Ten wyjazd nie do końca wyszedł tak, jak go sobie
zaplanowałem. Miałem odwiedzić trzy podkarpackie browary, napić się w każdym z
nich piwka i spróbować odpowiedzieć na pytanie, który z nich jest najlepszy.
Niestety byłem tylko w jednym i to w dodatku w takim, który już kiedyś zdarzyło
mi się odwiedzić. Do pozostałych dwóch nie dojechałem. Dukle musiałem ominąć, z
powodu awarii roweru kumpla. Zdarza się. Nic człowiek na to nie poradzi.
Natomiast browar Wojkówka okazała się najzwyczajniej zamknięty. Otwarty jest od
piątku do niedzieli. Przyznaje: nie sprawdziłem tego wcześniej, ale z drugiej
strony, nawet jakbym sprawdził, to i tak bym pojechał dokładnie w takim
terminie. Po prostu nie mogłem inaczej. Na marginesie dodam, że nieco dziwią
mnie takie godziny otwarcia, tym bardziej, że mamy wakacje, czyli jakby na to
nie patrzeć, szczyt sezonu. Ale to nie mój biznes, więc jakie mam prawo się wypowiadać?
Zacznijmy, więc od początku, a tematem przewodnim niech będzie jazda rowerem po
Podkarpaciu. Też fajnie? Zapraszam do lektury.
W poniedziałek pracę kończyłem o 17. Plan zakładał
dojechanie do domu, założenie sakw na rower i ruszenie przed siebie. Tak też
się stało. Moi kompani dołączają do mnie o 18 i ruszamy w kierunku Dynowa.
Pomysł był taki, że jedziemy biwakować nad San. Mamy jednak przed sobą 40 km.
Ale co to da nas? Tempo mieliśmy bardzo dobre i jakoś w okolicach 20.40
jesteśmy już na przedmieściach Dynowa. Szybka przeprawa przez miasto i już
jesteśmy po drugiej stronie. Teraz mamy trasę wzdłuż Sanu. Zaraz koło Dąbrówki
Starzeńskiej, albo w zasadzie w samej wiosce, miałem obczajone miejsce na
nocleg. Coś na kształt pola namiotowego. Nikt go nie pilnuje, nikt nie zbiera
opłat, nikogo tam nie ma. Za to mamy cała infrastrukturę: ławeczki, daszek,
stoliki, nawet toaleta i całkiem przyzwoite zejście do wody, co w przypadku
brzegów Sanu nie jest wcale takie oczywiste. Gdy zjeżdżamy z drogi zaczyna
lekko kropić, ale na szczęście zaraz przestaje. Rozbijamy namioty, ogarniamy
rowery i idziemy pod daszek zjeść kolację i napić się piwa. Konwersacja trawa
do północy. Miejsce okazało się trochę mniej spokojnie niż przewidywałem, bo w
nocy pojawił się jakiś samochód z miejscową młodzieżą, który na szczęście zaraz
odjechał. Ale poza tym spokój i cisza. Noc była zimna, za to poranek okazał się
całkiem przyzwoity. Wyszło słonce, pojawiło się niebieskie niebo. Ociągaliśmy
się ze wstawaniem, dopiero w okolicach dziewiątej zaczęliśmy składać namioty.
Przed wyjazdem jeszcze orzeźwiająca kąpiel w Sanie. Nie za czysta ta rzeka, ale
ujdzie. Ruszamy!
Biwak numer 1. Niedaleko Dąbrówki Starzeńskiej .
Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo byliśmy bez śniadania.
Pierwszy sklep znaleźliśmy za kilka kilometrów. Pod sklepem panowie pijacy od
rana piwko i wódeczkę jak zwykle nie mogą zrozumieć „po co i na co” my tak
jedziemy. Cóż zrobić? Najedzeni jedziemy dalej. Trasa piękna, cały czas wzdłuż
Sanu, niestety pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasłaniają ciężkie chmury,
zaczyna siąpić niewielka mżawka. W lekkim deszczu dojeżdżamy do ruin kościoła w
Wołodzi. Pięknie położone ruiny, blisko Sanu. Pewnie zatrzymalibyśmy się na
dłużej, gdyby nie lekki deszczyk.
Ruiny kościoła w Wołodzi.
Jedziemy dalej. Trasa przyjemna: lekki
podjazd, a po nim lekki zjazd. Widoki ładne. Nie licząc deszczu to pogoda
sprzyjająca jeździe na rowerze: nie ma upału. Po kolejnych kilkunastu
kilometrach pedałowania i dojeżdżamy do następnego miejsca, które chciałem
zobaczyć. Nigdy nie byłem w Cerkwi w Uluczu. Cerkiew ta przez pewien czas
uważana była za najstarszą drewnianą cerkiew w Polsce. Żeby do niej dotrzeć
trzeba się wspiąć na niezbyt wysoką, ale stromą górkę. Cerkiew jest przepięknie
położona, otacza ją gesty las i cmentarz. Sama cerkiew też ładna, ale to
otoczenie dodaje jej uroku. Jedna z najładniej położonych cerkwi, jakie widziałem.
Polecam zobaczyć na własne oczy. Ulucz jest bardzo blisko Sanoka, więc może
przy okazji kolejnego wyjazdu w Bieszczady, warto nadłożyć kilkanaście
kilometrów, żeby ją odwiedzić.
Ulucz
My jedziemy dalej. Pogoda zaczyna robić się
lekko niepokojąca. Cały czas kropi i na horyzoncie majaczą poważne chmury. Zatrzymujemy
się pod dachem na chwilę przerwy. Uznajemy jednak, że „może nie będzie padać” i
jedziemy dalej. Niestety ulewa dopada nas między wioskami. Leje poważnie, ale
nie ma się gdzie schować, więc pozostaje nam jedynie dalsza jazda. W końcu
jednak docieramy do jakiejś wioski i lądujemy na przystanku. Przemoczeni, ale
zadowoleni. Nastała, więc nieoczekiwana chwila obiadu. Jemy po kanapce, czekamy
jeszcze z 20 minut i burza przechodzi. Jedziemy dalej w płaszczach
przeciwdeszczowych, ale w Tyrawie Solnej, zaczyna pojawiać się niebieskie niebo,
więc szybko się przebieramy i jedziemy dalej. Kolejne wioski to Tyrawa Wołoska,
Wańkowa i w końcu Olszanica, czyli wielka pętla bieszczadzka. Muszę przyznać,
że ten pierwszy etap trasy wzdłuż Sanu podobał mi się bardzo. Trasa bardzo spokojna,
mały ruch, piękne widoki. Droga dość dobra, nie licząc około kilometra szutru.
Ale szuter ubity, więc do przeżycia. Nieźle się jechało i było, co podziwiać. W
Olszanicy wjeżdżamy na ruchliwą bieszczadzką obwodnicę. Kilka kilometrów pedałowania
i jesteśmy w Uhercach Mineralnych. Wjeżdżamy do słynnego browaru Ursa Maior. Zmieniło
się tu sporo od mojej ostatniej wizyty kilka lat temu… Po pierwsze powstała
knajpa. Wcześniej był tylko sklep. W lokalu mamy przezroczyste ściany, więc
możemy podziwiać kadzie warzelne. Fajna sprawa. Wygląda to wszystko bardzo ładnie
i profesjonalne. Zamawiamy sobie trzy piwa. Ja biorę Sen Bieszczadnika. Siadam
przed browarem i delektuje się piwem. To teraz będzie słów kilka mojej opinii.
Piwko całkiem dobre, ale uważam że za cenę 12 zł za 0,4 to już powinno być co najmniej
znakomite lub wybitne. W smaku dość przeciętne te piwa, nie powalają, a liczą
sobie tam za nie jak za najlepsze „sztosy”. To mi się nie podoba. Ale prawda
jest taka: turystów dowozi się tu autokarami, opowiada piękną historię browaru rzemieślniczego
i prawdziwego piwa, no i biznes się kręci. Nie lubię takiego sztucznego
windowania cen. Jeśli za tym szedłby naprawdę wyjątkowy smak, to mogę dać te 12
zł beż żadnego wahania. A gdy za 12 zł dostaje piwo niezłe, ale niczym się
niewyróżniające, to wydaje mi się, że jest to lekka przesada. Życzę temu
browarowi jak najlepiej, ale radziłbym się zastanowić jeszcze raz nad tym czy
zleży im na jakości, czy na ilości. Ja wiem jedno. Po piwo z browaru Ursa nie
sięgnę po raz kolejny zbyt szybko. W takich cenach to bez problemu można w
sklepach z dobrym piwem kupić znakomity trunek. Ale, jak już wspomniałem: po jednym
wypiliśmy. Na drogę, do termosu nalaliśmy sobie jeszcze litr Dzikiego Kota, bo
to piwo okazało się najlepsze z całego towarzystwa. I pojechaliśmy do Leska.
Browar Ursa Maior
Jeden podjazd, jeden zjazd i jesteśmy na miejscu. Robiło się już dość późno,
więc postanowiliśmy zanocować za Leskiem. W mieście zrobiliśmy solidne zakupy i
pojechaliśmy w kierunku Sanu. Nawet nie przekroczyliśmy rzeki. Po prawej znaleźliśmy
zjazd (w kierunku muszli koncertowej) minęliśmy niewielki osiedle domków
letniskowych i dotarliśmy do opuszczonego kempingu. Miejsce w sam raz dla nas: doskonały
dostęp do rzeki, miejsce na ognisko, sporo płaskiego terenu i odludzie. Z
Albertem i Anetą przeżyłem już dziesiątki biwaków, więc podział obowiązków jest
naturalny: jedna osoba ogrania ognisko, kolejna obóz, a kolejna jedzenie. Kto skończy
pierwszy pomaga innym i w ten sposób po godzinie, ogarnięci, wykąpani i
zadowoleni raczymy się jedzeniem popijając piwko. I tak nam zeszło do późnych
godzin nocnych. Przy ostatnim piwku niestety okazało się, że nie jest to tak
odludne miejsce, jak się spodziewaliśmy. Nawiedziła nas czwórka miejscowej młodzieży.
Na szczęście okazali się łagodnie usposobieni. Podkreślam ten fakt, bo z takimi
spotkaniami nocnymi to bywa różnie. Chwile pogadaliśmy i sobie poszli. Spać
poszliśmy i my.
Drugi biwak nad Sanem.
Poranek nie przywitał nas piękną pogoda. Na niebie sporo chmur,
mam też wrażenie, że lekko pada. Zwijamy się, wiec szybko i sprawnie, kończymy jedzenie
z wczorajszej kolacji i ruszamy w drogę.
Najpierw miejscowość Huszele, potem wielka góra, a za nią Tarnawa Górna.
Górka naprawdę solidna, trzeba się było mocno spocić, dobrze, że zjadłem
solidne śniadanie… Tarnawie Górnej są
też ruiny cerkwi, przy samej drodze, zdecydowanie warto na chwilę się przy nich
zatrzymać.
Mocny podjazd.
Ruiny cerkwi w Tarnawie Górnej.
Skręcamy następnie na Czaszyn i niestety za Czaszynem w miejscowości
Brzozowiec awaria. W rowerze kolegi Alberta rozsypało się łożysko w tylnym
kole… Awaria poważna. Bez nowego koła nie ma szans jechać dalej. Do Dukli
niczym nie da się dostać… Decydujemy, więc o zmianie planów. Albert jeździe do
Sanoka, bo tam jest najbliższy serwis rowerowy. Albert ładuje się w PKS-a, a my
z Anetą wracamy tą samą drogą, a następnie w Zagórzu odbijamy na Sanok. Droga główna,
wiec niezbyt przyjemna, ale innej możliwości nie ma. Gdy docieramy na miejsce,
Alberta rower jest już gotowy. Oczywiście koła nie udało się uratować, zostało
wymienione na nowe. Pora wyjechać z miasta. Nie jest to takie łatwe: w Sanoku
ruch przeokropny, a chodniki to ruina. Zestreswoałem się i spociłem kilka razy
jak goście mijali mnie o centymetry. Tu muszę wtrącić nieco prywatnych opinii. Opinii
i uwag niestety doskonale znanych wszystkim rowerzystom. Po raz kolejny
przekonałem się, że bycie rowerzystą w tym kraju to dość trudne zadanie. W
Sanoku kilka razy zostałem strąbiony w zasadzie nie wiem za co. Pobocza brak,
dziury w drodze głębokie na kilka centymetrów. Chodnikiem nie pojadę, bo się
zabije. A kierowcy trąbią i każą mi
„spierdalać”. Także chciałem pozdrowić z tego miejsca wszystkich kierowców z wąsem,
którym tak strasznie spieszy się do czteropaka harnasia w lodówce. Jestem przekonany,
że i tak tego żaden z nich nie przeczyta, bo wątpię żeby zagłębiali się w inną
lekturę niż gazeta „fakt”, ale zawsze to jakaś satysfakcja hehe. Ale na szczęście
udało się w końcu z tego miasta wyjechać. Cóż, Sanok nie będzie miastem przyjaznym
rowerzyście jeszcze przez długie lata… My zjechaliśmy z głównej drogi w
kierunku Jurowców. W sumie było już sporo po południu i nie spodziewaliśmy się,
że przejdziemy wiele, tym bardziej, że coraz ciemniejsze chmury zbierały się na
horyzoncie. Tak się jednak stało, że szybko minęliśmy Humniska, potem Wzdów a
następnie skierowaliśmy się na winnicę w Komborni.
Trochę widoków z trasy.
Jechaliśmy zgodnie za
znakami, pod wielką górę. Okazało się, że znaki owszem są, ale już sama winnica
nie jest w żaden sposób oznaczona. Było jedno gospodarstwo otoczone pięknym
drewnianym płotem, przed bramą, którego stały dwie gliniane wazy na wino, ale
wszystko było pozamykane. Nie wiem, czy to było właściwe miejsce. Nie wiem czy
do zwiedzania i degustacji trzeba się jakoś umawiać. Albo po prostu trzeba było
jechać dołem, a nie wspinać się na górę. Nie wiem. W każdym razie winnicy nie
udało się zobaczyć. Góra za to ciągnęła się w nieskończoność. Zaczęło się robić
późno. Nie mieliśmy jedzenia ani wody, więc biwak w tej okolicy nie wchodził w
grę. Jedziemy, więc dalej. Niemałym wysiłkiem dotarliśmy do wyciągu
narciarskiego w Czarnorzekach, a następnie do samych Czarnorzek. Gdy dotarliśmy
do skrzyżowania z drogą na Rzeszów zaczęło lekko kropić. Postanowiliśmy
przenocować w jakiejś agroturystyce, bo było już dobrze po 19, a noc zapowiadała
się deszczowa. Znaleźliśmy kilka ogłoszeń. Albo nikt nie odbiera telefonu, albo
oświadcza, że nie ma miejsc. No trudno. Jedziemy dalej. Pada już coraz poważniej.
Na skrzyżowaniu w Węglówce musimy chwilę poczekać na przystanku, potem dalsze
pedałowanie w deszczu i kolejna przerwa. Robi się już ciemno… Docieramy do
miejscowości Krasna. Tu próbujemy z kolejnymi agroturystykami, ale bezskutecznie,
bo albo nie ma miejsc, albo komuś nie opłaca się przyjąć nas na jedną noc.
Znajdujemy za to sklep, wiec mamy, co jeść. Olewamy, więc nocleg i rozbijamy
się w krzakach zaraz przed Żyznowem. Nocleg nie jest w najlepszym miejscu,
zaraz po rozłożeniu namiotu zaczyna padać. Jemy, więc coś na szybko i idziemy
spać. Ten dzień był męczący.
Padało całą noc. Rano pogoda trochę lepsza, bo tylko
delikatnie kropi, ale chmury czarne wiszą nad głową. Zbieramy się szybko i
sprawnie. Zwijanie namiotu utrudnia nieco inwazja ślimaków, ale było to do
przewidzenia na łące i w taką pogodę. W Żyznowie jemy śniadanie i po chwili
jesteśmy w Strzyżowie. Plan jest taki, aby nie jechać główną drogą. Ja nie
miałem ochoty kluczyć, bo pasowało mi znaleźć się wcześniej w domu, ale racja:
nie ma co się pchać na główną. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy w kierunku Łętowni
a potem na Pstrągową. Trasa super: spora górka, ale piękny las dookoła, a na
szczycie widoki. Nieco przysłonięte przez chmury, ale ładne. Potem jedziemy drogą
leśną i wyjeżdżamy na główną drogę. Aneta mówi, że mamy jechać w prawo. No to
jedziemy w prawo. Ja nie byłem na tej trasie, ona była. Zjeżdżamy w dół i po
chwili widzę znak „Strzyżów”.
Wspinaczka i zjazd w to samo miejsce...
K….! Pojechaliśmy nie w tę stronę. Mogłem
sprawdzić GPS… No nic. Jesteśmy znowu w Strzyżowie. Nie będziemy się wracać, bo
jazda po szczytach w taka pogodę skutkowała tym, że mieliśmy wszystkie ciuchy
wilgotne. Jak człowiek mokry to nie jedzie się przyjemnie. Ruszamy, wiec drogą główną.
Na szczęście ruch znikomy, no trasa do Czudca jest w remoncie i mamy ruch wahadłowy.
Nam to jakoś bardzo nie przeszkadza, ale dla reszty uczestników ruchu drogowego
jest to spore utrudnienie. Po chwili jesteśmy w Czudcu. Postanawiamy dopełnić
tradycji wyjazdowej i zjeść pizze. Znajdujemy lokal Crazy Horse w samym centrum
i po chwili raczymy się pizzą. O dziwo: całkiem niezłą. Lokal nie robił
wrażenia, ale pizze mają dobrą. Polecam.
W Czudcu to już jak w domu, bo nieraz tu się zapuszczam na
wycieczki rowerowe. Godzina relaksującej jazdy i jestem w domu. To koniec na tą
wyprawę.
Ta wyprawa miała być po browarach, nie wyszło. Odwiedziłem
tylko jeden zamiast trzech. Szkoda mi tej Dukli najbardziej, bo byłem bardzo
ciekawy ich oferty. Z tą Wojkówką to też trochę przykra sprawa. Ja nie będę
uczył nikogo jak biznes prowadzić, bo nie mam do tego ani prawa, ani
kwalifikacji, ale w sezonie to można by otwierać trochę częściej niż piątek –
niedziela. Trochę mam zastrzeżeń też do bazy noclegowej. Nie spodziewałem się,
że będzie problem ze znalezieniem kąta dla trzech osób w takich okolicach jak Prządki
i Odrzykoń. Ale ja już to wielokrotnie zaobserwowałem: w takich miejscach jak
agroturystyki i pensjonaty nikt nie chce turysty przyjmować na jedną noc…
Szkoda. Ale na sam wyjazd nie mogę narzekać. Sporo kilometrów przejechane, miłe
towarzystwo, ładne miejsca na biwaki… To lubię najbardziej. A reszta jest tylko
pretekstem do wyjścia domu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz