sobota, 7 lipca 2018

Rowerem przez Podkarpacie


Ten wyjazd nie do końca wyszedł tak, jak go sobie zaplanowałem. Miałem odwiedzić trzy podkarpackie browary, napić się w każdym z nich piwka i spróbować odpowiedzieć na pytanie, który z nich jest najlepszy. Niestety byłem tylko w jednym i to w dodatku w takim, który już kiedyś zdarzyło mi się odwiedzić. Do pozostałych dwóch nie dojechałem. Dukle musiałem ominąć, z powodu awarii roweru kumpla. Zdarza się. Nic człowiek na to nie poradzi. Natomiast browar Wojkówka okazała się najzwyczajniej zamknięty. Otwarty jest od piątku do niedzieli. Przyznaje: nie sprawdziłem tego wcześniej, ale z drugiej strony, nawet jakbym sprawdził, to i tak bym pojechał dokładnie w takim terminie. Po prostu nie mogłem inaczej. Na marginesie dodam, że nieco dziwią mnie takie godziny otwarcia, tym bardziej, że mamy wakacje, czyli jakby na to nie patrzeć, szczyt sezonu. Ale to nie mój biznes, więc jakie mam prawo się wypowiadać? Zacznijmy, więc od początku, a tematem przewodnim niech będzie jazda rowerem po Podkarpaciu. Też fajnie? Zapraszam do lektury.


W poniedziałek pracę kończyłem o 17. Plan zakładał dojechanie do domu, założenie sakw na rower i ruszenie przed siebie. Tak też się stało. Moi kompani dołączają do mnie o 18 i ruszamy w kierunku Dynowa. Pomysł był taki, że jedziemy biwakować nad San. Mamy jednak przed sobą 40 km. Ale co to da nas? Tempo mieliśmy bardzo dobre i jakoś w okolicach 20.40 jesteśmy już na przedmieściach Dynowa. Szybka przeprawa przez miasto i już jesteśmy po drugiej stronie. Teraz mamy trasę wzdłuż Sanu. Zaraz koło Dąbrówki Starzeńskiej, albo w zasadzie w samej wiosce, miałem obczajone miejsce na nocleg. Coś na kształt pola namiotowego. Nikt go nie pilnuje, nikt nie zbiera opłat, nikogo tam nie ma. Za to mamy cała infrastrukturę: ławeczki, daszek, stoliki, nawet toaleta i całkiem przyzwoite zejście do wody, co w przypadku brzegów Sanu nie jest wcale takie oczywiste. Gdy zjeżdżamy z drogi zaczyna lekko kropić, ale na szczęście zaraz przestaje. Rozbijamy namioty, ogarniamy rowery i idziemy pod daszek zjeść kolację i napić się piwa. Konwersacja trawa do północy. Miejsce okazało się trochę mniej spokojnie niż przewidywałem, bo w nocy pojawił się jakiś samochód z miejscową młodzieżą, który na szczęście zaraz odjechał. Ale poza tym spokój i cisza. Noc była zimna, za to poranek okazał się całkiem przyzwoity. Wyszło słonce, pojawiło się niebieskie niebo. Ociągaliśmy się ze wstawaniem, dopiero w okolicach dziewiątej zaczęliśmy składać namioty. Przed wyjazdem jeszcze orzeźwiająca kąpiel w Sanie. Nie za czysta ta rzeka, ale ujdzie. Ruszamy!



Biwak numer 1. Niedaleko Dąbrówki Starzeńskiej . 

Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo byliśmy bez śniadania. Pierwszy sklep znaleźliśmy za kilka kilometrów. Pod sklepem panowie pijacy od rana piwko i wódeczkę jak zwykle nie mogą zrozumieć „po co i na co” my tak jedziemy. Cóż zrobić? Najedzeni jedziemy dalej. Trasa piękna, cały czas wzdłuż Sanu, niestety pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasłaniają ciężkie chmury, zaczyna siąpić niewielka mżawka. W lekkim deszczu dojeżdżamy do ruin kościoła w Wołodzi. Pięknie położone ruiny, blisko Sanu. Pewnie zatrzymalibyśmy się na dłużej, gdyby nie lekki deszczyk. 





Ruiny kościoła w Wołodzi. 

Jedziemy dalej. Trasa przyjemna: lekki podjazd, a po nim lekki zjazd. Widoki ładne. Nie licząc deszczu to pogoda sprzyjająca jeździe na rowerze: nie ma upału. Po kolejnych kilkunastu kilometrach pedałowania i dojeżdżamy do następnego miejsca, które chciałem zobaczyć. Nigdy nie byłem w Cerkwi w Uluczu. Cerkiew ta przez pewien czas uważana była za najstarszą drewnianą cerkiew w Polsce. Żeby do niej dotrzeć trzeba się wspiąć na niezbyt wysoką, ale stromą górkę. Cerkiew jest przepięknie położona, otacza ją gesty las i cmentarz. Sama cerkiew też ładna, ale to otoczenie dodaje jej uroku. Jedna z najładniej położonych cerkwi, jakie widziałem. Polecam zobaczyć na własne oczy. Ulucz jest bardzo blisko Sanoka, więc może przy okazji kolejnego wyjazdu w Bieszczady, warto nadłożyć kilkanaście kilometrów, żeby ją odwiedzić. 





Ulucz 

My jedziemy dalej. Pogoda zaczyna robić się lekko niepokojąca. Cały czas kropi i na horyzoncie majaczą poważne chmury. Zatrzymujemy się pod dachem na chwilę przerwy. Uznajemy jednak, że „może nie będzie padać” i jedziemy dalej. Niestety ulewa dopada nas między wioskami. Leje poważnie, ale nie ma się gdzie schować, więc pozostaje nam jedynie dalsza jazda. W końcu jednak docieramy do jakiejś wioski i lądujemy na przystanku. Przemoczeni, ale zadowoleni. Nastała, więc nieoczekiwana chwila obiadu. Jemy po kanapce, czekamy jeszcze z 20 minut i burza przechodzi. Jedziemy dalej w płaszczach przeciwdeszczowych, ale w Tyrawie Solnej, zaczyna pojawiać się niebieskie niebo, więc szybko się przebieramy i jedziemy dalej. Kolejne wioski to Tyrawa Wołoska, Wańkowa i w końcu Olszanica, czyli wielka pętla bieszczadzka. Muszę przyznać, że ten pierwszy etap trasy wzdłuż Sanu podobał mi się bardzo. Trasa bardzo spokojna, mały ruch, piękne widoki. Droga dość dobra, nie licząc około kilometra szutru. Ale szuter ubity, więc do przeżycia. Nieźle się jechało i było, co podziwiać. W Olszanicy wjeżdżamy na ruchliwą bieszczadzką obwodnicę. Kilka kilometrów pedałowania i jesteśmy w Uhercach Mineralnych. Wjeżdżamy do słynnego browaru Ursa Maior. Zmieniło się tu sporo od mojej ostatniej wizyty kilka lat temu… Po pierwsze powstała knajpa. Wcześniej był tylko sklep. W lokalu mamy przezroczyste ściany, więc możemy podziwiać kadzie warzelne. Fajna sprawa. Wygląda to wszystko bardzo ładnie i profesjonalne. Zamawiamy sobie trzy piwa. Ja biorę Sen Bieszczadnika. Siadam przed browarem i delektuje się piwem. To teraz będzie słów kilka mojej opinii. Piwko całkiem dobre, ale uważam że za cenę 12 zł za 0,4 to już powinno być co najmniej znakomite lub wybitne. W smaku dość przeciętne te piwa, nie powalają, a liczą sobie tam za nie jak za najlepsze „sztosy”. To mi się nie podoba. Ale prawda jest taka: turystów dowozi się tu autokarami, opowiada piękną historię browaru rzemieślniczego i prawdziwego piwa, no i biznes się kręci. Nie lubię takiego sztucznego windowania cen. Jeśli za tym szedłby naprawdę wyjątkowy smak, to mogę dać te 12 zł beż żadnego wahania. A gdy za 12 zł dostaje piwo niezłe, ale niczym się niewyróżniające, to wydaje mi się, że jest to lekka przesada. Życzę temu browarowi jak najlepiej, ale radziłbym się zastanowić jeszcze raz nad tym czy zleży im na jakości, czy na ilości. Ja wiem jedno. Po piwo z browaru Ursa nie sięgnę po raz kolejny zbyt szybko. W takich cenach to bez problemu można w sklepach z dobrym piwem kupić znakomity trunek. Ale, jak już wspomniałem: po jednym wypiliśmy. Na drogę, do termosu nalaliśmy sobie jeszcze litr Dzikiego Kota, bo to piwo okazało się najlepsze z całego towarzystwa. I pojechaliśmy do Leska. 





Browar Ursa Maior

Jeden podjazd, jeden zjazd i jesteśmy na miejscu. Robiło się już dość późno, więc postanowiliśmy zanocować za Leskiem. W mieście zrobiliśmy solidne zakupy i pojechaliśmy w kierunku Sanu. Nawet nie przekroczyliśmy rzeki. Po prawej znaleźliśmy zjazd (w kierunku muszli koncertowej) minęliśmy niewielki osiedle domków letniskowych i dotarliśmy do opuszczonego kempingu. Miejsce w sam raz dla nas: doskonały dostęp do rzeki, miejsce na ognisko, sporo płaskiego terenu i odludzie. Z Albertem i Anetą przeżyłem już dziesiątki biwaków, więc podział obowiązków jest naturalny: jedna osoba ogrania ognisko, kolejna obóz, a kolejna jedzenie. Kto skończy pierwszy pomaga innym i w ten sposób po godzinie, ogarnięci, wykąpani i zadowoleni raczymy się jedzeniem popijając piwko. I tak nam zeszło do późnych godzin nocnych. Przy ostatnim piwku niestety okazało się, że nie jest to tak odludne miejsce, jak się spodziewaliśmy. Nawiedziła nas czwórka miejscowej młodzieży. Na szczęście okazali się łagodnie usposobieni. Podkreślam ten fakt, bo z takimi spotkaniami nocnymi to bywa różnie. Chwile pogadaliśmy i sobie poszli. Spać poszliśmy i my.


Drugi biwak nad Sanem.

Poranek nie przywitał nas piękną pogoda. Na niebie sporo chmur, mam też wrażenie, że lekko pada. Zwijamy się, wiec szybko i sprawnie, kończymy jedzenie z wczorajszej kolacji i ruszamy w drogę.  Najpierw miejscowość Huszele, potem wielka góra, a za nią Tarnawa Górna. Górka naprawdę solidna, trzeba się było mocno spocić, dobrze, że zjadłem solidne śniadanie…  Tarnawie Górnej są też ruiny cerkwi, przy samej drodze, zdecydowanie warto na chwilę się przy nich zatrzymać. 



Mocny podjazd.




Ruiny cerkwi w Tarnawie Górnej.

Skręcamy następnie na Czaszyn i niestety za Czaszynem w miejscowości Brzozowiec awaria. W rowerze kolegi Alberta rozsypało się łożysko w tylnym kole… Awaria poważna. Bez nowego koła nie ma szans jechać dalej. Do Dukli niczym nie da się dostać… Decydujemy, więc o zmianie planów. Albert jeździe do Sanoka, bo tam jest najbliższy serwis rowerowy. Albert ładuje się w PKS-a, a my z Anetą wracamy tą samą drogą, a następnie w Zagórzu odbijamy na Sanok. Droga główna, wiec niezbyt przyjemna, ale innej możliwości nie ma. Gdy docieramy na miejsce, Alberta rower jest już gotowy. Oczywiście koła nie udało się uratować, zostało wymienione na nowe. Pora wyjechać z miasta. Nie jest to takie łatwe: w Sanoku ruch przeokropny, a chodniki to ruina. Zestreswoałem się i spociłem kilka razy jak goście mijali mnie o centymetry. Tu muszę wtrącić nieco prywatnych opinii. Opinii i uwag niestety doskonale znanych wszystkim rowerzystom. Po raz kolejny przekonałem się, że bycie rowerzystą w tym kraju to dość trudne zadanie. W Sanoku kilka razy zostałem strąbiony w zasadzie nie wiem za co. Pobocza brak, dziury w drodze głębokie na kilka centymetrów. Chodnikiem nie pojadę, bo się zabije.  A kierowcy trąbią i każą mi „spierdalać”. Także chciałem pozdrowić z tego miejsca wszystkich kierowców z wąsem, którym tak strasznie spieszy się do czteropaka harnasia w lodówce. Jestem przekonany, że i tak tego żaden z nich nie przeczyta, bo wątpię żeby zagłębiali się w inną lekturę niż gazeta „fakt”, ale zawsze to jakaś satysfakcja hehe. Ale na szczęście udało się w końcu z tego miasta wyjechać. Cóż, Sanok nie będzie miastem przyjaznym rowerzyście jeszcze przez długie lata… My zjechaliśmy z głównej drogi w kierunku Jurowców. W sumie było już sporo po południu i nie spodziewaliśmy się, że przejdziemy wiele, tym bardziej, że coraz ciemniejsze chmury zbierały się na horyzoncie. Tak się jednak stało, że szybko minęliśmy Humniska, potem Wzdów a następnie skierowaliśmy się na winnicę w Komborni. 





Trochę widoków z trasy. 

Jechaliśmy zgodnie za znakami, pod wielką górę. Okazało się, że znaki owszem są, ale już sama winnica nie jest w żaden sposób oznaczona. Było jedno gospodarstwo otoczone pięknym drewnianym płotem, przed bramą, którego stały dwie gliniane wazy na wino, ale wszystko było pozamykane. Nie wiem, czy to było właściwe miejsce. Nie wiem czy do zwiedzania i degustacji trzeba się jakoś umawiać. Albo po prostu trzeba było jechać dołem, a nie wspinać się na górę. Nie wiem. W każdym razie winnicy nie udało się zobaczyć. Góra za to ciągnęła się w nieskończoność. Zaczęło się robić późno. Nie mieliśmy jedzenia ani wody, więc biwak w tej okolicy nie wchodził w grę. Jedziemy, więc dalej. Niemałym wysiłkiem dotarliśmy do wyciągu narciarskiego w Czarnorzekach, a następnie do samych Czarnorzek. Gdy dotarliśmy do skrzyżowania z drogą na Rzeszów zaczęło lekko kropić. Postanowiliśmy przenocować w jakiejś agroturystyce, bo było już dobrze po 19, a noc zapowiadała się deszczowa. Znaleźliśmy kilka ogłoszeń. Albo nikt nie odbiera telefonu, albo oświadcza, że nie ma miejsc. No trudno. Jedziemy dalej. Pada już coraz poważniej. Na skrzyżowaniu w Węglówce musimy chwilę poczekać na przystanku, potem dalsze pedałowanie w deszczu i kolejna przerwa. Robi się już ciemno… Docieramy do miejscowości Krasna. Tu próbujemy z kolejnymi agroturystykami, ale bezskutecznie, bo albo nie ma miejsc, albo komuś nie opłaca się przyjąć nas na jedną noc. Znajdujemy za to sklep, wiec mamy, co jeść. Olewamy, więc nocleg i rozbijamy się w krzakach zaraz przed Żyznowem. Nocleg nie jest w najlepszym miejscu, zaraz po rozłożeniu namiotu zaczyna padać. Jemy, więc coś na szybko i idziemy spać. Ten dzień był męczący.
Padało całą noc. Rano pogoda trochę lepsza, bo tylko delikatnie kropi, ale chmury czarne wiszą nad głową. Zbieramy się szybko i sprawnie. Zwijanie namiotu utrudnia nieco inwazja ślimaków, ale było to do przewidzenia na łące i w taką pogodę. W Żyznowie jemy śniadanie i po chwili jesteśmy w Strzyżowie. Plan jest taki, aby nie jechać główną drogą. Ja nie miałem ochoty kluczyć, bo pasowało mi znaleźć się wcześniej w domu, ale racja: nie ma co się pchać na główną. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy w kierunku Łętowni a potem na Pstrągową. Trasa super: spora górka, ale piękny las dookoła, a na szczycie widoki. Nieco przysłonięte przez chmury, ale ładne. Potem jedziemy drogą leśną i wyjeżdżamy na główną drogę. Aneta mówi, że mamy jechać w prawo. No to jedziemy w prawo. Ja nie byłem na tej trasie, ona była. Zjeżdżamy w dół i po chwili widzę znak „Strzyżów”. 



Wspinaczka i zjazd w to samo miejsce... 


K….! Pojechaliśmy nie w tę stronę. Mogłem sprawdzić GPS… No nic. Jesteśmy znowu w Strzyżowie. Nie będziemy się wracać, bo jazda po szczytach w taka pogodę skutkowała tym, że mieliśmy wszystkie ciuchy wilgotne. Jak człowiek mokry to nie jedzie się przyjemnie. Ruszamy, wiec drogą główną. Na szczęście ruch znikomy, no trasa do Czudca jest w remoncie i mamy ruch wahadłowy. Nam to jakoś bardzo nie przeszkadza, ale dla reszty uczestników ruchu drogowego jest to spore utrudnienie. Po chwili jesteśmy w Czudcu. Postanawiamy dopełnić tradycji wyjazdowej i zjeść pizze. Znajdujemy lokal Crazy Horse w samym centrum i po chwili raczymy się pizzą. O dziwo: całkiem niezłą. Lokal nie robił wrażenia, ale pizze mają dobrą. Polecam.

W Czudcu to już jak w domu, bo nieraz tu się zapuszczam na wycieczki rowerowe. Godzina relaksującej jazdy i jestem w domu. To koniec na tą wyprawę.

Ta wyprawa miała być po browarach, nie wyszło. Odwiedziłem tylko jeden zamiast trzech. Szkoda mi tej Dukli najbardziej, bo byłem bardzo ciekawy ich oferty. Z tą Wojkówką to też trochę przykra sprawa. Ja nie będę uczył nikogo jak biznes prowadzić, bo nie mam do tego ani prawa, ani kwalifikacji, ale w sezonie to można by otwierać trochę częściej niż piątek – niedziela. Trochę mam zastrzeżeń też do bazy noclegowej. Nie spodziewałem się, że będzie problem ze znalezieniem kąta dla trzech osób w takich okolicach jak Prządki i Odrzykoń. Ale ja już to wielokrotnie zaobserwowałem: w takich miejscach jak agroturystyki i pensjonaty nikt nie chce turysty przyjmować na jedną noc… Szkoda. Ale na sam wyjazd nie mogę narzekać. Sporo kilometrów przejechane, miłe towarzystwo, ładne miejsca na biwaki… To lubię najbardziej. A reszta jest tylko pretekstem do wyjścia domu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz