piątek, 18 października 2019

Weekend w Górach Sowich


O wycieczce w Góry Sowie myślałem już od dłuższego czasu. Sporo ostatnio jeżdżę po miejscach związanych z II Wojną Światową i Góry Sowie wydawały się wręcz obowiązkowe, dla osób zainteresowanych taką tematyką. Postanowiłem dłużej nie odkładać tego pomysłu, skorzystać z ostatnich ciepłych dni  i ruszyć na zachód. 



W pierwszą stronę wybrałem transport pociągiem. Godzina mi bardziej odpowiadała. Miałem trochę obawy, bo ostatnio w pociągu do i z Gdańska były spore tłumy i nie jechało się zbyt wygodnie. Tym razem miałem jednak szczęście i w przedziale przez większość drogi byłem sam. Prawie jak kuszetka. Spałem jednak może 4 godziny, co oznacza, że wyspałem się średnio. We Wrocławiu byłem jakoś po 5 rano. Nie kupowałem biletu w dalszą drogę wcześniej, bo moje zaufanie do PKP jest dość mocno ograniczone. Okazało się jednak, że na tym wyjeździe (i na poprzednim też) spotkałem się z naprawdę  zadziwiającą punktualnością . Oby tak dalej! W każdym razie. Do kolejnego pociągu miałem jakieś 40 minut. Starczyło na zakup biletu, skromne zakupy i małe śniadanie. Jakoś po 6 rano podjeżdża kolejny pociąg, który wiezie mnie do Kłodzka.  Droga mija szybko, widoki ładne. Szkoda, że pod koniec tego etapu zaczyna dość mocno padać deszcz. W Kłodzku niestety pada dalej. Na przesiadkę mam 20 minut i też spokojnie mi się udaje zdążyć. Jadę w dalszą drogę. Trasa bardzo ładna, wysiadam w miejscowości Ludwikowice Kłodzkie. Na szczęście pada znacznie słabiej. Powiedzmy, że jest to mała mżawka. Wyznaczam azymut na pierwsze miejsce docelowe i ruszam w drogę. Pierwszy punkt programu to muzeum Molke. Muzeum znajduje się jakieś 1,5 km od Ludwikowic Kłodzkich. Choć to nie do końca prawda, bo leży ono w Ludwikowicach, ale od dworca kolejowego trzeba właśnie taki dystans przemierzyć, żeby do niego dotrzeć. Na miejscu jestem zaraz po 9 rano. Czynne jest od 9. Właściciel, czy też opiekun muzeum lokalizuje mnie dość szybko. A w zasadzie to jego pies mnie szybko lokalizuje hehe. Bilet kosztuje 12 zł. Oczywiście cały czas będę pisał o cenach biletów normalnych. Co mamy w tym muzeum? Główna i najważniejsza ciekawostka w tym miejscu to tak zwana muchołapka. Co to takiego? Otóż nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, do czego służyła ta konstrukcja. To daje dość spore pole do spekulacji oraz jest podatnym gruntem pod wszelkie teorie spiskowe. Najciekawszą moim zdaniem teorią, jest taka, która mówi, że w tym miejscu testowano pojazd o nazwie die Glocke, czyli dzwon. Był to ponoć pojazd o napędzie antygrawitacyjnym, którego pierwszy prototyp powstał właśnie w tych górach. Teoria dość abstrakcyjna, ale jak najbardziej interesująca. Nie od dzisiaj wiadomo, że Niemcy w tym okresie dysponowali technologiami dalece wyprzedzającymi swoje czasy… Możecie sobie poczytać o tym dokładniej w Internecie. Mniej lub bardziej wiarygodnych artykułów można kilka znaleźć. Ja osobiście jestem dość septyczny, aczkolwiek, świat ma jeszcze mnóstwo tajemnic, szczególnie tych związanych z II Wojną Światową. Ale muzeum Molke to nie tylko muchołapka. Mamy też tunele, z których część, zapewne niewielka, udostępniona jest do zwiedzania. Mamy rekonstrukcje wyglądu niektórych pomieszczeń. Mamy też sporo eksponatów. Np. replikę pocisku V1 kierowanego przez pilota! W miejscu tym stoi też Opel Blitz, trochę wagoników górniczych, torowiska. Mamy też sporo gratów niezwiązanych zupełnie z historią II Wojny Światowej. Nie wiem za bardzo, co one tam robią, oprócz rdzewienia w krzakach… Po muzeum kręciłem się sam. Trochę szkoda, ale pan opiekun nie był zbyt skory do rozmów. Połaziłem z godzinę i ruszyłem w dalszą drogę. 


 Muzeum Molke






 To co pod ziemią







                                                                                  To co nad ziemią




"Muchołapka"


Kolejny punkt programu wycieczki to podziemne miasto Osówka. Żeby tam dotrzeć, musiałem iść prawie 10 km. W sumie mogłem łapać stopa, ale mi się dobrze spacerowało. Raz drogą, raz polnymi ścieżkami. Bardzo malownicze są te Góry Sowie, choć nie wiem czy do końca przypadłyby one do gustu ludziom, których interesuje wyłącznie trekking… Jakby to powiedzieć: są dość mało spektakularne. Wędrowało mi się sprawnie i jakoś po 13 byłem już na miejscu. 




 Szlak do kolejnych podziemi



Zakupiłem bilet. Cena to 21 zł. Do wejścia do podziemi miałem jeszcze ponad pół godziny, zasiadłem, więc w restauracji, która mieści się w tym samym miejscu co kasy i zamówiłem piwko z browaru Rebelia. Pierwsze słyszałem o takim browarze. Piwo mieli całkiem niezłe. Zakupiłem piwo o nazwie Muszkiet. Czas miną mi szybko. Punkt spotkania z przewodnikiem znajduje się jakieś 200 m od kas, więc trzeba podejść sobie trochę wcześniej. Na szczęście nie musiałem zwiedzać z plecakiem. Zakładamy kask i wchodzimy. Osówka może nie jest największym kompleksem otwartym dla zwiedzających, ale prace w niej były najdalej posunięte. Ale prace, nad czym? Otóż w Górach Sowich planowano wydrążenie ogromnego podziemnego miasta o nazwie Riese, czyli Olbrzym. Po co? Historycy przypuszczają, że miało ono służyć kilku celom. Po pierwsze Rzesza w tym okresie była bardzo intensywnie bombardowana. Szczególnie bombardowano fabryki, żeby trochę okulawić niemiecką machinę wojenną. Niemcy wpadli, więc na pomysł, że przecież fabryki mogą zejść pod ziemię, a produkcja może odbywać się w zamkniętych halach wydrążonych we wnętrzach gór. Po drugie: bezpieczeństwo. Po tym, jak pierwsza bomba atomowa w historii ludzkości zmiotła z powierzchni ziemi miasto Hiroszima, okazało się, że konwencjonalne schrony nie dają ochrony przed taką siłą. Trzeba było wymyślić coś innego. W kompleksie Riese planowano właśnie stworzenie takiego schronu przeciwatomowego dla najwyższych władz kraju. Oczywiście taki schron nie przetrwałby bezpośredniego ataku, ale zachowanie lokalizacji w tajemnicy sprawiłby, że ludzie wewnątrz mogliby przeżyć wybuch bomby atomowej, która eksplodowałaby nawet w niedalekiej odległości. Wytrzymałość skał zapewne była tu kluczowa, bo w Górach Sowich skały są niewiele słabsze niż granit. Praca górnicza w takich skałach jest niezmiernie trudna, ale dają one znakomitą ochronę. I o tym możemy się dowiedzieć podczas zwiedzania. Mnie się trafił naprawdę fajny przewodnik. Dodatkowym atutem była mała grupa, która liczyła jakieś 8 osób. I to 8 osób faktycznie zainteresowanych tematyką, a nie przypadkowych ludzi, którym pilot kazał iść do podziemi, bo tak było w programie wycieczki. Muszę przyznać, że ta Osówka podobała mi się najbardziej ze wszystkich podziemi, które odwiedziłem tego wyjazdu. Podobała mi się prezentacja tematu: przewodnik plus multimedia. Sama Osówka to też ciekawe i wyjątkowe miejsce, bo tam możemy zobaczyć prace nad Olbrzymem na najbardziej zaawansowanym etapie. Możemy oglądać nawet fragment praktycznie całkowicie wykończonej hali. Przewodnik też bardzo dobrze nakreśla realia pracy w tych tunelach. Musimy pamiętać, że  były one głównie budowane niewolniczą pracą więźniów którzy pracowali w fatalnych warunkach. Tysiące z nich zginęło… Zwiedzanie zakończyło się po około godzinie. 










 Podziemne miasto Osówka

Pozostało mi jeszcze do przejścia jakieś 1-2 km do noclegu. Droga też przyjemna. Na miejscu byłem jakoś przed 17. Zostawiłem bagaż i pomaszerowałem do miasteczka na dole po zakupy. Najpierw jednak może trochę o noclegu. Chata, w której nocowałem, nazywa się „Jest inny świat” i muszę ją polecić z czystym sumieniem. Warunki super, cena niska. No i jest tak zwany „klimat”. Chata w zasadzie znajduje się w miejscowości Walim, tuż przy granicy z miejscowością Rzeczka. Do samego centrum Waimia jest jednak kawałek. Z górki jakieś 20 minut, pod górkę ze 40. Może trochę dłużej jak macie plecak wyładowany piwami. Sam Walim to bardzo ładna miejscowość. Jest tam jeden sklep i jedna knajpa. Sklepik mały, ale ma wszytko, co nam potrzebna. Nawet dobre piwa z browaru Wielka Sowa! Zaopatrzony solidnie wróciłem na chatkę. Ogarnąłem się, zjadłem kolację i odpoczywałem. Tę noc w chatce spędziłem sam… 



                                                                               Sympatyczna okolica


Pobudka nie nastąpiła zbyt wcześnie, musiałem odespać pociąg. Zebrałem się jednak jakoś po 9 rano i ruszyłem w kierunku Sztolni Walimskich. W linii prostej, to bardzo blisko, szlak natomiast prowadził trochę na około… Wejścia na pewno nie pominiemy, bo stoi przed nim makieta rakiety V2. Bilet wstępu to koszt 20 zł. Okazuje się, że grupa ruszyła przed kilkoma minutami. Zostaje, więc dołączony do trwającej już wycieczki. Nie wiem czy to był dobry pomysł, bo grupa bardzo liczna. Na domiar złego sporo jest w niej klasycznych polskich dogadywaczy, którzy obejrzeli dwa odcinki „Sensacji XX wieku” i się im wydaje, że są ekspertami do historii. No ale co zrobić. Tu muszę przyznać, że miałem chyba najlepszego przewodnika. Bardzo fajnie opowiadał i jeszcze starał się modulować głos „po aktorsku”. Sztolnie specjalnie niczym się nie wyróżniają. Spacer jednak uważam za bardzo udany. Z ciekawostek: to w środku mamy makietę V1 i bardzo ciekawą makietę upamiętniającą robotników poległych w sztolniach. Zwiedzanie trwało jakąś godzinę. Następny punkt programu zwiedzania to sztolnie „Włodarz”. Największe w kompleksie Olbrzym. 














 Sztolnie Walimskie

Spaceru mam niecałe 4 km. Bardzo przyjemnego spaceru. Pogoda idealna. Słonce świeci i jest pewnie z 20 stopni. Po drodze zatrzymuje się na łące, żeby wypić sobie piwko z Browaru Wielka Sowa. Ale mi ich pszenica z mango smakuje! Rewelacyjne piwo. Do „Włodarza” docieram po 13, wejście mam o 14. Te sztolnie to chyba są najbardziej niedofinansowane… Przykro patrzeć, jak pani w kasie biletowej nie dość, że ogrania wejścia do sztolni, to jeszcze prowadzi knajpę, wydaje piwo i grochówkę, oraz sprzedaje pamiątki… Dookoła sztolni też trochę bajzel. Wstęp kosztuje 29.99… Sporo. Wydaje mi się, że te 20 zł, tak jak za poprzednie miejsca, to uczciwa cena. Tu natomiast cena wydaje się lekko zawyżona. Tym bardziej, że nawet porządnego kibla tu nie ma tylko toj – toj… W „obejściu” sporo gratów ni cholery histerycznie związanych ze sztolniami. No może nie licząc torowisk i wagoników. Do zwiedzania mam jeszcze sporo czasu, więc siadam przy miejscu na ognisko, konsumuje coś w rodzaju obiadu, a o 13.50 melduję się w punkcie zbiórki. Grupa też duża, ale to sobota, więc mnie to jakoś bardzo nie dziwi. Tu już mniej „dogadywaczy” natomiast więcej hałaśliwych dzieciaków… Jeśli chodzi o zwiedzanie to mamy nowość w postaci przeprawy łódką. Tak właśnie pokonujemy jedne z zalanych fragmentów sztolni. Wysiadając z łódki, przekonałem się, że te kaski to nie tak dla lasnu, ale faktycznie chronią głowę, wysiadając solidnie przywaliłem głową o strop. Jakbym był bez kasku, to mogłoby się to skończyć nieciekawie. Łażenia też jest dużo. To największy kompleks. Chyba też i najbardziej tajemniczy. Po pierwsze. Zwiedzamy tylko jeden z bloków. Reszta dalej skrywa swoje tajemnice, bo wejście do nich jest zablokowane. Mamy tu też jedną ścianę, która nie jest żelbetonowa. Żeby całej sprawie dodać jeszcze większego smaczku przed ścianą, na suficie namalowany jest symbol tak zwany tryzub (taki jak obecnie herb Ukrainy) i swastyki namalowane w dwie różne strony. Ponoć oznacza to wszystko razem: „Tutaj matka ukryła kolejne swoje dziecko”. Pan Bogusław Wołoszański kilka lat temu próbował przewiercić się przez wskazaną symbolami skałę. Okazało się jednak, że zakazano mu dalszych prac. Otwór po odwiercie możemy nadal zobaczyć w ścianie wartowni. Kto wie, co jest za nią? Zwiedzanie potrwało ponad godzinę. Podobało mi się zdecydowanie. To była ostatnie miejsce, które planowałem odwiedzić w Górach Sowich. 









Kompleks „Włodarz”



I teraz małe podsumowanie:
Jestem dość mocno zdziwiony, że nie ma możliwości kupienia jakowegoś zbiorczego biletu na te wszystkie miejsca. Tylko Walim i Molke mają wspólny bilet (kupując tak bilet, oszczędzamy całe 2 zł i 1 grosz!). Reszta nie. Jest to też dość droga impreza. Za wszystkie 4 miejsca zapłaciłem łącznie ponad 80 zł. Czy wybrałbym najciekawsze? Nie. Muzeum Molke jest zupełnie inne. Tu na pewno warto się wybrać, żeby zobaczyć tą słynną muchołapkę. Było to jednak jedyne muzeum bez przewodnika. To akurat słabo. Ale było najtańsze. Osówka mi się bardzo podobała. Nie dość, że były tam najciekawsze konstrukcje, to fajnie pomyślano, żeby połączyć multimedia z żywym przewodnikiem. Walim też ciekawy, ale chyba najmniej jest tutaj do oglądania. Włodarz: największe podziemia, najdroższy bilet. Są to jednak sztolnie owiane największą tajemnicą, więc w pewien sposób najciekawsze. Ja bym żadnego z tych miejsc nie odpuszczał. W każdym z nich ta historia jest nieco inaczej pokazana i opowiedziana. Nie mogę tylko zrozumieć, czemu nadzorcy poszczególnych miejsc nie są w stanie się dogadać i zaproponować turystom jakiegoś wspólnego biletu. Myślę, że byłoby to korzystne dla wszystkich… Szkoda. 

W ten dzień miałem jeszcze się wybrać do jednych sztolni, nieudostępnionych do zwiedzania. Można tam wejść na własne ryzyko. Stwierdziłem jednak, że mi się nie chce iść. Koniec na dziś. Zacząłem pomału wracać, w sklepie w Walimiu zrobiłem jeszcze niewielkie zakupy i pomaszerowałem na chatkę. Tym razem zastałem na miejscu trójkę rowerzystów. Miałem pomysł, żeby się nieco zintegrować, ale jakoś druga strona chyba nie podzielała mojego entuzjazmu. 

Poranek rozpocząłem dość późno. Miałem autobus z Walimia do Wałbrzycha o 10.29. Jakby się ktoś zastanawiał, autobus jest miejski, ma numer 5 i jedzie kilka razy na dzień. W niedzielę jedynie 4 razy, ale mamy się czym wydostać. Jem śniadanie, pakuje bagaże i rozpoczynam schodzenie. Na przystanku jestem jakieś 15 minut wcześniej. Wpadam jeszcze do sklepu zobaczyć czy może nie dołożyli pszenicy z mango… Niestety… Autobus przyjeżdża punktualnie i jadę do Wałbrzycha. Tam przesiadam się na kolejny i zaraz jestem koło dworca. Kupuje bilet na pociąg i idę się przejść, bo mam jeszcze jakieś 40 minut. Za ten czas przechodzę kilka uliczek w okolicy dworca i robię zakupy w Żabce. Na peronie melduje się 10 minut wcześniej. Pociąg przyjeżdża punktualnie, jest jednak maksymalnie wypełniony ludźmi. Przede mną 30 minut jazdy w naprawdę dużym ścisku… Dlaczego tylko 30 minut? Mimo że bilet mam kupiony do Wrocławia, to postanowiłem jeszcze zrobić sobie postój w Jaworzynie Śląskiej. Jest tam jedno z najciekawszych muzeum kolejnictwa w Polsce: Muzeum Kolei Śląskich. Z dworca w Jaworzynie mamy dosłownie 600 m do muzeum. Cena biletu 22 zł. Dość sporo, ale nie waham się zapłacić. Zwiedzać można samemu albo z przewodnikiem. Nie wiem czy tak jest codziennie, ale w niedziele tak było. Spotkania z przewodnikiem są w wyznaczonym miejscu o pełniej godzinie. Ja do 14 miałem jeszcze sporo czasu, więc postanowiłem powędrować samodzielnie. Przynajmniej na początek, a potem się zobaczy. Eksponatów mamy naprawdę sporo. Nie wiem czy więcej niż w Chabówce, ale tu widać, że parowozy są lepiej zabezpieczone. Generalnie maszyny wyglądają na takie w lepszym stanie. Główna ekspozycja to obrotnica oraz wachlarzowy garaż dla lokomotyw (nie wiem, jak to się fachowo nazywa). Eksponaty znajdują się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Na zewnątrz mamy dość typowe lokomotywy. Wewnątrz za to prawdziwe perełki, na czele z najstarszym eksponatem muzeum, czyli parowozem TKh2-12. Z ciekawostek należy wymienić: czeski wagon motorowy, parowóz bezpaleniskowy, samochód „Warszawa” przystosowany do jazdy po torach kolejowych, TKt48, TKi3. Sporo eksponatów czeka również na renowację. Mnie ucieszył widok niemieckiego Kriegslok BR 52, oby szybko ruszył na warsztat i został pięknie wyremontowany. Na razie w tych krzakach nie prezentuje się zbyt imponująco. W muzeum spędziłem jakieś półtorej godziny. Nie wystarczyło mi to niestety, na wnikliwe poznanie wszystkich jego zakamarków, ale stwierdziłem, że nie mam ochoty potem czekać jeszcze dwie godziny na kolejny pociągu do Wrocławia. Miałem już bilet kupiony i nie chciałem kombinować z autobusami. Na dworcu pojawiałem się praktycznie „na styk”, ale udało mi się wsiąść do pociągu mimo sporego tłoku. We Wrocławiu byłem po kilkudziesięciu minutach. 








 Muzeum Kolei Śląskich

Najpierw należało coś zjeść. Nie zastanawiając się długo, poszedłem do Pasibusa znajdującego się w galerii Wroclavia. Pech chciał, że akurat była niedziela handlowa i oczywiście w galerii dzikie tłumy… Ale burgera pysznego zjadłem, i popiłem piwkiem wyprodukowanym dla Pasibusa przez Doctor Brew (przyzwoitym ale bez szału). Z tego miejsca nie miałem daleko do hostelu. Zatrzymałam się w Chili Hostel Wrocław. Bardzo fajne miejsce, ceny przyzwoite, wszędzie blisko, ale jest jeden mankament: w hostelu jest zakaz spożywania alkoholu. Dla nie to nie był jakiś wielki problem, bo i tak zamierzałem ruszyć w miasto. Po szybkim prysznicu tak właśnie uczyniłem. Podszedłem w kierunku rynku, pospacerowałam po starym mieście, kierując się jednocześnie do knajpy Ale Browaru. Tam zasiadłem na trochę. Potem znalazłem sobie lokal z piwami z browaru Sabotaż. Fajna lokalizacja, zajebiste piwko, szkoda że od nich było tylko jedno… Za to znakomite. Na koniec wpadłem jeszcze do knajpy o nazwie Targowa - Craft Beer and Food, poprawiłem ostatnim browarem i udałem się na spoczynek. 

 Wrocław wieczorową porą...

Dzień ostatni tego wyjazdu, to krótki spacer po stolicy Dolnego Śląska. Z hostelu ruszyłem w kierunku rynku, potem obrałem azymut na Ostrów Tumski, po którym sobie chwilę pospacerowałem. Potem poszedłem coś zjeść i ruszyłem w kierunku dworca. Odebrałem plecak z hostelu i po krótkim spacerze zameldowałem się na nowym dworcu autobusowym. Przejazd minął spokojnie, w domu byłem przed 22.

Czy polecam Góry Sowie? Tak, ale pasjonatom historii i różnych tajemnic. Jeśli natomiast kogoś to kompletnie nie interesuje, to ja raczej darowałbym sobie jazdę na drugi koniec Polski, żeby pochodzić po tych górach, bo nie są one jakoś szczególnie imponujące. Klimat jednak mają fajny. Mamy tam miasteczka, jakich nie spotkamy na wschodzie Polski. Szczególnie mogę polecić chatkę: „Jest inny świat”. Bardzo przyjaźni ludzie prowadzą to miejsce. Bardzo fajnie mi się tam spędzało czas, warunki naprawdę bardzo dobre i cena niesamowicie przystępna. Chętnie bym tam kiedyś wrócił, choć znając siebie, nie prędko się to wydarzy…