Z Vinh do
Phonsavan w Laosie jedziemy laotańskim autokarem. Te dalekobieżne busy są
naprawdę wysokiego standardu. Wchodzi się bez butów, podłoga wyłożona jest
miękką matą, nawet jest miejsce, żeby się położyć i rozprostować kości. Fotele zajebiście
wygodne. Komfort jest. Ruszamy w kierunku laotańskiej granicy. Droga z początku
biegła po płaskim terenie, ale po niedługim czasie zaczęły się góry. Coraz większe
serpentyny... Fajnie się jechało, widoki ładne. Szkoda, że to autobus i nie
można się wszędzie zatrzymywać, bo zdjęcia byłyby naprawdę ładne. Coś tam udało
się zrobić po drodze, ale przez szybę to szału nie ma. Okoliczne wzgórza
porasta już sroga dżungla. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś restauracji.
Okazuje się, że przysługuje nam obiad. Wychodzimy, więc z autokaru, każdy
dostaje kapcie. Śmieszne, bo z obciętymi przodami. Nie wiem, o co w tym chodzi.
Dla Michała niestety nie udało się znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Wchodzimy do
knajpy zorganizowanej w jakimś wielkim garażu. Na stół trafiają półmiski z ryżem,
warzywami, jakimś mięsem. No i wódeczka. Komunikacja jest dość kiepska, ale po
kilku kieliszkach okazuje się, że jeden gość coś tam zna rosyjski, więc powstaje
komitywa. I jeszcze jedna śmieszna historia. Wietnamczycy są bardzo mali, drobni
i niscy. Prawdopodobnie, dlatego w knajpach siadają na takich śmiesznych
małych, plastikowych krzesełkach. Zdecydowanie te krzesełka nie są
przystosowane do podtrzymania ciężaru mojego czy Michała. Szczególnie Michała
hehe. Gość siadła na to krzesło i po chwili ułamała się w nim noga. Michał wylądował
na glebie, czym wywołał salwy śmiechu biesiadników. Po konsumpcji ładujemy się
do autobusu i jedzmy dalej drogą biegnącą przez malownicze góry. Koło południa
docieramy do granicy położonej na górskiej przełęczy. Zajeżdżamy, a tam przerwa
i trzeba czekać aż otworzą okienka. Wszyscy czekają, ale nas celnik poprosił
wcześniej i dał nam pieczątki wyjazdowe. Chyba zorientował się, że nie bardzo wiemy,
co się dzieje i jesteśmy lekko zaniepokojeni. Gdy cała procedura na dobre
ruszyła po 13.30 nas kierują na granicę laotańską. Trzeba przejść z buta z 200
m i jesteśmy. Idziemy do biura, w którym wydają wizy. Wypełniamy jakiś
dokument, oddajemy zdjęcie do paszportu, płacimy 34 dolary i już mamy pieczątki
i wizę w paszporcie. Cała procedura trochę trwała ze względu na kompletną nieznajomość
przez celnika jakiegokolwiek języka obcego. Na szczęście autokar czekał na nas
po drugiej stronie granicy. Wsiadamy i jedziemy. Witamy w Laosie! Dalsza cześć
trasy dalej biegnie przez góry. Laos to górzysty kraj. I biedny… Widać różnicę
w porównaniu z Wietnamem. Wioski, które mijamy są na prawdę nędzne, dzieci biegają
bez ubrań… No leki szok. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze raz w krzakach na
siku i jakoś koło 17 jesteśmy w Phonsavan.
Wysiadamy na głównej ulicy przy
jakimś hotelu, ponoć to centrum. Od razu zaczepia nas jakiś koleś i oferuje hotel,
ale my nie mamy kasy, więc priorytetem jest wymiana dolarów na kipy. Nasz
samozwańczy przyjaciel pokazuje nam kantor i tam wymieniamy kasę. Kurs to 1
dolar = 8000 kipów. Zresztą, powiedzieć o tym miejscu, że to kantor to naprawdę
wyróżnienie, bo było to coś w rodzaju sklepu zbitego z desek. Wymieniamy kasę,
a gość dalej koło nas krąży. W sumie nie zaszkodzi zagadać o ten nocleg,
przynajmniej się zorientujemy co i jak. Gość nam podał cenę, która wynosiła coś
w okolicach 15 dolarów za osobę. Dużo. Pokazuje mu, więc plecak z nadzieją, że zrozumie
że my nie mamy kasy i szukamy czegoś tańszego. Gość wymienia nazwę i pokazuje
kierunek. Twierdzi że tam jest taniej. To był kierunek, z którego
przyjechaliśmy. Wdziałem przez okno sporo jakiś noclegowni, więc stwierdziliśmy,
że się tam udamy. W Laosie nie ma hosteli, przynajmniej ja się nie spotkałem.
Może w stolicy są, ale tam gdzie byliśmy my to nie było. Tam tani nocleg nazywa
się guest house i jest na każdym kroku. Bliżej jednak temu noclegowi do taniego
hotelu niż do hostelu. Trochę się pokręciliśmy po ulicy, nie mogliśmy znaleźć
hotelu z przewodnika, więc ostatecznie nie wybrzydzaliśmy, tylko wzięliśmy
pierwszy lepszy, który wyglądał w miarę. Cena za pokój to 100000 kipów czyli jakieś
12,5 dolara. Całkiem ok. Pokój przyzwoity, fajny taras. Ja postanowiłem przejść
się do sklepu, byłem głodny, miałem ochotę na piwo. Umysłem się szybko i
poszedłem do pobliskiego marketu. Zaszokowały mnie ceny. Było drogo, a nawet
bardzo drogo. Najtańsze piwo kosztuje 10000 kipów, jakieś malutkie chipsy 5000.
Kupiłem masło orzechowe, które kosztowało prawie 5 dolarów. W drodze powrotnej
zalazłem sprzedawcę kanapek. W Wietnamie, Laosie i Kambodży jest to bardzo
popularna przekąska. Za jakieś pół dolara dostajemy bułkę z warzywami, jakimś mięsem,
albo serem, albo jajkiem i do tego sos, najczęściej pikantny. Kupiłem po dwie
takie bułki. Wróciłem do hotelu i tam je skonsumowałem popijając piwem. Generalnie
wtedy odkryłem smak Azji, który kompletnie mi nie podszedł. Gdzieś wcześniej
już go czułem, ale nie było to tak intensywne jak w tej kanapce. Nie wiem, co
to była za roślina, próbowałem to nawet ustalić z jednym napotkanym w Kambodży
polakiem. Nie udało się. Roślina ta przypomina wyglądem pietruszkę, jej smak
jest absolutnie nie do porównania z niczym znanym w Europie. Smak ten jest tak intensywny,
że „pietruszka” dodana w dużej ilości całkowicie dominuje smak dania. W
Wietnamie i Kambodży „pietruszki” dodają symbolicznie, a w Laosie dodają jej
dużo. Da się to zjeść, ale mi to nie smakuje. Może to kwestia przyczajenia, ale
do mnie ten smak nie przemawia. Wole jeść robaki hehe. Po kolacji obejrzeliśmy jeszcze
jakiś wojenny film w TV(były angielskie napisy). Niestety problemem było to, że
nie czułem się najlepiej.
Laotański autobus
Droga do granicy
Dziwne, obcięte kapcie
Przejście graniczne
Jesteśmy w Laosie. Droga do Phonsavan
Gdy wstałem
rano stało się jasne, że Ho Chi Minch się zemścił hehe. Nie było dramatu, ale
wolałem działać, więc najadłem się tabletek. Poczekałem aż mniej więcej
zadziałają i ruszyliśmy do doliny dzbanów. Z tą chorobą to jest tak, że
zasadniczo nie wiem od czego jej dostałem. Dzień wcześniej jedliśmy z Michałem
dokładnie to samo. Z biologicznego punktu widzenia sprawa ma się tak, że
radykalnie zmieniając dietę, wymienia nam się flora bakteryjna w jelitach. Następuje
to po 5-7 dniach i ma postać od niezauważalnej po dramatyczną. Moją przypadłość
kategoryzuje na połowę tej skali hehe. I co ważne. Jak to leczyć? Nijak. Ma
przejść samo po jakiś 24 godzinach. Polskie leki w zasadzie nie działają, choć
można zażyć garść i mieć z 6-8 godzin spokoju. Ale się nie wyleczymy.
Generalnie trzeba przeżyć. Jeśliby się tak stało, że przypadłość trwa dłużej
niż 24 godziny to bardzo prawdopodobne, że zatruliśmy się bakteriami. Syf taki najczęściej
jest w wodzie i jedynym ratunkiem jest udanie się do apteki i kupienie
miejscowego leku z antybiotykiem. Ale to w skrajnych przypadkach, bo ten
antybiotyk jest w tak końskiej dawce, iż może się okazać, że lekarstwo będzie gorsze
od choroby. Ale wróćmy do spraw przyjemniejszych. Wybraliśmy się na miasto w
poszukiwaniu jakiegoś transportu. Najpopularniejszym sposobem zwiedzania tej doliny
dzbanów jest wycieczka całodzienna. Koszt 20 dolarów za głowę. Jedziemy wtedy
na trzy stanowiska z tymi dzbanami. My chcieliśmy się wybrać na jedno w zawiązku
z czym zaczęliśmy poszukiwania od tuk tuka. Nie sposób było zlokalizować
kogokolwiek znającego, choć dwa słowa po angielsku. Ostatecznie trafiliśmy na kolesia,
który załapał, o co nam chodzi i zadzwonił do kumpla, z którym po angielsku dogadaliśmy
warunki umowy oraz cenę. Stanęło na 12 dolarach za podwózkę do jednego ze stanowisk.
Wsiadamy do tuk tuka i jedziemy. Sam ten fakt to już przygoda. Można sobie obserwować,
co się dzieje i czuć wiatr we włosach. Z mapy wiedzieliśmy mniej więcej jak się
tam jedzie, więc zdziwił nas mocno fakt, że kierowca dobija z głównej drogi.
Zatrzymujemy się pod jakimś budynkiem, gość dobija się do bramy, nikt nie
otwiera. Kierowca siada, więc pod drzewem i czeka. Tak z 15 minut minęło i my
poszliśmy pod drzewo, bo pod plandeką tuk tuka można było smażyć jajka.
Usidlimy koło gościa i coś próbujemy się go pytać. Generalnie ustalmy, że gość
musi tu iść po jakieś pozwolenie, bo jak nie to go zabiją hehe. No dobra. Po 45
minutach już mnie zaczęło to wnerwiać, bo chyba bym na miejsce z buta szybciej
doszedł (potem się okazało, że nie). Gość dzwoni, więc do tego samego kumpla,
co znał angielski i ten nam tłumaczy, że kierowca potrzebuje jakiegoś
pozwolenia. No to nic, buta nie zjesz. Czekamy. Po jakiejś godzinie z kawałkiem
typek wstaje, włazi do tuk tuka i każe nam wsiadać. Jedziemy dalej. O co
chodzi?? Do tej pory nie mam pojęcia. Okazało się, że wzięcie tuk tuka nie było
takim złym pomysłem, bo te dzbany to naprawdę są daleko… Plan pierwotny
zakładał wynajęcie skutera na cały dzień i zwiedzenie wszystkich trzech
stanowisk z dzbanami. Koszt niewielki, tylko naczytałem się niepotrzebnie wcześniej
Internetów. Otóż okazało się, że sporo ludzi zostało oszukanych w ten sposób,
że wypożyczyli skuter, oddali w zastaw paszport po czym, gdy wrócili oddać
wehikuł wmawiano im jakieś uszkodzenia pojazdu. Goście życzyli sobie jakiś
astronomicznych kwot za naprawę i grozili, że nie oddadzą paszportu. Taka akcja
zawsze jest problemem, a w przypadku kraju, w którym Polska nie ma ambasady rośnie
to do naprawdę dużego problemu… Postanowiliśmy, więc trochę dmuchać na zimne i wziąć
tego tuk tuka. Dobra dojeżdżamy w końcu
na miejsce, musimy jeszcze kupić bilet, nie pamiętam ile dokładnie kosztował,
ale zdaje mi się, że jakiej 10000 kipów. Idziemy. Kierowca tuk tuka nic nie
kuma po angielsku, ale coś tam do nas gada i pokazuje. Miejsce robi wrażenie.
Duży obszar obsiany wielkimi kamiennymi amforami. Co ciekawe. Podobne dzbany
znaleziono na terenie Tajlandii, a nawet Indii, co daje do myślenia. W samym
Laosie jest ponad 400 stanowisk z tymi dzbanami. Większość jest niedostępna ze
względu na niewybuchy, co czyni to miejsce najniebezpieczniejszym stanowiskiem
archeologicznym na ziemi. Jak już wspomniałem. Do zwiedzania dostępne są tylko
3 stanowiska. Są one rozminowanie i bezpieczne, ale i tak między dzbanami jest
sporo bombowych lejów. Do czego służyły same dzbany. Tego nie wie nikt. Najbardziej
prawdopodobna teoria głosi, że były one po to, aby zbierała się w nich woda
przeznaczona dla karawan. Ponoć po przegotowaniu ta śmierdząca woda z dzbanów
nadawała się do picia. No nie wiem, może. Ja ma swoją teorię. Pokręciliśmy
się między dzbanami, porobiliśmy fotki, poszliśmy na jakieś wzgórze z widokiem
na te dzbany i wróciliśmy skrótem zaproponowanym przez naszego „przewodnika”.
Przedzierając się przez te krzaki przypomniałem sobie o bombach… Liczyłem jednak,
że nasz opiekun ceni sobie swoje życie równie mocno jak my nasze. Poszliśmy
jeszcze do jaskini z niewielką kapliczką i należało ruszać w drogę powrotną. W sumie
byliśmy tam pewnie z dwie godziny. Czas mi zleciał błyskawicznie. Nasz drajwer
odwiózł nas do centrum. Sympatyczny był z niego gość. Mimo że słowa nie znał po
angielsku, to się cały czas uśmiechał i jakoś mu dobrze z oczu patrzyło. Gdy wysiedliśmy
z tuk tuka poszliśmy jeszcze obczaić jedną świątynię. Jeszcze nam się nie
znudziły… Michał poszedł coś zjeść, ja wolałem nie ryzykować i poprzestałem na
sucharach i coli. Mimo strasznego upału i zmęczenia postanowiliśmy jeszcze
wybrać się do biura MAG. Co to jest? Jak już wspomniałem Laos ma ogromny
problem z niewybuchami. Cały kraj usiany jest bombami. I to nie dużymi bombami,
ale czymś wielkość ananasa. Są one przez miejscowy nazywane „bombies”. Te
„ananasy” zrzucane były w wielkich bombach, które rozpadały się w locie i
wysypywały setki takich małych bombies. „Ananasy” spadały na miękki grunt i nie
wybuchały. Te bomby były o tyle straszne, że zostały one zaprojektowane tak,
aby zabijać. Każdy mały „ananas” ma w sobie materiał wybuchowy i garść
metalowych kulek, które podczas wybuchu mają spowodować maksymalne obrażenia.
Szacuje się, że tych i różnych innych bomb spadło na Laos w czasie wojny tyle ton,
co podczas całej drugiej wojny światowej na wszystkich frontach. Przypominam,
że Laos to naprawdę mały kraj.
Powierzchniowo to 2/3 Polski. No nie wesoło… Ale najważniejsze pytanie:
co to była za wojna? Była wojna w Wietnamie, ale w Laosie? Wojny tam nie było.
Najdziwniejsze, że amerykanie podpisali dokumenty, z których wynikało, że uznają
Laos za neutralny i nie będą go atakować. To czemu zrzucali tam bomby? Z dwóch powodów.
Armia Wietnamu północnego atakowała Wietnam południowy właśnie z terytorium Laosu,
więc pretekstem było bombardowanie ich szlaków przerzutowych. Drugi powód był jednak
dużo bardziej absurdalny. Amerykańskie gigantyczne bombowce B-52 startowały głównie
z okolic Sajgonu i z dwóch lotnisk w Kambodży. Leciały przez terytorium Laosu,
aby bombardować cele w Północnym Wietnamie. Ze względu na zmienność pogody
często zdarzało się tak, że celów nie mogli zbombardować, bo ich zwyczajnie nie
było widać z za chmur. Samoloty, więc zawracano. Ale jest problem: samolot nie
może lądować wypełniony bombami. Za duże ryzyko. Piloci zrzucali, więc ładunek
proso na głowy Laotańczyków. W głowie mi się to nie mieściło… Ludzie w Laosie nie mogą uprawiać ziemi, bo każde
wyjście na ryżowisko to ryzyko utraty życia. Rozpalenie ogniska może skończyć
się w kostnicy… Wyobraźcie to sobie? I właśnie organizacja o nazwie MAG zajmuje
się rozminowywaniem Laosu. Praca żmudna, niebezpieczna i syzyfowa… W zasadzie niekończąca
się nigdy… Byliśmy pod wrażeniem… Przynajmniej ja byłem. Postanowiliśmy ten dzień
zakończyć. Wróciliśmy do hotelu. Moja sytuacja zdrowotna nie wróciła do normy,
więc postanowiłem przespać sprawę licząc, że rano będzie lepiej.
Miasto Phonsavan. Wiele tam nie ma ale przecież to Laos, więc wszytko ciekawe...
Kilka zdjęć które udało się zrobić w drodze do Doliny Dzbanów.
Dolina dzbanów
Jeden z kilku śladów po bombardowaniach.
Kapliczka przy skalnej świątyni
Kamienna świątynia Fot. Michał Świder
Na szczęście
było lepiej. Profilaktycznie jednak postanowiłem nie jeść za wiele, pić tylko wodę i
załatwić jednak leki z antybiotykiem. Tak w razie czego. Wysłałem Michała z tą misją.
Podołał. Ale stwierdziliśmy, że nie będziemy tego dnia marnować. Koło Phonsavan
jest całkiem ładne jezioro, nad które postanowiliśmy się przejść. Upał był
niemiłosierny, byłem lekko osłabiony, bo od dnia wczorajszego zjadłem jedynie
jakaś bułkę i trochę krakersów. Fajne klimaty się zaczęły dalej od centrum. Trochę
bardziej dziko, swojsko. Samo jezioro całkiem ładne. Obeszliśmy sobie je z
jednej strony i dotarliśmy na cmentarz. Miejsce było na górce, a wejście pod
nią okupiłem chyba litrem potu. W cieniu było pewnie ze 40 stopni… Na szczycie
przerwa. Michał wypił piwko, a ja zjadłem kanapkę i popiłem wodą. Potem zdjęcia
nagrobków. Ciekawa sprawa, bo na tym cmentarzu były nagrobki różnych religii. Koleiny
odpoczynek i schodzimy, bo odczułem wyraźny brak zimnego napoju. Upragnioną
zimną colę kupujemy w „domowym” sklepie i idziemy coś zjeść. Ja zamawiam
asekuracyjnie fryty, mimo że sytuacja była już w normie to nie chciałem
forsować układu pokarmowego. Michał zjadł burgra, który wyglądał naprawdę
smacznie. A i jedliśmy w knajpie o nazwie Crater, w której poustawiane były
skorupy po wielkich bombach… W sumie trochę tego nie rozumiałem, bo nazwa i te
bomby się chyba miejscowym nie kojarzą najlepiej… Wczoraj przegapiliśmy jednak
ważną rzecz. Mianowicie w biurze MAG, co wieczór pokazywane są filmy traktujące
o problemach Laotańczyków z tymi niewybuchami. Poszliśmy sprawdzić godzinę
seansu. Mamy jeszcze 60 minut do pierwszego, więc idziemy załatwić bilety na
jutro. Postanowiliśmy w końcu opuścić Phonsavan i udać się do Pakse. Mieliśmy
wyprawę podzieloną na kilka etapów, ten był najdłuższy i jednocześnie
najciekawszy. Jeszcze tego nie wiedziałem, ale okazał się też najbardziej
wyczerpujący. Jak zwykle okazało się, że najlepiej i najtaniej kupić bilety w
biurze podróży. Nie pamiętam ile dokładnie za nie zapłaciliśmy, ale było to
koło 25 dolarów. Kupa forsy. Liczyłem jednak na wygodny autokar. W tedy też nie
wiedziałem jak bardzo się mylę… Umówiliśmy się o 5.15 pod budynkiem biura skąd
miał nas zabrać tuk tuk na dworzec i pomaszerowaliśmy na filmy. Spore wrażenie
na mnie zrobiły. Tragedia tych ludzi jest niewiarygodna. Pokazane było
wydobywanie bomb z boiska szkolnego albo opisana historia gościa, który pod
domem rozpalał ognisko i spowodował wybuch bomby, która go okaleczyła.
Kompletna abstrakcja. Nie mieści mi się w głowie jak tak proste czynności mogą
doprowadzić do kalectwa albo śmierci. W Laosie takie sytuacje mają miejsce
codziennie. Na szczęście sytuacja się poprawia z roku na rok. Jak ktoś jest bliżej
zainteresowany tematem albo chce pomóc, to niech sobie wejdzie na stronę maginternational.org
i tam się dowie wszystkiego. Straszna historia. Wróciliśmy się do hotelu i położyliśmy
się wcześnie spać, bo jutro pobudka 4.30.
Okolice Phonsavan
Biuro MAG
Budzik
wyrwał mnie brutalnie ze snu, ale ponieważ byłem już ogarnięty postanowiłem
jeszcze z 10 minut poleżeć. W końcu się zebrałem, ubrałem, znalazłem właściciela,
bo ktoś musiał otworzyć nam bramę i pomaszerowaliśmy pod miejsce spotkania. Na
miejscu spotkaliśmy jeszcze jakoś holenderkę, która jechała z nami tuk tukiem,
ale na inny dworzec… Zamieszanie goście mają z tą komunikacją. Dobrze, że
bilety kupiliśmy w biurze. Jakbym sam maił je załatwiać to bym zapłacił tyle
samo plus za tuk tuka i zmarnowałbym pewnie z pół dnia. Przed 6-tą jesteśmy na
dworcu, dostajemy bilety i gość pokazuje nam środek transportu. Kurde… Autokar
to to nie jest. Wygląda jak zdezelowana ukraińska marszruta. Jak ja tam
wysiedzę 16 godzin… Ładujemy się z bagażami. Ludzi na szczęście mało, więc mamy
dla siebie cały tył busa no i bagle pod ręką. Ruszamy w tą epicką podróż. Klimatyzacji
brak, więc chłodzi tylko powietrze. Przez otwarte okna wpada pył. Jest ciężko.
Po 3 godzinach jazdy stajemy w jakiejś wiosce. Myślę: może przerwa. Okazuje się
jednak, że goście zdejmują przednie koło. Myślę: pewnie dętka. Goście zdejmują
jednak kolejne elementy zawieszenia. Pomyślałem, że to chwilę potrwa, więc poszedłem
się przejść po wiosce. Żywy skansen. Bieda niemożliwa. Pokręciłem się trochę i
wróciłem do busa z nadzieją, że jest jakiś progres z naprawą. Był: goście
łatali coś za pomocą puszki po pepsi. Wyglądało na to, że wiedzą, co robią,
więc się tym nie przejąłem specjalnie. A i taka ciekawostka. Kierowca był jeden
na cała trasę, ale miał on swojego pomagiera. Jego funkcją było wszystko począwszy
od naprawy pojazdu, po dostarczenie kierowcy zimnych napojów. W końcu, po ponad
godzinie ruszyliśmy dalej. Jakoś przed południem zatrzymujemy się na dworcu na
popas. Chwile rozprostowania kości, coś tam bierzemy do jedzenia i picia.
Chwilę relaksu. Przechadzając się po okolicach dworca obserwujemy, co też ci
sprzedawcy mają do zaoferowania. Ze zdziwieniem zauważamy, że jedna pani ma w
swojej ofercie zdechłe szczury oraz małpę. Po zapachu stwierdziłem, że zwierzęta
leżą już od jakiegoś czasu na tym stoisku. Waliło okropnie. Skorzystałem
jeszcze z kibelka i ruszamy dalej. A i jeszcze jedna ważna uwaga. Nigdzie nie
ma papieru i mydła. W żadnym publicznym kiblu. Są za to wężyki, więc jak ktoś
jest wprawny w ich obsłudze to papieru w zasadzie nie potrzebuje. Co ciekawe
stan kibli nie jest najgorszy. Zjechaliśmy jakoś z głównej drogi i się
zaczęło. Chyba z 50 km szutrowej drogi z wielkimi dziurami. Ten etap
pokonywaliśmy ponad dwie godziny. Dwie godziny… Potem jechaliśmy na jakąś drogę,
która miała asfalt, ale dalej trzęsło niemiłosiernie. W między czasie kolejna
awaria. Gość cały czas dolewa wody do chłodnicy. Proceder wygląda tak, że co pół
godziny typ się zatrzymuje. Pomocnik biegnie po wodę. Gość otwiera klapę silnika,
która jest w środku busa. W skutek tego autobus wypełnia się parą a temperatura
wewnątrz zaczyna oscylować wokół 60 stopni. Wszyscy opuszczają busa. Po 5
minutach wsiadamy i jedzmy dalej. I tak pewnie z 5 razy. W końcu kierowca
stwierdza, że faktycznie coś musi być zjebane i okazuje się, że jest jakaś nieszczelność,
z którą już po ciemku na jakimś poboczu nasi specjaliści próbują załatać. Na szczęście
z powodzeniem. Zaraz jedzmy dalej. Ale niezbyt długo, bo zaraz stajemy na
jakimś dworcu i kolejna awaria: kapeć. Idę się przejść i napotykam na tablice
Pakse 350km. Kurwa! Jedziemy 14 godzin, a przed nami jeszcze połowa drogi.
Mniejsza połowa, ale połowa… Aby podnieść morale postanowiliśmy zająć się wódką
przywiezioną z Polski, której jeszcze trochę zostało. W wyniku, czego upiliśmy
się nieco i to pozwoliło zażyć dosłownie kilka chwil snu. Cały czas się
budziłem przez te dziury w drodze. Co chwilę w coś wpadaliśmy. Obudziło mnie
też miarowe tłuczenie się młotkiem. Gdy otworzyłem oczy okazało się, że
kierowca zaciekle napierdziela w coś młotkiem. Pomyślałem: „Chwilę spokoju od
tych dziur” i zasnąłem. Do Pakse dotarliśmy o 4 rano, czyli opóźnieni o sześć
godzin po 21 godzinach jazdy. Byłem wykończony. Dworzec oczywiście na zadupiu,
ale zaraz znajdujemy tuk tuka do centrum. Ustalamy, że gość nas wysadzi tak
żebyśmy mieliśmy blisko do hotelu. Na szczęście tym razem coś zarezerwowaliśmy.
Wysiadamy na głównej ulicy, idziemy z buta może 10 minut. Chwile poszukiwań i
jest! Ustalamy cenę za pokój: 7 dolarów za noc. Płace, wpadam do pokoju, padam
na łóżko i zasypiam. Nie spałem jednak długo.
Nasz busik
Awaria numer 1
Widoki na trasie
Niespodzianki na trasie (pani sprzedaje zdechłe szczury i małpę)
Obudziłem
się koło 9-tej. Ogarnąłem manele, zrobiłem pranie, bo wszystko, co miałem dzień
wcześniej na sobie było zakurzone. Poszedłem też na poszukiwanie jedzenia.
Okazało się, że okolica jest dziwna. Mało, co tam było. Kilka sklepów, w
których nie było prawie nic, kilka hoteli i kilka knajp. Zgadałem się z jakimś
turystą, bo chciałem, żeby mi pojaśnił gdzie najlepiej ogarnąć coś do żarcia.
Nawet specjalnie nic ulicznego tam nie było… Gość mówi, że kawałek dalej jest
całkiem przyjemna knajpa. Poszedłem, więc po Michała i już razem poszliśmy na
śniadanie. Nie był to tani lokal, ale nie był też drogi, miejsce przyjemne, atmosfera
miła. Zjadłem sobie jajecznicę i odzyskałem nieco sił, więc postanowiliśmy
połazić trochę po mieście. Nie daleko
naszego hotelu mieściła się świątynia Wat Luang i to do niej poszliśmy
najpierw. Fajne miejsce, choć ja miałem już leki przesyt świątyń. Ale ta była
naprawdę ładna, szczególnie te najstarsze budynki, bo był to w zasadzie
kompleks świątyń połączony ze szkoła dla mnichów. Mnisi mieli zejście nad
rzekę. Nie był to Mekong, ale jeden z jego dopływów o nazwie Xe Don. Mekong
jednak było widać, bo Xe Don wpada do niego dosłownie za kilometr. Chciałem
zrobić też zdjęcie mnichom, ale nie pozwolili. Mają prawo. Potem poszliśmy
dalej wzdłuż rzeki, aby dojść do Mekongu. Dzielnic fajna, jakiś niewielki
bazarek. Wpadliśmy nawet na informację turystyczną, która mieści się koło
kolejnego dworca. Taką prawdziwą informację turystyczną. Szok. Zrobiliśmy sobie
przerwę nad rzeką. Trochę fotek i spacerujemy już and Mekongiem. Upał tego dnia
był naprawdę niemożliwy, dlatego po przejściu kolejnego kilometra udaliśmy się
na kolejny napój chłodzący. Zastanawialiśmy się też czy nie wybrać się do
posagu buddy po drugiej stornie rzeki. Ja nie miałem sił. Wczorajsza nieprzespana
i wytrzęsiona noc dała mi w kość bardziej niż się spodziewałam. Dlatego postanowiłem,
że wracam do hotelu. Zdrzemnę się chwilę, żeby odzyskać siły, a po zmroku będę
coś działać. Tak też się stało. Ja poszedłem do hotelu a Michał odwiedził
jeszcze jedną świątynię i tez wrócił. Położyłem się chwilę i zrobiło mi się
lepiej. Wypiłem pewnie z 1,5 litra wody i zacząłem żyć. Michał przyszedł do hotelu
i zaczęliśmy ustalać, co robimy jutro. Padło na to, że jedziemy z wycieczką na
Płaskowyż Bolaven. Michał poszedł zaklepać wycieczkę i zobaczyć zachód słońca
nad Mekongiem. Ja regenerowałem się dalej sprzyjając wodę i gdy wrócił poczułem
się już dużo lepiej. Postanowiliśmy ruszyć się do knajpy. Wybraliśmy tą samą,
co rano ze względu na marny wybór. Zamówiliśmy jakieś dziwne jedzenie i piwko.
Drogo było, ale już zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego, że Laos tani nie
jest. Najedzeni i nawodnieni udaliśmy się do hotelu, bo wyjazd skoro świt...
Świątynia Wat Luang
Poranek
rozpoczął się od awarii kibla. Kibel zapchał się papierem i limonką, której używaliśmy
do zmiany smaku wody mineralnej. Ja ją tam wrzuciłem. Nie wiem, czemu...
Zwyczajnie nie pomyślałem… Więc poszedłem przepraszać właścicielkę hotelu.
Jakoś się nie zmartwiła tylko otworzyła nam kibel na korytarzu. Ogarnęliśmy się
szybko i ruszamy na wycieczkę. Odpowiedni bus sam nas znajduje i jedziemy. Początkowo
miała nastąpić zmiana busa. Podjeżdżamy pod jakiś zakład naprawczy, wysiadamy z
jednego i ładujemy się do drugiego, a kierowca krzyczy, że coś cieknie na
ziemie z silnika. Krótka awantura. Przesiadamy się do pierwotnego busa i jedzmy
dalej. Zajebiści są ci mechanicy w Laosie hehe. Ruszamy w drogę, w naszym busie
jedzie sporo osób, ale miejsca jest dość. Po drodze ciekawe widoki, niesamowite
wioski z domami na palach. Można coś pofocić. Szkoda, że przez szybę. Punkt
programu numer jeden to plantacja herbaty i kawy. Taka pokazówka, ale
zasadniczo pierwszy raz wdziałem na oczy krzew kawowca oraz pierwszy raz wdziałem
świeżą herbatę. Mało tego nawet napiłem się parzonych świeżych liści. Nie jest
to do końca prawda, bo był to w zasadzie zalana wrzątkiem papka z tych liści,
ale smakowała wybornie. Popijając herbatę zauważyłem też nad głową
gigantycznego pająka. To było moje pierwsze spotkanie z takim zwierzęciem „w
dziczy”. Herbatkę dopiłem i trzeba było wracać do busa. Zapomniałem jednak za
tą herbatę zapłacić. Nie wiem jak to się stało, po prostu wypadło mi z głowy.
Miałem nawet w planie dać tego dolara naszej pani kierowczyni, żeby jutro za
mnie zapłaciła, ale ostatecznie stwierdziłem, że tyle razy mnie już w tym
Laosie oszukali na kasę, że teraz moja kolej. Jakoś poczułem się z tym lepiej.
Widoki na trasie
Zielona herbata
Kawa
Zielona herbata ze świeżych liści
Wielki pająk...
Kolejny
punkt programu to wodospad Tad Fane. Spodziewałem się, że będzie robił wrażenie,
ale to, co zobaczyłem jednak przerosło moje oczekiwania. Wodospad był ogromny.
Może nie przepływało przez niego dużo wody, ale spadała ona z dużej wysokości i
robił spory hałas, mimo że byliśmy na tarasie widokowym w sporej odległości.
Tak naprawdę chciało mi się robić zdjęć, chciałem tylko patrzeć. Ale kilka
zrobiłem. Jakoś długo nam zeszło i reszta wycieczki już czekała przy busie,
kiedy pojawiliśmy się z powrotem. Ponownie załadowaliśmy się w busa i
ruszyliśmy dalej.
Wodospad Tad Fane
Minęła jakaś godzina i dojeżdżamy do wioski. Mieliśmy się po
niej przejść. Generalnie od razu poczułem się tam jak kretyn. Normalna wioska
tylko biedna i w Laosie, a turyści jak sępy łażą z aparatami i focą wszytko co
się rusza i nie rusza. Tak jakby ci ludzie, którzy tam mieszkali byli
zwierzętami w zoo. Też fociłem, bo wioska była jak z National Geografic, ale miąłem
moralne dylematy. Przeprowadziliśmy potem z Michałem na ten temat dyskusję i
wyszło na to, że faktycznie było to trochę żenujące, ale jak tym ludziom coś
pieniędzy skapnie z tych turystów to może do końca nie jest to takie złe.
Wbijamy w busa i kontynuujemy objazdówkę.
Kolejny punkt programu to wodospad
Wodospad