prawie spakowany, jem skromne śniadanie i za chwilę wychodzimy na przystanek. Bus podjeżdża punktualnie, ruszamy w kierunku Singapuru.

Malezja. Podobał mi się ten kraj, ale gdybym miał wybierać to bym wybrał Tajlandię jako miejsce bardziej przyjazne. I nie chodzi mi tu o dostępność alkoholu czy jego cenę. Malezja była fajna, ludzie bardzo sympatyczni, ale jednak brakowało mi takiego luzu jak w Tajlandii. Tam się czuło swobodę i wolność, a tu jednak wisi nad wami bat władzy. Zapewne przyczyną tego jest dominująca religia tego kraju…Kuala Lumpur z jednej strony mi się bardzo podobało, a z drugiej nawigowanie po tym mieście to jest dla mnie rzecz niepojęta. Trudno tam pokonać jakikolwiek odcinek w linii prostej. Mapy czy też darmowe plany, które dostałem, to materiały wyłącznie orientacyjnie pokazujące pewne punkty i ni jak się on do nawigacji nie nadają.
Niezmiernie mi się spodobało to Cameron Highlands. Strasznie fajne misce gdzie można znaleźć dużo bezludnych przestrzeni. Można odpocząć nie tylko od zgiełku miast, ale od abstrakcyjnych upałów, które w pewnym momencie na pewno Wam zaczną doskwierać.
Ceny w Malezji nie licząc alkoholu są w zasadzie identyczne jak w Tajlandii. Musze jednak przyznać, że gdyby nie kuchnia chińska i hinduska to biedne by tam mieli menu… Jedna rzecz typowo malezyjska naprawdę bardzo mi posmakował. Był to kurczak z warzywami zawinięty w cieniutki omlet. Bardzo dobre jedzenie czy to na śniadanie, czy to na kolacje.
Malezję polecam, ale trochę bardziej zaawansowanym. Jak nie byliście w takich krajach to najpierw odwiedźcie np. Tajlandię czy Wietnam, a potem wybierajcie się do Malezji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz