O wycieczce w Góry Sowie myślałem już od dłuższego czasu.
Sporo ostatnio jeżdżę po miejscach związanych z II Wojną Światową i Góry Sowie
wydawały się wręcz obowiązkowe, dla osób zainteresowanych taką tematyką.
Postanowiłem dłużej nie odkładać tego pomysłu, skorzystać z ostatnich ciepłych
dni i ruszyć na zachód.
W pierwszą stronę wybrałem transport pociągiem. Godzina mi
bardziej odpowiadała. Miałem trochę obawy, bo ostatnio w pociągu do i z Gdańska
były spore tłumy i nie jechało się zbyt wygodnie. Tym razem miałem jednak
szczęście i w przedziale przez większość drogi byłem sam. Prawie jak kuszetka.
Spałem jednak może 4 godziny, co oznacza, że wyspałem się średnio. We Wrocławiu
byłem jakoś po 5 rano. Nie kupowałem biletu w dalszą drogę wcześniej, bo moje zaufanie
do PKP jest dość mocno ograniczone. Okazało się jednak, że na tym wyjeździe (i
na poprzednim też) spotkałem się z naprawdę
zadziwiającą punktualnością . Oby tak dalej! W każdym razie. Do
kolejnego pociągu miałem jakieś 40 minut. Starczyło na zakup biletu, skromne
zakupy i małe śniadanie. Jakoś po 6 rano podjeżdża kolejny pociąg, który wiezie
mnie do Kłodzka. Droga mija szybko,
widoki ładne. Szkoda, że pod koniec tego etapu zaczyna dość mocno padać deszcz.
W Kłodzku niestety pada dalej. Na przesiadkę mam 20 minut i też spokojnie mi
się udaje zdążyć. Jadę w dalszą drogę. Trasa bardzo ładna, wysiadam w
miejscowości Ludwikowice Kłodzkie. Na szczęście pada znacznie słabiej.
Powiedzmy, że jest to mała mżawka. Wyznaczam azymut na pierwsze miejsce
docelowe i ruszam w drogę. Pierwszy punkt programu to muzeum Molke. Muzeum
znajduje się jakieś 1,5 km od Ludwikowic Kłodzkich. Choć to nie do końca
prawda, bo leży ono w Ludwikowicach, ale od dworca kolejowego trzeba właśnie
taki dystans przemierzyć, żeby do niego dotrzeć. Na miejscu jestem zaraz po 9
rano. Czynne jest od 9. Właściciel, czy też opiekun muzeum lokalizuje mnie dość
szybko. A w zasadzie to jego pies mnie szybko lokalizuje hehe. Bilet kosztuje
12 zł. Oczywiście cały czas będę pisał o cenach biletów normalnych. Co mamy w
tym muzeum? Główna i najważniejsza ciekawostka w tym miejscu to tak zwana
muchołapka. Co to takiego? Otóż nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, do czego
służyła ta konstrukcja. To daje dość spore pole do spekulacji oraz jest
podatnym gruntem pod wszelkie teorie spiskowe. Najciekawszą moim zdaniem
teorią, jest taka, która mówi, że w tym miejscu testowano pojazd o nazwie die
Glocke, czyli dzwon. Był to ponoć pojazd o napędzie antygrawitacyjnym, którego
pierwszy prototyp powstał właśnie w tych górach. Teoria dość abstrakcyjna, ale
jak najbardziej interesująca. Nie od dzisiaj wiadomo, że Niemcy w tym okresie
dysponowali technologiami dalece wyprzedzającymi swoje czasy… Możecie sobie
poczytać o tym dokładniej w Internecie. Mniej lub bardziej wiarygodnych
artykułów można kilka znaleźć. Ja osobiście jestem dość septyczny, aczkolwiek,
świat ma jeszcze mnóstwo tajemnic, szczególnie tych związanych z II Wojną
Światową. Ale muzeum Molke to nie tylko muchołapka. Mamy też tunele, z których
część, zapewne niewielka, udostępniona jest do zwiedzania. Mamy rekonstrukcje
wyglądu niektórych pomieszczeń. Mamy też sporo eksponatów. Np. replikę pocisku
V1 kierowanego przez pilota! W miejscu tym stoi też Opel Blitz, trochę
wagoników górniczych, torowiska. Mamy też sporo gratów niezwiązanych zupełnie z
historią II Wojny Światowej. Nie wiem za bardzo, co one tam robią, oprócz
rdzewienia w krzakach… Po muzeum kręciłem się sam. Trochę szkoda, ale pan
opiekun nie był zbyt skory do rozmów. Połaziłem z godzinę i ruszyłem w dalszą
drogę.
Muzeum Molke
To co pod ziemią
To co nad ziemią
"Muchołapka"
Kolejny punkt programu wycieczki to podziemne miasto Osówka.
Żeby tam dotrzeć, musiałem iść prawie 10 km. W sumie mogłem łapać stopa, ale mi
się dobrze spacerowało. Raz drogą, raz polnymi ścieżkami. Bardzo malownicze są
te Góry Sowie, choć nie wiem czy do końca przypadłyby one do gustu ludziom,
których interesuje wyłącznie trekking… Jakby to powiedzieć: są dość mało
spektakularne. Wędrowało mi się sprawnie i jakoś po 13 byłem już na miejscu.
Szlak do kolejnych podziemi
Zakupiłem bilet. Cena to 21 zł. Do wejścia do podziemi miałem jeszcze ponad pół
godziny, zasiadłem, więc w restauracji, która mieści się w tym samym miejscu co
kasy i zamówiłem piwko z browaru Rebelia. Pierwsze słyszałem o takim browarze.
Piwo mieli całkiem niezłe. Zakupiłem piwo o nazwie Muszkiet. Czas miną mi
szybko. Punkt spotkania z przewodnikiem znajduje się jakieś 200 m od kas, więc
trzeba podejść sobie trochę wcześniej. Na szczęście nie musiałem zwiedzać z
plecakiem. Zakładamy kask i wchodzimy. Osówka może nie jest największym
kompleksem otwartym dla zwiedzających, ale prace w niej były najdalej
posunięte. Ale prace, nad czym? Otóż w Górach Sowich planowano wydrążenie
ogromnego podziemnego miasta o nazwie Riese, czyli Olbrzym. Po co? Historycy
przypuszczają, że miało ono służyć kilku celom. Po pierwsze Rzesza w tym
okresie była bardzo intensywnie bombardowana. Szczególnie bombardowano fabryki,
żeby trochę okulawić niemiecką machinę wojenną. Niemcy wpadli, więc na pomysł,
że przecież fabryki mogą zejść pod ziemię, a produkcja może odbywać się w
zamkniętych halach wydrążonych we wnętrzach gór. Po drugie: bezpieczeństwo. Po
tym, jak pierwsza bomba atomowa w historii ludzkości zmiotła z powierzchni
ziemi miasto Hiroszima, okazało się, że konwencjonalne schrony nie dają ochrony
przed taką siłą. Trzeba było wymyślić coś innego. W kompleksie Riese planowano
właśnie stworzenie takiego schronu przeciwatomowego dla najwyższych władz
kraju. Oczywiście taki schron nie przetrwałby bezpośredniego ataku, ale
zachowanie lokalizacji w tajemnicy sprawiłby, że ludzie wewnątrz mogliby
przeżyć wybuch bomby atomowej, która eksplodowałaby nawet w niedalekiej
odległości. Wytrzymałość skał zapewne była tu kluczowa, bo w Górach Sowich
skały są niewiele słabsze niż granit. Praca górnicza w takich skałach jest
niezmiernie trudna, ale dają one znakomitą ochronę. I o tym możemy się
dowiedzieć podczas zwiedzania. Mnie się trafił naprawdę fajny przewodnik.
Dodatkowym atutem była mała grupa, która liczyła jakieś 8 osób. I to 8 osób
faktycznie zainteresowanych tematyką, a nie przypadkowych ludzi, którym pilot
kazał iść do podziemi, bo tak było w programie wycieczki. Muszę przyznać, że ta
Osówka podobała mi się najbardziej ze wszystkich podziemi, które odwiedziłem
tego wyjazdu. Podobała mi się prezentacja tematu: przewodnik plus multimedia.
Sama Osówka to też ciekawe i wyjątkowe miejsce, bo tam możemy zobaczyć prace
nad Olbrzymem na najbardziej zaawansowanym etapie. Możemy oglądać nawet
fragment praktycznie całkowicie wykończonej hali. Przewodnik też bardzo dobrze
nakreśla realia pracy w tych tunelach. Musimy pamiętać, że były one głównie budowane niewolniczą pracą
więźniów którzy pracowali w fatalnych warunkach. Tysiące z nich zginęło…
Zwiedzanie zakończyło się po około godzinie.
Podziemne miasto Osówka
Pozostało mi jeszcze do przejścia
jakieś 1-2 km do noclegu. Droga też przyjemna. Na miejscu byłem jakoś przed 17.
Zostawiłem bagaż i pomaszerowałem do miasteczka na dole po zakupy. Najpierw
jednak może trochę o noclegu. Chata, w której nocowałem, nazywa się „Jest inny
świat” i muszę ją polecić z czystym sumieniem. Warunki super, cena niska. No i
jest tak zwany „klimat”. Chata w zasadzie znajduje się w miejscowości Walim,
tuż przy granicy z miejscowością Rzeczka. Do samego centrum Waimia jest jednak
kawałek. Z górki jakieś 20 minut, pod górkę ze 40. Może trochę dłużej jak macie
plecak wyładowany piwami. Sam Walim to bardzo ładna miejscowość. Jest tam jeden
sklep i jedna knajpa. Sklepik mały, ale ma wszytko, co nam potrzebna. Nawet
dobre piwa z browaru Wielka Sowa! Zaopatrzony solidnie wróciłem na chatkę.
Ogarnąłem się, zjadłem kolację i odpoczywałem. Tę noc w chatce spędziłem sam…
Sympatyczna okolica
Pobudka nie nastąpiła zbyt wcześnie, musiałem odespać
pociąg. Zebrałem się jednak jakoś po 9 rano i ruszyłem w kierunku Sztolni
Walimskich. W linii prostej, to bardzo blisko, szlak natomiast prowadził trochę
na około… Wejścia na pewno nie pominiemy, bo stoi przed nim makieta rakiety V2.
Bilet wstępu to koszt 20 zł. Okazuje się, że grupa ruszyła przed kilkoma
minutami. Zostaje, więc dołączony do trwającej już wycieczki. Nie wiem czy to
był dobry pomysł, bo grupa bardzo liczna. Na domiar złego sporo jest w niej
klasycznych polskich dogadywaczy, którzy obejrzeli dwa odcinki „Sensacji XX
wieku” i się im wydaje, że są ekspertami do historii. No ale co zrobić. Tu
muszę przyznać, że miałem chyba najlepszego przewodnika. Bardzo fajnie
opowiadał i jeszcze starał się modulować głos „po aktorsku”. Sztolnie
specjalnie niczym się nie wyróżniają. Spacer jednak uważam za bardzo udany. Z
ciekawostek: to w środku mamy makietę V1 i bardzo ciekawą makietę upamiętniającą
robotników poległych w sztolniach. Zwiedzanie trwało jakąś godzinę. Następny
punkt programu zwiedzania to sztolnie „Włodarz”. Największe w kompleksie
Olbrzym.
Sztolnie
Walimskie
Spaceru mam niecałe 4 km. Bardzo przyjemnego spaceru. Pogoda idealna.
Słonce świeci i jest pewnie z 20 stopni. Po drodze zatrzymuje się na łące, żeby
wypić sobie piwko z Browaru Wielka Sowa. Ale mi ich pszenica z mango smakuje!
Rewelacyjne piwo. Do „Włodarza” docieram po 13, wejście mam o 14. Te sztolnie
to chyba są najbardziej niedofinansowane… Przykro patrzeć, jak pani w kasie
biletowej nie dość, że ogrania wejścia do sztolni, to jeszcze prowadzi knajpę,
wydaje piwo i grochówkę, oraz sprzedaje pamiątki… Dookoła sztolni też trochę
bajzel. Wstęp kosztuje 29.99… Sporo. Wydaje mi się, że te 20 zł, tak jak za
poprzednie miejsca, to uczciwa cena. Tu natomiast cena wydaje się lekko
zawyżona. Tym bardziej, że nawet porządnego kibla tu nie ma tylko toj – toj… W
„obejściu” sporo gratów ni cholery histerycznie związanych ze sztolniami. No
może nie licząc torowisk i wagoników. Do zwiedzania mam jeszcze sporo czasu,
więc siadam przy miejscu na ognisko, konsumuje coś w rodzaju obiadu, a o 13.50
melduję się w punkcie zbiórki. Grupa też duża, ale to sobota, więc mnie to
jakoś bardzo nie dziwi. Tu już mniej „dogadywaczy” natomiast więcej hałaśliwych
dzieciaków… Jeśli chodzi o zwiedzanie to mamy nowość w postaci przeprawy łódką.
Tak właśnie pokonujemy jedne z zalanych fragmentów sztolni. Wysiadając z łódki,
przekonałem się, że te kaski to nie tak dla lasnu, ale faktycznie chronią
głowę, wysiadając solidnie przywaliłem głową o strop. Jakbym był bez kasku, to
mogłoby się to skończyć nieciekawie. Łażenia też jest dużo. To największy
kompleks. Chyba też i najbardziej tajemniczy. Po pierwsze. Zwiedzamy tylko
jeden z bloków. Reszta dalej skrywa swoje tajemnice, bo wejście do nich jest
zablokowane. Mamy tu też jedną ścianę, która nie jest żelbetonowa. Żeby całej
sprawie dodać jeszcze większego smaczku przed ścianą, na suficie namalowany
jest symbol tak zwany tryzub (taki jak obecnie herb Ukrainy) i swastyki
namalowane w dwie różne strony. Ponoć oznacza to wszystko razem: „Tutaj matka
ukryła kolejne swoje dziecko”. Pan Bogusław Wołoszański kilka lat temu próbował
przewiercić się przez wskazaną symbolami skałę. Okazało się jednak, że zakazano
mu dalszych prac. Otwór po odwiercie możemy nadal zobaczyć w ścianie wartowni.
Kto wie, co jest za nią? Zwiedzanie potrwało ponad godzinę. Podobało mi się
zdecydowanie. To była ostatnie miejsce, które planowałem odwiedzić w Górach
Sowich.
Kompleks „Włodarz”
I teraz małe podsumowanie:
Jestem dość mocno zdziwiony, że nie ma możliwości kupienia
jakowegoś zbiorczego biletu na te wszystkie miejsca. Tylko Walim i Molke mają
wspólny bilet (kupując tak bilet, oszczędzamy całe 2 zł i 1 grosz!). Reszta
nie. Jest to też dość droga impreza. Za wszystkie 4 miejsca zapłaciłem łącznie
ponad 80 zł. Czy wybrałbym najciekawsze? Nie. Muzeum Molke jest zupełnie inne.
Tu na pewno warto się wybrać, żeby zobaczyć tą słynną muchołapkę. Było to
jednak jedyne muzeum bez przewodnika. To akurat słabo. Ale było najtańsze.
Osówka mi się bardzo podobała. Nie dość, że były tam najciekawsze konstrukcje,
to fajnie pomyślano, żeby połączyć multimedia z żywym przewodnikiem. Walim też
ciekawy, ale chyba najmniej jest tutaj do oglądania. Włodarz: największe
podziemia, najdroższy bilet. Są to jednak sztolnie owiane największą tajemnicą,
więc w pewien sposób najciekawsze. Ja bym żadnego z tych miejsc nie odpuszczał.
W każdym z nich ta historia jest nieco inaczej pokazana i opowiedziana. Nie
mogę tylko zrozumieć, czemu nadzorcy poszczególnych miejsc nie są w stanie się
dogadać i zaproponować turystom jakiegoś wspólnego biletu. Myślę, że byłoby to
korzystne dla wszystkich… Szkoda.
W ten dzień miałem jeszcze się wybrać do jednych sztolni,
nieudostępnionych do zwiedzania. Można tam wejść na własne ryzyko. Stwierdziłem
jednak, że mi się nie chce iść. Koniec na dziś. Zacząłem pomału wracać, w
sklepie w Walimiu zrobiłem jeszcze niewielkie zakupy i pomaszerowałem na
chatkę. Tym razem zastałem na miejscu trójkę rowerzystów. Miałem pomysł, żeby
się nieco zintegrować, ale jakoś druga strona chyba nie podzielała mojego
entuzjazmu.
Poranek rozpocząłem dość późno. Miałem autobus z Walimia do
Wałbrzycha o 10.29. Jakby się ktoś zastanawiał, autobus jest miejski, ma numer 5
i jedzie kilka razy na dzień. W niedzielę jedynie 4 razy, ale mamy się czym
wydostać. Jem śniadanie, pakuje bagaże i rozpoczynam schodzenie. Na przystanku
jestem jakieś 15 minut wcześniej. Wpadam jeszcze do sklepu zobaczyć czy może
nie dołożyli pszenicy z mango… Niestety… Autobus przyjeżdża punktualnie i jadę
do Wałbrzycha. Tam przesiadam się na kolejny i zaraz jestem koło dworca. Kupuje
bilet na pociąg i idę się przejść, bo mam jeszcze jakieś 40 minut. Za ten czas
przechodzę kilka uliczek w okolicy dworca i robię zakupy w Żabce. Na peronie
melduje się 10 minut wcześniej. Pociąg przyjeżdża punktualnie, jest jednak
maksymalnie wypełniony ludźmi. Przede mną 30 minut jazdy w naprawdę dużym
ścisku… Dlaczego tylko 30 minut? Mimo że bilet mam kupiony do Wrocławia, to
postanowiłem jeszcze zrobić sobie postój w Jaworzynie Śląskiej. Jest tam jedno
z najciekawszych muzeum kolejnictwa w Polsce: Muzeum Kolei Śląskich. Z dworca w
Jaworzynie mamy dosłownie 600 m do muzeum. Cena biletu 22 zł. Dość sporo, ale
nie waham się zapłacić. Zwiedzać można samemu albo z przewodnikiem. Nie wiem
czy tak jest codziennie, ale w niedziele tak było. Spotkania z przewodnikiem są
w wyznaczonym miejscu o pełniej godzinie. Ja do 14 miałem jeszcze sporo czasu,
więc postanowiłem powędrować samodzielnie. Przynajmniej na początek, a potem
się zobaczy. Eksponatów mamy naprawdę sporo. Nie wiem czy więcej niż w
Chabówce, ale tu widać, że parowozy są lepiej zabezpieczone. Generalnie maszyny
wyglądają na takie w lepszym stanie. Główna ekspozycja to obrotnica oraz
wachlarzowy garaż dla lokomotyw (nie wiem, jak to się fachowo nazywa).
Eksponaty znajdują się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Na zewnątrz mamy
dość typowe lokomotywy. Wewnątrz za to prawdziwe perełki, na czele z
najstarszym eksponatem muzeum, czyli parowozem TKh2-12. Z ciekawostek należy
wymienić: czeski wagon motorowy, parowóz bezpaleniskowy, samochód „Warszawa”
przystosowany do jazdy po torach kolejowych, TKt48, TKi3. Sporo eksponatów czeka również na renowację. Mnie ucieszył
widok niemieckiego Kriegslok BR 52, oby szybko ruszył na warsztat i został
pięknie wyremontowany. Na razie w tych krzakach nie prezentuje się zbyt
imponująco. W muzeum spędziłem jakieś półtorej godziny. Nie wystarczyło mi to
niestety, na wnikliwe poznanie wszystkich jego zakamarków, ale stwierdziłem, że
nie mam ochoty potem czekać jeszcze dwie godziny na kolejny pociągu do
Wrocławia. Miałem już bilet kupiony i nie chciałem kombinować z autobusami. Na
dworcu pojawiałem się praktycznie „na styk”, ale udało mi się wsiąść do pociągu
mimo sporego tłoku. We Wrocławiu byłem po kilkudziesięciu minutach.
Muzeum Kolei Śląskich
Najpierw
należało coś zjeść. Nie zastanawiając się długo, poszedłem do Pasibusa
znajdującego się w galerii Wroclavia. Pech chciał, że akurat była niedziela
handlowa i oczywiście w galerii dzikie tłumy… Ale burgera pysznego zjadłem, i
popiłem piwkiem wyprodukowanym dla Pasibusa przez Doctor Brew (przyzwoitym ale
bez szału). Z tego miejsca nie miałem daleko do hostelu. Zatrzymałam się w
Chili Hostel Wrocław. Bardzo fajne miejsce, ceny przyzwoite, wszędzie blisko,
ale jest jeden mankament: w hostelu jest zakaz spożywania alkoholu. Dla nie to
nie był jakiś wielki problem, bo i tak zamierzałem ruszyć w miasto. Po szybkim
prysznicu tak właśnie uczyniłem. Podszedłem w kierunku rynku, pospacerowałam po
starym mieście, kierując się jednocześnie do knajpy Ale Browaru. Tam zasiadłem
na trochę. Potem znalazłem sobie lokal z piwami z browaru Sabotaż. Fajna
lokalizacja, zajebiste piwko, szkoda że od nich było tylko jedno… Za to
znakomite. Na koniec wpadłem jeszcze do knajpy o nazwie Targowa - Craft Beer
and Food, poprawiłem ostatnim browarem i udałem się na spoczynek.
Wrocław wieczorową porą...
Dzień ostatni tego
wyjazdu, to krótki spacer po stolicy Dolnego Śląska. Z hostelu ruszyłem w
kierunku rynku, potem obrałem azymut na Ostrów Tumski, po którym sobie chwilę
pospacerowałem. Potem poszedłem coś zjeść i ruszyłem w kierunku dworca.
Odebrałem plecak z hostelu i po krótkim spacerze zameldowałem się na nowym
dworcu autobusowym. Przejazd minął spokojnie, w domu byłem przed 22.
Czy polecam Góry
Sowie? Tak, ale pasjonatom historii i różnych tajemnic. Jeśli natomiast kogoś
to kompletnie nie interesuje, to ja raczej darowałbym sobie jazdę na drugi
koniec Polski, żeby pochodzić po tych górach, bo nie są one jakoś szczególnie
imponujące. Klimat jednak mają fajny. Mamy tam miasteczka, jakich nie spotkamy
na wschodzie Polski. Szczególnie mogę polecić chatkę: „Jest inny świat”. Bardzo
przyjaźni ludzie prowadzą to miejsce. Bardzo fajnie mi się tam spędzało czas,
warunki naprawdę bardzo dobre i cena niesamowicie przystępna. Chętnie bym tam
kiedyś wrócił, choć znając siebie, nie prędko się to wydarzy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz