Jak to się w
ogóle stało, że poleciałem do Moskwy? Pierwotny plan, to była Jordania. Trochę
się jednak ociągałem z kupnem biletu, bo nie wiedziałem jak będzie z urlopem.
Ociągałem się trochę za długo, cena wzrosła i już nie chciałem za wiele płacić Ryanairowi.
Plan zastępczy powstał błyskawicznie. Najpierw obczaiłem loty. Pomyślałem:
„Ceny całkiem ok, jakbym chciał za tydzień lecieć, to bilet by kosztował z 650
zł”. Pozostało zorientować się w sprawie wizy. Od razu pomyślałem o
pośrednictwie. Teraz nie mam tyle czasu, żeby samemu jeździć do stolicy.
Dodatkowo bilety autobusowe już nie kosztują 5-10 zł, więc sami rozumiecie...
Zdecydowałem się w końcu na pośrednika w postaci firmy WizaSzybko.pl Ich oferta
wydała mi się najrozsądniejsza. Ile to kosztuje? Niestety sporo. Opłata
konsularna 153 zł, opłata serwisowa 111 zł, voucher turystyczny 99 zł (jak
macie możliwość załatwić na własną rękę to super, ja nie miałem jak), opłata za
pośrednictwo 99 zł. Ja sobie jeszcze wziąłem ubezpieczenie za 19 zł. Razem to
wyszło. 481 zł. Cena może wzrosnąć, gdy wybieracie się na dłużej, zarówno
ubezpieczanie jak i voucher turystyczny kosztują w takiej opcji więcej. Podnosi
też cenę usługa ekspresowa. Do tego trzeba też doliczyć opłatę za kuriera,
jeśli nie macie jak zanieść i odebrać paszportu osobiście. Jeśli już
wybraliście wszystkie opcje, wypełniacie wniosek i czekacie na maila. Przychodzi
wam już gotowy i wypełniony wniosek wizowy. Drukujecie, podpisujecie, wsadzacie
do koperty i wysyłacie kurierem razem z paszportem i jednym zdjęciem. I to
tyle. Ja czekałem na wizę równo 8 dni. WizaSzybko.pl polecam
zdecydowanie: cena przystępna, szybka obsługa, doskonały kontakt, zero
problemów. Gdy już miałem w domu paszport z wizą zakupiłem bilety. Kosztowały
mnie one dokładnie 603 zł. Niby niedrogo, ale zwrócicie uwagę, że bilet + wiza
to już jest koszt ponad 1100 zł. Ja nie chce nikogo odwodzić od wyprawy do
Rosji, pamiętajcie jednak, że to nie jest tania wycieczka. Bilety jednak można ustrzelić
w lepszych cenach. Można polować na bilety LOT-u w szaloną środę, można szukać
Wizzaira z Budapesztu. Ostatnimi czasy pojawia się też sporo lotów w dobrych
cenach z Berlina, choć to głównie dobra wiadomość dla mieszańców zachodniej
Polski. Ja rozważałem też wyprawę w jedną stronę pociągiem ze Lwowa. Macie
bilety za niecałe 300 zł w jedną stronę, ale pociąg jedzie 25 godzin. Jak kogoś
to kręci to super, ja się już najeździłem pociągami na wschodzie, więc niekoniecznie
mnie to interesuje. Jedzie też bezpośredni pociąg z Warszawy, kosztuje on około
100 euro za bilet w jedną stronę. Jedzie 18 godzin. Dla mnie jest to pomysł
średni... Ale co kto lubi. Boisz się latać, kochasz kolej: może warto rozważyć
taką opcję.
Po raz
kolejny wybrałem się do stolicy korzystając z usług Neobusa. Na ten moment mają
najlepsze ceny i najlepsze godziny odjazdu. FlixBus nie wytrzymuje z nimi
konkurencji i zachęcam każdego do korzystania z ich usług (i mi za to nie
płacą).
W Warszawie
byłem o 10 rano, postanowiłem się, więc przespacerować. Spacer doprowadził mnie
na Plac Defilad, potem pod Kolumnę Zygmunta i na Stary Rynek. Następnie wzdłuż
starych murów obronnych przemieściłem się w kierunku ulicy Miodowej, skąd
pomaszerowałem na azymut w kierunku dworca kolejowego. Celem tego spaceru było znalezienie
kantoru z uczciwym kursem wymiany rubla. Bo z tym rublem to jest kłopot… Kurs
według NBP na dziś to 5,67 za kupno 100 Rubli (będę tak podawał, bo jest
łatwiej liczyć), natomiast kurs rubla w kantorze w Rzeszowie na dzień
dzisiejszy to 7,50 za 100 rubli. O co chodzi? Nie wiem. Różnica jest kolosalna,
bo przy zakupie dajmy na to 1000 rubli jesteśmy w plecy prawie 20 zł. A 1000
rubli to nie jest dużo pieniędzy… Co więc zrobić? Najlepiej wziąć dolary. Z tym,
że aktualnie kurs dolara też jest nie za bardzo korzystny. Zdecydowałem się,
więc na euro. I wydaje mi się, że byłą to dobra decyzja. Chciałem mieć też
jakieś pieniądze na początek. Okazało się, że w Warszawie kurs rubla prezentuje
się mniej złodziejsko. Znalazłem dwa kantory z ceną 5,80 za 100 rubli. Jeden w okolicach
Dworca Centralnego przy Alejach Jerozolimskich. Jak ktoś kojarzy, to po drugiej
stronie ulicy, naprzeciwko (no mniej więcej) kultowego kebabu Lussi jest Carrefour.
To obok. Drugi kantor zlokalizowałem w okolicy starego rynku, ale gdzie to było
dokładnie, to wam nie napisze… W każdym razie kupiłem sobie 1000 rubli i byłem
zadowolony. Po zjedzeniu czegoś na szybko pojechałem na lotnisko i po niedługim
oczekiwaniu wsiadłem na pokład samolotu. Większość lotu przespałem, obudziłem
się na herbatę i klasyczne Prince Polo. Więcej teraz w Locie nie dostaniecie.
Za rzeszę trzeba płacić… Wylądowaliśmy w Moskwie w okolicach 20.45. Granica
spoko, celniczka wnikliwie sprawdziła wizę, wystawiła kwitek i przybiła
pieczątkę. Welcome to Russia! Kraj numer 54.
Lecę odebrać
bagaż i trzeba lecieć do hostelu, bo czas mnie lekko goni. Lotnisko
Szeremietiewo jest ogromne. Ma 6 terminali, szczęśliwie się jednak składa, że
większość autobusów odjeżdża z terminala E i F. Ja wysiadłem na terminalu E, a do
F jest kilkanaście metrów. Najpierw poszedłem na parking pod terminal E. Nic
tam nie udało się ustalić, poszedłem, więc pod terminal F. Miałem zanotowane
kilka numerów autobusów jadących w kierunku centrum, ale żadnego z nich nie
mogłem zlokalizować na przystankach. Pytam się w końcu jakiegoś ziomka, a on mówi,
że zaraz będzie marszrutka jadąca do pierwszej stacji fioletowego metra. Dla
mnie ok, choć liczyłem na coś, co jedzie do metra zielonego. W sumie mogłem
jeszcze pochodzić i się popytać, ale stwierdziłem, że lepiej poczekam z
zomkiem. Nie było nikogo innego, kto mógłby mi coś podpowiedzieć, więc wsiadam
do marszrutki. Jedziemy jeszcze do terminala E i D. Gdy marszrutka się
wypełnia, kierowca zbiera po 80 rubli i jedziemy. Pierwsze wrażania: wszytko tu
jest jakieś nienaturalnie wielkie, bloki, sklepy, salony samochodowe… Ogromne. Ogromne
są też korki. Mimo że jest poniedziałek i dość późna godzina, jedzmy 22
kilometry prawie półtorej godziny. Metrem też jadę dobre poł godziny,
przesiadam się na linię zieloną i wysiadam 400 m od hostelu. Super. Teraz o
metrze słów kilka. W temacie komunikacji korzystałem tylko z niego i z pociągów
podmiejskich. Metro dojeżdża wszędzie. Linii jest 12, stacji 188. Pociągi jeżdżą
bez przerwy (jest tylko przerwa nocna), najdłużej czekałem może z dwie minuty
na jakiejś stacji na obrzeżach Moskwy po godzinach szczytu. Problemem może okazać
się odległość miedzy stacjami, bo ta potrafi być spora. Raz zdążyło mi się
pomyśleć: „A wysiądę sobie wcześniej to się przespaceruje” i ten spacer trwał
prawie przez 3 kilometry. Cena? 55 rubli za bilet jedno przejazdowy. W metrze
kasujemy go raz i jeździmy do woli. Ten sam bilet działa we wszystkich rodzajach
komunikacji publicznej w Moskwie. Bardziej jednak opłaca się kupić kartonik wieloprzejazdowy.
Ja np. za 20 przejazdów zapłaciłem 745 rubli. Fajne jest to, że „odbijając” kartonik
wyświetla się nam ilość przejazdów, które nam pozostają. Minusy metra: jest
okropnie hałaśliwe i zatłoczone. W środku nie da się rozmawiać. Stacje są ogromne,
więc jak sobie wyjdziemy nie tym wyjściem, to będziemy nadkładać masę drogi.
Gorąco też jest w tym metrze jak w piekle. Na zewnątrz minus kilka stopni, a w środku
pewnie z plus 25… Człowiek od razu jest zlany potem. Przed wejściem do metra bywają
też wybiórcze kontrole bezpieczeństwa. Warto też pamiętać, że stacje
przesiadkowe mogą mieć tą samą lub zupełnie inną nazwę. Generalnie oznaczania
są dość czytelne, stacje mamy też napisane „naszym” alfabetem, wiec nawigacja
nie powinna nastręczać wielu problemów. Na początku jednak złożoność tego systemu
może przerazić… Ale nie bójcie się, ponoć i sami mieszkańcy Moskwy miewają
problemy z nawigacją w tym labiryncie. Lepszego rodzaju transportu po mieście
nie ma. I jest tam Wi Fi za darmo!
Moskiewskie Metro
Do hostelu wszedłem zaraz przed północą. Recepcjonistka na mnie czekała. Na
szczęście. Pojawił się jednak problem. Okazało się, że trzeba zapłacić przed
zameldowaniem. Ja nie miałem tyle rubli… Nie można płacić ani kartą, ani w
innej walucie. Kasy nigdzie nie zamienię o 12 w nocy. Ustaliłem jednak, że zapłacę
za jedną noc, a z rana dopłacę za pozostałe. Napiszę jeszcze słów kilka o Tretyakovka
Hostel. Generalnie spoko miejsce. Plusy: cena za noc w okolicach 33 zł, 15
minut od Placu Czerwonego, obok mnóstwo knajp, restauracji, banków i jest nawet
i supermarket. Minusy: jeden kibel i jeden prysznic na cały hostel. Generalnie
nie był to duży hostel, ale w noc przyjazdu się nie wykąpałem, bo w kolejce przede
mną było jeszcze 4 osoby… Do kibla też stałem w kolejce dobre kilka minut. To
był hostel z kategorii hosteli pracowniczych. Czym one są? Już wyjaśniam. Zanim
zacząłem jeździć na wschód myślałem o tym, że są tylko dwa rodzaje hosteli:
imprezowe i nie imprezowe. Różnica miedzy tymi dwoma przybytkami jest dość
jasna. Czym jest jednak ten trzeci rodzaj? Otóż jest to hostel dla miejscowych.
Ludzi, którzy najczęściej przyjeżdżają do dużych miast za pracą. Mieszkają oni
w takim hotelu dwa – trzy tygodnie do momentu, gdy nie znajdą sobie jakiegoś
zajęcia i mieszkania. Problem jest taki, że ty (czy też ja), jako turysta nie
masz z tymi ludźmi wiele wspólnego. Ty jesteś szczęśliwy, przyjechałaś
zwiedzać, czerpać z życia pełnymi garściami, wydawać pieniądze. Ich życie zmusiło
do opuszczenia swoich domów i rodzin w poszukiwaniu lepszego życia. Dlatego
ciężko jest tu podejmować jakieś tematy, nie jest to jednak niemożliwe. Ja się
zgadałem z jakimś gościem z Kazachstanu dziewczyną studiującą w Moskwie…To
tyle.
Wczorajszy dzień mnie trochę wymęczył, wtorek postanowiłem jednak rozpocząć
w miarę wcześnie. Wstałem o 9- tej i już jakoś po 10-tej byłem w drodze na Plac
Czerwony. Musiałem tylko przekroczyć rzekę Moskwę Wielkim Moskiewskim Mostem i
zaraz byłem pod cerkwią Wasyla Błogosławionego. Cerkwią postanowiłem zostawić
sobie na potem, najpierw chciałem wpaść do Mauzoleum Lenina. Wiele przeczytałem
o tym miejscu przed podróżą. Spodziewałem się, że wizyta tam będzie trochę bardziej
skomplikowana. Okazało się, że wcale nie. Trzeba tylko zlokalizować kolejkę. Co
nie jest wcale trudne. Kolejka jest duża, długa i dobrze widoczna. Następnie
trzeba przejść kontrole bezpieczeństwa. Niby jak na lotnisku, ale butów, paska i
czapki nikt Wam nie karze ściągać. Następuje również pobieżny przegląd plecaka.
I jesteśmy. Mi to zajęło może 10 minut. Do mauzoleum przechodzimy idąc wzdłuż
murów kremla, pod którym pochowani są inni zasłużeni dla kraju. Do mauzoleum
wchodzimy od frontu. Przechodzimy koło strażników i wchodzimy do pomieszczenia
z trumną. Lenin ponoć jak żywy… No nie wiem. Wyglądał dość sztucznie. Ponoć
zostało tego Lenina w Leninie na dzień dzisiejszy jakieś 10 %. Lico też jakieś
marne. Ja bym tak wyglądał pewnie po tygodniowym cugu alkoholowym hehe. Z
mauzoleum wychodzimy drzwiami wyjściowymi i przechodząc koło grobu Stalina
(między innymi), wychodzimy ponownie na plac. Ten Stalin spoczywał w mauzoleum
wespół z towarzyszem Leninem do roku 1961, w którym to został towarzysz Stalin
eksmitowany pod mury Kremla. Z ciekawostek: utrzymanie mumii kosztuje rocznie
ponad 900 tysięcy złotych. Leninowi zmienia się garnitur raz na 3 lata. Na
mauzoleum było kilka zamachów. Wybuchło w środku dwie bomby, a raz jeden gość
rzucił w szklaną trumnę młotkiem. Są też plany całkowitej likwidacji mauzoleum
i pochowania Lenina na cmentarzu w Sankt Petersburgu, zresztą zgodnie z jego
ostatnią wolą. Jednak na ten moment Władimir Władimirowicz Putin opowiedział
się za zachowaniem mauzoleum, więc zgadnijcie co: mauzoleum zostaje! Dobra to
teraz jak je odwiedzić? Mauzoleum czynne jest codziennie oprócz poniedziałków i
piątków. Te dwa dni poznaczone są na konserwacje zwłok. Mauzoleum czynne jest w
godzinach 10-13, a wstęp jest gratis. Co ze zdjęciami? Robić nie wolno. Na każdym
rogu mamy żołnierza, który zapewne zainterweniuje, gdy podejmiemy próbę
fotografowania. Czytałem też o jakimś depozycie na kamery, telefony i aparaty.
Płatnym depozycie. Nic takiego nie miało miejsca. Aparat i kamerę miałem w
plecaku, telefon w kieszeni.
Mauzoleum Lenina
W środku wygląda to tak. Fotka pożyczona ze strony: moscovery.com
Sąsiedzi Lenina
Gdy wyszedłem z mauzoleum poszedłem pokręcić się
jeszcze trochę po Placu Czerwonym. Zaskoczyło mnie to, że jest on stosunkowo
niewielki. Nie zrozumcie mnie źle, jest duży, ale jak oglądałem relacje z
defilady z okazji Dnia Zwycięstwa, to zdawało mi się, że jest ogromny. Wizualnie
może zmniejszył się trochę, bo akurat rozkładano na mim wioskę świąteczną. Trudno
powiedzieć. Pokręciłem się też koło Soboru Wasyla Błogosławionego. Można zwiedzać
go wewnątrz, ale ja nie byłem zainteresowany. Nie byłem również zainteresowany
zwiedzaniem Kremla. Wybaczcie. Na tym blogu opisuje się inne rzeczy. Do Placu
Czerwonego przylega bezpośrednio dom handlowy GUM, czyli Gosudarstwiennyj Uniwiersalnyj
Magazin. Poszedłem się moment zagrzać, bo zmarzłem już solidnie. W środku
przepych i bogactwo… Nie dla mnie. Posiedziałem chwilę na ławce, ogrzałem się
nieco i pomaszerowałem dalej.
Sobór Wasyla Błogosławionego
Mury Kremla i Plac Czerwony
Wszedłem na ulicę Nikolskaya. Taki sympatyczny
deptak. Ulicą dotarłem do budynku Łubianki niechlubnej siedziby NKWD i KGB.
Budynek niby normalny, ale jednak wielki, jak wszystko w Moskwie. Następnie
wszedłem w ulicę Teatralną czy też Teatral'nyy Proyezd i doszedłem do Teatru
Balszoj i znajdującego się po drugiej stronie drogi pomnika Karola Marksa z
wyrytą w kamieniu sentencją: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Następnie
doszedłem pod Hotel Four Seasons i tym samym znalazłem się ponownie pod murami Kremla
robiąc całkiem spore kółko.
Ulicę Nikolskaya
Łubianka
Teatru
Balszoj
Pomnika Karola Marksa
Wlazłem do kolejnej galerii. Wlazłem z dwóch
powodów: było mi zimno i należało coś z tym zrobić. Ogrzanie się na chwilę
pomaga… Na chwilę. Należało, więc przedsięwziąć bardziej radykalne kroki.
Zlokalizowałem supermarket, kupiłem flaszkę czystej wódki, przelałem jej
zawartość do butelki po napoju i ruszyłem w dalszą drogę. Doszedłem pod mury
Kremla i powędrowałem wzdłuż nich. Minąłem Mogiłę Nieznanego Żołnierza, Pomnik
Aleksandra Wielkiego i doszedłem do gigantycznego pomnika księcia Włodzimierza
na placu Borowickiej. Ale on na mnie zrobił wrażenie. Ogromna statua, monumentalna
budowla, na miarę Moskwy. Obok jeszcze stoi słynny Dom Pashkova, a kawałek
dalej Biblioteka Lenina.
Pomnik Księcia Włodzimierza
Dom Pashkova
Nadrabiając nieco drogi poszedłem zobaczyć bibliotekę,
a następnie skierowałem kroki ku ulicy Arbat, jednego z najbardziej znanych
Moskiewskich deptaków. Chodzi o ulicę Stary Arbat. Uliczka fajna, sporo sklepów
z pamiątkami, wszedłem do kilu, bardziej po to, żeby poczuć na chwilę ciepło,
niż żeby coś kupić. Wiele rzeczy wywarło na mnie jednak spore wrażenie:
matrioszki z Leninem, Putinem i Stalinem, magnesy z Gagarinem, Putin ujeżdżający
niedźwiedzia na koszulce. Spoko. Uśmiałem się. Zaraz przy ulicy Arbat znalazłem
też coś, co przykuło moją uwagę swoją brzydotą i kiczowatością. Zobaczcie sami.
Coś takiego znajduje się na skrzyżowaniu ulicy Arbatskiy Pereulok z Ulitsa Arbat.
Pamiątki inne niż wszędzie indziej.
Co architekt miał na myśli?
Stary Arbat
Ponieważ miałem już za sobą ponad 4 godziny łażenia na zimnie i wietrze,
postanowiłem nieco ogrzać się w lokalu. Na restauracje mnie nie było stać.
Pozostała tylko MC knajpa. Kupiłem sobie wpisowe w postaci dwóch kurczak burgerów
i przesiedziałem tam pewnie z godzinę ciesząc się z ciepła. Pora jednak ruszać
dalej. Teraz kierunek mojego marszu wyznaczyła nowoczesna dzielnica najwyższych
w Europie wieżowców. Najpierw jednak dotarłem do budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych
Rosji mieszczącym się w jednym z „Pałaców Kultury”. Na terenie Moskwy jest ich
aż siedem, nazywane są „Siedmioma Siostrami Stalina” i zostały wybudowane na
jego polecenie. Moim zdaniem nie warto się specjalnie do nich fatygować,
podczas zwiedzania Moskwy zapewne na większość z nich, jak nie na wszystkie,
traficie przy okazji innych atrakcji. Na mnie jednak budynek zrobił duże wrażenie.
Wszedłem następnie w ulicę Smoleńską i przekroczyłem rzekę Moskwę mostem
Borodinskim. Szedłem dalej ulicą Bol'shaya Dorogomilovskaya, aż dotarłem do
pomnika Lenina na skrzyżowaniu z Aleją Kutuzovsky, którą pomaszerowałem dalej.
W drodze do dzielnicy drapaczy chmur
Wszedłem w jedną z bocznych alejek i trafiłem na taras widokowy na nowoczesną dzielnicę.
Niby spoko, ale mnie to jakoś nie kreci specjalnie. Przeszedłem sobie na drugą
stronę rzeki mostem- galerią handlową a następnie dotarło do mnie, że już jest strasznie
późno. Miałem jeszcze plan zrobić jakieś większe zakupy. Dzisiejszy dzień
uświadomił mi, że w centrum za zakupy zapłacę za dużo, Postanowiłem, więc
zlokalizować jakiś hipermarket. Kilka stacji metra dalej znalazłem Auchana.
Trzeba było jednak chwilę podjechać i chwilę się przespacerować. Warto było, bo
zakupów narobiłem tyle, że do końca wyjazdu powinno mi starczyć. Tu ceny były
już bardziej przystępne, coś jak w Polsce. Myślę, że bez większej różnicy.
Powrót do hostelu zajął mi ponad godzinę, w zawiązku z czym na miejscu byłej
już bardzo późno. Szybki obiad, szybkie piwko i idę spać, bo budzik nastawiłem
na 6.30.
Najwyższe wieżowce w Europie.
Czemu tak wcześnie? Tego dnia zamierzałem pojechać do słynnego Muzeum
Czołgów w Kubince. Wyjazd był przewidziany na cały dzień, a ja chciałem być
koło 10-tej na miejscu. Wyszedłem z hostelu, gdy było jeszcze ciemno, czyli
około godziny 7.30. Pojechałem zieloną linią na Dworzec Białoruski skąd miałem
łapać pociąg do Kubinki. Znalazłem w Internecie jakiś rozkład jazdy sprzed lat.
Było tam napisane ze pociągi jeżdżą, co około 40 minut od godziny 10.20. Potem rzadziej.
Ja wpadłem na dworzec jakoś kilka minut przed 8-mą. Z racji faktu, że żaden
pociąg nie kończy biegu w Kubince, tablica z rozkładem jazdy wiele nie pomaga.
Lokalizuje kasę i kupuję bilet za 155 rubli. Pytam się: kiedy ten pociąg? A
babka, że za moment i żebym szedł tam (pokazuje kierunek). Z grubsza się
orientuję, ale nadal nie wiem jaki peron. Pytam się jednej, a potem kolejnej
osoby. W końcu stoję w miejscu gdzie są kasowniki biletów. Pytam się
policjanta. Pokazuje mi, że ten peron, ale nie wie, który tor, wpadam do
pierwszego pociągu. To nie ten, wpadam do drugiego. Sukces! Jedziemy! Pociąg
ruszył punktualnie o godzinie 8.14. Okazało się, że gość siedzący obok też jedzie
do Kubinki, więc mi pokaże, na której stacji wysiąść. Rozsiadam się, więc
wygodnie i cieszę się widokami stolicy Rosji. Po około 75 minutach jestem na
miejscu. Wysiadam z moim kolegą, gość mi wskazuje kierunek i mówi, że muzeum to
tam, ale to daleko. Mi GPS pokazuje 2,7 km. Bez dramatu. Droga wydawała się
prosta. W sensie najpierw pół drogi prosto, potem drugie pół w lewo i prosto. Dopóki
szedłem przez miasto było ok, potem przeskoczyłem przez wiadukt na autostradzie
i wyszedłem w pola. Jest niby jakaś dogra, więc idę. Muszę sforsować pole
uprawne, potem tory, aż w końcu dochodzę do jakiejś fabryki. Kręcę się trochę,
nie wiem jak przejść. W końcu znajduję człowieka, którego mogę zapytać. On wskazuje
mi ścieżkę wzdłuż płotu, dochodzącą do głównej drogi w kierunku muzeum. Jakoś
koło 10.15 kupuje bilet i wchodzę. Z tymi biletami też miałem wątpliwości. Gdzieś przeczytałem,
że kosztują one obcokrajowca 1500 rubli… Kupa kasy… Okazuje się, że może było
tak kiedyś, ale już nie jest… Bilet normalny kosztuje 400 rubli. I tyle też
zapłaciłem. Nie jest to mało, ale dla fana czołgów to naprawdę niewiele, bo to,
co można tu zobaczyć to istny Disneyland dla kogoś, kto uwielbia wielkie,
metalowe graty… Muzeum powinniśmy zacząć zwiedzać rozpoczynając od pierwszego
pawilonu od prawej. Ja wszedłem od lewej, ale od razu się zorientowałem, że coś
jest nie tak… Wszedłem, więc do tego po prawej. Zaczynamy od czołgów
amerykańskich i brytyjskich. Na wejściu wita nas Mark wersja IV. Potem z
ciekawszych tematów mamy: stawiacz mostów na podwoziu czołgu Valentine, Churchill
Crocodile (z miotaczem ognia), Universal Carrier, dwa Cromwelle, Centuruion
oraz Conqueror. Tu już wiedziałem, że kolekcja w Kubince jest ciekawa. Potem
mamy już mniej spektakularne pojazdy. Warto jednak wspomnieć o wspaniale prezentujących
się dwóch Sherman’nów wersji M4A1. To też znane z „Furii”. Lecę do kolejnego
hangaru.
Churchill
Crocodile
Universal Carrier
Cromwell
Conqueror
Sherman'y
Tu mamy chyba największe perełki tego muzeum. Zacznę może od początku.
Panzerkampfwagen I SchwereMinenräumer. Imponująca konstrukcja będąca czymś
w rodzaju połączania czołgu z pojazdem kołowym. Służył on do rozminowywania.
Panzerkampfwagen I SchwereMinenräumer
PanzerSelbstfahrlafette V (Sturer Emil) absolutnie epicki niszczyciel
czołgów. Powstały jedynie dwa egzemplarze, jednak oba brały udział w walce. Oba
zakończyły swoją karierę bitewną pod Stalingradem, jeden trafiła bomba
lotnicza, drugi został przejęty przez Sowietów.
PanzerSelbstfahrlafette V (Sturer Emil)
WaffenträgerArdelt
88. Bardzo interesująca konstrukcja, mobilna artyleria w wersji hardcore.
WaffenträgerArdelt
88
Sd.Kfz.
250/9 Niemiecki pojazd półgąsienicowy w wersji rozpoznawczej z działem kaliber
20 mm w obrotowej wieżyczce.
Sd.Kfz.
250/9
SdKfz.
251/9 "Stummel" Ausf. D wersja tego samego pojazdu półgąsienicowego ,
tym razem wyposażona w krótko lufową armatę 7,5 cm Stu.K.37 kalibru 75 mm.
SdKfz.
251/9 "Stummel" Ausf. D
60-cm
Karl-Gerät 040 „Adam”. Jedyny zachowany na świece tego typu moździerz. Waga
tego pojazdu przekraczała 120 ton. Tą gigantyczną maszynę obsługiwało 15 do 17
żołnierzy. Egzemplarz ten brał udział w walkach podczas Powstania
Warszawskiego. Pojazd ten był tak wielki, że transportowano go koleją
podwieszonego pod dwie specjalnie skonstruowane platformy. Dojeżdżał on jednak
na miejsce działania samodzielnie z maksymalną prędkością 10 km na godzinę.
Nieprawdopodobna konstrukcja.
60-cm
Karl-Gerät 040 „Adam"
Panzerkampfwagen
VIII Maus. Jedyny na świecie egzemplarz największego czołgu, jaki powstał w historii
ludzkości. Stworzono go wyłącznie z powodu megalomanii Hitlera, ponieważ coś
tak wielkiego nie miało absolutnie żadnej wartości taktycznej. Waga tego monstrum
to ponad 180 ton. Wszytko w nim było gigantyczne poczynając od gąsienic po
armatę. Przemieszczał się od z zawrotną prędkością 20 km na godzinę po drodze zużywając
przy tym 1400 litrów paliwa na 100 km. Ten czołg był główną przyczyną mojego
wyjazdu do Kubinki. Mało tego. Ten czołg był główną przyczyną wyjazdu do Rosji!
Pojazd ten jest tak wielki, że niemal nierealny. Byłem zachwycony.
Panzerkampfwagen
VIII Maus
Spędziłem
tam mnóstwo czasu po prostu patrząc i podziwiając, pora jednak nadeszła na
przemieszczenie się dalej, bo nawet do połowy nie doszedłem…
Kolejna
hala to już konstrukcje rosyjskie. Tez imponujące.
T-35
Pierwszy z rosyjskich gigantów, choć przy Panzerkampfwagen VIII to i tak
niewielka konstrukcja. Czołg wielowieżowy o wadze ponad 55 ton.
T-35
SU-14BR-2
prototyp działa samobieżnego, które miało wejść do masowej produkcji, ale
Stalin rozkazał rozstrzelać jego głównego projektanta.
SU-14BR-2
SU-100y.
Kolejna wielkie działo samobieżne produkcji rosyjskiej. Ponad 60 ton wagi i
130 mm działo zapewne wzbudzałyby respekt, gdyby projektu nie zamknięto.
SU-100y
W czasów
nieco bliższych współczesności mamy kolejne ogniwa ewolucji czołgu IS:
IS-4
Josef Stalin 4
IS-7
Josef Stalin 7
IS-8
(nazywany po śmieci Stalina T-10)
Nie należy
też zapominać o kolejnej perełce:
Obiekt
279. Przypominająca latający spodek konstrukcja, poruszająca się na 4 zestawach
gąsienic sparowanych po dwie sztuki. Czołg mam tak dziwaczny wygląda, ponieważ
zaprojektowano go w ten sposób, żeby przetrwał wybuch jądrowy. Miał się po
prostu nie przewrócić.
Obiekt
279
Kojenia hala
to już kolejne pojazd rosyjskie coraz bardziej bliskie naszym czasom. Przed
wejściem spora ekspozycja: T -44, T- 55 oraz pojazdów opancerzonych BTR.
Fragment ekspozycji plenerowej
Po wejściu
do środka dalsze wersje T- 55 i późniejszych konstrukcji. Na uwagę zasługuje
jednak kilka pojazdów:
Obiekt
288. Wybudowany na podwoziu czołgu T 64 pojazd dowodzenia z wieżyczką
zaopatrzoną w małe okna. Całość pozwala na obserwację pola walki w zakresie 360
stopni.
Obiekt
288
Obiekt
775. Wybudowany również na podwoziu czołgu T 64. W jego przypadku eksperyment
polegał na obniżeniu profilu czołgu. Pojazd miał charakterystyczną spłaszczoną wieżę i dzięki temu było (w
teorii) go trudniej trafić.
Obiekt
775
SU-101.
Wariancja na temat działa samobieżnego SU – 100, z charakterystyczną przesuniętą
do tyłu wieżą
SU-101
I
ostatnie pomieszczenie. Tu oprócz klasyki należy wyróżnić:
Obiekt
19. Prototypowy pojazd łączący w sobie zalety kół i gąsienic. Po drodze pojazd
poruszał się na kołach osiągając znaczną prędkość. Gdy miał poruszać się w
trudnym terenie opuszczano gąsienice i pojazd znacznie lepiej sobie radził.
Obiekt
911. Chyba jeden z najbardziej dziwacznych czołgów, jakie w życiu widziałem. Odwrotność
projektu obiektu 19. Maszyna poruszała się zasadniczo na gąsienicach, gdy
jednak miała wyjechać na drogę, spod dolnej płyty wysuwały się, koła które to
umożliwiały poruszanie się ze znaczną prędkością.
Obiekt
911
Spędziłem
w tym muzeum ponad 4 godziny, jakoś w połowie okazało się, że kolekcja ta jest
nie kompletna. Brakowało mi paru rzeczy, nawet więcej niż paru… Gdzie tygrys? Gdzie
KW? No nie ma… Poszedłem się zapytać do kasy, babka mi oświadcza, że oni teraz są
w dwóch miejscach i część kolekcji jest w tak zwanym Parku Patriotycznym… 12 km
dalej… Ja pierdle… Ale wypatrzyłem przystanek. Patrzę, za chwilę ma być autobus.
Spoko… Czekam do 15… Jest już po 15 i nic nie jedzie… Wracam do kasy i pytam o
co chodzi. A babka do mnie, że on tylko jeździ w sezonie… Trudno. Może się jakoś
dostane. Szkoda, że muzeum do 17, więc mam mało czasu. Pytam się jakiś ludzi,
może pojadą i mnie podwiozą. Nikt nie jedzie, każdy wraca do Moskwy… W akcie desperacji
stwierdzam, że może stopa złapie… Zanim docieram do głównej drogi robi się już
bardzo późno i zaczynam rezygnować. Co zrobisz? Trzeba wracać. Nie jest to jakiś wielki problem,
bo to co mnie ominęło w drugiej części Kubinki widziałem w Bowington. Jednak
Kugelpanzer, Sturmtiger, Jagdtiger to konstrukcje, których ciężko mi odżałować.
Popełniłem podstawowy błąd: za długo siedziałem w pierwszej części. Jakbym wyszedł
tak z półtorej godziny wcześniej, to pewnie dałbym rade oblecieć dwa miejsca… A
tak to lipa trochę. Ale Mausa widziałem i był zajebisty.
Mimo że pociąg
złapałem dość szybko, to dojazd do Moskwy zajął trochę czasu, potem jeszcze metrem
do hostelu i zeszło mi tyle, że zjadłem obiad, wykąpałem się i poszedłem spać.
Dzień
numer 3 w Moskwie również rozpocząłem wcześnie. Choć nie tak wcześnie, jak dnia
poprzedniego. Wyszedłem z hostelu w okolicach godziny 8-mej i udałem się na
kolejny dworzec.
Tym
razem jechałem z dworca Moskwa Jugosłowiańska. Jedna linia metra dowozi mnie na
miejsce, więc super. Szybko kupuje bilet w cenie 133 rubli i za chwilę siedzę
już w pociągu. Pociąg jedzie tylko do Monino, więc nawet nie muszę specjalnie
się wysilać w poszukiwaniu stacji docelowej. Po ponad godzinie jazdy jestem na miejscu.
Pozostaje jedynie zlokalizować Centralne Muzeum Sił Lotniczych Federacji
Rosyjskiej. W teorii plan wydaje się prosty. GPS pokazuje kierunek i odległość
niecałych 2 km. Idę jednak i idę i widzę, że coś jest nie tak… Pytam się jednej
osoby. Generalnie nie wie gdzie jest muzeum, ale to nie tu… Ok. Pytam się
kolejnej, też wskazuje mi kierunek przeciwny niż GPS. W końcu się pytam
trzeciej osoby i ona w końcu mi tłumaczy mniej więcej jak dojść. Po 15 minutach
jestem na miejscu. Okazało się, że muzeum jest tak położone, że aby tam dotrzeć
to naokoło trzeba obejść bazę lotniczą, a przynajmniej jej cześć. Jest jedna
prosta zasada,żeby się nie zgubić: kierujcie się na ulicę muzealną… Tak traficie
do celu najszybciej i bez kłopotów. Bilet kupuje się w kasie w budynku głównym leżącym
po prawej stronie. Tu mamy też wejście do pierwszej części ekspozycji, oraz
sklep z pamiątkami. Cena biletu: 250 rubli. Płacę wręcz z radością. Zwiedzanie
zaczynamy od sali, w której przedstawione są eksponaty związane z początkami
lotnictwa. Sporo informacji, sporo modeli i kilka silników samolotów.
Ekspozycja przedstawiająca początki lotnictwa.
Następnie
przechodzimy do hangaru, w którym mamy ekspozycję samolotów z Drugiej Wojny
światowej. Bardzo ładna ekspozycja, na której możemy podziwiać takie samoloty
jak: IŁ – 10, IŁ – 2, Jak – 9, Ła – 7, I – 16, I – 15 BIS, Polikarpov R-5. Do
tego sporo eksponatów, pamiątek i nawet kilka słów po angielsku znalazło się na
tablicach informacyjnych… Szok…
Lotnictwo rosyjskie podczas Drugiej Wojny Światowej.
Jednak nie to interesowało mnie najbardziej.
Pora ruszać na ekspozycję plenerową, która jest zaraz za rogiem. Pani w kasie sprawdza
mi bilet (jest jeden na wszystkie ekspozycje) i wchodzę. Na początek wpadam na
jedną z najdziwniejszych konstrukcji muzeum czyli na hybrydę samolotu i śmigłowca Mi – 12. A w zasadzie jest to największy
na świecie prototypowy śmigłowiec, jaki kiedykolwiek wzniósł się w powietrze.
Jak nie trudno się domyślić konstrukcja nie była zbyt udana, bo zbudowano tylko
dwa takie pojazdy powietrzne. Kolos robi jednak wrażenie. A to dopiero początek…
Idę sobie dalej alejką, przy której zaparkowane są strategiczne bombowce, ale i
nie tylko. Generalnie wielkie maszyny. Co możemy zobaczyć? Tu – 4, czyli nic innego jak radziecka kopia
Boeinga B-29 Superfortress. Tu – 16 samolot miał wiele zadań, ale głównymi były
loty szpiegowskie oraz funkcja bombowca strategicznego. Tu– 22 M bombowiec średniego
zasięgu o zmiennej geometrii skrzydeł. Tu – 128 (początkowo Tu – 28 ) ciężki
myśliwiec . Zasadniczo najcięższy, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Tu – 95 stoi w centralnej części placu, nie można do niego podejść, ale jego wielkość sprawia,
że widać go z każdej strony. Gigantyczny bombowiec śmigłowy (śmigła są podwójne
i obracają się w przeciwne strony), podstawowa broń strategiczna ZSRR. Kolejny
prototyp o dziwnym jak na Rosje oznaczaniu M3. Bombowiec zaprojektowany do
długich lotów na dużych wysokościach. Nigdzie indziej takiego nie zobaczycie.
Tylko w Monino. M 50. Kolejna prototypowa perełka tego muzeum. Nietypowa
awionika i ogromne rozmiary robią wrażenie… Tu – 16 kolejny wielki bombowiec.
Ale teraz to, co najlepsze. Top 3 tego muzeum. Absolutna perełka: Suchoj T-4 (oznaczony
też, jakoSu-100, ale to kiepskie oznaczanie, bo ruscy mają już takie działo samobieżne).
Nieprawdopodobna konstrukcja przypominająca Concorda. Miała rozwijać
niespotykane dotąd prędkości. Cały kadłub wykonany był z tytanu. Miał opuszczany
przy lądowaniu dziób… Powstały łącznie trzy egzemplarze w tym jeden
niekompletny. Ocalał jeden… Właśnie ten z Monino… Byłem pod wielkim wrażeniem
tego samolotu.
Mi – 12
Tu – 4
Tu – 16
Tu– 22 M
Tu – 128
Tu – 95
M3
M 50
Suchoj T-4
To teraz może o paru helikopterach, bo i ich też kilka jest w
Monino. Zacznijmy od śmigłowca dwu wirnikowego Jak – 24.Dalej mamy: Mi 4, Mi 6 i Mi
24. Te trzy „Mi” są dość pospolite i można je spotkać w różnych lotniczych
muzeach. W tej sekcji moją uwagę przykuł Mi-10- śmigłowiec zaprojektowany do transportu
dużych i ciężkich ładunków i bardzo ciekawej „podniesionej” konstrukcji. Fajna
maszyna szkoda, że znajdował się trochę
daleko od obserwatora… Ale to nie koniec śmigłowców. Omijając hangar dochodzimy
do dwu wirnikowej konstrukcji o oznaczaniu Ka – 25. Zaraz obok stoi oglądany wcześniej
Mi 6, ale w wersji strażackiej. Taka
ciekawostka. A obok prawdziwy gigant wśród śmigłowców, czyli Mi – 26. Wzbudza
ta konstrukcja niemały respekt.
Jak – 24
Mi 6 i Mi 4
Mi 10 (pierwszy od lewej)
Mi
24
Ka – 25
Mi 6 wersja gaśnicza
Mi 26 (dla porównania Mi 2)
Po drugiej stronie też ciekawostki: kilka eksperymentalnych
konstrukcji w tym 3 eksponaty to radziecka odpowiedz na Harriera, czyli
prototypowe konstrukcje pionowego startu i lądowania takie jak Jak – 36 i Jak
38.
Jak – 36
Jak
38
Przejdźmy jednak dalej, do kolejnych kolosów. An 12, An 22 i An 24.
Szczególnie An 24 robi wrażenie, bo jest to jeden z największych samolotów transportowych
na świecie o napędzie turbośmigłowym. Słusznie prezentuje się też Ił-76, ale
chyba ważniejsze jest to, co znajduje się za mim.
An 12
An 22
An 24
Ił-76
W sporej odległości, nieco
schowany stoi jeden z najdziwniejszych obiektów w tym muzeum czyli ekranoplan Bartini Beriev
VVA-14M1P. Coś niesamowitego. Przedziwaczna konstrukcja stanowiąca niejako hybrydę
samolotu odrzutowego i łodzi. Pojazd poruszał się unosząca na niewielkiej
wysokości nad wodą. Dzięki temu poruszał się z niewiarygodną prędkością i był praktycznie
niewykrywalny dla radarów. Rosjanie wybitnie upodobali sobie tego typu
konstrukcję i różnych ekranoplanów powstało w związku radzieckim sporo.
Niemniej jednak nie wyszły one poza etapy prototypów, bo są to konstrukcje
delikatnie mówiąc bezsensowne. Ale Beriev VVA-14M1P zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Ale człowiekowi naprawdę przykro, że taka perełka techniki gnije w krzakach…
Ten obiekt powinien stać na postumencie przy wejściu do muzeum… Generalnie w
tej sekcji rozpada się całkiem spora ilość ciekawych pojazdów lotniczych. Mam nadzieję,
że ktoś się tym zajmie, bo szkoda by była wielka gdyby ten kawał historii
lotnictwa rozleciał się bezpowrotnie.
Bartini Beriev
VVA-14M1P
Inne rozlatujące się eksponaty...
Warto też wymienić kolejne ciekawe
maszyny. Mamy np. łódź latającą o oznaczeniu Be – 12, która służyła do
zwalczania okrętów podwodnych za pomocą torped, które miała na swoim pokładzie.
Warto też wspomnieć o kolejnej Radzickiej odpowiedzi na Concorde, czyli Tu-144,
który miał służyć w lotnictwie cywilnym. A zaraz obok mamy kolejne dwie
perełki. Pierwsza z nich to Radzicki dron. Myślicie, że to Amerykanie wpadli na
ten pomysł? Wpadli na to Rosjanie. Dron
ten miał oznaczanie Tu 141 i można go podziwiać w Monino.
Be – 12
Tu-144
Tu 141 wraz z mobilną wyrzutnią
Ale zaraz obok mamy kolejny
obiekt z mojego top 3 tego muzeum… MiG-105, czyli radziecki prototyp samolotu
orbitalnego. Plan był prosty: przymocować ten że prom czy też samolot do
jakiegoś wielkiego bombowca, a następnie odczepić go na maksymalnej wysokości i
odpalić śliniki. MiG-105 w założeniu miał dzięki takiemu rozwiązaniu dolecieć
do granic atmosfery i bezpiecznie wylądować. Czy nie brzmi to znajomo? Dokładnie
takie same pomysły krążą teraz po głowie ludziom, którym marzy się stworzenie komicznej
turystyki. Żeby nie rzucać słów na wiatr to sprawdźcie sobie pomysły Richarda
Bransona i jego Virgin Galactic.
MiG-105
Ale to nie koniec. Mamy jeszcze sporo gratów.
Najróżniejszych Migów i Suchojów. Nie chce już zanudzać suchymi faktami. Złomu
tu jest naprawdę mnóstwo i to bardzo ciekawego złomu… Ja byłem pod wielkim wrażaniem.
I jeszcze trochę złomu...
Pora się było zwijać. Ziąb był niewiarygodny, a dodatkowo jeszcze
niemiłosiernie wiało. Zacząłem maszerować, więc w kierunku stacji kolejowej.
Tym razem wiedziałem jak iść, więc nie błądziłem godzinę. Szybko załapałem się
na pociąg i pojechałem do Moskwy. Było jeszcze dość wcześnie, więc wpadłem na
pomysł, żeby podjechać sobie do Muzeum Ruskiej Wódki. Nie jest ono może jakoś
bardzo po drodze, ale połączenia są niezłe, więc jadę. Trwało to sporo czasu, ale
byłem na miejscu przed 17. Okazało się, że muzeum zamknięte (miało być do 18-tej)
pytam się gościa obok w knajpie, o co chodzi. Gość tylko wzrusza rękami… Co
zrobisz… ? Wracam… Ale to nie koniec dnia. Postanowiłem się trochę
przespacerować. Dojechałem sobie metrem w okolice Soboru Chrystusa Zbawiciela,
skąd pomaszerowałem przez Most Patriarszy na drugą stronę rzeki. Po prawej
miałem słynny pomnik Piotra
Pierwszego, a po lewej widok na Kreml. Zszedłem nad rzekę i już wzdłuż brzegów pomaszerowałem
dalej. Pogoda była mroźna, ale przyjemna,
więc postanowiłem pójść jeszcze raz na Plac Czerwony, żeby zobaczyć go nocą. Z
tego miejsca poszedłem w kierunku ulicy Nikolajskiej, którą doszedłem do metra.
Tak wróciłem do hostelu i udałem się na zasłużony odpoczynek, bo dzień był
długi i pełen wrażeń.
Soboru Chrystusa Zbawiciela
Widok z Mostu Patriarszego
W oddali pomnik Piotra
Pierwszego
Moskwa nocą...
Kolejny
poranek w Moskwie mnie zaskoczył. Mróz był jeszcze większy, ale po raz pierwszy
zobaczyłem niebieskie niebo nad stolicą Rosji. Miałem trochę lenia, ale nie
można przecież marnować tak pięknej pogody. Zebrałem się sprawnie i tradycyjnie
pomaszerowałem na najbliższą stację metra, aby z niej rozpocząć dzisiejszą
wycieczkę. Celem moim była stacja VDNKh, ponieważ zaraz obok niej znajduje się monumentalny
Pomnik Zdobywców Kosmosu, oraz muzeum kosmonautyki znajdujące się dokładnie pod
pomnikiem. W metrze jak zwykle tłok, upał i hałas, ale te wspaniałe stacje rekompensują
trudy podróży. Nigdy człowiek nie wie jak będzie wyglądać stacja docelowa.
Przeważnie zachwycająco… Wysiadam z metra, wychodzę na powierzchnię i też jestem
zachwycony. Pomnik Zdobywców Kosmosu robi niesamowite wrażenie. Jest to
gigantyczna konstrukcja przypominająca iglicę wykonana z tytanu o wysokości 107
metrów, na szczycie której znajduje się rakieta. U podstawy znajdują się
płaskorzeźby oczywiście w wiadomym stylu. Nie będę się jakoś bardzo wgłębiał w
ich symbolikę, ale konkluzja jest taka, że bez przewodnictwa Lenina to by do
dupy polecieli, a nie w kosmos hehe. Cały park, w którym znajduje się monument
to jeden wielki hołd dla pionierów kosmosu. Pod „rakietą” na postumencie siedzi
Konstanty Ciołkowski, bez którego żadna rosyjska rakieta nie wystartowałaby z
ziemi. Mamy też popiersia kosmonautów. Jurija Gagarina – pierwszego człowiek w kosmosie,
oraz Walentiny Tierieszkowej pierwszej kobiety w kosmosie. Pamiętajcie, że
wymieniam tylko najważniejsze postacie. Zrobiwszy niezliczoną ilość zdjęć lecę
do muzeum.
Zdobywcy kosmosu
Wchodzi się do niego niejako od tyłu. Bilet kosztuje 250 rubli i
fotografowanie 250 rubli. Decyduje się zapłacić tylko za bilet. Telefonem można
robić zdjęcia, płaci się tylko za fotografie profesjonalnym sprzętem. Pomoc
moja lustrzanka uchodzi za profesjonalną, więc za nią kazali mi płacić. Za kamerę
też. Dlatego przepraszam za jakość zdjęć, ale nie chciałem już dopłacać do tego
interesu. Muzeum fantastyczne, mnóstwo pamiątek, ciekawych eksponatów.
Eksponaty w większości to modele lub makiety, ale trudno się dziwić, bo raczej
nikt nie zorganizuje załogowej misji tylko po to żeby przywieść z księżyca oryginalny
Łunochod 1 i postawić w muzeum. Nie mniej jednak w muzeum nie sposób się
nudzić. Jest ono zrobione bardzo nowocześnie i z rozmachem. Ja byłem
zadowolony. Zdecydowanie polecam każdemu. W muzeum spędziłem pewnie około
półtorej godziny. Słońce dalej świeciło, więc należało udać się na dalszy
spacer.
Muzeum Kosmonautyki.
Zaraz obok znajduje się Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe. Co to takiego? Związek radziecki w swoich granicach posiadał
wchłonięte kraje, które cieszą się obecnie niezależnością. Mniejszą, bądź większą,
ale jednak niezależnością. Za czasów Radzieckich były one traktowane, jako integralna
część Sajuzu, ale to miejsce miało podkreślać ich indywidualność. Oznacza to,
że na terenie centrum mamy pawilony każdego z takich „Państw” (piszę w cudzysłowie,
bo myślę o poprzednim ustroju). Pawilony są przepiękne. Mi bardzo podobał się
pawilon Armenii i Kazachstanu. Może przez sentyment… Można sobie chodzić po tym
placu do woli, można też zwiedzać pawilony. Ja szedłem na koniec, bo chciałem
zobaczyć rakietę Wostok i makietę promu Buram.
Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe
Buran stoi sobie z boku, nieco schowany.
Jak już wspomniałem: to makieta. Wstęp, co 20 minut, koszt 500 rubli… Sporo… Na
oryginał to bym nie żałował, ale makieta… Nic… Raz się żyje. Biorę bilet,
zostawiam ciuchy w szatni i lecę na film. Film zajebisty. Zrobiony z rozmachem
i wyświetlany na półokrągłym ekranie. Film trwa jakieś 10 minut i przedstawia
historię wahadłowca od pierwszych szkiców kreślarskich, po zawalenie się na
niego dachu hangaru (tak właśnie Buran zakończył swój krótki żywot). Potem
dostajemy przewodnika i idziemy zwiedzać, jest parę pamiątek z wahadłowca np.
spadochrony hamujące. Portem wchodzimy do makiety, a konkretnie to do przedziału ładunkowego. Na dachu wyświetla
się świetna prezentacja dotycząca ewolucji pojazdów, które ostatecznie doprowadziły
do powstania wahadłowca. Był w tej prezentacji też wspomniany MiG-105, którego widziałem
wczoraj. Potem przechodzimy do kokpitu, a następnie
siadamy w symulatorze, w którym możemy wylądować promem kosmicznym. Potem
jeszcze trochę zdjęć i tyle. Czy warto? Ujmę to tak: interesuje Cię podbój
kosmosu i wszelkie graty z tym związane? Idź! Doświadczenie świetne, szczególnie
to lądowanie promem. Jeśli cię to jednak nie interesuje, lub interesuje tylko
trochę, albo „może być”, to odpuść sobie, bo 500 rubli to nie mało… Ja nie żałowałem,
aczkolwiek w moim odczuciu były to za dużo pieniędzy. Za 200 czy 250 rubli
nawet bym się nie zawahał. A tu miałem pewne obawy oraz sporą dziurę w portfelu
po zwiedzaniu… Wyszedłem z Burana i pomaszerowałem obejrzeć rakietę Wostok, a
potem drugą stroną placu wróciłem do punktu wyjścia, czyli do wielkiej bramy.
Buran
Rakieta Wostok
Postanowiłem
jeszcze podejść pod pomnik „Robotnik i Kołchoźnica”. Oczywiście jak to w Moskwie:
pomnik jest gigantyczny! Robi wrażenie. Mi się podobał. Ale to nie koniec dnia.
Trzeba ruszać dalej. Kolejny cel to zwiedzanie łodzi podwodnej.
Robotnik i Kołchoźnica
By do niej
dojechać należy kierować się na stację metra Skhodnenskaya na następnie przejść
na piechotę kilkaset metrów w kierunku rzeki. Łódź podwodna nosiła oznaczanieB-396
a jej nazwa to „Novosibirsky Komsomolets”. Służyła ona na ocenianie Atlantyckim
i Arktycznym od 2000 roku. Potem zrobiono z niej muzeum. Bilet wstępu to
wydatek 300 rubli. Warto! Absolutnie warto! Dla mnie to było niesamowite przeżycie.
Wejść na pokład rosyjskiej łodzi podwodnej. Jak ktoś oglądał po kilkadziesiąt
razy takie filmy jak „Polowanie na Czerwony Październik” czy „Karmazynowy Przypływ”,
to wie, o czym mówię. Łódź jest świetnie przystosowana do zwiedzania, można
zaglądać w każdy kąt. Super sprawa. A zapomniałbym: obok stoi kolejny tego
wyjazdu ekranoplan A-90 Orlyonok. Tez super konstrukcja, którą można zwiedzać,
ale po łodzi podwodnej to rozumiecie… Już mi się nie chciało, bo byłem usatysfakcjonowany.
Pokręciłem się jeszcze trochę wkoło okrętu, porobiłem trochę zdjęć i trzeba się
było pomału zawijać, bo droga do hostelu daleka. Wsiadłem w meto, ale postanowiłem
nie kończyć zwiedzania na ten dzień. Wysiadłem sobie na stacji Kitaj-gorod
(Chinatown) i pomaszerowałem spacerkiem do hostelu. Tam relaks, kąpiel i spać.
„Novosibirsky Komsomolets”
A-90 Orlyonok
Rano
nie czułem się najlepiej, chyba te kilka dni na mrozie i zimnie dały mi się we
znaki. Ledwo mówiłem… Wypiłem, więc gorącą herbatę, zjadłem gripex i poszedłem
zwiedzać… Na dzień dzisiejszy miałem w planach tylko jedno miejsce: Muzeum Zwycięstwa.
Aby tam dojechać należy kierować się na stację metra: Park Pobiedy. Wychodzę z
metra i od razu wielkie „Wow!”. Od razu dostrzegamy wielką iglicę Monumentu Zwycięstwa.
Idę sobie, więc w jej kierunku robiąc niezliczoną ilość zdjęć.
Plac Zwycięstwa
Dochodzę do
budynku muzeum. Sprawdzam cenę: bilet na wszytko 400 rubli… Ok. Ciekawe, co to
jest to „wszytko”? Wchodzę do muzeum, zostawiam w szatni ciuchy i lecę zwiedzać.
Nawet nie wiem, od czego zacząć… W centralnej części podziemi mamy pomnik upamiętniający
ofiary wojny… Robi on ważnie. Potem mamy sale, w których za pomocą wielkich obrazów
oraz „przedłużających” obrazy inscenizacji mamy upamiętnione najważniejsze
bitwy Wielkiej Wojny. Na kolejnym piętrze mamy mnóstwo pamiątek oraz ogromną
sale zwieńczoną kopuła. Na tej kopule wyświetlany jest film… Alejaki…. W życiu
czegoś takiego nie widziałem… W życiu. Robi też wrażenie rekonstrukcja schodów Reichstagu…
Wielki rozmach, dbałość o szczegóły… Takie myśli przebiegały mi przez głowę… Byłem
pod wrażeniem. Ale to nie koniec… A wręcz początek. Mój bilet zwiera jeszcze
wstęp na ekspozycję pojazdów wojskowych, samolotów oraz marynarki wojennej… Gdzie
teraz iść?
We wnętrzu muzeum
Wychodzę z budynku i kieruję się za strzałkami, które mnie nieco
zwodzą i idę na około. Docieram jednak do ekspozycji pancernej, kasuje bilet i
wchodzę. Zapomniałem dodać, że wszytko osobno kosztuje 4 x po 150 rubli, co
razem daje to 600 rubli, a ja zapłaciłem 400. Niby opłacalne, ale po zwidzeniu stwierdziłem,
że dwie atrakcje mógłbym sobie darować. Ale na pewno nie tą. Ekspozycje
pojazdów i fortyfikacji. Zaczynamy od czołgów niemieckich. Pz.Kpfw. 38 (t),
Panzerkampfwagen III i IV. Z dział samobieżnych mamy Marder III oraz
Sturmgeschütz III. Warto zwrócić też uwagę na rzadki eksponat francuskiej półciężarówki
o nazwie P107 z niemieckim malowaniem.
Pz.Kpfw. 38 (t)
Panzerkampfwagen III
Panzerkampfwagen IV
Marder III
Sturmgeschütz III
P107
Dalej możemy się przejść okopami. Niby fajnie,
ale jednak sztucznie… Tak po rosyjsku. Dalej mamy pomnik psa. Ten konkretny, na
postumencie jest psem medycznym.
Obok rekonstrukcja zniszczonego mostu kolejowego… Robi wrażenie… Dalej mamy kolejne
zabytki kolejnictwa. Lokomotywę z wagonami oraz pociąg pancerny
Krasnovostochnik. W muzeum możemy podziwiać jedynie fragment tego pociągu:
wagon przeciwlotniczy i jeszcze jeden wagon… Nie pamiętam, jaki ale macie na
zdjęciach. Ciekawostką jest też urządzenie do niszczenia torowiska. Idąc dalej
mamy trochę typowego złomu, ale uwagę na pewno przykuwa działo kolejowe
TM-1-180. Duża armata… Ale nie największa w tym miejscu. Lecimy dalej.
Pomnik psa
Rekonstrukcja zniszczonego mostu
Wagon do niszczenia torowiska
Krasnovostochnik
TM-1-180
I jeszcze więćej...
Sporo
samolotów, które mnie mniej interesują, ale obok też parę ciekawostek stoi. Wasp 2 C- mały transporter to pierwsza z nich.
Pierwszy raz taki widziałem czołg Matilda IV. Też fajna konstrukcja. Ale
oczywiście najciekawsze musi być za rogiem, zamaskowane i ukryte przed
zwiedzającym. To chyba najdziwaczniejszy obiekt w całym muzeum, czyli SU-76I.
Jest to działo samobieżne, które powstało na podwoziu czołgu Pz.Kpfw. III.
Ausf. H/J. Jest to zdobyczna niemiecka konstrukcja przystosowana przez Rosjan
do ich potrzeb. Taka ciekawostka. Dalej mamy jeszcze więcej samolotów. Ale nie
tego szukam.
Wasp 2 C
Matilda IV
SU-76I
I inne eksponaty...
Szukam MK3-12. Skręcam w park, potem dostrzegam jakiś obiekt. To
wystawa marynarki. Fajna, ale bez przesady… Ale w oddali już widzę to wielkie działo
kolejowe. Przyznam szczerze, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem.
Robi ważnie. Dalej idę w kierunku kolejnej ekspozycji, ale już jest mi tak zimno,
że przelatuje tylko przez czołgi japońskie, ale moją uwagę przykuł Typ 2 Ka-Mi:
czołg pływający z doczepianymi pływakami. Bardzo ciekawa konstrukcja. Ale teraz
się trzeba wydostać jakoś z tego parku, bo to nie koniec zwiedzania. Niestety dodatkowe
wyjścia były pozamykane, więc musiałem iść do samego początku. Ale to dobrze, bo
idąc tędy po raz pierwszy ominąłem wrak Pantery. Idę dalej. Ekspozycja Pojazdów
Bitewnych jest dość skromna, ale parę fajnych gratów stoi. Np. nasza
„Warszawa”. Nie wiem, co ona tam robiła… Przede mną jeszcze ekspozycja samolotów,
ale tą już po prostu przebiegłem. Było też parę czołgów, ale to tylko T -55 i
jakieś wyższe modele, więc olałem, bo mróz, wiatr i choróbsko dawało mi się we
znaki.
MK3-12
Trochę japońskiej pancerki
Choć jedna ekspozycja pod dachem...
Do stacji metra miałem daleko, więc powrót się przedłużał. Na dziś
miałem jeszcze w planach zakupy, co ekstremalnie przedłużyło powrót do hostelu.
Ten dzień miał być lekki i mało wymagający ze względu na chorobę. Okazało się,
że po muzeum łaziłem 4 godziny a wszytko łącznie zabrało mi 7… Ale herbata z
miodem i potrójna porcja gripexu postawiły mnie na nogi. Rano czułem się już przyzwoicie.
Trzeba
wracać…
Nie
spieszyłem się ze wstawaniem. Zjadłem śniadanie. Pozbierałem manele i w drogę.
Do samolotu miałem dużo czasu, ale Moskwa jest tak zakorkowana, że to się w głowie
nie mieści. Pojechałem na stację metra Riecznoj wokzał, a z tego miejsca
autobusem 851 na lotnisko. Zeszło mi prawie dwie i pół godziny… Na lotnisku
spokój. Lotnisko wielkie, można znaleźć spokojny kąt.
Gdy
już jestem pod gejtem postanawiam wydać trochę kasy na dobre jedzenie. Nie
zostało mi wiele rubli, ale głód doskwiera. Kupiłem Tanko burgera hehe. Był
znakomity. Lot bez przygód, choć pierwszy raz w życiu widziałem dwugodzinny
zachód słońca… W Warszawie okazało się, że goście rozbili mi jedno piwo w
plecaku. Trochę kiepsko to wygląda, ale już wracam, więc nie jest to dramat.
Szkoda mi tylko osoby, która nie została obdarowana… Żeby się odstresować
poszedłem wypić dobre piwko do knajpy „Kufle i Kapsle” potem zjadłem kolejnego
niezdrowego fastfooda i po chwili siedziałem w powrotnym Neobusie. A tu już jak
w domu.
Podsumowując:
Czy
warto wybrać się do Moskwy? Uważam, że warto. Może porę roku wybrałem nieco niefortunną,
ale zacytowanie Moskwa mnie ujęła. Ostatnio nie miałem ochoty na zawierzanie
miast, a tu taka niespodzianka. Choć wiecie: ja zawsze o tym mieście marzyłem.
Ludzie marzą o Paryżu, a ja marzyłem o Moskwie…
Tradycyjnie linki do albumów ze zdjęciami:
To nie Warszawa tams tala tylko GAZ-M20 Pobieda. Warszawa byla na jej licencji robiona jak cala reszta polskiej motoryzacji z reszta.
OdpowiedzUsuńDzięki za informacje
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuńSłyszałem że do wejścia do muzeum potrzebna jest zgoda jakiegoś Sowieckiego ministerstwa :/
OdpowiedzUsuńTak po prostu da się tam pojechać, kupić bilet i wejść?
Daro :)