sobota, 5 października 2019

Kaliningrad


Ten Kaliningrad to się wdarł trochę przebojem w moją listę planów wyjazdowych na jesień. Nigdy jakoś specjalnie nie planowałem tam pojechać. Przyczyna była dość prozaiczna: załatwiać wizę do Rosji i jechać do Kaliningradu to tak jak zamówić pizze i wyjadać z niej sam keczup. Z wizą do Rosji w ręku można zwiedzić niesamowite miejsca, natomiast Kaliningrad jest ciekawy, ale to bardziej ze względu na swoje położenie i historię, niż na atrakcje. Tu muszę przyznać: troszkę się pomyliłem, bo jest tam parę ciekawych miejsc, ale o tym za chwilę. Najważniejsza informacja jest jednak taka, że od dnia 1 lipca 2019 nie musimy mieć wizy, żeby wjechać na terytorium Obwodu Kaliningradzkiego. Znaczy musimy mieć wizę, ale kosztuje ona 0 zł i wszystkie formalności załatwimy przez Internet. Gdy ja się zdecydowałem na wyjazd najpierw kupiłem bilet na autobus z Gdańska do Kaliningradu i z powrotem. Połączeń jest sporo. Jedne są realizowane przez PKS Gdańsk, inne przez rosyjskiego przewoźnika, można też skorzystać z usług firmy Ecolines, która ma kurs z Kaliningradu do Berlina (albo jeszcze dalej). Część z tych biletów możemy kupić przez Internet na stronie e-podróżnik. Z tym raczej radziłbym nie zwlekać. W Internecie dostępna jest ponoć jakaś część biletów, część dostępnych jest w kasach, a część u kierowcy. Jak ja jechałem, to w kierunku Gdańsk- Kaliningrad, autobus był wypchany do ostatniego miejsca, ale widziałem, że ktoś tam jeszcze u kierowcy bilety kupował w Gdańsku. Za to, gdy wracałem w 52 osobowym autobusie jechało tylko 18 osób. Także wygląda na to, że nie ma jakiegoś większego problemu, ale ja bym radził jednak nie zwlekać z zakupem zbyt długo. I teraz sama wiza. Co nam potrzeba? Komputer, Internet, paszport i zdjęcie. Wchodzimy na stronę: https://evisa.kdmid.ru/ , wypełniamy wszytko po kolei. Dołączamy zdjęcie (musi być takie jak do rosyjskiej wizy) i czekamy. Ja swoją odpowiedź dostałem po dwóch dniach. Gdy przyjdzie nam mail, że nasza wiza jest gotowa, logujemy się w systemie (trzeba uważać, żeby nie zgubić numeru identyfikacyjnego) i drukujemy dokument. Może być czarno – biały druk. I to w zasadzie tyle. Trzeba jeszcze wykupić ubezpieczanie. Mi go nigdzie nie sprawdzali, ale ja tam wole mieć. Te 17 zł, to nie takie wielkie pieniądze, a można uniknąć wielkich kłopotów. I w zasadzie najważniejsze na koniec. Nie wiem dlaczego tak jest, ale jest. We wniosku wpisujemy, kiedy do Kaliningradu planujemy wjechać i kiedy wyjechać. Założyłem, że wiza będzie ważna od dnia wjazdu (tego, który podałem) przez 30 dni. Jednak tak nie jest. Wiza ważna jest od momentu pozytywnego rozpatrzenia wniosku przez 30 dni. Trzeba z tym uważać i nie wypełniać wniosku zbyt wcześnie, bo może się okazać, że wiza wam wygaśnie do momentu wjechania do Kaliningradu, albo skończy się w trakcie pobytu. Pamiętajcie o tym! Mi pozostało jeszcze dokupić transport do Gdańska.  Sporo się zaskoczyłem, gdy okazało się, że najlepszą ofertę na ten wyjazd znalazłem na stronie PKP Intercity. Dawno nie korzystałem z ich usług. Przeważnie jeździłem busami. Ale tym razem okazało się, że zarówno ceny, jak i godziny odjazdu bardziej mi pasują w ofercie PKP. 



I tak dotrwałem w pracy do dnia 15 września. Zamknąłem drzwi Informacji Turystycznej i pomaszerowałem na dworzec kolejowy. W pociągu na początku nie było tłoku, ale w Krakowie dosiadło się sporo osób. Zaczęło się robić nie za wygodnie. Muszę przyznać, że średnio się wyspałem. Jednak w autobusach śpi mi się zdecydowanie lepiej.

Poranek przywitał mnie ładną pogodą, było trochę chłodno, ale słonce świeciło. Poszedłem sobie pochodzić po starówce, zjadłem niewielkie śniadanie. Pospacerowałem wzdłuż brzegu, poszedłem zobaczyć słynnego żurawia i tak mi mijały godziny. 






 Poranek w Gdańsku

Pierwotnie miałem przejść się do Muzeum II Wojny Światowej, ale tak wypadło, że akurat 16 września to był poniedziałek. A wiadomo jak to w poniedziałek, większość muzeów jest zamknięta. Wpadłem jednak na pomysł, żeby pojechać na Westerplatte. Nigdy tam nie byłem. Szybko zlokalizowałem właściwy przystanek i właściwy autobus. Nie znalazłem jednak żadnego miejsca, w którym można kupić bilet. Na szczęście można je kupić bez problemu u kierowcy… Dogra bardzo ciekawa. Mijamy porty i stocznie. Przyjeżdżam na miejsce, sprawdzam o której godzinie mam powrotny autobus. Okazuje się  że na miejscu mogę spędzić 1,5 godziny. W sam raz wystarczy. Najpierw kieruję się do wartowni o numerze „1”. Jedyna ocalała do naszych czasów wartownia, mieści w swoim wnętrzu niewielką ekspozycję, wprowadzająca w całe zagadnienie obrony Westerplatte. Sporo tam jest pamiątek, można poznać nieco lepiej samych obrońców. Wstęp 5 zł. Z miła chęcią zapłaciłem.  W środku nie ma zbyt wiele do zwiedzania, sama wartownia też nie jest wielka. Uważam jednak, że zwiedzanie Westerplatte powinno się zacząć od tego miejsca. Dobrze wprowadza w tematykę. Następnie moje kroki skierowałem ku ruinom koszar, które obejrzałem z każdej strony. Potem poszedłem pod słynny pomnik. Tu też kilka zdjęć i idę dalej, bo w zasadzie to mi nie zostało wiele czasu do autobusu. Poszedłem jeszcze nad brzeg morza i przespacerowałem się wzdłuż nadbrzeżnych umocnień. Zastanawiało mnie jednak gdzie podział się czołg z pomnika? Miał być i nie ma. Może remontują? Zjadłem na ławce niewielkie drugie śniadanie, poszedłem na autobus i pojechałem do centrum. 








 Westerplatte

Do wyjazdu z Polski nie pozostało mi już zbyt wiele czasu. Puby się otwierają, pasuje coś zjeść i coś wypić. Obiad zamówiłem w „Barze Turystycznym”. Miałem ochotę na polską klasykę: schabowy + ziemniaki + surówka. Schabowy spoko, surówka też niezła, ale ziemniaki to były chyba niedogotowane… Postanowiłem potem przepłukać gardło w pobliskiej knajpie, niestety przybytki z kraftami otwierają się później, pozostało mi, więc skosztowanie czegoś z Browaru Amber. Wybrałem lane Złote Lwy. Pojadłem, wypiłem i trzeba było lecieć na autobus. Muszę przyznać ze dworzec autobusowy w Gdańsku, to taka sama żenada jak w Rzeszowie. Ruina. Mam nadzieje, że to się niedługo zmieni. Sporo ludzi korzysta z autobusów, dla wielu turystów dworzec autobusowy jest pierwszym miejscem które widzą w danym mieście…  I widzą taką rozpadającą się odrapaną ruderę… Trochę wstyd…  Autobus podjeżdża jakieś 20 minut wcześniej, znaczna część biletów jest już wcześniej sprzedana, ale kilka osób kupuje jeszcze bilet u kierowcy. Ostatecznie autobus zapełnia się do ostatniego miejsca. Jedziemy. Postoje są jeszcze w Elblągu i Braniewie, ale są one bardziej techniczne, bo i tak nie ma miejsc. Wygląda na to, że chętnych też nie ma. Po jakiś dwóch godzinach jazdy jesteśmy na granicy. Najpierw odprawa polska. Tu nie ma problemu, nawet nie wychodzimy z autobusu. Pogranicznik zabiera paszporty i po jakiejś godzinie nam je oddaje. Jedziemy na stronę rosyjską. Tu już wychodzimy z autobusu i ustawiamy się w kolejce do odprawy. Gdy przychodzi moja kolej, zaczynam się nieco niepokoić. Wszyscy inny przeszli dosłownie w kilkanaście sekund, a ja czekam. Widzę też pewną frustrację w zachowaniu Pani Urzędniczki. Ostatecznie prosi mnie abym poczekał. Za chwilę podobna sytuacja spotyka Polkę z tego samego autobusu. W zasadzie tylko my dwoje legitymowaliśmy się polskim paszportem… Wszyscy Rosjanie przechodzą, a my czekamy. Za chwilę jednak Pani Urzędnik odbiera jakiś telefon, ponownie podchodzę do okienka i za moment mam już w paszporcie rosyjską pieczątkę! Z tego co zrozumiałem to coś z systemem się stało i nie wczytywało naszych e-wiz. Musieli dane wypisywać ręcznie. Co by nie było, w końcu przechodzę na drugą stronę i mogę powiedzieć w końcu „Welcome to Russia po raz drugi!”. Nie pomyślałbym, że wrócę tu ponownie tak szybko… A jednak. Do Kaliningradu pozostaje nam jeszcze 47 kim. A przynajmniej tak głosi pierwszy znak. Śledzę sobie wszystko, co pojawia się za oknem. Widoki jak to na wschodzie: domy, bloki, rury z gazem. Po drodze rozpętuje się solidna ulewa, która tylko nieco łagodnieje, gdy wjeżdżamy do miasta. Mam aplikacje 2GIS, więc ze znalezieniem właściwego autobusu nie ma problemu. Mylą mi się jednak przystanki i wsiadam we właściwy autobus, ale nie w tę stronę. Zanim się zorientowałem, minąłem jeden przystanek… Drugi jakoś się nie pojawiał… Ale w końcu wysiadam. Szukam przystanku z drugiej strony i znajduje. Cholera, następny za 20 minut. Zaczyna padać poważnie, mam przeczucie, że ta ulewa, którą minęliśmy wcześniej, idzie w moja stronę. A tu nie ma się gdzie schować. Decyduje, że wracam z buta. Tylko doszedłem do następnego przystanku rozpętała się mega ulewa. Trwała ona może z 5 minut, ale woda zaczęła płynąc ulicami. Największą nawałnice przeczekałem jednak pod dachem klatki schodowej. Za chwilę zajeżdża autobus numer 5, tym razem we właściwą stronę. Jeszcze jedna ciekawostka: co z biletami? Nie ma się, co martwić. Wsiadamy do autobusu i od razu jesteśmy namierzani przez sympatyczną panią, która przeciska się do nas i sprzedaje nam bilet. Koszt biletu normalnego to 24 ruble, czyli około 1,50 zł. A co najdziwniejsze: można płacić kartą. Jest to dobra opcja, bo pani dość niechętnie przyjmuje większe nominały. Autobus zawozi mnie na przystanek „Ogród Zoologiczny”. Wysiadam i maszeruję do hostelu. Z tego miejsca mam jakieś 300 metrów. Lokum znajduję bez kłopotu, melduję się bardzo szybko. Hostel nazywał się Akteon Lindros i mieścił się na ulicy Svobodnaya 23. Warunki świetne: duża kuchnia, duży pokój relaksu, czyste kible, nawet akwarium. Byłem bardzo zadowolony i nawet mi nie przeszkadzało, że mam górne łóżko. No i cena! Zapłaciłem 1200 rubli, czyli około 72 zł za 3 noclegi…! Poszedłem jeszcze do sklepu, zrobiłem zakupy, zjadłem kolację, popiłem piwem i poszedłem spać… Ta noc w pociągu jednak mnie wymęczyła. 
 
Wstałem jakoś przed 8. Ogarnąłem się, zjadłem śniadanie i ruszyłem w miasto. Aktualnie nie padało. Doszedłem do Prospektu Mira, minąłem stadion „Baltiki”, teatr dramatyczny aż doszedłem do Kolumny Zwycięstwa i placu o tej samej nazwie. Na placu mamy też Sobór Chrystusa Zbawiciela, ale nie szedłem go zwiedzać od środka. Okazało się, że na placu, albo zaraz obok jest lokal, o którym czytałem jeszcze przed wyjazdem. Restauracja „Chmiel”, to jedyny w Kaliningradzie browar. Na pewno tu zaglądnę, otwarte od 12… 

Stadion „Baltiki”

 Sobór Chrystusa Zbawiciela

 Pomnik zwycięstwa


Idę dalej. Kolejny mój cel to Muzeum Skrzynek Pocztowych. Choć z tym „muzeum” to mogłem nieco przesadzić. Jest to ściana jednego z bloków, na której przykręcone jest mnóstwo skrzynek pocztowych. Fajnie to wygląda. Dalej mam pomnik czołgistów, też poszedłem i oczywiście obfotografowałem ze wszystkich stron. No i pogoda zaczęła się załamywać. Na początku trochę padało, a potem zaczęło solidnie lać. Mimo deszczu, skierowałem się ku pomnikowi Normandy-Neman. Przeszedłem na drugą stronę jeziora, żeby zobaczyć pomnik Aleksandra Marinesko, słynnego podwodniaka. Zresztą bardzo ciekawy pomnik mu wystawili, coś jakby przeciętą łudź podwodną. Pada mniej, idę dalej. Trafiam na kolejny fajny pomnik, pokazujący, jakie odległości od Kaliningradu są do różnych miast. Obok mamy opuszczony Dom Sowietów. Imponująca konstrukcja we wiadomym stylu, dość ponuro prezentuje się na dzień dzisiejszy. Aż się zastanawiałem, czemu nikt z nią nic nie zrobi. Jakiś hotel w tym budynku to mógłby być hit. A tak to niszczeje i popada w ruinę. 

 Muzeum Skrzynek Pocztowych

  Pomnik Czołgistów

 Pomnik lotników Normandy-Neman

Pomnik Aleksandra Marinesko

 Dom Sowietów


Zaraz obok mamy kolejną ciekawostkę miasta. Aby o niej napisać muszę Wam nieco przybliżyć historię miasta. Wcześniej znajdowało się ono w granicach Cesarstwa Niemieckiego. W roku 1945 dobili je z rąk Niemców Rosjanie, a w wyniku walk zostało ono niemal całkowicie zmieszczone. Starego miasta nigdy nie odbudowano. Po prostu zrównano ruiny z ziemią. Zostało tylko kilka miejsc, które pamiętają te czasy. Bunkier, pozostałości po fortyfikacjach, trochę murów fortecznych i kilka kościołów. A konkretnie to dwa. Najważniejszy z nich to Katedra św. Wojciecha i Najświętszej Marii Panny w którym pochowano Immanuela Kanta . Tak, tego Immanuela Kanta: filozofa. Obecnie w kościele znajduje się jego muzeum: wstęp 250 rubli. Olałem, bo mnie to nie interesowało. W przedsionku muzeum jednak spędziłem trochę czasu, bo zaczęła się burza z gradobiciem. Gdy ją przeczekałem, poszedłem w kierunku synagogi, a następnie nad wybrzeże zobaczyć bardzo ładne domki. Oczywiście zaraz zaczęła się kolejna ulewa. Tym razem pogoda zdecydowała, że wchodzę do latarni. Okazało się, że w środku jest niewielkie muzeum szkła, no i z samej góry jest widok na okolicę. Cena: 100 rubli, czyli jakieś 6 zł. Zapłaciłem i poszedłem. To muzeum szkła to było trochę naciągane. Było to stoisko ze szklanymi rzeźbami. Coś w rodzaju sklepu z pamiątkami… Ale widok z góry całkiem fajny. No i przeczekałem kolejną nawałnicę. 

 Dom Sowietów i ruiny zamku

 Katedra św. Wojciecha i Najświętszej Marii Panny

 Synagoga




 Widoki z latarni morskiej 


"Muzeum" szkła

Kolejna burza jednak nadchodziła, więc stwierdziłem, że muszę spędzać więcej czasu pod dachem. Stwierdziłem, że idę do Bunkra – Muzeum. Wróciłem się do kościoła z mogiłą Kanta. Znowu się rozlało, ulewę tym razem przeczekałem pod wiaduktem. Do muzeum nie mam już daleko, ale zaczyna coraz mocniej padać. Zaraz koło Bunkra, wpadam na knajpę „Krymskie Czebureki”. Byłem trochę głodny, pachniało wokoło pięknie. Wchodzę. Zamówiłem czeburekia z serem i kurczakiem, oraz piwo do tego. Zapłaciłem 220 rubli, czyli jakieś 13 zł. Bardzo przywita cena, szczególnie że czebureki i piwo okazały się bardzo smaczne . 


Krymski Czeburek

Wykorzystałem okno pogodowe, żeby dojść do bunkra. Cena: 150 rubli. Bunkier wybudowali Niemcy i to w nim bronili się przed szturmującymi miasto Rosjanami. Aż dziw bierze ze go nie zburzono… Co w środku? Sporo makiet pokazujących odbijanie miasta, mnóstwo pamiątek, rekonstrukcje poszczególnych pokoi, oraz salka z filmem przedstawiającym sceny z walk o miasto. Bardzo insertująca ekspozycja, spędziłem tam na pewno ponad godzinę. Gdy wyszedłem na zewnątrz okazało się, że znowu leje, więc udałem się o dwa kroki dalej od knajpy, gdzie zamówiłem kolejne piwo. Zastanawiałem się co robić dalej, bo burze przerodziły się w nieustającą nawałnicę. Dopiłem piwo i stwierdziłem, że należy się pogodzić z losem: dziś już wiele nie pozwiedzam… 






 Muzeum - Bunkier

Ruszam więc w kierunku miejsca, którego nie mogłem pominąć: Restauracja Chmiel. Szedłem tam może z 10 minut, a zlało mnie srogo. W środku wystrój imponujący. Zresztą knajpa na wysokim poziomie, raczej dla bogatszej części społeczeństwa. Ceny na jedzenie bardzo wysokie. W zasadzie nie było tam chyba nic tańszego niż 300 rubli… No może sałatka… Piwo za to w naprawdę przyzwoitych cenach: małe za 6zł, duże za 9 zł… Oczywiście około. Na początek wybrałem czerwonego lagera. Był ok. Potem zamówiłem ciemne, które okazało się być ciemnym lagerem. Smakowało mi. Z knajpy wszedłem pewnie po 17. 



 Czerwony lager

 Ciemny lager

Poszedłem jeszcze po zakupy obiadowo/kolacyjno/śniadaniowe. Niedaleko Hotelu Europa trafiłem na duży supermarket i zrobiłem w nim solidne zakupy. Wróciłem do hostelu, zjadłem obiad i stwierdziłem, że nie będę tak siedział. Idę na spacer. Zrobiło się ciemno, ale przestało padać. Przeszedłem się przez Park Pobioedy (zwycięstwa) i doszedłem do Muzeum Morskiego, wróciłem do hostelu Prospektem Moskiewskim. Spacer dobrze mi zrobił. Wypiłem jeszcze jedno piwko, pogadałem z Panią Hostelową i poszedłem spać.


  Wieczorny spacer po Parku Pobioedy

Wstaje rano, dalej leje… Zaczęła mnie denerwować już ta pogoda, ale co zrobię? Prognoza pogody była jednak bardziej optymistyczna niż dnia poprzedniego. Zajadłem śniadanie i po 9.00 ruszyłem w kierunku znanym mi z wczoraj. Szedłem w zasadzie tą samą drogą, którą spacerowałem wieczorem. Tym razem jednak mogłem obejrzeć sobie pomniki w Parku Pobioedy. Park całkiem fajny, ale trochę zaniedbany i zapuszczony. Po chwili byłem już pod muzeum. Ciekaw byłem jak się je zwiedza, bo miejsc tam jest dość sporo. Okazało się, że każda z atrakcji ma swoją cenę oraz inne reguły wstępu. Mi najbardziej zależało na łodzi podwodnej i na statku Wiktor Pacajew. Do Pacajewa jest tylko 4 wejścia dziennie: 11.00, 12.30, 14.00 i 15.30.  Do 11.00 pozostało mi kilkanaście minut, więc od tego postanowiłem zacząć. Bilety kupujemy w kasie naprzeciwko statku. Wejście z przewodnikiem trwa około półtorej godziny. Te kilkanaście minut do zwiedzania wykorzystałem na spacer po okolicy muzeum. Na zewnątrz też mamy sporo eksponatów: torpedy, stanowiska obrony przeciwlotniczej, małą łódź podwodną, szalupę ratowniczą, boje sygnalizacyjne i wiele wiele więcej ciekawego sprzętu. W końcu przyszedł czas zwiedzania. Oprowadzać nas będzie Pani przewodnik. Oczywiście tylko język rosyjski. Z początku miałem trochę problemów ze zrozumieniem, ale potem jakoś już mi szło lepiej. Co zobaczymy na statku? Generalnie przechadzamy się po kajutach, w którym urządzone jest muzeum kosmonautyki. Mamy sporo pamiątek przekazanych przez kosmonautów, którzy w jakiś sposób byli związani z Kaliningradem. Sporo fotografii, dokumentów, ubrania…Mamy sale poświęconą pamięci patrona statku, który niestety zginął tragicznie w jednym z wypadków w przestrzeni kosmicznej.  Konkretnie, podczas powrotu na ziemię zginęła cała załoga Sojuza 11 w tym właśnie Wiktor Pacajew. Mamy też bardzo ciekawą salę poświęconą życiu codziennemu w kosmosie. Mamy pokazane, co jedzą, jak się myją i tak dalej. Oglądamy też krótki film pokazujący proste czynności na ziemi, które w kosmosie urastają nieraz do rangi poważnego wyzwania.  Na koniec idziemy na mostek statku. Ponoć czasem jest możliwość wyjścia na pokład. Pani przewodnik mówi, że jak nie pada, to jest taka możliwość, po czym dodaje, zapewne w żartach, że w Kaliningradzie pada cały czas. Tak więc nie wiem czy jest taka opcja czy nie ma … Zakładam, że czasem jest. Zwiedzanie kończy się po półtorej godzinie. Zaczyna się straszna ulewa, więc chronię się chwilę pod dachem. 





 Okręt Kosmonauta Wiktor Pacajew...







 ... muzeum w jego wnętrzu...





...można też zwiedzić mostek.


Nie przestaje padać, więc uciekam do budynku, w którym kupię bilety na łódź podwodną. Zapomniałem, cena za Kosmonautę to 200 rubli. Łódź podwodna to wydatek 300 rubli. Na okręt podwodny nie ma wstępu z przednikiem, wchodzimy jak chcemy i kiedy chcemy. Od razu pierwsze wrażania mam dużo bardziej pozytywne niż z Moskwy. W Moskwie niestety łódź była całkowicie przerobiona na potrzeby muzeum. Pousuwano z niej utrudniające przemieszczanie się grodzie, zamontowano inne niż oryginalne oświetlenie. Tu natomiast mamy łódź podwodna taka, jaka być powinna. Z jednej sekcji do kolejnej musimy się przeciskać takimi samymi jak marynarze otworami. Możemy wejść np. do mesy. Zobaczyć kilka ciekawych miejsc w tym toaletę, prysznic czy kuchnię. B 413 to łódź o napędzie konwencjonalnym, ale możemy zwiedzać zarówno przedział z silnikami diesla jak i z akumulatorami. W zasadzie wszędzie można wejść. Teraz dopiero udało mi się poczuć ta klaustrofobiczną atmosferę. To jest niesamowite jak tam jest mało miejsca. Ja nie należę do wysokich, ale miałem problemy, żeby się poruszać po tej łodzi i nie raz obiłem się głową o jakaś lampę. Naprawdę, niesamowite wrażania. Myślę że z godzinę mi zeszło we wnętrzu okrętu. Byłem bardzo zadowolony. 










 Łódź podwodna B 413






 Inne graty w muzeum

Zastanawiałem się czy nie iść jeszcze zobaczyć łodzi latającej. Tam wstęp z przewodnikiem kosztuje 150 rubli. Wejścia są co pół godziny. Jakoś jednak mnie ona nie przekonała. Postanowiłem ruszyć dalej przed siebie. Pogoda zrobiła się naprawdę ładna. Zaczęło świecić słonce. Przysiadłem, więc na chwilę przy pomniku Pionierów Podboju Atlantyku. Było już mocno po południu. Stwierdziłem, że trzeba coś zjeść. 


 Pomnik Pionierów Podboju Atlantyku

Pierwotnie miałem inny plan, ale znowu wylądowałem w knajpie z czeburekami. Zamówiłem czeburekia z zeleniną i serem. Był tam szpinak, czosnek i niestety kolendra, której nie lubię, ale nie przeszkodziło mi to w zjedzeniu go całego. Popiłem to wszytko piwem i ruszyłem dalej przed siebie. 

 Nie mogłem się powstrzymać...

Kierunek obrałem na muzeum bursztynu. Szedłem sobie wzdłuż jeziora, minąłem muzeum zlokalizowane w starym forcie i poszedłem dalej, przed siebie, bez celu. Zanim dotarłem do jakiegoś mostu, którym przeszedłem na drugą stronę musiałem trochę przejść. Z drugiej strony trafiłem np. na kolejne pozostałości po fortyfikacjach i na bazar! Ale się ucieszyłem, gdy znalazłem budkę z pierożkami z ziemniakami. Ten smak pamiętam z Gruzji doskonale. Znalazłem też samsę, którą zajadałem się w Kazachstanie i Kirgistanie. Nie dałbym rady jednak tego zjeść, a najlepiej smakuje na świeżo… Jutro wpadnie przed autobusem… Poszedłem też na jeszcze jedno piwo do „Chmielu”. Było już po 18, ale nie chciało mi się wracać do hostelu. Poszedłem, więc w kompletnie innym kierunku. Trochę się zgubiłem, ale znalazłem dzięki temu całkiem fajny pomnik kosmonautów. Gdy już na dobre zrobiło się ciemno, ruszyłem do sklepu, zrobiłem niewielkie zakupy i poszedłem do hostelu. To był bardzo intensywny dzień…




 Pomników w Kaliningradzie jest sporo... 










Spacer zaułkami Kaliningradu
Rano nie spieszyłem się za bardzo. Jakoś po 10 pożegnałem się ze współlokatorami i panią z hosteu i ruszyłem przed siebie. Planu nie miałem specjalnie dopracowanego. Chciałem pokręcić się po kolejnym rejonie miasta, w którym mnie jeszcze nie było. Obrałem kierunek na Muzeum Bursztynu. Muzeum nie miałem ochoty zwiedzać, rozejrzałem się trochę po pamiątkach z bursztynu i poszedłem dalej do pomnika Marszałka Vasilevskogo. Od pomnika pomaszerowałem prosto ulicą 9 kwietnia, potem odbiłem w lewo i pomaszerowałem wzdłuż rzeki Pregoły aż dotarłem do pomnika z kutrem torpedowym. 



 Muzeum Bursztynu 



Taki jest Kaliningrad...



 Kuter torpedowy Komsomolec

Spocząłem chwilę na ławce, żeby coś zjeść i tu spotkała mnie miła sytuacja. Podeszła do mnie pani i spytała jak mi się podoba. Ja na to, że bardzo ładnie. Zaczęła mi polecać jakiś kościół do odwiedzenia i prosiła, żeby w Polsce powiedzieć, że oni zapraszają serdecznie turystów. Miło bardzo z jej strony. Ja również zapraszam hehe. Dotarłem do latarni (tej sprzed dwóch dni) i znowu rozpoczęła się ulewa. Musiałem ją przeczekać na przystanku. Gdy przestało padać poszedłem jeszcze raz zobaczyć te ładne nadbrzeżne domki, a potem skierowałem się ku Parkowi Południowemu. Tam tez chwilę pospacerowałem. Nieuchronnie zbliżała się godzina odjazdu mojego autobusu.





 Ostatni spacer przed wyjazdem. 
 
Nawet był moment, gdy przyspieszyłem nieco kroku, bo bałem się, że się spóźnię. Starczyło jednak czasu na zrobienie niewielkich zakupów i na zjedzenie pysznej samsy zakupionej przed południem na bazarku. Autobus podjeżdża na platformę numer 2. Warto się wcześniej dowiedzieć o właściwe miejsce odjazdu, bo tak się składa, że również o 15 odjeżdża Ecolines, który jedzie przez Gdańsk. Droga powrotna to luzik. Granica bez problemów najmniejszych. Łączny czas spędzony na obu posterunkach granicznych to 1 godzina 10 minut. No ale w autobusie jechało tylko 18 osób, więc nie dziwne, że szybko poszło. W Gdańsku jestem po jakiś 4 godzinach. Szybko znajduje hostel. Całkiem przyzwoity. Nazywał się 3 City Hostel. Moment ogarnięcia i lecę na miasto. Najpierw zakupy na jutro. Pociąg mam o 5.20, więc rano nic nie kupię, poza tym każda minuta snu będzie bardzo cenna. Potem lecę na hamburgera do burgerowni „Surf” zamawiam solidną bułkę i popijam to wyprodukowanym specjalnie dla nich lagerem od browaru Bytów. Za całość zapłaciłem 30 zł… Przywozicie. Miałem jednak ochotę na jeszcze jednego piwo i w tym celu udałem się do knajpy LaBeerYnt. Całkiem spory wybór na kranach, choć mało lokalnych tematów. Wypiłem sobie jedną owsianą apę z browaru Podgórz . Zajebiste piwko! No i poszedłem spać.
Spania nie było wiele, bo o 4.40 zadzwonił budzik. Byłem na 99% ogarnięty, więc szybko się zebrałem i poszedłem na pociąg. Ten hostel wybrałem dlatego, że był dosłownie 5 minut od dworca. Pociąg zajechał punktualnie i co ciekawe przyjechał też punktualnie.
Tak zakończyła się ta kurtka wyprawa.
Czy warto jechać do Kaliningradu?
Zawsze warto tylko teraz pytanie, czego oczekiwać? Nie znajdziecie w Kaliningradzie wielu zabytków, nie znajdziecie tam spektakularnych widoków ani panoram. Miasto jest relatywnie nowe, ale nowe w sowieckim stylu, więc to też nie każdemu spasuje. Ja jednak uważam, że ma sporo do zaoferowania i na weekendowy city break spokojnie można się wybrać. Połazić po knajpach, popróbować dobrych rzeczy, wypić trochę nie najgorszego piwa no i odwiedzić Muzeum Oceanu Światowego, bo to prawdziwa perełka Kaliningradu. Pamiętajcie tylko, że jest ono zamknięte w poniedziałki i wtorki!
Za wyjazd też nie zapłacicie wiele. Koszty dojazdu są niewielkie. Ja płaciłem sporo, ale ja się musiałem jeszcze dostać z Rzeszowa do Gdańska. Na miejscu nie jest może jakoś bardzo tanio, pamiętajmy: Rosja to kraj droższy niż Polska. Niemniej jednak teraz kurs rubla jest dla nas sprzyjający i można czasem poszaleć.

 Galeria: Gdańsk i Kaliningrad

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz