Termin mojego tegorocznego długiego urlopu długo nie mógł
być ustalony. Niestety miałem tylko 3 tygodnie na ogarnięcie wszystkiego. Łącznie
z biletami i jakimkolwiek planem… Wydawało się to dość karkołomnym zadaniem,
ale się udało i wrażeniami chce się tutaj z Wami podzielić.
Zacznę może od tego, że mino dość krótkiego okresu między
zaklepaniem urlopu, a jego rozpoczęciem udało się znaleźć całkiem niezłą cenę
biletów. Tym razem dzięki kooperacji linii lotniczych KLM i Air France. Okazało
się, że bilety na trasach Warszawa – Amsterdam – Bangkok i Singapur – Paryż –
Warszawa to koszt nieprzekraczający 2200 zł. Wybrałem sobie opcję multi city,
bo chciałem ogarnąć trochę więcej krajów. Ale tu ciekawostka: jakbym sobie
poleciał na trasie Warszawa – Moskwa- Bangkok, Bangkok – Moskwa – Warszawa to
bym za bilety nie zapłacił więcej jak 2000 zł. Dokładna cena, która mi się
wyświetlała, to było 1990 zł. Jest to o tyle zaskakujące, że promocje, które
np. pojawiają się na fly4free to nieraz loty za 1800 zł. Nie żeby 200 zł to nie
było dla mnie dużo, ale nie oszukujmy się: nie są to jakieś gigantyczne
pieniądze, a mamy ten komfort, że nie kupujemy biletów z jakimś wielkim
wyprzedzaniem. Nie będę ukrywał, że na cenę mogło wpłynąć też to, że druga
połowa listopada, to nie jest szczyt sezonu…
Niestety krótki czas rezerwacji odbił się dość niekorzystnie na cenach
biletów z i do stolicy, ale nie oszukujmy się: Polski Bus umarł i raczej nie
powróci… Początkowo miałem jechać sam, ale nawinęła się koleżanka z roboty, więc
myślę sobie, że czemu nie. Nie miałem planów szukać towarzystwa na tą wyprawę,
co najwyżej spotkać się gdzieś z kimś na piwko, ale jak już towarzystwo się
znalazło to nic tylko się cieszyć.
W poniedziałek 11 listopada, mimo święta poszedłem jeszcze
do roboty, a po pracy ruszyłem w kierunku stolicy z nadzieją, że nie została
ona bardzo zdemolowana przez uczestników marszu czy tam kontr marszu. Nie będę
się wgłębiał. W żadnym bym nie poszedł… W Warszawie byłem bardzo późno, wbiłem
tyko do hostelu i w zasadzie od razu poszedłem spać. Jutro czekał mnie intensywny dzień.
Wstałem wyspany, szybko się ogarnąłem, zjadłem śniadanie i
wyruszyłem w kierunku lotniska. Po drodze jeszcze zakupy „ na drogę” i przed 11
melduję się na Lotnisku Chopina. Lubię to lotnisko, bo jest małe i bardzo
proste w nawigacji. Szybko przechodzę przez bramki, uzupełniam wodę, znajduję
gejta i czekam. Przylatuje mój KLM do Amsterdamu, ale jakoś boarding nie
rozpoczyna się o czasie. W zasadzie mija już powoli czas jego zakończenia, gdy
do czekających wychodzi pilot i drugi pilot i ogłaszają, że niestety, ale jest
awaria. Coś wyciekło z układu hamulcowego (faktycznie widziałem strażaków z jakimiś
„miotłami”). Nie wiadomo ile potrwa sprawdzanie systemów, ale zakładają, że niedługo.
Potem goście oddają się do dyspozycji podróżnych i zapewniają, że odpowiedzą na
wszystkie pytania. Klasa. Naprawdę byłem po wrażaniem. Nie wiem czy tak jest
zawsze i w każdych liniach (na bank nie ma tak w tanich), ale ja po prostu
czułem, że oni się martwią o mnie, jako o człowieka, klienta i pasażera. Miałem
w Amsterdamie na przesiadkę 2 godziny i 30 minut… Niby sporo, ale trochę
zmartwiło mnie to, że „nie wiedzą, ile to potrwa”. Miałem jednak fart. Okazało
się ze boarding zaczął się w momencie planowanego wylotu. Wygenerowaliśmy
jedynie 40 minut spóźnienia, co dawało mi dość sporo czasu na przeprawę przez
holenderskie lotnisko. Wiedziałem jednak, że główny port lotniczy w Amsterdamie
do małych nie należy, więc obawy pewne były. Parę osób się jednak spóźniło na
swoje loty, ale były one po Europie i faktycznie goście mieli to pobookowane na
styk. W Amsterdamie musiałem przyspieszyć nieco kroku. Sporo tam jest do
przejścia no i kolejki do odprawy paszportowej też są niemałe. Nie wiem czemu,
ale nikt nie pomyślał, żeby otworzyć więcej punktów kontroli granicznej. Trzy
lata temu też się tam przesiadałem w drodze do Wietnamu i sytuacja była
identyczna: wielkie kolejki do odprawy i zdenerwowani ludzie obawiający się o
to czy zdążą na swój lot… Mi się udało dojść do bramki na godzinę przed odlotem
i na 15 minut przed rozpoczęciem bordingu. Potem już wszystko szło sprawnie. 12
godzin przespanego pewnie w 70 % lotu i Welcome to Thailand! Z Agą spotkałem
się przy informacji turystycznej i już razem ruszamy do centrum. Jak dojechać? Nic
prostszego. Opcji oczywiście jest kilka, ale ja polecam najbardziej
pociąg. Dojedziemy nim do stacji Phaya
Thai. Koszt biletu z lotniska do tej stacji to około 50 batów, czyli jakieś
7,50 zł. Jeśli pierwszy raz będziecie w Bangkoku to zakładam, że będziecie
mieszkać w niedalekiej okolicy Khaosan Road. Żeby tam dojechać możecie znaleźć
kilka autobusów kursujących z okolic tej stacji. Koszty są niewielkie, ale nasz
przykład pokazał, że nie koniecznie jest to najlepsza opcja. Znaleźliśmy
przystanek, czekamy, czekamy, czekamy… I nic. Miejscowi twierdzą, że to właściwe
miejsce. Internet twierdzi, że bus jeździ co 15 minut. Czekaliśmy ze 30 i wzięliśmy
tuk tuka. Po negocjacjach dojazd w okolice Khaosan Road kosztował nas 100
batów. Możecie też pójść pieszo tylko, to jest ze 4 km … Jak nie chcecie tuk-tuka,
to taksówka powinna być średnio tańsza tak o 1/3. My nie korzystaliśmy, ale tak
twierdzili ludzie. Jak za tuk- tuka płacicie ze 100 batów, to koszt taksówki na
tej samej trasie powinien wynosić jakieś 60-70 batów. Czemu? Tuk-tuk jedzie szybciej,
bo się wszędzie wepcha. Pamiętajcie o obowiązkowym negocjowaniu cen. Możecie
spokojnie zbić propozycję wyjściową o połowę. Najważniejsze: cenę musicie
ustalić wcześniej! Pamiętajcie też, że w Azji działa Grab, czyli taki ichniejszy
Uber, co też może być niezłą opcją na początek, ale musicie mieć dostęp do Internetu.
A jak nie macie to poproście jakiegoś miejscowego nastolatka, żeby wam zamówił.
Dajcie mu kasę i jakiś napiwek. Na pewno tak też można to załatwić. Wracając do
lotniska. Nie polecam taksówek: ponoć mimo mocnych negocjacji kosztują dużo.
Mało kto poleca też autobus, bo ponoć jedzie (albo raczej stoi w korku)
naprawdę długo. Pamiętajcie jednak: to są tylko moje sugestie, jak chcecie i
macie kasę na to to możecie sobie zamówić karocę z białym rumakiem, która
zawiezie was do centrum. My wysiedliśmy przy Pomniku Demokracji i po kilku
minutowym marszu doszliśmy do hostelu. Nazywał się on „305” płaciliśmy za niego
55 zł za osobę za dwie noce. Standard dość niski, ale obsługa super miła. Polecam.
Nie bez znacznie była też klimatyzacja w pokoju. Upał może jeszcze jakoś bardzo
nie doskwierał, ale dało się odczuć, że jest to dość radykalna zmiana klimatu…
Szybko się ogarnęliśmy i trzeba było ruszać, bo na pewno nie
miałem zamiaru spędzić tego dnia na narzekaniu jak to mnie podróż wymęczyła. Zresztą,
nie wymęczyła, bo przez 12 godzin siedziałam na dupie a większość czasu przespałem
hehe.
Dzień ten miał upłynąć pod znakiem świątyń i upłynął. Do pierwszej świątyni o nazwie Ratchabophit Sathitmahasimaram trafiliśmy dość przypadkowo. Zauważyliśmy ją oglądając pomnik świni. Nie planowaliśmy jej zwiedzać, ale czemu nie wstąpić? Oczywiście jak każda buddyjska świątynia potrafi zaskoczyć. Tu nie było inaczej: misterne, złote ozdoby, mnisi w swoich pomarańczowych szatach… Zapachy, kolory… Tak wspominałem Azję i te wspomnienia momentalnie odżyły. Znowu byłem w tej części świata, znowu mogłem się cieszyć tym niepowtarzalnym klimatem. Oczywiście zdjęciom nie było końca. Świątyń macie w Bangkoku mnóstwo, ale do tej warto zajrzeć, bo możemy w jej okolicy podziwiać buddyjski cmentarz z bardzo ładnymi grobowcami. Po wyjściu zaczęliśmy się kierować na najciekawszą świątynię tego dnia, czyli Wat Pho.
Świątynia ta jest największa w Bangkoku, jest w niej ponad 1000 różnych przedstawień Buddy w tym najważniejszy i najsłynniejszy, czyli leżący Budda. Wstęp, o ile mnie pamięć nie myli, to było 200 batów. Jakieś 26 zł. Moim zdaniem warto, bo to chyba najładniejsza ze świątyń w Bangkoku. Na pewno leżący Budda robi spore ważnie. Na zwiedzanie zarezerwujcie sobie z godzinę lub dwie. Doradzam dwie. W cenie biletu macie też butelkę darmowej wody, co może wam życie uratować. Żeby wam się darzyło w życiu warto wrzucić po drobnej monecie no każdego z 108 dzbanów znajdujących się przy leżącym Buddzie. Nie macie 108 monet? Nic nie szkodzi. Jest pani, co za miseczkę z monetami pobiera opłatę w wysokości 20 batów. Bardzo mi się podobała ta świątynia, zdecydowanie obowiązkowa opcja dla każdego. Warto.
Potem pomaszerowaliśmy koło pałacu (było po południu i już nie było opcji wejścia). Po drugiej stronie drogi zobaczyliśmy Saranrom Palace a następnie skierowaliśmy kroki ku Khaosan Road, bo jakby na to nie patrzeć, to jeszcze nas tam nie było. Ulica ta w zasadzie jest wizytówką Bangkoku. To tam jest najwięcej hosteli, knajp, restauracji. To tam możemy zjeść skorpiona, konika polnego czy spróbować mięsa z krokodyla. Ja na początku miałem mieszane uczucia. Z jednej strony widać i słychać, że miejsce to istnieje wyłącznie dzięki turystom i dla turystów. Gdy jednak spędziłem tam trochę więcej czasu, to naprawdę spodobało mi się obserwowanie wszystkiego, co się na tej ulicy dzieje. Spodobało mi się też spacerowanie pomiędzy stoiskami i próbowanie różnych rzeczy. Jak na dzielnice typowo turystyczną, to wcale nie jest tam jakoś strasznie drogo. Wiadomo: na bazarku poza centrum taniej, ale nie jest to aż tak wielka różnica, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Ceny: zaczynają się już od około 50 batów. Będą to jakieś nudle z kruczkiem, skromniejsze wersję pad thai czy jakaś zupka. Wersje bardziej na wypasie, czyli np. z owocami morza, to nieco większy wydatek, ale raczej nieprzekraczający 100 batów. Piwko. Od 70 w górę. Niby nie za tanio, ale tu chodzi o butelkę 0,660 ml. Piwo dominujące to marka Chang. Jak nie trudno się domyślić, szału nie ma. Kilka piwek, jedzenie pierwszego pad thai i włóczenie się po uliczkach, to w zasadzie końcówka tego dnia. Przed 11 byliśmy w hotelu, szybki prysznic i spać. Jutro też mamy dużo do zobaczenia…
Dzień ten miał upłynąć pod znakiem świątyń i upłynął. Do pierwszej świątyni o nazwie Ratchabophit Sathitmahasimaram trafiliśmy dość przypadkowo. Zauważyliśmy ją oglądając pomnik świni. Nie planowaliśmy jej zwiedzać, ale czemu nie wstąpić? Oczywiście jak każda buddyjska świątynia potrafi zaskoczyć. Tu nie było inaczej: misterne, złote ozdoby, mnisi w swoich pomarańczowych szatach… Zapachy, kolory… Tak wspominałem Azję i te wspomnienia momentalnie odżyły. Znowu byłem w tej części świata, znowu mogłem się cieszyć tym niepowtarzalnym klimatem. Oczywiście zdjęciom nie było końca. Świątyń macie w Bangkoku mnóstwo, ale do tej warto zajrzeć, bo możemy w jej okolicy podziwiać buddyjski cmentarz z bardzo ładnymi grobowcami. Po wyjściu zaczęliśmy się kierować na najciekawszą świątynię tego dnia, czyli Wat Pho.
Ratchabophit Sathitmahasimaram
Świątynia ta jest największa w Bangkoku, jest w niej ponad 1000 różnych przedstawień Buddy w tym najważniejszy i najsłynniejszy, czyli leżący Budda. Wstęp, o ile mnie pamięć nie myli, to było 200 batów. Jakieś 26 zł. Moim zdaniem warto, bo to chyba najładniejsza ze świątyń w Bangkoku. Na pewno leżący Budda robi spore ważnie. Na zwiedzanie zarezerwujcie sobie z godzinę lub dwie. Doradzam dwie. W cenie biletu macie też butelkę darmowej wody, co może wam życie uratować. Żeby wam się darzyło w życiu warto wrzucić po drobnej monecie no każdego z 108 dzbanów znajdujących się przy leżącym Buddzie. Nie macie 108 monet? Nic nie szkodzi. Jest pani, co za miseczkę z monetami pobiera opłatę w wysokości 20 batów. Bardzo mi się podobała ta świątynia, zdecydowanie obowiązkowa opcja dla każdego. Warto.
Wat Pho
Ulice Bangkoku
Potem pomaszerowaliśmy koło pałacu (było po południu i już nie było opcji wejścia). Po drugiej stronie drogi zobaczyliśmy Saranrom Palace a następnie skierowaliśmy kroki ku Khaosan Road, bo jakby na to nie patrzeć, to jeszcze nas tam nie było. Ulica ta w zasadzie jest wizytówką Bangkoku. To tam jest najwięcej hosteli, knajp, restauracji. To tam możemy zjeść skorpiona, konika polnego czy spróbować mięsa z krokodyla. Ja na początku miałem mieszane uczucia. Z jednej strony widać i słychać, że miejsce to istnieje wyłącznie dzięki turystom i dla turystów. Gdy jednak spędziłem tam trochę więcej czasu, to naprawdę spodobało mi się obserwowanie wszystkiego, co się na tej ulicy dzieje. Spodobało mi się też spacerowanie pomiędzy stoiskami i próbowanie różnych rzeczy. Jak na dzielnice typowo turystyczną, to wcale nie jest tam jakoś strasznie drogo. Wiadomo: na bazarku poza centrum taniej, ale nie jest to aż tak wielka różnica, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Ceny: zaczynają się już od około 50 batów. Będą to jakieś nudle z kruczkiem, skromniejsze wersję pad thai czy jakaś zupka. Wersje bardziej na wypasie, czyli np. z owocami morza, to nieco większy wydatek, ale raczej nieprzekraczający 100 batów. Piwko. Od 70 w górę. Niby nie za tanio, ale tu chodzi o butelkę 0,660 ml. Piwo dominujące to marka Chang. Jak nie trudno się domyślić, szału nie ma. Kilka piwek, jedzenie pierwszego pad thai i włóczenie się po uliczkach, to w zasadzie końcówka tego dnia. Przed 11 byliśmy w hotelu, szybki prysznic i spać. Jutro też mamy dużo do zobaczenia…
Khaosan Road
Wstawianie nastąpiło dość sprawnie, ja skoczyłem sobie
jeszcze na miejscowe śniadanie. Muszę przyznać, że znalazłem fajną knajpkę.
Niedaleko hostelu 305 dosłownie za rogiem swój lokal prowadziła Chinka. Fajność
tego lokalu polegała na tym, że płaciliśmy 60 batów i nabieraliśmy sobie, co
chcemy. Obowiązkowy był tylko ryż, bo to z nim dostawaliśmy talerz po uiszczaniu
opłaty. Czytałem przed wyjazdem, że Tajlandia to raj dla ludzi, którzy lubią
pikantne jedzenie. Ja lubię i postanowiłem to sprawdzić. Zapytałem czy może mi
wskazać dania pikantne, te mniej pikantne i te nie pikantne. Wskazała. Wziąłem,
więc kurczaka łagodnego oraz wołowinę „spicy” i „very spicy”. Zacząłem sobie od
łagodnego. Ostrości nie poczułem, ale wydaje mi się, że jakaś papryczka tam
była, więc dla ludzi, którzy kompletnie nie jedzą ostrych rzeczy, może to danie
okazać się niezbyt przyjemne. Oczywiście
mięsko smakuje świetnie, bo jest kapitalnie przyprawione i ma dodatki w postaci
warzyw, których w większości nie potrafię zidentyfikować. Próbuje kolejnego
poziomu „spicy”. Tu już czuję lekkie pieczenie. Nic nadzwyczajnego w Rzeszowie
parę kebabów serwuje swoje wyroby z sosem pikantnym, który mógłbym do tego
porównać. Ostrość wyczuwalna, ale bardzo przyjemna. Trochę zacząłem się bać,
ale w końcu przeszedłem na „very spicy” . Tu już było srogo. W smaku super,
kapitalne mięsko, ale ostrość stanowiła wyzwanie. Ni jak to się nie miało do
sosów ostrych w kebabach w Polsce. Biło je na głowę. Spocony, zasmarkany, ale
zadowolony skończyłem to danie i podziękowałem kucharce tradycyjnym ukłonem.
Chyba była zdziwiona, że to zjadłem do końca… Sam miałem wątpliwości czy dam
radę przez większość czasu jedzenia. Po posiłku poszedłem do hostelu i zostałem
tam jeszcze pół godziny, żeby sprawdzić czy wnętrzności nie zareagują zbyt
gwałtownie na taki poziom pikantności. Nic się takiego nie stało i przed 10
ruszamy na zwiedzanie.
Szliśmy w kierunku pałacu, ale po drodze trafiliśmy na Bangkok City Pillar Shrine. Polecam! Jaka jest różnica między tą świątynią, a wszystkimi innymi? A no taka, że normalni ludzie przychodzą się tu modlić. Bardzo mi się podobało obserwowanie tego wszystkiego, co się tam dzieje. Buddyzm jest bogaty w tradycyjne rytuały, które wyglądają bardzo dziwacznie w porównaniu z tym, co możemy obserwować w Europie. Dodatkowo świątynia jest naprawdę ładna. Jest czemu i komu robić zdjęcia. Mamy w tej świątyni też darmowe pokazy tradycyjnego tajskiego tańca. Czy polecam? W sumie tak. Taniec ładny, ale muzyka była dość dziwna. A przypominam, że w pewnych kręgach to ja słynę z tego, że słucham dziwnej muzyki hehe. Dodatkowo wokalistą był tam okrutnie zawodzący pan przebrany za panią. Co kto lubi… Posiedziałem z 10 minut, bo panie naprawdę ładnie tańczyły, natomiast mężczyzny w cekinowym stroju nie dało słuchać hehe. Kilka kroków od świątyni znajduje się Wielki Pałac.
Żeby się do niego jednak dostać, trzeba przejść skomplikowany labirynt bramek. Po pokonaniu głównego wejścia okazuje się, że w takich strojach to my nie wejdziemy. Aga miała jakaś chustę, więc ją wpuścili. Ja natomiast nie miałem nic, żeby się przebrać a w krótkich spodenkach nie wolno. Można oczywiście kupić gacie na miejscu. Drogie były. Aga weszła, a ja stwierdziłem, że kupie sobie na bazarze obok, bo i tak miałem w planach zrobienie takiej inwestycji, bo to na pewno nie jedyne miejsce gdzie będę takiego odzienia potrzebował. Obok jest bazarek, lecę na zakupy. Wytargowałem chyba dobrą cenę. Wracam. Jednak to nie takie proste, znowu muszę pokonywać labirynt bramek i barierek… W końcu się udaje. Wpuszczają mnie do środka. W środku jednak okazuje się, że bilet kosztuje 500 batów, czyli jakieś 65 zł. Tyle to ja na pewno nie dam. Pałac pewnie ładny, ale interesuje mnie średnio, 200 – 250 batów bym zapłacił, ale 500 nie dam. Aga poszła jednak zwiedzać. Umówiliśmy się za 3 godziny przy wyjściu. Poszedłem eksplorować brzeg rzeki. Kręciłem się po bazarku, spróbowałem rozglądać się za jakimiś rejsami łódką. Okazało się to jednak dość drogą rozrywką. 600 batów za godzinny rejs. Mój dzienny budżet wynosił 750 batów i nie chciałem go nadwyrężać już od drugiego dnia. Bazarek za to super. Na początku jedzenie, a potem ozdoby i rękodzieło. Do tej rzeki jednak nie było tak łatwo dojść. W końcu znalazłem jakaś knajpkę z dostępem do wody… Trochę zdjęć i lecę dalej. Po drodze napotkałem jeszcze jedną, niewielka świątynię oraz trafiłem zupełnie przypadkowo na kampus uniwersytecki, z którego przez chwilę nie mogłem wyjść. Umówiona godzina się zbliżała, więc obrałem azymut na pałac , ale wcześniej postanowiłem coś zjeść. Najpierw trafiłem na tak zwane tajskie tacos.
Jest to coś w rodzaju naleśnika nafaszerowanego marchewką, kokosem i kto wie czym jeszcze. Ja nie wiem, receptura jest pewnie tylko znana Pani sprzedającej. Był pyszny, ale mały. Na dokładkę zamówiłem sobie jeszcze coś. No właśnie co…? Nazwy nie pamiętam, więc to opisze. Było to coś w rodzaju chipsa z jajkiem. Ciastem owinięto jajko i usmażono na głębokim oleju. Widziałem jeszcze wersje bez niczego albo z wsadzoną do środka wołowiną. Pomyślicie: „to musiał być wielki chips”. Nie był, bo jajko było przepiórcze. A i do tego, wedle życzenia, dodawany jest słodko pikantny sos. W Polsce też jest taki dostępny. Produkuje go firma Tao Tao. A co do poziomu pikantności. Dla mnie ledwo wyczuwalna. Kupiłem takich 4 i razem z tortillą starczyło mi to na niewielki obiad. Pojawiłem się przed bramą o 14.10 i czekam, za 10 minut wychodzi Aga. Dobra idziemy zwiedzać dalej. Idziemy jeszcze do knajpy, bo ona bez obiadu, ja zamawiam tylko colę i cieszę się widokiem, bo jesteśmy w knajpie zaraz nad rzeką (byłem tam wcześniej).
Potem ładujemy się na łajbę i płyniemy na drugi brzeg. Koszt to 3,5 bata. Po drugiej stronie ogromy bazar. Włóczymy się długi czas szukając w zasadzie niczego. Może to nie do końca prawda. Chciałem sobie kupić sandały, ale po wizycie w kilku miejscach jednak dałem za wygraną. Sprzedawcy nie specjalnie chcą schodzić z ceny. Sandały delikatnie rzecz ujmując nie wyglądają na trwałe. Wychodzimy z bazaru i idziemy zwiedzić świątynię Wat Rakhang Khositaram. Fajna. Niewielka, na uboczu. Z wybrzeża obok rozciąga się bardzo ładny widok na rzekę i znajdujące się na jej brzegach budynki.
Naszym celem jest kolejna świątynia, tym razem bardziej słynna, czyli Wat Arun. Słynie ona ze swoich wież pokrytych tłuczoną porcelaną. Byliśmy tam, gdy już się ściemniało, więc był efekt „wow!”. Fajnie mieniło się to wszystko w promieniach zachodzącego słońca. Miejsce polecam z całego serca. Warto. Jeśli mnie pamięć nie myli to wstęp to było chyba 50 albo 100 batów. Nie mogę znaleźć nigdzie aktualnych cen… Zawsze zbieram sobie bilety, ale po tym wyjeździe gdzieś mi się zapodziały i muszę trochę improwizować podając Wam ceny. Na pewno nie było to więcej niż 100 batów, więc nie zbankrutujecie odwiedzając to miejsce.
Za kolejne 60 batów wykupiliśmy sobie rejs łódką w okolice Khaosan Road. Fajna sprawa. Słonce już zachodziło, więc widoki były naprawdę piękne… Na Khaosan Road tradycyjnie jedzenie i piwo. A nie! Postanowiłem trochę popróbować tych robaków. Dzień wcześniej zostałem poczęstowany konikami polnymi, które otrzymałem gratis do sajgonek. Tym razem też nie odmówiłem sobie sajgonek. Uwielbiam je po prostu. Musiałem jednak robaki dokupić osobno hehe. Postanowiłem się skusić na tego skorpiona, bo go nigdy nie jadłem i wiece co: nie warto! Kosztuje on 100 batów (nikt nie chce zejść z ceny ani o centa) i jest po prostu zwykłą skorupą, która gdyby nie to, że sprzedawczyni polewa go przed podaniem sosem sojowym, nie maiłby absolutnie żadnego smaku. Wysmażony jest na wiór pewnie dlatego, żeby się turyści nie potruli. Ja odradzam stanowczo. Wrażenia smakowe żadne. Żeby to było choć dobre lub nie dobre… A to po prostu nic nie jest. Zwykły wałek, żeby wyciągnąć od turystów kasę. I to nie jest odosobniony przypadek. Kupiliśmy też po koniku polnym i to samo. Po prostu wypieczona skorupa. Wczorajsze koniki były pyszne, a te… Gówno. Moja rada: chcecie popróbować wszelkiego robactwa, Tajlandia jest do tego świetnym miejscem. Polecam każdemu się przełamać i spróbować, bo te robaki naprawdę potrafią być smaczne. Natomiast nie na Khaosan Road. Przepłacicie 10 razy i zjecie najgorszy syf. Zatem właściwym pytaniem jest : „A gdzie mogę zjeść dobrego robaka?”. W zasadzie na każdych z nocnych marketów macie stoisko z takimi specjałami. Mało tego, za jednego konika czy larwę bamboo worm nikt wam nie policzy ani bata, więc możecie za darmo sobie popróbować. Moja sugestia jest jednak taka, żeby dać sprzedawcy jakiś pieniądz za to, albo kupić na koniec najmniejsze opakowanie. Szczególnie, gdy chcecie to filmować albo fotografować. Ja na tym wyjeździe zjadłem tego nieszczęsnego skropiona, kilka koników polnych i parę bamboo worm i uprzedzając wszelkie pytania: nic mi po tym nie było. Choć nie powiem, coś tam sobie chlapnąłem mocniejszego i przed, i po. I Wam to radzę hehe. Wróciliśmy do hotelu i jeszcze Aga załatwiła wycieczkę do pływającego marketu. Idziemy spać, bo wstać trzeba wcześnie.
Okolice Hostelu
Szliśmy w kierunku pałacu, ale po drodze trafiliśmy na Bangkok City Pillar Shrine. Polecam! Jaka jest różnica między tą świątynią, a wszystkimi innymi? A no taka, że normalni ludzie przychodzą się tu modlić. Bardzo mi się podobało obserwowanie tego wszystkiego, co się tam dzieje. Buddyzm jest bogaty w tradycyjne rytuały, które wyglądają bardzo dziwacznie w porównaniu z tym, co możemy obserwować w Europie. Dodatkowo świątynia jest naprawdę ładna. Jest czemu i komu robić zdjęcia. Mamy w tej świątyni też darmowe pokazy tradycyjnego tajskiego tańca. Czy polecam? W sumie tak. Taniec ładny, ale muzyka była dość dziwna. A przypominam, że w pewnych kręgach to ja słynę z tego, że słucham dziwnej muzyki hehe. Dodatkowo wokalistą był tam okrutnie zawodzący pan przebrany za panią. Co kto lubi… Posiedziałem z 10 minut, bo panie naprawdę ładnie tańczyły, natomiast mężczyzny w cekinowym stroju nie dało słuchać hehe. Kilka kroków od świątyni znajduje się Wielki Pałac.
City Pillar Shrine
Żeby się do niego jednak dostać, trzeba przejść skomplikowany labirynt bramek. Po pokonaniu głównego wejścia okazuje się, że w takich strojach to my nie wejdziemy. Aga miała jakaś chustę, więc ją wpuścili. Ja natomiast nie miałem nic, żeby się przebrać a w krótkich spodenkach nie wolno. Można oczywiście kupić gacie na miejscu. Drogie były. Aga weszła, a ja stwierdziłem, że kupie sobie na bazarze obok, bo i tak miałem w planach zrobienie takiej inwestycji, bo to na pewno nie jedyne miejsce gdzie będę takiego odzienia potrzebował. Obok jest bazarek, lecę na zakupy. Wytargowałem chyba dobrą cenę. Wracam. Jednak to nie takie proste, znowu muszę pokonywać labirynt bramek i barierek… W końcu się udaje. Wpuszczają mnie do środka. W środku jednak okazuje się, że bilet kosztuje 500 batów, czyli jakieś 65 zł. Tyle to ja na pewno nie dam. Pałac pewnie ładny, ale interesuje mnie średnio, 200 – 250 batów bym zapłacił, ale 500 nie dam. Aga poszła jednak zwiedzać. Umówiliśmy się za 3 godziny przy wyjściu. Poszedłem eksplorować brzeg rzeki. Kręciłem się po bazarku, spróbowałem rozglądać się za jakimiś rejsami łódką. Okazało się to jednak dość drogą rozrywką. 600 batów za godzinny rejs. Mój dzienny budżet wynosił 750 batów i nie chciałem go nadwyrężać już od drugiego dnia. Bazarek za to super. Na początku jedzenie, a potem ozdoby i rękodzieło. Do tej rzeki jednak nie było tak łatwo dojść. W końcu znalazłem jakaś knajpkę z dostępem do wody… Trochę zdjęć i lecę dalej. Po drodze napotkałem jeszcze jedną, niewielka świątynię oraz trafiłem zupełnie przypadkowo na kampus uniwersytecki, z którego przez chwilę nie mogłem wyjść. Umówiona godzina się zbliżała, więc obrałem azymut na pałac , ale wcześniej postanowiłem coś zjeść. Najpierw trafiłem na tak zwane tajskie tacos.
Tajskie tacos
Jest to coś w rodzaju naleśnika nafaszerowanego marchewką, kokosem i kto wie czym jeszcze. Ja nie wiem, receptura jest pewnie tylko znana Pani sprzedającej. Był pyszny, ale mały. Na dokładkę zamówiłem sobie jeszcze coś. No właśnie co…? Nazwy nie pamiętam, więc to opisze. Było to coś w rodzaju chipsa z jajkiem. Ciastem owinięto jajko i usmażono na głębokim oleju. Widziałem jeszcze wersje bez niczego albo z wsadzoną do środka wołowiną. Pomyślicie: „to musiał być wielki chips”. Nie był, bo jajko było przepiórcze. A i do tego, wedle życzenia, dodawany jest słodko pikantny sos. W Polsce też jest taki dostępny. Produkuje go firma Tao Tao. A co do poziomu pikantności. Dla mnie ledwo wyczuwalna. Kupiłem takich 4 i razem z tortillą starczyło mi to na niewielki obiad. Pojawiłem się przed bramą o 14.10 i czekam, za 10 minut wychodzi Aga. Dobra idziemy zwiedzać dalej. Idziemy jeszcze do knajpy, bo ona bez obiadu, ja zamawiam tylko colę i cieszę się widokiem, bo jesteśmy w knajpie zaraz nad rzeką (byłem tam wcześniej).
Nad brzegiem rzeki
Potem ładujemy się na łajbę i płyniemy na drugi brzeg. Koszt to 3,5 bata. Po drugiej stronie ogromy bazar. Włóczymy się długi czas szukając w zasadzie niczego. Może to nie do końca prawda. Chciałem sobie kupić sandały, ale po wizycie w kilku miejscach jednak dałem za wygraną. Sprzedawcy nie specjalnie chcą schodzić z ceny. Sandały delikatnie rzecz ujmując nie wyglądają na trwałe. Wychodzimy z bazaru i idziemy zwiedzić świątynię Wat Rakhang Khositaram. Fajna. Niewielka, na uboczu. Z wybrzeża obok rozciąga się bardzo ładny widok na rzekę i znajdujące się na jej brzegach budynki.
Wat Rakhang Khositaram
Naszym celem jest kolejna świątynia, tym razem bardziej słynna, czyli Wat Arun. Słynie ona ze swoich wież pokrytych tłuczoną porcelaną. Byliśmy tam, gdy już się ściemniało, więc był efekt „wow!”. Fajnie mieniło się to wszystko w promieniach zachodzącego słońca. Miejsce polecam z całego serca. Warto. Jeśli mnie pamięć nie myli to wstęp to było chyba 50 albo 100 batów. Nie mogę znaleźć nigdzie aktualnych cen… Zawsze zbieram sobie bilety, ale po tym wyjeździe gdzieś mi się zapodziały i muszę trochę improwizować podając Wam ceny. Na pewno nie było to więcej niż 100 batów, więc nie zbankrutujecie odwiedzając to miejsce.
Wat Arun
Za kolejne 60 batów wykupiliśmy sobie rejs łódką w okolice Khaosan Road. Fajna sprawa. Słonce już zachodziło, więc widoki były naprawdę piękne… Na Khaosan Road tradycyjnie jedzenie i piwo. A nie! Postanowiłem trochę popróbować tych robaków. Dzień wcześniej zostałem poczęstowany konikami polnymi, które otrzymałem gratis do sajgonek. Tym razem też nie odmówiłem sobie sajgonek. Uwielbiam je po prostu. Musiałem jednak robaki dokupić osobno hehe. Postanowiłem się skusić na tego skorpiona, bo go nigdy nie jadłem i wiece co: nie warto! Kosztuje on 100 batów (nikt nie chce zejść z ceny ani o centa) i jest po prostu zwykłą skorupą, która gdyby nie to, że sprzedawczyni polewa go przed podaniem sosem sojowym, nie maiłby absolutnie żadnego smaku. Wysmażony jest na wiór pewnie dlatego, żeby się turyści nie potruli. Ja odradzam stanowczo. Wrażenia smakowe żadne. Żeby to było choć dobre lub nie dobre… A to po prostu nic nie jest. Zwykły wałek, żeby wyciągnąć od turystów kasę. I to nie jest odosobniony przypadek. Kupiliśmy też po koniku polnym i to samo. Po prostu wypieczona skorupa. Wczorajsze koniki były pyszne, a te… Gówno. Moja rada: chcecie popróbować wszelkiego robactwa, Tajlandia jest do tego świetnym miejscem. Polecam każdemu się przełamać i spróbować, bo te robaki naprawdę potrafią być smaczne. Natomiast nie na Khaosan Road. Przepłacicie 10 razy i zjecie najgorszy syf. Zatem właściwym pytaniem jest : „A gdzie mogę zjeść dobrego robaka?”. W zasadzie na każdych z nocnych marketów macie stoisko z takimi specjałami. Mało tego, za jednego konika czy larwę bamboo worm nikt wam nie policzy ani bata, więc możecie za darmo sobie popróbować. Moja sugestia jest jednak taka, żeby dać sprzedawcy jakiś pieniądz za to, albo kupić na koniec najmniejsze opakowanie. Szczególnie, gdy chcecie to filmować albo fotografować. Ja na tym wyjeździe zjadłem tego nieszczęsnego skropiona, kilka koników polnych i parę bamboo worm i uprzedzając wszelkie pytania: nic mi po tym nie było. Choć nie powiem, coś tam sobie chlapnąłem mocniejszego i przed, i po. I Wam to radzę hehe. Wróciliśmy do hotelu i jeszcze Aga załatwiła wycieczkę do pływającego marketu. Idziemy spać, bo wstać trzeba wcześnie.
Smakołyki na Khaosan Road
Rano schodzimy do recepcji, zostawiamy bagaże, bo to była
nasza ostatnia noc w 305 hostel. Za moment podjeżdża nasz bus i jedziemy w
kierunku pływającego marketu. Teraz może rozwieję kilka wątpliwości, bo w internecie
jest sporo informacji na temat tych marketów (liczba mnoga) i wnosi to pewne
zamieszanie. W samym Bangkoku są ponoć dwa takie. Z tym, że czynne są one
wyłącznie w weekendy (piątek i sobota) natomiast jest jeszcze jeden market
oddalony o jakieś dwie godziny jazdy od miasta i to jest ten niby
najsłynniejszy, ale i najbardziej turystyczny. Jego niewątpliwą zaletą jest to,
że jest on czynny codziennie. Można tam pojechać indywidualnie, ale trzeba
wyjechać naprawdę wcześnie z Bangkoku. Najlepsza opcją jest według mnie,
wzięcie sobie pól dniowej wycieczki. Biura je organizujące znajdziecie na Khaosan
Road niemal na każdym kroku. My zapłaciliśmy za ta wycieczkę po 300 batów, ale
mam wrażenie, że nieco przepłaciliśmy… Dojazd na miejsce to dwie godziny:
godzina na wyjazd z miasta i godzina na resztę trasy. Na miejscu byliśmy po 10.
Najpierw przeprawa łódką. Dodatkowy koszt 150 batów, ale warto, bo fajnie się
podziwia ten bazar z właściwej perspektywy. Generalnie super to wygląda, ludzie
z tych łódek handlują wszystkim. Mamy też pływające kuchnie czy lodówki z piwem
Chang. Asortyment jak na normalnym bazarze, tyle że wszystko odbywa się na łódkach.
Po krótkim rejsie miałem trochę niedosyt. Drogie to było, trwało chwilę.
Spacerem też da się to spokojnie ogarnąć, porobić zdjęcia i zakupy z też można
z brzegu. Na bazarze taniej niż w mieście. Jedzenie tak pewnie z – 30% procent
w porównaniu z Khaosan Road. Wygląda to ładnie, ale ma się nieodparte wrażenie,
że to jest miejsce tylko dla turystów. Pokręciliśmy się po bazarku i udaliśmy
się w trochę mniej oblegane przez turystów rejony. Znaleźliśmy wejście do
osiedla domów mieszkalnych wybudowanych na palach wzdłuż rzeki. Przechadzaliśmy
się wąskimi kładkami… To mi się już bardzo podobało. Super sprawa. Jak tam będziecie,
to wyjedzcie poza ten gwar i skorzystajcie sobie z tego miejsca nieco inaczej.
W programie wycieczki jest jeszcze kolejny rejs łódką, tym razem motorową. I to
muszę przyznać był chyba największy fun. Łódka rozpędzała się na prostej do
sporych prędkości, wokoło przepiękne domki postawione na palach wzdłuż rzeki. Sporym
zaskoczeniem były też pełzające po betonowych brzegach wielkie jaszczury.
Pierwszy raz widziałem takie „smoki” na żywo w (powiedzmy) naturalnym
środowisku. Łódka dowozi nas do busa i wracamy.
W Bangkoku byliśmy jakoś przed
14. Pociąg odjeżdża, o 18 więc nie mamy za wiele czasu. Kończymy przejażdżkę na
Khaosan Road i od razu lecimy na obiad. Nie pamiętam co dokładnie wtedy jadłem,
ale wiem dwie rzeczy: było to tanie i było to pyszne! Potem do hostelu po bagaże.
Zdążyliśmy się jeszcze wykąpać… Bardzo sympatyczna pani prowadziła ten hostel. Zresztą
wszyscy Tajowie (i oczywiście Tajki) są bardzo sympatyczni. Przed hostelem
łapiemy tuk-tuka. Udaje się wynegocjować cenę 100 batów i jedziemy. Nasz pociąg
odjeżdżało 18. My musieliśmy być po odbiór biletów przed 17. Bilety Bangkok – Surat
Thani kupiłem przez neta. Koszt? No właśnie… Generalnie zapłaciliśmy około 25
dolarów za bilet. Drogo? Tanio? Był to bilet na wagon sypialny z klimatyzacją.
Dodam tylko, że cena biletu na samolot jest podobna, ale macie limit bagażu. O
tym będzie dokładniej w dalszej części relacji… Teraz skupmy się na pociągu.
Bilety kupiłem przez stronie 12Go.Asia. Nie jest to jednak takie zwykłe
kupowanie biletów jak u nas. Wygląda to tak, że jak zamówimy i opłacimy bilety,
to fizycznie jakiś gość (lub kobieta) lecą z biura kupić nam je w kasie dworcowej,
bo jako tako sprzedaży biletów na koleje tajlandzkie nie ma. Transakcja jest
bezpieczna, wszystko działa no problem, z tym że okazało się na końcowym
rachunku że goście sobie biorą za bilety 1/3 prowizji… W cholerę. Niestety,
innych opcji jest niewiele, bo te bilety ponoć są bardzo trudne do kupienia na
ostatnią chwilę. Ja jednak polecam samemu, zaraz po przylocie udać się na dworzec
i z wyprzedzeniem 3-5 dni powinno się udać. Nawet jak doliczycie koszt tuk-tuka
w dwie strony na dworzec i z powrotem, to powinno Was to kosztować mniej… Bilety
odebraliśmy bez problemu i nawet dostałem do ręki 20 batów, bo okazało się, że
za miejsce na górnym łóżku płaci się dokładnie o tyle mniej w porównaniu z
dolnym. Przed odjazdem jeszcze piwko i drobne zakupy. Na wynos wziąłem przepyszne
pad thai. Jedno z lepszych wyjazdu jak się miało okazać. Dworzec duży, ale nie
sposób zabłądzić. Wszyscy pracownicy super pomocni. Przed 18 ładujemy się do pociągu,
bez problemu znajdujemy miejsca. Wszędzie czysto miło, pachnąco. Na każdy wagon
przypadają dwie toalety. Każdy wagon ma swojego konduktora. Wszędzie kreci się
policja (czy tam ich straż ochrony kolei), więc nic Wam nie zginie i możecie się
czuć bezpieczni. Zjadam mojego pad thai, dyskutujemy, coś tam pijemy i przed 11
idziemy spać z nadzieją, że uda się wyspać.
Floating Market
Dworzec kolejowy w Bangkoku
Tak wygląda wagon w środku
Jedzenie na drogę
Nie udało się… Coś mi nie leżało to łózko. Niewygodne było
strasznie. Świeciło mi światło po oczach całą noc i budziłem się co chwila.
Wydaje mi się jednak, że na te problemy wystarczyłoby zabrać nieco więcej
alkoholu i by było super. Moja wina hehe. W Surat Thani jesteśmy koło 8. Miało
być o 7... Ogarniamy transport do centrum. Autobus stoi przed dworcem po lewej
stronie od wejścia i kosztuje 20 batów. Do centrum jest kilkanaście kilometrów,
więc trzeba czymś podjechać. Wysiadamy bardzo blisko naszego noclegu. Jest co
prawda trochę za wcześnie na check in, ale liczymy na to, że może się uda. 2 Street
hostel leży nad samą rzeką, kosztuje za noc 150 batów. Mamy za to łózko w
dormie 8 osobowym z klimatyzacją i śniadaniem. Śniadanie najlepsze z całego
wyjazdy, a to dlatego, że był to jednym przybytek, który serwował coś innego
niż tosty z dżemem… Szacunek! Wpadamy na recepcje. Nikogo tam nie ma, a przy
stoliku siedzi jakiś hindus. Poznajemy się. Gość mówi, że wczoraj czekał tu 2
godziny żeby się zameldować. My mieliśmy więcej szczęścia. Su – właścicielka i
chyba jedyna pracownica tego miejsca okazała się strasznie fajną osobą. Dużo
nam pomogła i sporo podpowiedziała. Ale o tym też za chwilę. Szybki prysznic,
przepakowanie i lecimy na miasto, bo trzeba wymyślić co dalej. Wczytałem sobie
kilka biur turystycznych, ale niestety z tych kilku znalazłem tylko jedno.
Biuro odpowiedzialne za sprzedaż biletów na promy. Zorientowaliśmy się co i jak
w cenach. Mamy do wyporu rejsy na wyspy Ko Samui, (bilet w jedna stronę na
autobus i prom to koszt 250 batów, czas 2 godziny) Ko Phangan (cena biletu: 320
batów, czas 4 godziny) i Ko Tao (cena
1000 batów czas ponad 6 godzin). Te czasy to są wyłącznie orientacyjne. Wygląda
to tak, że najpierw musimy dojechać do portu. Port znajduje się w miejscowości Donsak
i jedzie się do niego jakieś półtorej godziny. Reszta czasu to czas przepłynięcia
promem z portu do portu. Problem jest jednak taki, że promy są często
opóźnione… Z tą wiedzą wróciliśmy do
hotelu, bo chcieliśmy się jeszcze parę rzeczy się dowidzieć, bo nasz hostel też
jakieś wycieczki organizuje. Chwile musieliśmy poczekać na Su, ale w końcu się
pojawiła. Chciałem jeszcze pojechać do parku narodowego Kao Sok. Miałem
nadzieję, że da się to jakoś zorganizować w jeden dzień… Nie dało się. Za to
udało się umówić na wycieczkę łódką w celu obserwacji świetlików. Cena 150
batów. W sumie spoko. Umówiliśmy się na wieczór. Ustaliliśmy też, że płyniemy
na Ko Phangan na 3 dni, a potem lecimy samolotem do Kuala Lumpur. Czemu
samolotem a nie dalej pociągiem? Z kilku powodów. Cena biletu na ten pociąg to
prawie 700 batów i jedzie on tylko do granicy, czyli do Padang Besar. Dalej
musimy kupić drugi bilet za podaną cenę. Jest tylko 1 taki pociąg dziennie i
odjeżdża o mocno niepokojącej godzinie, czyli 2 w nocy (pod warunkiem, że się
nie spóźni). Kolejnym argumentem było bezpieczeństwo. Południe Tajlandii i
Północ Malezji są dość niespokojnymi regionami i co chwila dochodzi tam do
mniejszych lub większych starć. Oczywiście rozchodzi się o głownie różnice
religijne. Znajomy Hindus mówił nam, że ostatnio zrobiło się tam dość
niebezpiecznie. Oczywiście w tej prowincji gdzie leży Padang Besar jest zawsze
w miarę bezpiecznie, ale przed wyjazdem postanowiłem sobie, że jak tylko
usłyszę jakieś plotki o tym, że może się tam dziać coś złego to pierdole ten
pociąg i lecę samolotem. Kupiłem bilety na linie Air Asia przez aplikacje i za
1 dałem 850 batów. Dokupiliśmy jeszcze jeden bagaż nadawany na pół i miało to
wystarczyć. Poszliśmy jeszcze kupić bilety na prom i w zasadzie wszystko było ogarnięte.
Pozostało powłóczyć się trochę po mieście. Surat Thani w porównaniu z
Bangkokiem jest niewielka mieściną, ale jest bazar, są świątynie. Nie można się
nudzić. Najpierw bazar, potem jedzenie. Tym razem trafiliśmy na fajny lokal z
chińszczyzną. Pyszne zupy i kapitalne pierożki na parze. Potem jeszcze trochę
spaceru i lecimy do hostelu, bo na 19 jesteśmy umówieni na rejs.
W hostelu
chwile odpoczynku i idziemy dosłownie kilka kroków na wybrzeże, żeby dosiąść
się do łódki i opłynąć na poszukiwanie świetlików. Płyniemy dłuższa chwilę
bardzo hałaśliwą łódką przez czarną noc, aż dopływamy do spokojnego i porośniętego
drzewami brzegu. Przewodnik wyłącza silnik łodzi… Z początku ich nie widzę, ale
po momencie okazuje się, ze wszystkie okoliczne drzewa oblepione są świetlikami.
Wygląda to jak drzewko choinkowe. Najlepsze jest jednak to, że te świetliki mrugają
synchronicznie… Super sprawa. Chwile jesteśmy przy jednym drzewie, potem
podpływamy do kolejnego… Nawet nie wiem, kiedy minęła mi ta godzinie i musimy
się zwijać… Bardzo ciekawe zjawisko, jak tylko będziecie mieć kiedyś okazje, to
popłyńcie sobie ta taką obserwację. Gdy wracaliśmy łódka podpłynęła jeszcze pod
jedno drzewo, tym razem „kapitan” włączył strasznie mocna latarkę, a wszystko
to po to, żeby mam pokazać ogromnego jaszczura wylegującego się na jednym z
konarów. Duży był… Miał z półtora metra…
Wracamy na brzeg. A na brzegu nocny
market się rozkręcił już na dobre! Absolutnie fantastyczne miejsce, ludzi
sporo, ale nie bez przesady. Postanowiłem próbować jedzenia. Zostałem namówiony
na zakup bamboo worm. Opakowanie 10 batów. W opakowaniu z 20 larw. Zajdlem 2.
No nie smakują mi, nie były złe, dało się to przełknąć, ale to nie jest smak,
którego szukałem. Zakupiłem za to fantastyczne grillowane grzybki Enoki. Uwielbiam
je i jest to odkrycie mojego wyjazdu. Okazało się jednak, że jadłem je już
wielokrotnie, bo bardzo często są one składnikiem sajgonek. Co dalej? Spróbowałem
grillowanego brokułu. Niby nic niezwykłego, ale francowaty był zrobiony na mega
ostro. Skosztowałem świetnych nudli i po prostu obłędnych w smaku kulek z ośmiornicy.
Byłem najedzony i popróbowałem wiele, a nie wydałem nawet 100 batów. Fajnie!
Kilka okrążeń po tym fantastycznym miejscu, drobne zakupy i lecimy spać, bo
juro wczesna pobudka.
Surat Thani
Wielki jaszczur
Nocny market
Nie aż taka wczesna, bo koło 7-mej. Lekkie przepakowani i
lecimy na autobus. Jesteśmy umówieni przed biurem przewoźnika. Co ciekawe, po
drugiej stronie ulicy jest świątynia i odbywają się w niej jakieś uroczystości.
Ludzi jest sporo, jest słoń… Luzie tańczą, śpiewają, nie wiem o co chodzi. Po
powrocie się jednak dowiedziałem. Było to coś w rodzaju świętowania 18 urodzin.
Tylko że tam się świętuje 20 (albo 21) i jest to wejście w wiek męski. Bardzo
fajna i barwna uroczystość. Aż się mało nie spóźniliśmy na autobus…
Autobus do
portu dojeżdża w jakieś 1,5 godziny. Wysiadamy na miejscu i od razu ktoś nam
mówi, że prom jest opóźniony. Idę się jednak dopytać do informacji. Ponoć
opóźnienie wynosi około 1 godzinę. Ok. Idziemy coś zjeść . W porcie jest
knajpka z bajecznym widokiem… Zamawiamy jedzenie, bo okazuje się, że nie jest
tu wcale drogo. Zamawiam sobie ryż z wołowiną. Otrzymuje informacje, że jest
pikantny. Akceptuje ją hehe. Dostaje jedzenie, próbuje, nic nie czuć tej
ostrości. Dolewam, więc sobie srogo sosu paprykowego. Pech chciał, że ostrość
uaktywniała się dopiero po chwili… A była ona dość znaczna. Ja sobie jeszcze
doprawiłem niemało papryczek. Zacząłem się bać. Faktycznie podrasowany ryż
okazał się dość sporym wyzwaniem i myślę, że było to najbardziej pikantne danie
tego wyjazdu… Ale zjadłem całe. Po chwili słyszę komunikat w jeżyku tajskim, lecę
więc się dopytać o co chodzi. Z tego co udaje mi się ustalić mamy jeszcze 10
minut. Szybko się zbieramy i lecimy na prom. Ku naszemu zdziwieniu on zaraz
odpływa… Przed nami ponad 2,5 godziny rejsu. Płyniemy na miejscach darmowych,
na pokładzie, pod daszkiem. Za dodatkowe 300 batów możemy jednak się wyglądanie
rozsiąść w fotelu w klimatyzowanym pomieszczeniu. Co ciekawe: mam wrażenie, że większość
pasażerów wykupiła taka opcję. W knajpie poznaliśmy też Niemkę, z którą trochę
sobie pogadaliśmy. Widoki ładne, droga mija szybko.
Po chwili cumujemy w porcie
na Ko Phangan. Rozstajemy się z Niemką i idziemy szukać naszego lokum. Daleko
nie mamy, nasze domki leżą około 1,5 km od portu, nie ma potrzeby nawet brać
taksówki. Po pół godzenie spaceru
jesteśmy na miejscu. Niby wszystko fajnie, ale nie jest to tak do końca „przy plaży”
jak mogłoby wynikać ze zdjęć na bookingu. To nie sezon i ludzi prawie nie ma,
ale w sezonie to bym nie polecał Cosy Bungalows, bo ma słaby dostęp do plaży. Dopłacicie
sobie z 50 zł więcej za dzień i cieszcie się widokiem z okna na piękną zatokę
czy coś. Cosy Bungalows faktycznie były mega tanie (65 zł za dwie noce za dwie osoby),
ale też szału nie było. Szybkie rozpakowanie i trzeba lecieć na plaże nacieszyć
się trochę tym niepowtarzalnym klimatem. Zawsze chciałem to zrobić, zawsze
chciałem być na takiej rajskiej wyspie. I byłem. Wiedziałem też, że mi się
pewnie to szybko znudzi, ale dzisiejsze popołudnie po prostu chciałem spędzić
nie robiąc niczego. I tak też zrobiłem. Dopiero, gdy zaczęło się ściemniać
poszliśmy ogarnąć sobie wycieczkę na następny dzień i coś zjeść. Wycieczka znalazła
się szybko. Wszędzie kosztuje ona 500 batów i jakoś nikt nie chce zejść z ceny,
więc spokojnie sobie możecie rezerwować gdzie wam pasuje. Co to za wycieczka?
Objazdówka po wyspie: plaże, wodospady, nurkowanie i punkty widokowe. Obiadek zjedliśmy
na nocnym markecie. Ta pani miała chyba najpyszniejsze pad thai tego wyjazdu.
Wracałem tam codziennie. Potem jeszcze piwo na plaży i spać.
Ceremonia
Widoki z promu
Tego potrzebowałem
Pobudka nie nastąpiła za wcześnie. Nasz objazd staruje
dopiero o 10.30. Zdążyłem się, więc wyspać, ogarnąć, zjeść sajgonki na plaży i
nastała godziny wyjazdu. Pick up z paką przystosowaną do przewozu ludzi odbiera
nas z pod bramy hotelu. W naszej ekipie jest jeszcze 4 Anglików i 3 Niemców. Pierwszy
punkt programu zwiedzania, nawet taki dość niespodziewany, to ogromne drzewo.
Ponoć największe na wyspie. Faktycznie duże, miało wysokość ponad 50 metrów i
sporo ponad 10 metrów obwodu. Z tego co pamiętam to chyba nawet 14 metrów.
Kolejny punkt: Salad Beach, ponoć jedna z najładniejszych plaż na wyspie. Była
faktycznie ładna, ale ładnie to jest tam wszędzie.
Punkt trzeci: wodospad. Najgorsze,
że nie pamiętam jego nazwy. Wydaje mi się, że był to Than Sadet, ale pewności
nie mam. Wodospady na wyspie wyglądają dość podobnie, a ich wygląd zmienia się,
gdy zmiana się przepływ wody. Ale wodospad ładny. Wstęp jednak musimy opłacić dodatkowo.
Wynosi on 100 batów (lokalsi 20 batów). Płaci się zasadniczo za wstęp do parku
narodowego, w którym jest wodospad. Wodospad bardzo ładny, ale w tym wąwozie
czy tam kanionie było gorąco jak w najgłębszych jamach piekła.
Następna część
wycieczki: obiad, Oczywiście tu też musimy zapłacić. Było mega gorąco i nie chciało
mi się za bardzo jeść, ale na porcję sajgonek zawsze znajdę misce hehe. Po obiedzie
najważniejsza część wycieczki, czyli nurkowanie. Nurkowanie odbywało się w okolicach
malutkiej wysepki o nazwie Ko Ma. Co w niej wyjątkowego? Otóż można do niej
przejść po swoistym piaszczystym moście. Taka ciekawostka: fale obmywają wyspę
w ten sposób, że tworzą między nią a brzegiem most z pisaku. Fantastyczna
rzecz. Szybko przebieram się w strój kąpielowy, czyli w gacie zakładam maskę i
próbuje. To nie było to, co w Egipcie… Generalnie parę rybek i tyle. Ci, co
wypłynęli dalej twierdzili, że coś tam żyje, ale szału nie ma… Aczkolwiek
okolica przepiękna i zdecydowanie warto zobaczyć tą malowniczą wysepkę.
Słonce
chyliło się już ku zachodowi, wróciliśmy do samochodu i udaliśmy się do baru
360 stopni na szczycie góry nieopodal wyspy. Widok przepiękny! Kierowca powtarzał,
że niby mamy wracać o 17,ale jak damy mu napiwek, to poczeka do zachodu słońca.
Ot, taki sprytny sposób, żeby sobie dorobić. W sumie się wszyscy zgodzili. W
barze drogo jak cholera. Kupiłem tylko puszkę coli za 60 batów i dolałem sobie
do niej pod stołem tajskiej wódki, którą miałem ze sobą. Jakie to Polskie…
Spektakularny zachód słońca jednak nie nastąpił, bo chmury postanowiły zepsuć
nam widok w ostatnim momencie. Niemniej jednak warto było. Wracamy. Było już
dość późno, a trzeba było ogarnąć kilka ważnych rzeczy na następny dzień:
wymienić pieniądze, kupić bilety na prom. Z biletami nie było problemu, kasy
czynne są do późna, ale bilet w tą stronę kosztuje o 30 batów więcej. Z
kantorami był mały problem, bo większość czynna jest do 19, ale też się udało.
Potem obiad u tej samej pani, co wczoraj, prysznic, piwo na plaży i to tyle na
ten dzień.
Wielkie drzewo
Rajska plaża
Można się ochłodzić...
Rybek za wiele nie było...
Widok z baru 360
Dziś mieliśmy sporo czasu. Mieliśmy płynąc ostatnim promem o
17. Rano nie było pośpiechu ze wstawaniem, potem plaża, pływanie… Tak minęło
pół dnia. Koło 14 zaczęliśmy się zbierać w kierunku portu. Po drodze jeszcze
obiadek, drobne zakupy i chwila relaksu w ładnym puncie widokowym. Jak by komuś
brakowało zwiedzania, to w okolicach portu może sobie odwiedzić King Rama V
Monument albo statek Phangan. Co prawa do środka nie wejdziemy, ale okręt robi wrażenie
i z zewnątrz. Okazuje się, że nasz prom ma opóźnienie. Miało być niewielkie, a
ostatecznie wypłynęliśmy jakoś po 18. Płynęliśmy już po ciemku, za to w akompaniamencie
piorunów i odległych błyskawic… Chyba Tajlandia postanowiła nam przypomnieć o
tym, że tu nie zawsze świeci słońce. W Surat Thani byliśmy koło 22. Wróciliśmy
do tego hostelu co poprzednio, bo po co szukać nowego jak ten był fajny? Na miejscu
trochę pakowania, trochę przepakowania i spać.
Tak pyszne jedzenie warte było selfika
Ostatnie chwile na wyspie...
Kolejny dzień to szybkie śniadanie, wizyta w Pillar Shrine,
bo tam nas jeszcze nie było. Mamy czas tak do 10.30, więc postanawiamy go
dobrze wykorzystać. Do świątyni mamy z 15 minut na piechotę. Świątynia nie była
imponująca, ale za to miała swój klimat. Lubię takie miejsca: bez turystów, przeznaczone
dla miejscowych.
Szybkie zwiedzanie i lecimy do hostelu, bo jesteśmy tam
umówieni z Su, która podwiezie nas na lotnisko. Za 300 batów… W sumie nie tak
wiele zważywszy, że lotnisko jest daleko (jedzie się z 30 -40 minut). Lotnisko
małe, ale sympatyczne. I teraz trochę może o tym locie. Bilety kupiliśmy w
aplikacji Air Asia dosłownie 3 dni przed odlotem. Wychodzi na to, że cena jest
stała: 950 batów, ale jak się zalogujecie to dostajecie rabat 100 batów. Koszt
bagażu nadawanego 20 kg to 400 batów. Za darmo przysługuje nam bagaż podręczy o
wadze do 7 kg. Wymiary to stary podręczy w Ryanair + mała torba. Czyli idealnie,
choć te 7 kilo to trochę mało. Bez aparatu bym się wyrobił, ale z aparatem to
już się nie da. Dodam tylko, że nikt nam nigdzie ani nie zmierzył ani nie zważył
żadnego z bagaży, więc nie sądzę żeby lekki nadbagaż był jakimkolwiek
problemem… Co do odprawy. Ja robiłem sobie odprawę przez aplikacje.
Teoretycznie dostałem na maila kod do zeskanowania w maszynie na lotnisku. Nie trzeba,
więc nic drukować, co jest o tyle dobre, że nie musimy biegać po mieście i szukać
kafejki internetowej. Na miejscu jednak
okazało się, że maszyna nie działa i kartę drukujemy w okienku. To tyle z formalności.
Lot bez problemu. Warunki mogą być. Czas lotu do Kuala Lumpur 1,5 h. Do lotów międzynarodowych mamy tylko
jednego gejta, pod którego wchodzimy innym wyjściem niż na loty po Tajlandii. Zresztą
wiele tam nie lata samolotów. Z zagranicznych opcji to tylko Kuala Lumpur i
parę miast w Chinach, a tak to głównie loty do Bangkoku. Za to poczekalnia
przed bramkami całkiem fajna i można się najeść za 30 batów. Co prawda nie jest
to jakieś wybitne danie tylko nudel z torebki na ostro, ale zawsze. Wsiadamy na
pokład i lecimy do Malezji! Do zobaczenia Tajlandio, na pewno wrócę!
Pillar Shrine w Surat Thani
Nie da się ukryć, że jest to niezmiernie popularny kraj
wśród wszelkiej maści turystów. Nie ważnie czy lubisz zwiedzać, imprezować,
wylegiwać się na plaży… W Tajlandii na pewno znajdziesz coś dla siebie. Polecam
ten kraj bardzo mocno początkującym podróżnikom, którzy chcieliby wyskoczyć gdzieś
w jakiś większą egzotykę, a jeszcze trochę się boją. Tajlandia naprawdę jest
bardzo ogarniętym krajem. Wydaje się też w miarę bezpieczna. Ceny nie zwalają z
nóg, za to zabytki i widoki jak najbardziej. Większość ludzi potrafi powiedzieć
dwa słowa po angielsku, a jak nawet nie potrafi to się bardzo stara. Ja jestem
tym krajem zachwycony. Chyba jeszcze nigdy nie byłem w kraju, w którym tak
smakowałoby mi jedzenie. Co bym nie zamówił i gdzie bym nie zamówił było
pyszne. I najważniejsze: mino próbowania dużej liczby nieraz dość dziwacznych
smakołyków nie miałem najmniejszych problemów żołądkowych. Radzę jednak uważać
z ostrym. Jeśli ktoś dodaje do miski zupy szczyptę pieprzu i twierdzi, że jest
za ostra, to nie będzie miał w Tajlandii lekko. Tam się przyprawia wszystko i
nawet jak ktoś się zarzeka, że to danie jest „no spicy!” to ono i tak na swój
sposób będzie trochę „spicy”. Także tu radzę uważać, albo przed wyjazdem w warunkach domowych, przyzwyczaić
organizm do nieco pikantniejszych potrwa. Możecie też nauczyć się zwrotu „no
spicy” po Tajsku? Może to coś pomorze hehe. Tyle z moich rad. Lecicie do Tajlandii,
bo to super fajny kraj przemiłych ludzi i wspaniałego jedzenia!
Galeria z Tajlandii
Galeria z Tajlandii
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz