Autobus do Singapuru odjeżdża punktualnie. Przed nami 3
godziny do granicy. Początkowo obserwuję krajobraz za oknem, ale nieuchronnie
zasypiam i budzę się niedaleko granicy. Teoretycznie mieliśmy jechać jakieś 5-6
godziny. Czy to się sprawdzi? Zobaczymy. Dojeżdżamy do przejścia granicznego.
Najpierw posterunek malezyjski. Wychodzimy tylko z paszportem, dosłownie moment
i już cały autobus jest odprawiony. Może z 15 minut to w sumie zajęło. Potem przejeżdżamy
kilka kilometrów. Tak, kilometrów. Daleko było do posterunku Singapurskiego.
Ich posterunek graniczny był ogromny, chyba w życiu nie widziałem na granicy
takiego wielkiego budynku. W autobusie spędzamy około 45 minut zanim dojeżdża
do właściwego miejsca. Tu odbieramy bagaże i idziemy z wszystkimi manelami do
odprawy paszportowej. Wcześniej mamy jeszcze kontrolę bezpieczeństwa… Taką samą
jak na lotnisku. W autobusie dostaliśmy karty wjazdu. Nie wiem jak to się
dokładnie nazywa. Był to taki niewielki świstek, który trzeba było wypełnić swoimi
danymi, podając również miejsce pobytu w Singapurze. Napisałem jedynie nazwę
hotelu i wystarczyło. Po kontroli bezpieczeństwa wchodzimy do wielkiej hali. A
tam dwie ogromne kolejki… Zapowiada się długie stanie. Kolejka przemieszczała
się dość szybko, ale spędziliśmy w niej ponad dwie godziny… Pogranicznik wita
mnie słowami: „Znam z Polski wielkiego człowieka: Lecha Wałęsę”. Uśmiechnąłem
się i przytaknąłem nie chcąc wdawać się w rozmowę na temat tego, co ten szanowny
pan ostatnimi czasy ciekawego opowiada… Welcome to Singapur. Tym razem okrągły
numerek, bo to kraj numer 60.
Foto: Aga Rokitowska
Po wyjściu idziemy na parking, na tablicy wyświetla
się numer rejestracyjny naszego autobusu i odpowiednie stanowisko. Po jakiś 2,5
godzinie jesteśmy znowu na swoich miejscach. Teraz może kilka rad dotyczących
tego przejścia. Nie mam pojęcia czy tak tu jest zawsze… Zakładam, że może tak
być. Nam mówili, że łączny czas przejazdu (razem z granicą) to 5-6 godzin. My
jechaliśmy w sumie 7, więc zakładam, że jednak było więcej chętnych do
wjechania do Singapuru niż zwykle. Na drogę na pewno weźcie sobie dużo wody i jedzenia.
Zabierzcie ze sobą długopis, do wypełnienia tej karteczki. Pójdźcie do kibelka
przed tym jak staniecie w kolejce do odprawy paszportowej. Pamiętacie o wyrzuceniu
gum do żucia hehe. O prawie w Singapurze napiszę za chwilę więcej… No i
oczywiście nie przemycajcie narkotyków. W Singapurze grozi za to kara śmierci
przez powieszenie i się ją co jakiś czas wykonuje. Czytałem, że niedawno
powiesili tam jakąś Japonkę za próbę przemytu 3,5 kg metamfetaminy. Także to
nie przelewki. Nasz autobus rusza po
około pół godzinie. Zakładam, że z wszystkimi pasażerami na pokładzie. Do
centrum miasta jedziemy jeszcze około pół godziny. Przystanek końcowy jest koło
Golden Mile Complex. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie ten Singapur… Zanim
dojechaliśmy do Golden Mile Complex zrobiliśmy dość dużą rundę po centrum. Te
budynki wyglądały naprawdę imponująco. Wysiadamy z autobusu. W kantorze obok
zamieniam malezyjskie pieniądze na dolary singapurskie. Kurs: 1 dolar
singapurski = 2,89 zł. Mniej więcej. Nasz hostel znajduje się w dzielnicy
Gaylang (nie mylić z Gayland). Jedziemy tam autobusem, bo stacja metra jest
dość daleko. Jak się potem okazało, wcale nie tak daleko, ale wybieramy autobus.
Pomaga nam jakiś koleś. Lokalizujemy właściwy autobus i jedziemy. Najpierw
jednak trzeba kupić bilet. I tu się mogą pojawić pewnie problemy. Bilet na jeden
przejazd kosztuje 1,5 dolara. Bilet możecie kupić u kierowcy, ale kierowca nie
wydaje reszty… Ja nie maiłem wyjścia i zapłaciłem 4 dolary za dwa bilety, bo
miałem tylko banknoty po 2 dolary… Trochę to pachnie lekkim przekrętem. Autobus
dowozi nas przecznicę dalej, ale spacer do hostelu trawa może z 10 minut. Zarezerwowałem
hostel o nazwie ZEN Hostel Aljunied. Nie będę ukrywał: była to najtańsza opcja
na nocleg w Singapurze. Za osobę w dormie ze śniadaniem na dwie noce płaciłem
27 dolarów singapurskich, czyli prawie po 40 zł za noc. Nie znalazłem nic
tańszego. Zanim się ogarnęliśmy, zrobiło się ciemno. Postanowiliśmy nie ruszać
w miasto, tylko coś zjeść i pokręcić się po okolicy. Niedaleko znaleźliśmy fantastyczną
knajpkę. Jadłem tam chyba najlepszy ryż z warzywami na tym wyjeździe. Jak już
mogliście zorientować się po cenie noclegu, w Singapurze jest nieco drożej.
Choć „nieco”, to chyba za mało powiedziane. Myślę, że nie przesadzę, jak
napisze, że jest dwukrotnie drożej niż w Malezji czy Tajlandii. W Singapurze praktycznie
nie ma opcji, żeby najeść się do 10 zł. Dania w ulicznych knajpach kosztują
zdecydowanie więcej. Głównie są to ceny rzędu 4-6 dolarów. Za bardziej
wyszukane dania, np. z owocami morza w takim samym lokalu zapłacimy 7-10 dolarów.
Piwo to wydatek 7 -10 dolarów. W sklepach ceny też dość wysokie. Za butelkę
coli 0,5 litra zapłacimy 1,5 dolara. Woda 1,5 litra to wydatek dolara. Jakieś
przekąski 1-2 dolary. Papierosów nie kupowałem, ale zerknąłem na ceny 15 – 17
dolarów za paczkę… Sporo … Nie dziwi, więc fakt, że wjeżdżając do Singapuru
musimy opłacić cło za każdego jednego papierosa, którego mamy przy sobie… Co do
mocniejszych alkoholi. Są, ale drogie i to bardzo. Koszt buteleczki 200 ml czegoś,
co wydawało się whisky, to wydatek jakiś 8 dolarów. Ja tego wieczora skusiłem
się na piwo, jednak wiedziałem, że trochę to nadwyręży mój budżet. Idziemy spać,
bo jutro czeka nas intensywny dzień.
Jedne z nielicznych piw jakie udało mi się wypić w tym kraju: pierwsze Tiger z Singapuru, drugie nie mam pojęcia ale z Chin.
Wstaje niezbyt spiesznie. W Azji cały czas mam problemy ze
wstawaniem. Najtańsze hostele czy hotele w pokojach nie mają okien. Śpimy w
ciemnym zamkniętym pomieszczeniu. Idę spać: ciemno, budzę się: ciemno. Mózg
zaczyna wariować. Naturalny zegar się rozregulowuje. Normalnie powinienem się budzić
między 7 a 8. Tu jakoś nie mogę, a nawet jak już się obudzę, to za cholerę nie
chce mi się wstawać. W końcu trzeba było. Zjedliśmy śniadanie (tost + dżem) i
lecimy zwiedzać. Plan na ten dzień mamy ambitny. Na początek krótka przechadzka
po Gaylang. Docieramy do parku i kręcimy się po wybrzeżu zatoki. Robi się
jednak piekielnie gorąco i decydujemy, że do China Town podjedziemy metrem.
Poranek w Singapurze
Według mnie metro jest najlepszym sposobem poruszania się po Singapurze. Jak
się w nim odnaleźć? Metro działa na karty. Możemy sobie wykupić kartę-
portmonetkę. Koszt takiej karty to 12 dolarów, z czego 5 to koszt wyrobienia, a
7 mamy na pierwsze doładowanie. Ponoć bilety są sporo tańsze, ale wydaje mi
się, że na dwa dni to tej kary nie polecam wyrabiać. Jak będziecie dłużej w
Singapurze to polecam. Wyrobicie ją na każdej stacji metra. Jeśli natomiast nie
chcecie jej wyrabiać, to drukujecie sobie tymczasową kartę. W automacie
wybieramy stacje docelową i wrzucamy pieniądze. Wypada nam karta, którą
odbijamy przy wejściu i przy wyjściu. Możemy taką kartę doładować 6 razy, czyli
użyć jej do 6 przejazdów. Jak to dokładnie działa, to Wam jednak nie wyjaśnię,
bo nie udało mi się do tego dojść. Za jedne przejazdy płaciliśmy 1,7 dolara, za
inne 2,1 dolara. Może to zależeć od odległości. Nie sądzę żeby zależało od
ilości stacji, bo tu możemy się przesiadać w dowolnie. Jest to też opcja, że to
metro ma jakiś strefy w obrębie, których bilet kosztuje określoną ilość
pieniędzy. Nie mam pojęcia. W każdym razie metro nie jest takie znowu bardzo
drogie i oszczędza mnóstwo czasu. Jak już jesteśmy przy metrze, to warto
wspomnieć o zakazach i mandatach. Widziałem nawet koszulki z napisem „Singapur
fine city”. Jest to bardzo fajna gra słów, bo po angielsku „fine” znaczy „w porządku”
albo właśnie „mandat” hehe. Przykłady z samego metra: jedzenie i picie w metrze
500 dolarów mandatu. Palenie: 1000 dolarów, wejście z przedmiotami
niebezpiecznymi, łatwopalnymi lub wybuchowymi 5000 dolarów mandatu. Dodatkowo w
Singapurze dostaniemy solidny rachunek za: żucie gumy w miejscu publicznym, śmiecenie,
publiczne oddawanie moczu, plucie na ulicy, picie i palenie na ulicy, nie spuszczenie
wody w publicznej toalecie. Lista ponoć jeszcze długo się ciągnie, ja
wymieniłem tylko te najciekawsze. Nie wolno podłączać się pod niezabezpieczone
sieci wifi. Taki czyn podciągany jest po hackerstwo, także lepiej wyłączcie
sobie wifi przed wyjściem z hotelu. O każe śmierci za narkotyki już
wspominałem. Ciekawostką jest też to, że w Singapurze np. za wandalizm
obowiązują kary cielesne w postaci batów. Ponoć niedawno właśnie taka karę
wymierzono jakimś Niemcom za pomalowanie sprayem wagonu metra. Muszę przyznać,
że robi to wszystko wrażanie. Człowiek czuje się trochę przytłoczony i trzeba uważać
na rzeczy, na które normalnie nie zwracamy uwagi. Zastanawiające jest jednak to,
że system ten wydaje się działać. W Singapurze ponoć praktycznie wyeliminowano
przestępczość. Ulice i chodniki są tak czyste, że można by z nich jeść. Wagony
i stacje metra lśnią czystością. Człowiek w tym mieście ma poczucie całkowitego
bezpieczeństwa. Nigdy wcześniej chyba tak nie maiłem. Może to trochę na wyrost,
ale naprawdę człowiek się tam czuje bardzo bezpieczny. Jakby jeszcze tego było
mało, to cały Singapur obwieszony jest nie tylko zakazami, ale i nakazami,
hasłami motywacyjnymi czy sugestiami. W metrze na szeroką skalę prowadzi się kampanię
ustępowania miejsca osobom potrzebującym. Jak mamy budowę, czy remont, to przeważnie
na płocie wisi ogramy plakat z napisem „Bardzo przepraszamy za niedogodności,
postaramy się ja najszybciej skończyć remont”. Pojawiają się też plakaty przypominajcie
o czujności policji, wszechobecnym monitoringu (dla bezpieczeństwa obywateli
oczywiście) czy konieczności przechodzenia po pasach przez jezdnie. Pachnie mi
to trochę taką tanią propagandą, ale chyba działa… Ale może dość już o tych
zakazach i nakazach.
Zakazy i nakazy...
Dojeżdżamy metrem do China Town. Główną atrakcją w tym miejscu
jest świątynia z relikwią w postaci zęba Buddy. Najpierw jednak trafiamy do
meczetu. Można go zwiedzić, ale trzeba się odziać w specjalną piżamę. W środku nie
ma za wiele do zobaczenia, aczkolwiek plakaty namawiajcie do przejęcia na Islam
są ciekawe. Zaraz obok mamy kolejną świątynię tym razem hinduską. Wchodzimy do
środka akurat, gdy kończy się południowe nabożeństwo. Kręcimy się chwilę po świątyni,
w końcu woła nas jakiś gość, chce sobie chwile pogadać. Mówi, że pracuje z
Polakami w jakiejś firmie komputerowej. Pyta czy się nie chcemy się poczęstować.
Okazuje się, że po nabożeństwie mnisi częstują przybyłych jedzeniem. W sumie,
czemu nie. Nie jestem głody, bo jest gorąco jak cholera, ale skusiłem się na
takie śmieszne „ciastko” i trochę ryżu z warzywami. Wszytko było pyszne. Ze
świątyni idziemy pokręcić się chwilę po chińskim bazarku z pamiątkami.
Chińska dzielnica
Hinduska świątynia z darmowy jedzeniem :)
Nie
sądziłem, że coś będę kupował i nie kupiłem. Zaraz obok jest świątynia z zębem buddy,
do której ostatecznie udaje nam się dojść. Bardzo mi się podobało to miejsce.
Zadecydowanie najładniejsza chińska świątynia wyjazdu. Sporo do zwiedzania i
dodatkowo ten klimat: muzyka, zapachy kolory. Moim zdaniem obowiązkowy punkt
wizyty w Singapurze. Długo nam tam zeszło, jak osobiście przeszedłem tą świątynie
4 razy. W środku mamy też darmowe toalety, więc w sumie przeszedłem 5 razy
hehe.
Świątynia Zęba Buddy
Dalszy spacer po chińskiej dzielnicy
Zaraz obok mamy super miejsce żeby coś zjeść. Niedaleko (za punktem informacji)
stoi wielka hala. Na dole sprzedaje się pamiątki i różne rzeczy, których przeznaczenia
nie rozumiałem. Na górze natomiast mamy jedzenie. Mnóstwo stoisk z przepysznym jedzeniem!
W każdym niby coś podobnego, ale jednak innego. Wybieramy stoisko, które najbardziej
nam się podoba i zamawiamy wspaniałą chińszczyznę. Znakomita była. Miałem jakiś
gruby makaron z pierogami wypełnionymi krewetkami. Takie połączanie. Było
pyszne! Ruszmy dalej.
Chińska kuchnia bardzo mi smakuje, przy takim wyborze ciężko się na coś zdecydować...
Pierogi z makaronem? Da się!
Teraz czas na nowoczesną dzielnice. Postanowiliśmy pospacerować
trochę u stóp drapaczy chmur. Podobało mi się, aczkolwiek zrobienie zdjęcia
było dość kłopotliwe. Bardzo, ale to bardzo na około doszliśmy w końcu do świątyni
Thian Hock Keng. Od „zęba Buddy” nie było tam daleko, ale my zrobiliśmy sobie
solidne okrążenie… Świątynia fajna z dwóch powodów. Bez turystów i na uboczu.
Podobał mi się też kontrast: stara i nowa architektura… Po zwiedzeniu świątyni przysiedliśmy
chwile w cieniu i trzeba było opracować dalszy plan, bo było już mocno po
południu.
Nowoczesność i tradycja
Po krótkiej analizie mapy, ruszamy w kierunku wybrzeża zobaczyć Marina
Bay Sands, a potem idziemy do symbolu miasta: pół lwa, pól ryby. Stworzenie to
uwiecznione zostało w formie fontanny sikającej z pyska wodą. Hotel Marina Bay
Sands mi się bardzo podobał, ale ta fontanna już niekoniecznie. Nie podobał mi
się też ilość ludzi robiących sobie z tą rzeźbą zdjęcia. Takich tłumów to nigdzie
w Singapurze nie widziałem. Teraz musimy przejść kolejne 2 km, żeby dotrzeć do Gardens
by the Bay. To są te słynne ogrody przyszłości. Droga fajna, musimy przejść
przez most DNA. Mamy też obok futurystyczny budynek Art. Science Museum oraz ogromną
rzeźbę wieloryba zbudowaną ze śmieci. Co do Gardens by the Bay. W dzień nie robią
one jakiegoś piorunujące wrażanie. Park całkiem ładny, i konstrukcje też ciekawe,
ale to w nocy wyglądają one najlepiej. Park jest ogromny, można po nim
spacerować godzinami. Możemy też zobaczyć siebie las deszczowy, choć wstęp pod
tą kopułę kosztuje chyba 20 dolarów. W centralnym punkcie z największymi super
drzewami mamy też kładki. Kładkami można chodzić między jednym a drugim drzewem.
Koszt to 7 dolarów. Kolejki są spore, szczególnie wieczorem. Najlepsze zaczyna
się jednak po zmroku. Super drzewa są fantastycznie oświetlone, ale jak by tego
było mało, to o 19.30 zaczyna się pokaz: muzyka klasyczna + gra świateł. Pokaz
trwa około 20-25 minut. Nie pamiętam dokładnie, ale szkoda mi było marnować
czas na patrzenie na zegarek. Pokaz robi spore wrażenie, drzewa mienia się wszytkami
kolorami w rytm szlagierów muzyki klasycznej. Zdecydowanie polecam się wybrać
wieczorem do Gardens by the Bay. Pora jednak wracać, byłem bardzo mocno zmęczony
po 12 godzinnym zwiedzaniu Singapuru w upale.
Hotel Marina Bay
Sands
Symbol Singapuru
Art. Science Museum
Gardens by the Bay w dzień...
...i w nocy
Nocna panorama miasta
Do stacji metra trzeba było
trochę podejść, potem do hostelu też mieliśmy kawałek. Chciałem zjeść coś na
szybko. Tym razem nie miałem szczęścia. Znalazłem miejsce, w którym danie
kosztowało 3 dolary za porcję. Wybieraliśmy sobie makaron lub ryż w kilku opcjach
i mięso do tego. Ryż jeszcze był smaczny, ale kurczak wybitnie nieudany. To
było chyba jedynie danie całego wyjazdu, które mi nie podeszło. Aga też
zamawiała w tym samym miejscu i też jej nie smakowało. Nie zawsze trafimy… Po
tym bardzo skromnym posiłku idę spać. Trzeba trochę odpocząć.
Kolejny dzień to nasz ostatni dzień w Singapurze i w całej Azji,
bo o 23.05 mam samolot powrotny. Poranek zaczynamy od klasycznego śniadania:
tost i dżem. Pakujemy się, zostawiamy bagaże na recepcji i lecimy na metro.
Dziś plan jest dość prosty, ale przyznam szczerze, że jestem mocno
podekscytowany. Celem naszym jest wyspa Sentosa i S.E.A. Aquarium. Koszt
biletów na metro wyniósł 2,1 dolara w jedną stronę. Docieramy metrem do stacji Harbour
Front i co dalej? Możemy jechać kolejką linową (bardzo droga), monorail’em (drogi),
albo wsiąść w autobus (1 dolar). Charakterystyczny fioletowy autobus stoi przed
wejściem do stacji metra lekko po lewej stronie. Zapytajcie się kogokolwiek,
każdy Wam wskaże właściwe miejsce. Pamiętajcie tylko żeby mieć drobnego dolara,
bo tradycyjnie nikt Wam reszty nie wyda. Autobus zawozi nas na wyspę. A w
zasadzie to na gigantyczny podziemny parking. Nigdy takiego wielkiego nie wiedziałem.
Gdy wychodzimy na powierzchnię dostrzegamy tony kiczu. Sentosa to jeden wielki park
rozrywki. Jak lubicie takie klimaty, to to miejsce jest dla Was. Kolejki
górskie, parki tematyczne, restauracje, pamiątki. To nie dla mnie. Poza tym
drogo jak cholera. Ja mam tylko odliczoną kasę na akwarium. Po 10 minutowym
spacerze jesteśmy na miejscu. Bilet kosztuje dużo: 40 dolarów. Ja jednak nigdy
nie byłem w takim wielkim akwarium i chciałem bardzo to miejsce zobaczyć. I zobaczyłem.
Trudno nawet opisać, co tam jest. Mamy 3 naprawdę gigantyczne akwaria. Z czego
jedno przeznaczone jest dla rekinów. Żeby doświadczanie było jeszcze
mocniejsze, mamy przejścia, w których chodzimy jakby we wnętrzu akwarium. Mamy niezliczoną
ilość mniejszych akwariów. Może wymienię kilka rzeczy, które zrobiły na mnie największe
wrażenie, bo opisać wszystkiego po prostu nie sposób. Bardzo podobały mi się ogromne
płaszczki. Były one w tych największych akwariach. Przepiękne zwierzęta.
Fantastyczne były meduzy. Chyba największe tłumy były przy akwarium z trującymi
i bajecznie kolorowymi żabami. Niesamowite wrażenie robił ogromny długowieczny
krab głębinowy, ogromna ośmiornica czy koniki marskie. Wszystko tam było jednym
wielkim „Wow!”. Miejsce zdecydowanie polecam, aczkolwiek, jak już ktoś miał okazję być w takim czy podobnym akwarium, to zapewne nic nowego tam nie zobaczy.
Ja byłem pierwszy raz i zrobiło na mnie to miejsce wielkie wrażenie. Spędziliśmy
tam 3 godziny i dokładnie obejrzeliśmy wszystkie akwaria. No może nie licząc
tych żab, bo tam były dzikie tłumy.
S.E.A. Aquarium
Okazało się, że na ten sam bilet możemy
jeszcze wejść do sporego muzeum pokazującego pierwsze wyprawy dalekomorskie.
Muzeum interaktywne i więcej w nim formy, a mniej treści. Dla dzieci jednak na
pewno bardzo ciekawe. Ja też jestem dużym dzieckiem, więc i tu znalazłem coś
dla siebie. Najciekawszy eksponat to łódź. Łódź wybudowana dokładnie według
technik sprzed niemal 1000 lat. Do jej budowy nie użyto ani jednego gwoździa.
Łódź wybudowano w Omanie i kilku śmiałków przypłynęło nią aż do Singapuru.
Bardzo ciekawa konstrukcja i wielce intrygujące przedsięwzięcie. Szybko przebiegliśmy
po tym muzeum i trzeba było wracać.
Odtworzona ze szczegółami łódź
Droga powrotna zajęła nam ponad godzinę.
Potem jeszcze trzeba coś zjeść i zarobić niewielkie zakupy. Potem szybkie
odebranie bagażu i lecimy na lotnisko. Wcale nie byliśmy jakoś za wcześnie.
Znaczy Aga trochę była, bo ona miała lot 45 minut później niż ja. Sporo czasu zajęło
mi odebranie karty pokładowej, oraz przedostanie się przez bramki ochrony.
Sporo też czasu zajął marsz do właściwego gejta, bo lotnisko w Singapurze
należy raczej do tych wielkich. Potem wydałem ostanie pieniądze na jedzenie i
picie, pożegnałem się z Agą i po kolejnej kontroli bezpieczeństwa, stoję przed
wejście m do samolotu. Lot jak lot, szybki i przespany. Tym razem przesiadałem
się w Paryżu. To lotnisko znam, więc nie miałem problemu z nawigacją. Potem
Warszawa i prawie jak w domu…
Ostatni żuto oka na miasto i pora wracać...
Żeby ponownie zajadać się takimi pysznościami muszę ponownie wrócić do Azji...
Na koniec może kilka słów o Singapurze, a potem podsumowanie
całego wyjazdu.
Singapur to ciekawy kraj. Znacznie droższy od okolicznych
krajów i znacznie bardziej przypominający Europę. Spacerując po mieście ma się wrażanie,
że chodzimy po większym europejskim mieście. Wszyscy rozmawiają po angielsku,
wszędzie mamy napisy w tym języku. Trochę jednak może odstraszać wszechobecna drożyzna…
Faktycznie różnica jest w porównaniu z Malezją, czy z Tajlandią. Ile dni na zwiedzanie?
Te dwa, które mieliśmy w zasadzie wystarczyły, żeby zobaczyć to co trzeba. Jakbym
maił 4 dni, to bym na pewno się nie nudził i zwiedzanie byłoby bardziej „na
spokojnie”. Dlatego tyle właśnie dni polecam. Singapur można traktować, jako
fajny punkt rozpoczęcie przygody w Azji. Loty do tego miasta są dość tanie i
nawet nasz LOT lata tam bezpośrednio, choć niestety, ale ta linia lotnicza do
najtańszych nie należy.
Co do całej wyprawy… Jestem bardzo zadowolony. Cieszę się,
że udało mi się zrealizować w 2019 roku taką podróż. Bardzo chciałem wrócić do
Azji Południowo – Wschodniej. Muszę jednak przyznać, że kraje takie jak
Wietnam, Laos czy Kambodża podobały mi się bardziej. Tajlandia super. Tu nie
mam wątpliwości: wrócę na pewno. Malezja: podobało mi się, ale to jednak muzułmański
kraj i nie ma w nim takiej swobody jakby człowiek chciał. Singapur: robi
wrażenie, ale to trochę nie TO. I te ceny… Ale jeśli Wy chcecie polecieć w te rejony i
nigdy wcześniej nie byliście tak daleko, to polecam lecieć do Bangkoku i skupić
się na Tajlandii. Strasznie fajny kraj i bardzo mili ludzie! Na pewno wrócę!