czwartek, 29 grudnia 2016

Laos. Phonsavan, Pakse i okolice.



Z Vinh do Phonsavan w Laosie jedziemy laotańskim autokarem. Te dalekobieżne busy są naprawdę wysokiego standardu. Wchodzi się bez butów, podłoga wyłożona jest miękką matą, nawet jest miejsce, żeby się położyć i rozprostować kości. Fotele zajebiście wygodne. Komfort jest. Ruszamy w kierunku laotańskiej granicy. Droga z początku biegła po płaskim terenie, ale po niedługim czasie zaczęły się góry. Coraz większe serpentyny... Fajnie się jechało, widoki ładne. Szkoda, że to autobus i nie można się wszędzie zatrzymywać, bo zdjęcia byłyby naprawdę ładne. Coś tam udało się zrobić po drodze, ale przez szybę to szału nie ma. Okoliczne wzgórza porasta już sroga dżungla. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś restauracji. Okazuje się, że przysługuje nam obiad. Wychodzimy, więc z autokaru, każdy dostaje kapcie. Śmieszne, bo z obciętymi przodami. Nie wiem, o co w tym chodzi. Dla Michała niestety nie udało się znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Wchodzimy do knajpy zorganizowanej w jakimś wielkim garażu. Na stół trafiają półmiski z ryżem, warzywami, jakimś mięsem. No i wódeczka. Komunikacja jest dość kiepska, ale po kilku kieliszkach okazuje się, że jeden gość coś tam zna rosyjski, więc powstaje komitywa. I jeszcze jedna śmieszna historia. Wietnamczycy są bardzo mali, drobni i niscy. Prawdopodobnie, dlatego w knajpach siadają na takich śmiesznych małych, plastikowych krzesełkach. Zdecydowanie te krzesełka nie są przystosowane do podtrzymania ciężaru mojego czy Michała. Szczególnie Michała hehe. Gość siadła na to krzesło i po chwili ułamała się w nim noga. Michał wylądował na glebie, czym wywołał salwy śmiechu biesiadników. Po konsumpcji ładujemy się do autobusu i jedzmy dalej drogą biegnącą przez malownicze góry. Koło południa docieramy do granicy położonej na górskiej przełęczy. Zajeżdżamy, a tam przerwa i trzeba czekać aż otworzą okienka. Wszyscy czekają, ale nas celnik poprosił wcześniej i dał nam pieczątki wyjazdowe. Chyba zorientował się, że nie bardzo wiemy, co się dzieje i jesteśmy lekko zaniepokojeni. Gdy cała procedura na dobre ruszyła po 13.30 nas kierują na granicę laotańską. Trzeba przejść z buta z 200 m i jesteśmy. Idziemy do biura, w którym wydają wizy. Wypełniamy jakiś dokument, oddajemy zdjęcie do paszportu, płacimy 34 dolary i już mamy pieczątki i wizę w paszporcie. Cała procedura trochę trwała ze względu na kompletną nieznajomość przez celnika jakiegokolwiek języka obcego. Na szczęście autokar czekał na nas po drugiej stronie granicy. Wsiadamy i jedziemy. Witamy w Laosie! Dalsza cześć trasy dalej biegnie przez góry. Laos to górzysty kraj. I biedny… Widać różnicę w porównaniu z Wietnamem. Wioski, które mijamy są na prawdę nędzne, dzieci biegają bez ubrań… No leki szok. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze raz w krzakach na siku i jakoś koło 17 jesteśmy w Phonsavan. 


Wysiadamy na głównej ulicy przy jakimś hotelu, ponoć to centrum. Od razu zaczepia nas jakiś koleś i oferuje hotel, ale my nie mamy kasy, więc priorytetem jest wymiana dolarów na kipy. Nasz samozwańczy przyjaciel pokazuje nam kantor i tam wymieniamy kasę. Kurs to 1 dolar = 8000 kipów. Zresztą, powiedzieć o tym miejscu, że to kantor to naprawdę wyróżnienie, bo było to coś w rodzaju sklepu zbitego z desek. Wymieniamy kasę, a gość dalej koło nas krąży. W sumie nie zaszkodzi zagadać o ten nocleg, przynajmniej się zorientujemy co i jak. Gość nam podał cenę, która wynosiła coś w okolicach 15 dolarów za osobę. Dużo. Pokazuje mu, więc plecak z nadzieją, że zrozumie że my nie mamy kasy i szukamy czegoś tańszego. Gość wymienia nazwę i pokazuje kierunek. Twierdzi że tam jest taniej. To był kierunek, z którego przyjechaliśmy. Wdziałem przez okno sporo jakiś noclegowni, więc stwierdziliśmy, że się tam udamy. W Laosie nie ma hosteli, przynajmniej ja się nie spotkałem. Może w stolicy są, ale tam gdzie byliśmy my to nie było. Tam tani nocleg nazywa się guest house i jest na każdym kroku. Bliżej jednak temu noclegowi do taniego hotelu niż do hostelu. Trochę się pokręciliśmy po ulicy, nie mogliśmy znaleźć hotelu z przewodnika, więc ostatecznie nie wybrzydzaliśmy, tylko wzięliśmy pierwszy lepszy, który wyglądał w miarę. Cena za pokój to 100000 kipów czyli jakieś 12,5 dolara. Całkiem ok. Pokój przyzwoity, fajny taras. Ja postanowiłem przejść się do sklepu, byłem głodny, miałem ochotę na piwo. Umysłem się szybko i poszedłem do pobliskiego marketu. Zaszokowały mnie ceny. Było drogo, a nawet bardzo drogo. Najtańsze piwo kosztuje 10000 kipów, jakieś malutkie chipsy 5000. Kupiłem masło orzechowe, które kosztowało prawie 5 dolarów. W drodze powrotnej zalazłem sprzedawcę kanapek. W Wietnamie, Laosie i Kambodży jest to bardzo popularna przekąska. Za jakieś pół dolara dostajemy bułkę z warzywami, jakimś mięsem, albo serem, albo jajkiem i do tego sos, najczęściej pikantny. Kupiłem po dwie takie bułki. Wróciłem do hotelu i tam je skonsumowałem popijając piwem. Generalnie wtedy odkryłem smak Azji, który kompletnie mi nie podszedł. Gdzieś wcześniej już go czułem, ale nie było to tak intensywne jak w tej kanapce. Nie wiem, co to była za roślina, próbowałem to nawet ustalić z jednym napotkanym w Kambodży polakiem. Nie udało się. Roślina ta przypomina wyglądem pietruszkę, jej smak jest absolutnie nie do porównania z niczym znanym w Europie. Smak ten jest tak intensywny, że „pietruszka” dodana w dużej ilości całkowicie dominuje smak dania. W Wietnamie i Kambodży „pietruszki” dodają symbolicznie, a w Laosie dodają jej dużo. Da się to zjeść, ale mi to nie smakuje. Może to kwestia przyczajenia, ale do mnie ten smak nie przemawia. Wole jeść robaki hehe. Po kolacji obejrzeliśmy jeszcze jakiś wojenny film w TV(były angielskie napisy). Niestety problemem było to, że nie czułem się najlepiej. 



 Laotański autobus




 Droga do granicy

 Dziwne, obcięte kapcie

 Przejście graniczne




 Jesteśmy w Laosie. Droga do Phonsavan

Gdy wstałem rano stało się jasne, że Ho Chi Minch się zemścił hehe. Nie było dramatu, ale wolałem działać, więc najadłem się tabletek. Poczekałem aż mniej więcej zadziałają i ruszyliśmy do doliny dzbanów. Z tą chorobą to jest tak, że zasadniczo nie wiem od czego jej dostałem. Dzień wcześniej jedliśmy z Michałem dokładnie to samo. Z biologicznego punktu widzenia sprawa ma się tak, że radykalnie zmieniając dietę, wymienia nam się flora bakteryjna w jelitach. Następuje to po 5-7 dniach i ma postać od niezauważalnej po dramatyczną. Moją przypadłość kategoryzuje na połowę tej skali hehe. I co ważne. Jak to leczyć? Nijak. Ma przejść samo po jakiś 24 godzinach. Polskie leki w zasadzie nie działają, choć można zażyć garść i mieć z 6-8 godzin spokoju. Ale się nie wyleczymy. Generalnie trzeba przeżyć. Jeśliby się tak stało, że przypadłość trwa dłużej niż 24 godziny to bardzo prawdopodobne, że zatruliśmy się bakteriami. Syf taki najczęściej jest w wodzie i jedynym ratunkiem jest udanie się do apteki i kupienie miejscowego leku z antybiotykiem. Ale to w skrajnych przypadkach, bo ten antybiotyk jest w tak końskiej dawce, iż może się okazać, że lekarstwo będzie gorsze od choroby. Ale wróćmy do spraw przyjemniejszych. Wybraliśmy się na miasto w poszukiwaniu jakiegoś transportu. Najpopularniejszym sposobem zwiedzania tej doliny dzbanów jest wycieczka całodzienna. Koszt 20 dolarów za głowę. Jedziemy wtedy na trzy stanowiska z tymi dzbanami. My chcieliśmy się wybrać na jedno w zawiązku z czym zaczęliśmy poszukiwania od tuk tuka. Nie sposób było zlokalizować kogokolwiek znającego, choć dwa słowa po angielsku. Ostatecznie trafiliśmy na kolesia, który załapał, o co nam chodzi i zadzwonił do kumpla, z którym po angielsku dogadaliśmy warunki umowy oraz cenę. Stanęło na 12 dolarach za podwózkę do jednego ze stanowisk. Wsiadamy do tuk tuka i jedziemy. Sam ten fakt to już przygoda. Można sobie obserwować, co się dzieje i czuć wiatr we włosach. Z mapy wiedzieliśmy mniej więcej jak się tam jedzie, więc zdziwił nas mocno fakt, że kierowca dobija z głównej drogi. Zatrzymujemy się pod jakimś budynkiem, gość dobija się do bramy, nikt nie otwiera. Kierowca siada, więc pod drzewem i czeka. Tak z 15 minut minęło i my poszliśmy pod drzewo, bo pod plandeką tuk tuka można było smażyć jajka. Usidlimy koło gościa i coś próbujemy się go pytać. Generalnie ustalmy, że gość musi tu iść po jakieś pozwolenie, bo jak nie to go zabiją hehe. No dobra. Po 45 minutach już mnie zaczęło to wnerwiać, bo chyba bym na miejsce z buta szybciej doszedł (potem się okazało, że nie). Gość dzwoni, więc do tego samego kumpla, co znał angielski i ten nam tłumaczy, że kierowca potrzebuje jakiegoś pozwolenia. No to nic, buta nie zjesz. Czekamy. Po jakiejś godzinie z kawałkiem typek wstaje, włazi do tuk tuka i każe nam wsiadać. Jedziemy dalej. O co chodzi?? Do tej pory nie mam pojęcia. Okazało się, że wzięcie tuk tuka nie było takim złym pomysłem, bo te dzbany to naprawdę są daleko… Plan pierwotny zakładał wynajęcie skutera na cały dzień i zwiedzenie wszystkich trzech stanowisk z dzbanami. Koszt niewielki, tylko naczytałem się niepotrzebnie wcześniej Internetów. Otóż okazało się, że sporo ludzi zostało oszukanych w ten sposób, że wypożyczyli skuter, oddali w zastaw paszport po czym, gdy wrócili oddać wehikuł wmawiano im jakieś uszkodzenia pojazdu. Goście życzyli sobie jakiś astronomicznych kwot za naprawę i grozili, że nie oddadzą paszportu. Taka akcja zawsze jest problemem, a w przypadku kraju, w którym Polska nie ma ambasady rośnie to do naprawdę dużego problemu… Postanowiliśmy, więc trochę dmuchać na zimne i wziąć tego tuk tuka.  Dobra dojeżdżamy w końcu na miejsce, musimy jeszcze kupić bilet, nie pamiętam ile dokładnie kosztował, ale zdaje mi się, że jakiej 10000 kipów. Idziemy. Kierowca tuk tuka nic nie kuma po angielsku, ale coś tam do nas gada i pokazuje. Miejsce robi wrażenie. Duży obszar obsiany wielkimi kamiennymi amforami. Co ciekawe. Podobne dzbany znaleziono na terenie Tajlandii, a nawet Indii, co daje do myślenia. W samym Laosie jest ponad 400 stanowisk z tymi dzbanami. Większość jest niedostępna ze względu na niewybuchy, co czyni to miejsce najniebezpieczniejszym stanowiskiem archeologicznym na ziemi. Jak już wspomniałem. Do zwiedzania dostępne są tylko 3 stanowiska. Są one rozminowanie i bezpieczne, ale i tak między dzbanami jest sporo bombowych lejów. Do czego służyły same dzbany. Tego nie wie nikt. Najbardziej prawdopodobna teoria głosi, że były one po to, aby zbierała się w nich woda przeznaczona dla karawan. Ponoć po przegotowaniu ta śmierdząca woda z dzbanów nadawała się do picia. No nie wiem, może. Ja ma swoją teorię. Pokręciliśmy się między dzbanami, porobiliśmy fotki, poszliśmy na jakieś wzgórze z widokiem na te dzbany i wróciliśmy skrótem zaproponowanym przez naszego „przewodnika”. Przedzierając się przez te krzaki przypomniałem sobie o bombach… Liczyłem jednak, że nasz opiekun ceni sobie swoje życie równie mocno jak my nasze. Poszliśmy jeszcze do jaskini z niewielką kapliczką i należało ruszać w drogę powrotną. W sumie byliśmy tam pewnie z dwie godziny. Czas mi zleciał błyskawicznie. Nasz drajwer odwiózł nas do centrum. Sympatyczny był z niego gość. Mimo że słowa nie znał po angielsku, to się cały czas uśmiechał i jakoś mu dobrze z oczu patrzyło. Gdy wysiedliśmy z tuk tuka poszliśmy jeszcze obczaić jedną świątynię. Jeszcze nam się nie znudziły… Michał poszedł coś zjeść, ja wolałem nie ryzykować i poprzestałem na sucharach i coli. Mimo strasznego upału i zmęczenia postanowiliśmy jeszcze wybrać się do biura MAG. Co to jest? Jak już wspomniałem Laos ma ogromny problem z niewybuchami. Cały kraj usiany jest bombami. I to nie dużymi bombami, ale czymś wielkość ananasa. Są one przez miejscowy nazywane „bombies”. Te „ananasy” zrzucane były w wielkich bombach, które rozpadały się w locie i wysypywały setki takich małych bombies. „Ananasy” spadały na miękki grunt i nie wybuchały. Te bomby były o tyle straszne, że zostały one zaprojektowane tak, aby zabijać. Każdy mały „ananas” ma w sobie materiał wybuchowy i garść metalowych kulek, które podczas wybuchu mają spowodować maksymalne obrażenia. Szacuje się, że tych i różnych innych bomb spadło na Laos w czasie wojny tyle ton, co podczas całej drugiej wojny światowej na wszystkich frontach. Przypominam, że Laos to naprawdę mały kraj.  Powierzchniowo to 2/3 Polski. No nie wesoło… Ale najważniejsze pytanie: co to była za wojna? Była wojna w Wietnamie, ale w Laosie? Wojny tam nie było. Najdziwniejsze, że amerykanie podpisali dokumenty, z których wynikało, że uznają Laos za neutralny i nie będą go atakować. To czemu zrzucali tam bomby? Z dwóch powodów. Armia Wietnamu północnego atakowała Wietnam południowy właśnie z terytorium Laosu, więc pretekstem było bombardowanie ich szlaków przerzutowych. Drugi powód był jednak dużo bardziej absurdalny. Amerykańskie gigantyczne bombowce B-52 startowały głównie z okolic Sajgonu i z dwóch lotnisk w Kambodży. Leciały przez terytorium Laosu, aby bombardować cele w Północnym Wietnamie. Ze względu na zmienność pogody często zdarzało się tak, że celów nie mogli zbombardować, bo ich zwyczajnie nie było widać z za chmur. Samoloty, więc zawracano. Ale jest problem: samolot nie może lądować wypełniony bombami. Za duże ryzyko. Piloci zrzucali, więc ładunek proso na głowy Laotańczyków. W głowie mi się to nie mieściło…  Ludzie w Laosie nie mogą uprawiać ziemi, bo każde wyjście na ryżowisko to ryzyko utraty życia. Rozpalenie ogniska może skończyć się w kostnicy… Wyobraźcie to sobie? I właśnie organizacja o nazwie MAG zajmuje się rozminowywaniem Laosu. Praca żmudna, niebezpieczna i syzyfowa… W zasadzie niekończąca się nigdy… Byliśmy pod wrażeniem… Przynajmniej ja byłem. Postanowiliśmy ten dzień zakończyć. Wróciliśmy do hotelu. Moja sytuacja zdrowotna nie wróciła do normy, więc postanowiłem przespać sprawę licząc, że rano będzie lepiej. 







 Miasto Phonsavan. Wiele tam nie ma ale przecież to Laos, więc wszytko ciekawe...









Kilka zdjęć które udało się zrobić w drodze do Doliny Dzbanów.









 Dolina dzbanów

 Jeden z kilku śladów po bombardowaniach.

 Kapliczka przy skalnej świątyni

 Kamienna świątynia Fot. Michał Świder

 
Na szczęście było lepiej. Profilaktycznie jednak postanowiłem nie jeść za wiele, pić tylko wodę i załatwić jednak leki z antybiotykiem. Tak w razie czego. Wysłałem Michała z tą misją. Podołał. Ale stwierdziliśmy, że nie będziemy tego dnia marnować. Koło Phonsavan jest całkiem ładne jezioro, nad które postanowiliśmy się przejść. Upał był niemiłosierny, byłem lekko osłabiony, bo od dnia wczorajszego zjadłem jedynie jakaś bułkę i trochę krakersów. Fajne klimaty się zaczęły dalej od centrum. Trochę bardziej dziko, swojsko. Samo jezioro całkiem ładne. Obeszliśmy sobie je z jednej strony i dotarliśmy na cmentarz. Miejsce było na górce, a wejście pod nią okupiłem chyba litrem potu. W cieniu było pewnie ze 40 stopni… Na szczycie przerwa. Michał wypił piwko, a ja zjadłem kanapkę i popiłem wodą. Potem zdjęcia nagrobków. Ciekawa sprawa, bo na tym cmentarzu były nagrobki różnych religii. Koleiny odpoczynek i schodzimy, bo odczułem wyraźny brak zimnego napoju. Upragnioną zimną colę kupujemy w „domowym” sklepie i idziemy coś zjeść. Ja zamawiam asekuracyjnie fryty, mimo że sytuacja była już w normie to nie chciałem forsować układu pokarmowego. Michał zjadł burgra, który wyglądał naprawdę smacznie. A i jedliśmy w knajpie o nazwie Crater, w której poustawiane były skorupy po wielkich bombach… W sumie trochę tego nie rozumiałem, bo nazwa i te bomby się chyba miejscowym nie kojarzą najlepiej… Wczoraj przegapiliśmy jednak ważną rzecz. Mianowicie w biurze MAG, co wieczór pokazywane są filmy traktujące o problemach Laotańczyków z tymi niewybuchami. Poszliśmy sprawdzić godzinę seansu. Mamy jeszcze 60 minut do pierwszego, więc idziemy załatwić bilety na jutro. Postanowiliśmy w końcu opuścić Phonsavan i udać się do Pakse. Mieliśmy wyprawę podzieloną na kilka etapów, ten był najdłuższy i jednocześnie najciekawszy. Jeszcze tego nie wiedziałem, ale okazał się też najbardziej wyczerpujący. Jak zwykle okazało się, że najlepiej i najtaniej kupić bilety w biurze podróży. Nie pamiętam ile dokładnie za nie zapłaciliśmy, ale było to koło 25 dolarów. Kupa forsy. Liczyłem jednak na wygodny autokar. W tedy też nie wiedziałem jak bardzo się mylę… Umówiliśmy się o 5.15 pod budynkiem biura skąd miał nas zabrać tuk tuk na dworzec i pomaszerowaliśmy na filmy. Spore wrażenie na mnie zrobiły. Tragedia tych ludzi jest niewiarygodna. Pokazane było wydobywanie bomb z boiska szkolnego albo opisana historia gościa, który pod domem rozpalał ognisko i spowodował wybuch bomby, która go okaleczyła. Kompletna abstrakcja. Nie mieści mi się w głowie jak tak proste czynności mogą doprowadzić do kalectwa albo śmierci. W Laosie takie sytuacje mają miejsce codziennie. Na szczęście sytuacja się poprawia z roku na rok. Jak ktoś jest bliżej zainteresowany tematem albo chce pomóc, to niech sobie wejdzie na stronę maginternational.org i tam się dowie wszystkiego. Straszna historia. Wróciliśmy się do hotelu i położyliśmy się wcześnie spać, bo jutro pobudka 4.30.












 Okolice Phonsavan



 Biuro MAG


Budzik wyrwał mnie brutalnie ze snu, ale ponieważ byłem już ogarnięty postanowiłem jeszcze z 10 minut poleżeć. W końcu się zebrałem, ubrałem, znalazłem właściciela, bo ktoś musiał otworzyć nam bramę i pomaszerowaliśmy pod miejsce spotkania. Na miejscu spotkaliśmy jeszcze jakoś holenderkę, która jechała z nami tuk tukiem, ale na inny dworzec… Zamieszanie goście mają z tą komunikacją. Dobrze, że bilety kupiliśmy w biurze. Jakbym sam maił je załatwiać to bym zapłacił tyle samo plus za tuk tuka i zmarnowałbym pewnie z pół dnia. Przed 6-tą jesteśmy na dworcu, dostajemy bilety i gość pokazuje nam środek transportu. Kurde… Autokar to to nie jest. Wygląda jak zdezelowana ukraińska marszruta. Jak ja tam wysiedzę 16 godzin… Ładujemy się z bagażami. Ludzi na szczęście mało, więc mamy dla siebie cały tył busa no i bagle pod ręką. Ruszamy w tą epicką podróż. Klimatyzacji brak, więc chłodzi tylko powietrze. Przez otwarte okna wpada pył. Jest ciężko. Po 3 godzinach jazdy stajemy w jakiejś wiosce. Myślę: może przerwa. Okazuje się jednak, że goście zdejmują przednie koło. Myślę: pewnie dętka. Goście zdejmują jednak kolejne elementy zawieszenia. Pomyślałem, że to chwilę potrwa, więc poszedłem się przejść po wiosce. Żywy skansen. Bieda niemożliwa. Pokręciłem się trochę i wróciłem do busa z nadzieją, że jest jakiś progres z naprawą. Był: goście łatali coś za pomocą puszki po pepsi. Wyglądało na to, że wiedzą, co robią, więc się tym nie przejąłem specjalnie. A i taka ciekawostka. Kierowca był jeden na cała trasę, ale miał on swojego pomagiera. Jego funkcją było wszystko począwszy od naprawy pojazdu, po dostarczenie kierowcy zimnych napojów. W końcu, po ponad godzinie ruszyliśmy dalej. Jakoś przed południem zatrzymujemy się na dworcu na popas. Chwile rozprostowania kości, coś tam bierzemy do jedzenia i picia. Chwilę relaksu. Przechadzając się po okolicach dworca obserwujemy, co też ci sprzedawcy mają do zaoferowania. Ze zdziwieniem zauważamy, że jedna pani ma w swojej ofercie zdechłe szczury oraz małpę. Po zapachu stwierdziłem, że zwierzęta leżą już od jakiegoś czasu na tym stoisku. Waliło okropnie. Skorzystałem jeszcze z kibelka i ruszamy dalej. A i jeszcze jedna ważna uwaga. Nigdzie nie ma papieru i mydła. W żadnym publicznym kiblu. Są za to wężyki, więc jak ktoś jest wprawny w ich obsłudze to papieru w zasadzie nie potrzebuje. Co ciekawe stan kibli nie jest najgorszy.  Zjechaliśmy jakoś z głównej drogi i się zaczęło. Chyba z 50 km szutrowej drogi z wielkimi dziurami. Ten etap pokonywaliśmy ponad dwie godziny. Dwie godziny… Potem jechaliśmy na jakąś drogę, która miała asfalt, ale dalej trzęsło niemiłosiernie. W między czasie kolejna awaria. Gość cały czas dolewa wody do chłodnicy. Proceder wygląda tak, że co pół godziny typ się zatrzymuje. Pomocnik biegnie po wodę. Gość otwiera klapę silnika, która jest w środku busa. W skutek tego autobus wypełnia się parą a temperatura wewnątrz zaczyna oscylować wokół 60 stopni. Wszyscy opuszczają busa. Po 5 minutach wsiadamy i jedzmy dalej. I tak pewnie z 5 razy. W końcu kierowca stwierdza, że faktycznie coś musi być zjebane i okazuje się, że jest jakaś nieszczelność, z którą już po ciemku na jakimś poboczu nasi specjaliści próbują załatać. Na szczęście z powodzeniem. Zaraz jedzmy dalej. Ale niezbyt długo, bo zaraz stajemy na jakimś dworcu i kolejna awaria: kapeć. Idę się przejść i napotykam na tablice Pakse 350km. Kurwa! Jedziemy 14 godzin, a przed nami jeszcze połowa drogi. Mniejsza połowa, ale połowa… Aby podnieść morale postanowiliśmy zająć się wódką przywiezioną z Polski, której jeszcze trochę zostało. W wyniku, czego upiliśmy się nieco i to pozwoliło zażyć dosłownie kilka chwil snu. Cały czas się budziłem przez te dziury w drodze. Co chwilę w coś wpadaliśmy. Obudziło mnie też miarowe tłuczenie się młotkiem. Gdy otworzyłem oczy okazało się, że kierowca zaciekle napierdziela w coś młotkiem. Pomyślałem: „Chwilę spokoju od tych dziur” i zasnąłem. Do Pakse dotarliśmy o 4 rano, czyli opóźnieni o sześć godzin po 21 godzinach jazdy. Byłem wykończony. Dworzec oczywiście na zadupiu, ale zaraz znajdujemy tuk tuka do centrum. Ustalamy, że gość nas wysadzi tak żebyśmy mieliśmy blisko do hotelu. Na szczęście tym razem coś zarezerwowaliśmy. Wysiadamy na głównej ulicy, idziemy z buta może 10 minut. Chwile poszukiwań i jest! Ustalamy cenę za pokój: 7 dolarów za noc. Płace, wpadam do pokoju, padam na łóżko i zasypiam. Nie spałem jednak długo. 



 Nasz busik

Awaria numer 1






Widoki na trasie

Niespodzianki na trasie (pani sprzedaje zdechłe szczury i małpę) 


Obudziłem się koło 9-tej. Ogarnąłem manele, zrobiłem pranie, bo wszystko, co miałem dzień wcześniej na sobie było zakurzone. Poszedłem też na poszukiwanie jedzenia. Okazało się, że okolica jest dziwna. Mało, co tam było. Kilka sklepów, w których nie było prawie nic, kilka hoteli i kilka knajp. Zgadałem się z jakimś turystą, bo chciałem, żeby mi pojaśnił gdzie najlepiej ogarnąć coś do żarcia. Nawet specjalnie nic ulicznego tam nie było… Gość mówi, że kawałek dalej jest całkiem przyjemna knajpa. Poszedłem, więc po Michała i już razem poszliśmy na śniadanie. Nie był to tani lokal, ale nie był też drogi, miejsce przyjemne, atmosfera miła. Zjadłem sobie jajecznicę i odzyskałem nieco sił, więc postanowiliśmy połazić trochę po mieście.  Nie daleko naszego hotelu mieściła się świątynia Wat Luang i to do niej poszliśmy najpierw. Fajne miejsce, choć ja miałem już leki przesyt świątyń. Ale ta była naprawdę ładna, szczególnie te najstarsze budynki, bo był to w zasadzie kompleks świątyń połączony ze szkoła dla mnichów. Mnisi mieli zejście nad rzekę. Nie był to Mekong, ale jeden z jego dopływów o nazwie Xe Don. Mekong jednak było widać, bo Xe Don wpada do niego dosłownie za kilometr. Chciałem zrobić też zdjęcie mnichom, ale nie pozwolili. Mają prawo. Potem poszliśmy dalej wzdłuż rzeki, aby dojść do Mekongu. Dzielnic fajna, jakiś niewielki bazarek. Wpadliśmy nawet na informację turystyczną, która mieści się koło kolejnego dworca. Taką prawdziwą informację turystyczną. Szok. Zrobiliśmy sobie przerwę nad rzeką. Trochę fotek i spacerujemy już and Mekongiem. Upał tego dnia był naprawdę niemożliwy, dlatego po przejściu kolejnego kilometra udaliśmy się na kolejny napój chłodzący. Zastanawialiśmy się też czy nie wybrać się do posagu buddy po drugiej stornie rzeki. Ja nie miałem sił. Wczorajsza nieprzespana i wytrzęsiona noc dała mi w kość bardziej niż się spodziewałam. Dlatego postanowiłem, że wracam do hotelu. Zdrzemnę się chwilę, żeby odzyskać siły, a po zmroku będę coś działać. Tak też się stało. Ja poszedłem do hotelu a Michał odwiedził jeszcze jedną świątynię i tez wrócił. Położyłem się chwilę i zrobiło mi się lepiej. Wypiłem pewnie z 1,5 litra wody i zacząłem żyć. Michał przyszedł do hotelu i zaczęliśmy ustalać, co robimy jutro. Padło na to, że jedziemy z wycieczką na Płaskowyż Bolaven. Michał poszedł zaklepać wycieczkę i zobaczyć zachód słońca nad Mekongiem. Ja regenerowałem się dalej sprzyjając wodę i gdy wrócił poczułem się już dużo lepiej. Postanowiliśmy ruszyć się do knajpy. Wybraliśmy tą samą, co rano ze względu na marny wybór. Zamówiliśmy jakieś dziwne jedzenie i piwko. Drogo było, ale już zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego, że Laos tani nie jest. Najedzeni i nawodnieni udaliśmy się do hotelu, bo wyjazd skoro świt... 










 Świątynia Wat Luang




Mekong i jego dopływ Xe Don


Poranek rozpoczął się od awarii kibla. Kibel zapchał się papierem i limonką, której używaliśmy do zmiany smaku wody mineralnej. Ja ją tam wrzuciłem. Nie wiem, czemu... Zwyczajnie nie pomyślałem… Więc poszedłem przepraszać właścicielkę hotelu. Jakoś się nie zmartwiła tylko otworzyła nam kibel na korytarzu. Ogarnęliśmy się szybko i ruszamy na wycieczkę. Odpowiedni bus sam nas znajduje i jedziemy. Początkowo miała nastąpić zmiana busa. Podjeżdżamy pod jakiś zakład naprawczy, wysiadamy z jednego i ładujemy się do drugiego, a kierowca krzyczy, że coś cieknie na ziemie z silnika. Krótka awantura. Przesiadamy się do pierwotnego busa i jedzmy dalej. Zajebiści są ci mechanicy w Laosie hehe. Ruszamy w drogę, w naszym busie jedzie sporo osób, ale miejsca jest dość. Po drodze ciekawe widoki, niesamowite wioski z domami na palach. Można coś pofocić. Szkoda, że przez szybę. Punkt programu numer jeden to plantacja herbaty i kawy. Taka pokazówka, ale zasadniczo pierwszy raz wdziałem na oczy krzew kawowca oraz pierwszy raz wdziałem świeżą herbatę. Mało tego nawet napiłem się parzonych świeżych liści. Nie jest to do końca prawda, bo był to w zasadzie zalana wrzątkiem papka z tych liści, ale smakowała wybornie. Popijając herbatę zauważyłem też nad głową gigantycznego pająka. To było moje pierwsze spotkanie z takim zwierzęciem „w dziczy”. Herbatkę dopiłem i trzeba było wracać do busa. Zapomniałem jednak za tą herbatę zapłacić. Nie wiem jak to się stało, po prostu wypadło mi z głowy. Miałem nawet w planie dać tego dolara naszej pani kierowczyni, żeby jutro za mnie zapłaciła, ale ostatecznie stwierdziłem, że tyle razy mnie już w tym Laosie oszukali na kasę, że teraz moja kolej. Jakoś poczułem się z tym lepiej. 





 Widoki na trasie



 Zielona herbata



 Kawa

 Zielona herbata ze świeżych liści 

Wielki pająk...

Kolejny punkt programu to wodospad Tad Fane. Spodziewałem się, że będzie robił wrażenie, ale to, co zobaczyłem jednak przerosło moje oczekiwania. Wodospad był ogromny. Może nie przepływało przez niego dużo wody, ale spadała ona z dużej wysokości i robił spory hałas, mimo że byliśmy na tarasie widokowym w sporej odległości. Tak naprawdę chciało mi się robić zdjęć, chciałem tylko patrzeć. Ale kilka zrobiłem. Jakoś długo nam zeszło i reszta wycieczki już czekała przy busie, kiedy pojawiliśmy się z powrotem. Ponownie załadowaliśmy się w busa i ruszyliśmy dalej.






 Wodospad Tad Fane

Minęła jakaś godzina i dojeżdżamy do wioski. Mieliśmy się po niej przejść. Generalnie od razu poczułem się tam jak kretyn. Normalna wioska tylko biedna i w Laosie, a turyści jak sępy łażą z aparatami i focą wszytko co się rusza i nie rusza. Tak jakby ci ludzie, którzy tam mieszkali byli zwierzętami w zoo. Też fociłem, bo wioska była jak z National Geografic, ale miąłem moralne dylematy. Przeprowadziliśmy potem z Michałem na ten temat dyskusję i wyszło na to, że faktycznie było to trochę żenujące, ale jak tym ludziom coś pieniędzy skapnie z tych turystów to może do końca nie jest to takie złe. Wbijamy w busa i kontynuujemy objazdówkę. 











Kolejny punkt programu to wodospad Tad Lo. Tam nie byliśmy tak przeganiani jak we wcześniejszych miejscach. Mieliśmy z dwie godziny wolnego i można było robić, co się chce. Najpierw poszliśmy focić wodospad. Trochę z dołu, trochę z góry. Potem ja poszedłem nieco dalej zobaczyć, co tam ciekawego można znaleźć w okolicy. Za chwilę jednak wróciłem, bo trochę mnie głód przycisnął. Michał jeszcze przekonał mnie, że muszę mu zrobić zdjęcia jak kąpie się w wodospadzie. Nie miałem na to ochoty, ale poszedłem. Okazało się to zabawniejsze niż się spodziewałem. Prawie nagie, zaokrąglone i białe jak po wyjściu z młyna ciało Michała wyglądało zajebiście zabawnie. To, co on wyrabia również wzbudziło zdziwienie miejscowych łowiących w okolicy wodospadu jakieś ryby czy ślimaki. Dość kuriozalna scena, ale Michał niewzruszony pozował do zdjęć. -50 kg wagi i kilka lat na siłce i może zrobi karierę modela hehe. Po tym całym cyrku poszliśmy do knajpy na piwo i jakiś ryż, drogo było, więc skonsumowaliśmy porcję na pół. Ja się nawet najadłem Michał się tylko zdenerwował hehe. Okazało się, że w między czasie woda w rzece radykalnie przybrała i wodospad zrobił się naprawdę imponujący. Poszedłem jeszcze zrobić kilka fotek, a Michał został. Trochę mu się tam przeciągnęło i musiałem iść po niego, żeby bus nie odjechał bez nas. Usłyszałem taką groźbę, pewnie w żartach, ale wolałem nie utknąć na takim zadupiu. Pojechaliśmy w drogę powrotną, ale z naszych kalkulacji wychodziło, że jeszcze dwie atrakcje nas czekają. 








 Wodospad Tad Lo

Wodospad Tad Pasuam i skansen wsi laotańskiej są w jednym miejscu. Czasu nie mamy za wiele więc zaczynamy od skansenu. Tu też chodzą sobie ludzie poprzebierani w ciekawe stroje, ale bardziej przypomina to faktyczny skansen. U nas też sobie po plenerowym muzeum paradują panie w ludowych strojach. I tak to właśnie wyglądało. Trochę sztuczne, ale całkiem ciekawe. Można było zaglądać do chatek, podglądać pracę przy tworzeniu ubrań. Całkiem fajna sprawa. Mi się podobało i nie miałem uczucia spacerowania po zoo. Wodospad był tuż obok wioski, więc spacer nie był długi. Wodospad całkiem ok. Najlepszy był jednak zawieszony obok zielony, bambusowy most. Zostało nam jeszcze trochę czasu więc wypiliśmy po truskawkowej fancie i ruszyliśmy na zbiórkę. Cała wycieczka się zebrała i ruszyliśmy już do Pakse.







 Skansen wsi laotańskiej





 Wodospad Tad Pasuam

Po drodze nawiązała się ciekawa dyskusja miedzy Michałem, troszkę mną, a dwoma Niemcami. Zaczęło się od Kaczyńskiego, a skończyło na delikatnym poruszeniu tematu uchodźców. Gość powiedział ciekawe zdanie: „Niemcy muszą przyjmować uchodźców, żeby poprawić swój wizerunek”. Nie przytoczyłem tego na pewno słowo w słowo, ale o to chodziło. Z tej perspektywy tego tematu jeszcze nie rozgryzałem. Może gość ma rację. Nieważnie. Rozstajemy się z Niemcami i z busem, lecimy na obiad do znanej nam już knajpy i postanawiamy ogarnąć się na dzień następny. Jest to dzień, w którym wyruszamy do Kambodży, więc ogarniamy bilet i zakupy, a pozostałe laotańskie pieniądze przepierdzielamy w knajpie na smakołyki. Tak mija nam ostatni wieczór w Laosie. Jutro jedzmy dalej.