poniedziałek, 19 października 2015

Live aus Berlin



Ten rok jest dla mnie dość ciężki bo pracy dużo a wyjazdów mało… Nic nie poradzę, taka sytuacja. Ale na szczęście kilka miesięcy temu kupiłem zupełnie „na pałę” bilety do Berlina za 4 zł. Gdy termin widniejący na tych biletach zaczął się zbliżać, okazało się, że jednak będzie opcja, żeby pojechać. Bardzo mnie to ucieszyło, bo Berlin jest miastem bardzo ciekawym i mimo że już kiedyś spacerowałem jego ulicami, to z chęcią wybiorę się tam jeszcze raz. Moja siostra postanowiła dołączyć do wyjazdu, więc okazało się, że samotna wyprawa i tym razem mnie ominie. Dzień przed wyjazdem spadł pierwszy śnieg, co nie wróżyło dobrze w temacie aury. Obawy się potwierdziły, bo cały wyjazd lało. Im pogoda gorsza tym ja mam mniej pracy, więc można tę aurę brać za dobry omen, bo czasu na podróże powinno być więcej.  


Wyjazd rozpoczął się we wtorek 13 października o godzinie 8.40. Byliśmy na dworcu nieco wcześniej, żeby zając jakieś fajne miejsca. Udało się usiąść na samym przedzie autobusu. Tam widoki najlepsze. Szkoda, że trasa strasznie monotonna, bo praktycznie całe 11 godzin jedziemy po autostradach. Ale muzyka w słuchawkach umilała podróż. Dodatkowo miałem jeszcze jedną rozrywkę. Mamy okres przedwyborczy, więc z wszystkich możliwych bilbordów uśmiechają się do nas przyszli posłowie i senatorowie. Jest to o tyle zabawne, że te kampanijne plakaty są tak głupie, iż czasem zastanawiam się, czy to ci kandydaci są takimi debilami czy nas mają za idiotów. Obawiam się, że odpowiedz na to pytanie jest oczywista… W każdym razie ilość debilizmu bijąca z tych przedwyborczych reklam zawsze mnie niezmiernie bawiła. Oprócz takich oklepanych i nic niemówiących haseł jak „praca i płaca”, „tradycja i godność” albo „sprawiedliwość i praworządność” pojawiły się takie perełki jak np.: „czas na zmiany”. Czemu to takie śmieszne? A to, dlatego że pan używający tego hasła jest posłem w rządzącej partii. Po zdjęciu nie poznaje, więc po haśle wnoszę, że kandydat ten ma zamiar w końcu wziąć się roboty hehe. Czemu żyjemy w takim dziwnym kraju? Ale dość już narzekania. Takim baranom można pokazać środkowy palec na wyborach. 

 Taniej niż w MPK a nie śmierdzi... 
Do Berlina dojechaliśmy około 19. Do hostelu postanowiliśmy pójść na nogach, bo nie było daleko. Po drodze wymiana pierwszych wrażeń dotyczących miasta oraz zakupy. Zanim dotarliśmy do hostelu, trafiliśmy na market Kaiser’s. Bardzo fajny sklep, bo mamy tam wielki wybór piwa i niskie ceny. Oczywiście nakupiliśmy piwa, czekolady i sporo smakołyków do jedzenia. Ciężar plecaka wzrósł ponad dwukrotnie. Idziemy dalej do hostelu. Na mapie Google sprawdziłem sobie lokalizację. Zaznaczyłem sobie na mapie papierowej kropką nasz hostel i do tego miejsca zmierzałem. Gdy dotarliśmy pod wskazany  punkt, zacząłem się rozglądać za jakimś szyldem. Brak. Pytam się, więc jakiegoś typa czy wie gdzie jest taki, a taki hostel. Gość mnie wysyła w zupełnie inne miejsce. Okazuje się, że w wydrukowanej informacji z hostels club też mam inny adres… Myślę „Co jest grane?” Nie raz już naciąłem się na błędy w mapie Google, więc idziemy sprawdzić ten adres, bo to niedaleko. Przychodzimy na miejsce a tam nic. Po przeciwnej stronie drogi jest  inny hostel. Spotykamy jakiegoś typa i pytamy, czy wie gidze jest Comfy Little Corner. On nie wie, ale możemy spać tu. Recepcji nie ma, trzeba dzwonić. Gość mi jakiś numer pokazuje. Stwierdziłem, że ilość osobników ciemniejszej karnacji na metr kwadratowy jest za duża i spadamy z tego miejsca. Znajdziemy nasz hostel. Wygrzebałem z plecaka numer do recepcji. Zadzwoniłem, dowiedziałem się, że Google dobrze pokazywały, a ja jestem przed starą lokalizacją hotelu. Wróciliśmy w miejsce pokazane kropką i trafiliśmy bez problemu. Pierwszy raz miałem taką sytuacje, że mnie hostels club wyprowadził w pole. Będę sprawdzał teraz dwa razy. W hostelu szybkie zameldowanie. Kilka piwek i koło 12 idziemy spać.

Mieliśmy wstać wcześnie, ale okazało się, że ten wyjazd ma służyć też relaksowi, więc ja zwlokłem swoje zwłoki z łóżka jakoś po 9. Problemem było to, że w hotelu był jeden kibel i łazienka w jednym pomieszczeniu… Kolejki były okropne. Jeszcze na siku dało się jakoś wcisnąć bez kolejki, ale na prysznic czy na „2” nikt cię nie przepuścił, więc trzeba było walczyć o swoje. Ale nie licząc tego drobnego mankamentu to hostel super. Cisza, spokój, ludzie mili tylko jacyś tacy mało komunikatywni. Pracownice hotelu mieszkają w naszym pokoju. Ogólnie jakaś taka komuna przyszła mi do głowy jak to wszystko obserwowałem hehe. Po 10 udało się w końcu wyjść z hotelu i zacząć spacer po Berlinie. Najpierw chciałem trafić do jakiegoś marketu, ale że dostałem nieprecyzyjne informacje, to nie trafiłem. Skutkiem, czego najpierw dotarliśmy na dworzec Berlin Hauptbahnhof. Czemu na dworzec? Jest to niesamowita, wielopoziomowa konstrukcja ze stali i szkła. Robi ten budynek wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Człowiek widząc taką konstrukcję zastanawia jak to się wszystko nie rozleci. Z dworca poszliśmy zobaczyć Bundestag. 





 Dworzec Berlin Hauptbahnhof

Myślałem o wejściu na tę szklaną kopułę, ale kolejka była stanowczo za długa. A i oczywiście cały czas padało a stanie w kolejce na zewnątrz też mnie nie przekonywało. Wolałem już moknąć w ruchu. Przynajmniej cieplej. Zaraz obok mamy Bramę Brandenburską a przed nią trafiliśmy jeszcze na ciekawy pomnik pomordowanych przez nazistów Cyganów. Potem Brama Brandenburska i obowiązkowe foty. A zaraz za nią ciekawy monument upamiętniający pomordowanych w czasie holokaustu Żydów. Ten pomnik jest o tyle interesujący, że jest to plac pokryty betonowymi klockami różnych rozmiarów tworzących coś w rodzaju labiryntu. Czy ma on symbolizować to, że Niemcy, jako naród pogubili się? Nie mam pojęcia. Nie będę wnikał w wizję artysty, ale miejsce ciekawe i foty w deszczowo – jesiennej aurze też bardzo dobre. Może nie jakościowo, ale koncepcyjnie. Z tego miejsca niedaleko jest do Placu Poczdamskiego a tam mamy okazję po raz kolejny pokontemplować nowoczesną architekturę. Sonny Center to w zasadzie kilka budynków połączonych czymś, co mi przypominało dach cyrku. Ciekawe miejsce. Zawsze mam problem z fotografowaniem takich budynków, bo nawet nie wiem jak się do tego zabrać, ale mam nadzieje, że udało mi się, choć w niewielkim stopniu oddać złożoność tej konstrukcji. Przyjemnie było, choć moment postać pod dachem. Nie padało człowiekowi za kołnierz. Kolejny punkt programu zwiedzania Berlina znajdował się stosunkowo niedaleko. Niemieckie Muzeum Techniki w Berlinie było naszym kolejnym celem. 


 Bundestag

Brama Brandenburska i mnóstwo turystów 

Pomnik pomordowanych Cyganów...
... i Żydów

Sony Center

 Plac Poczdamski

Podczas ostatniej wizyty w Berlinie niestety zabrakło mi czasu (i pieniędzy) na to muzeum a bardzo chciałem je zwiedzić. Powiedziałem, więc sobie „następnym razem” i tak też się stało. Tym razem postanowiłem nie odpuszczać i zobaczyć to miejsce. Co tam jest? Cuda na kiju. Aż nie wiem, od czego zacząć. Centralny punkt kompleksu stanowią dwie hale wypełnione pociągami. W przejściu pomiędzy nimi jest trzypiętrowy budynek pokazujący osiągnięcia niemieckie w fotografii, filmie, chemii i kilku innych dziedzin. Mamy też nowy budynek, w którym odbywamy podróż przez historię żeglugi morskiej i śródlądowej (piętra niższe) i lotnictwa (piętra wyższe). Mamy też ciekawą wystawę dotyczącą najnowszych osiągnięć techniki. Fajne w tym muzeum jest też to, że większość rzeczy można dotknąć (czasem tylko mamy znaczek, żeby nie dotykać). Poza tym spora ilość eksponatów to działające maszyny, więc o określonych godzinach pracownicy muzeum uruchamiają je. Nam udało się dotrzeć na rozruch repliki jednej z pierwszych na świecie maszyn parowych oraz na pokaz działania parowej lokomotywy w skali 1: 1… Ciekawe wrażenia. Czy polecam: oczywiście. Zajęcia mieliśmy na cztery godziny, nudy nie da się uświadczyć. I jeszcze nam na głowę nie padało przez ten czas. Super sprawa. Jeszcze napisze, że muzeum jest tak przystosowane do długiego zwiedzania, że mamy specjalne ławeczki, na których możemy odpocząć i coś zjeść. Niestety muzeum trzeba powoli opuszczać. 








 Deutsches Technikmuseum

Jest już dobrze po południu, więc postanawiamy kierować się do hostelu. Droga daleka, więc prędko i tak nie dojedzmy. Mieliśmy po drodze jeszcze jeden punkt do zobaczenia. Plac w okolicach dworca ZOO jest bardzo słynny. Po pierwsze mamy tam Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma a w zasadzie to, co z niego zostało po bombardowaniu w 43 roku. Po wojnie zdecydowano się kościoła nie odbudowywać a pozostałą wieżę wkomponować w nowoczesny kościół. Jego konstrukcja faktycznie zachwyca. Świetnie jest to pomyślane i w dalszym ciągu jestem pod wrażaniem jak Niemcy umiejętnie łączą „starą” architekturę z nowoczesną. Na placu mamy też słynny dworzec ZOO. Słynny za sprawą pewnej książki o nie do końca optymistycznym przesłaniu. W hostelu znaleźliśmy też listę punktów z „The best currywurst in Berlin”. Jeden z tych punktów o nazwie Curry 36 znajduje się właśnie nieopodal wejścia do dworca ZOO i nie sposób go przeoczyć, bo okupują go dziesiątki ludzi o każdej porze dnia i nocy. I ja postanowiłem tego smakołyku spróbować. Stanąłem, więc w kolejce i po jakiś 10 minutach zajadałem się kiełbasą z curry. Zajebista sprawa, bardzo dobra rzecz. I chyba nigdy w życiu nie jadłem tak zajebistego keczupu, jak ten serwowany w tej jadłodajni. Posileni zaczynamy długi spacer do hostelu. Po drodze jeszcze zakupy, więc nasze plecaki znacząco przybrały na wadze. W hostelu jestem koło 19. Makaron z pesto, piwo, prysznic, jakieś dyskusje hostelowe, książka i spać, bo rano miałem plan wstać wcześniej. 



 Sztuka na ulicach Berlina 
 Kościół Pamięci
 Curry 36 - Maciek Approves

Oczywiście z tego planu nic nie wyszło, bo zwlokłem się z wyra koło 9. Po raz kolejny walka o dostęp do kibla, śniadanie i ruszamy na zwiedzania dzień drugi. Oczywiście leje cały czas, więc zamiast spacerować trzeba było znaleźć jakąś atrakcję „pod dachem”. Niedaleko naszego hostelu jest taka atrakcja. Nazywa się to miejsce Classic Remise i jest to budynek dawnej zajezdni tramwajowej, w którym wystawione są stare i nowe samochody. Ponieważ ja jestem takim średnim fanem motoryzacji, to miałem mieszane uczucia, co do wyprawy w to miejsc, ale mimo wszystko te auta zrobiły na mnie wrażenie. Ale chyba najbardziej podobało mi się to, że w tym budynku są też otwarte warsztaty, w których takie cuda się remontuje. Możemy sobie zza barierek podglądnąć jak panowie pracują przy konserwacji jakiegoś starego modelu Ferrari. Fajna sprawa. Poza tym wypatrzyłem tam z trzy samochody, którymi w filmach poruszał się Bond, więc też mnie to bardzo ucieszyło. Fajne miejsce. Jak ktoś jest fanem czterech kółek, to nie może ominąć. A i wejście całkowicie za darmo, więc kolejny plus. 






Berlin Classic Remise

Z tego miejsca czekał nas długi spacer do kolejnej atrakcji. Po drodze szliśmy przez dzielnicę arabską. Jakoś tych uchodźców nie widziałem, choć wypatrywałem aż w końcu zobaczyliśmy coś w rodzaju punktu rejestracji. Było tam trochę ludzi, ale nie jakiś szturm. Tak, że chyba lekko przesadzone są te informacje. Jakiegoś większego naporu islamu nie stwierdziłem. A i jeszcze widzieliśmy polski sklep. Czy w logo musiała być kiełbasa…?

 Uchodźcy w Berlinie. Są? Są. Dużo? Nie sądzę...

Polski sklep kusi wspaniałym szyldem

Po jakiejś godzinie znajdujemy w końcu Squat Tacheles. To miejsce to takie centrum kultury alternatywnej Berlina, ciekawa galeria i cholera wie co jeszcze w jednym. W telegraficznym skrócie: strasznie dużo fajnych fotek. Byłoby. Niestety. Miejsce to okazało się zamknięte.  Zrobiłem nieco zdjęć z zewnątrz i to tyle. Szkoda wielka. Byłem tam przy okazji poprzedniej wycieczki do Berlina i bardzo mi się podobało. Trudno. Ponieważ padało dalej padła idea, żeby w końcu wejść do knajpy i wypić jakieś piwko. Po naprawdę długich poszukiwaniach trafiliśmy na lokal o nazwie Weihenstephaner na piwko o tej samej nazwie. W środku fajny wystrój. Klimaty Oktoberfest, gruby barman, sympatyczna kelnerka ubrana w  bawarski strój. Bardzo fajna atmosfera i znakomite piwko. Może nie tanie, bo 4, 5 euro za kufel, ale w lokalu obok po 4.8 był lany Heineken, więc wybór był oczywisty. Po piwku ruszamy dalej. 


 Tacheles

 Wyborne piwo Weihenstephaner

Oczywiście w deszczu. Celem naszym Alexanderplatz. Po drodze jeszcze oglądamy z zewnątrz Katedrę Berlińską (wejście do środka 7 euro – no bez przesady) i docieramy pod słynną „kulę”, czyli Berliner Fernsehturm. Pogoda okropna: wiatr, deszcz i zimno, więc ratusz oglądamy z daleka i idziemy do knajpy z charakterystycznym „M” coś przekąsić i się chwilę ogrzać. Już jest zdrowo po południu, więc pasowałoby wracać do hostelu. Po wyjściu z „M” obieramy azymut na Bramę Brandenburską i w deszczu podziwiamy kolejne atrakcje ulicy Unter den Linden. Między innymi Stary Arsenał, Nowy Odwach i Operę (niestety w remoncie). Generalne strasznie rozkopana ta ulica, nie wiem, czy to remonty czy jakieś nowe inwestycje w każdym razie, co chwilę coś się tam dzieje. Idąc cały czas prosto docieramy do Bramy Brandenburskiej skąd widać już Kolumnę Zwycięstwa. Po drodze mamy jeszcze park Großer Tiergarten i Pomnik Żołnierzy Radzieckich. Ciekawa sprawa, bo u nas takie pomniki się burzy albo zarastają one trawą a to miejsce wygląda na zadbane i chętnie odwiedzane przez turystów. Ciekawe. Gdy docieramy pod Kolumnę Zwycięstwa leje jeszcze bardziej, więc już nie wymyślając kolejnych punktów programu, kierujemy się na hostel. Jeszcze zakupy w pobliskim markecie i też jakoś po 19 jesteśmy na miejscu. W hostelu urządzamy sobie niemiecką ucztę, czyli weisswurst i piwko „Berliner”. Tak się powinno jadać będąc w Niemczech!  To była nasza ostatnia noc, więc myślałem, że się trochę zintegrujemy, ale w naszym hostelu nie było za bardzo woli wspólnej imprezy. Byli tam Hindusi, którzy najlepiej czuli się w swoim towarzystwie, dwóch Brazylijczyków i ktoś z Japonii. Postanowiłem, więc raczyć się piwem i czytać książkę. 



 Katedra Berlińska 
 Berliner Fernsehturm

 Nowy Odwach

 Pomnik Żołnierzy Radzieckich

 Kolumna zwycięstwa 

Ponieważ o 10 było wymeldowanie z hostelu to postanowiliśmy przeciągnąć sobie wyjście na deszcz ile się tylko da. Autobus mamy dopiero po północy, więc nigdzie nam się nie spieszyło. Zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy prowiant na cały dzień i około 10.30 oddałem klucze i wyszliśmy na deszcz. Plan na ten długi dzień był taki, że jedziemy do Poczdamu. Nie byłem w tym mieście wcześniej, jest tam bardzo blisko i ponoć zabytki robią wrażenie. Pozostało to samemu zweryfikować. Idziemy, więc na stacje, kupujemy bilet całodzienny za 7.40 euro. Taka opcja się najbardziej opłaca. Wsiadamy w pociąg i po około pół godzinie wysiadamy na dworcu głównym w Poczdamie. Nie mamy mapy, ale zaraz jakiś koleś nam wręcza plan miasta z zaznaczonymi zabytkami. Super. Na dworcu spotykamy też naszych rodaków, którzy ostentacyjne na ławeczce raczą się piwkiem i wódeczką. Sądząc po ich rozmowie to nie było pierwsze piwko tego dnia, ani pierwsza wódeczka. Sądzę, że bardzo dobrze im na niemieckim socjalu. Miałem ochotę się tych panów zapytać czy są za czy przeciwko uchodźcom w Polsce… Uzbrojeni w strasznie kiepską mapę (innych za dramo nie było) idziemy zwiedzać Poczdam. Już spod dworca rzuca się w oczy kopuła kościoła St. Nikolai na starym rynku. Tam też kierujemy swoje pierwsze kroki. Potem oglądamy sobie bibliotekę oraz budynek parlamentu Brandenburgii. To ciekawe jak ten pierwszy odrapany budynek kontrastuje z tym drugim… Potem idziemy zobaczyć piękne muzeum filmu. Dalsza droga prowadzi wzdłuż ulicy Breite, na której znajduje się jeszcze bardzo ładny meczet i pozostałości po kościele. Spacerując tą ulicą warto też zwrócić uwagę na kapitalne murale. Pod tekstem fotka się oczywiście znajdzie. Gdy ulica Breite odbija nieco na lewo, postanawiamy pobłądzić trochę bocznymi uliczkami i dotrzeć w końcu do Parku Sanssouci gdzie jest największe natężenie atrakcji Poczdamu. Park ogromny i naprawdę piękny. Na ławce zatrzymujemy się na obiad w postaci kanapek z salami i nalewki WurzelPeter, która rozgrzewała znakomicie. Na szczęście przestało padać. Na chwilę… W tym parku do zwiedzania jest mnóstwo, trzeba jednak odfajkować najważniejsze zabytki. My najpierw trafiliśmy na łaźnie rzymskie, a potem obraliśmy kierunek na Nowy Pałac. Budowla naprawdę imponująca. Bardzo kojarzyła mi się z Wiedniem i Pałacem Schönbrunn. Pod pałacem jeszcze po łyczku WurzelPeter i spacer dookoła budynku. Znowu kolejna atrakcja w remoncie… Ale mimo to robi wrażenie. Było już bardzo późno, bo zwiedzanie jak zwykle nieco się przedłużyło, więc postanowiliśmy kierować się do wyjścia, a po drodze zobaczyć chcieliśmy jeszcze dwa kolejne pałace. Potrzeba znalezienia toalety okazała się jednak silniejsza. Znowu zaczęła padać mżawka i postanowiliśmy kierować się jednak w stronę dworca. Zboczyliśmy nieco z najkrótszej drogi, żeby zobaczyć centrum. Mamy tam niewielki rynek, Bramę Brandenburską i deptak kończący się przy kościele Św. Piotra i Pawła. Deptak bardzo przyjemny. Mnóstwo knajpek, sklepów. Miła atmosfera. Niestety pora najwyższa się zwijać z Poczdamu. Mieliśmy wyjechać koło 15, a ostatecznie nasz pociąg w kierunku stacji ZOO ruszył jakoś przed 16. 


 Kościół St. Nikolai 

 Parlamentu Brandenburgii

 Muzeum Filmu
 Ciekawe murale 

 Parku Sanssouci

 Nowy Pałac 
 Brama Brandenburska 
 Główny deptak, ulica Brandenburska 
Zajadając niemieckie precle po około pół godzinie jesteśmy znowu w Berlinie. Spieszyłem się tak bardzo, bo chciałem zdążyć nabyć sobie pamiątkę z Berlina w postaci jakiejś płyty winylowej. Znalazłem sklep specjalizujący się w takich suwenirach. Trochę na zadupiu, ale przecież mamy bilet całodzienny, więc problemu nie ma. Dwie przesiadki i jesteśmy na miejscu. Chwile zeszło mi szukanie, ale w końcu znalazłem, wszedłem, poszperałem, dokonałem zakupu i zadowolony oznajmiłem, że teraz czas na piwko! Pokręciliśmy się trochę po okolicy, żeby znaleźć knajpę a nie restaurację. Tu nasuwa się mi taka myśl. Strasznie dużo w Berlinie jest restauracji, a pubów stosunkowo mało. To znaczy są, ale trzeba ich poszukać. Centrum to prawie wyłącznie knajpy z jedzeniem. Fajnych pubów trzeba poszukać w bocznych uliczkach. I my w jedną taka boczna uliczkę weszliśmy. Z daleka spodobał mi się szyld, bo na nim widniał pan z solidnym brzuchem trzymający wielki kufel piwa. Wchodzimy. Knajpka mała, może 3 stoliki i bardzo długi bar. Okazało się, że to knajpa dla miejscowych wielbicieli rzutek. W tej knajpie wszyscy chyba się znali. Nie znali tylko nas. Nie przeszkadzało to jednak każdemu wchodzącemu się i z nami przywitać. Zaobserwowałem też ciekawą sytuację: wszyscy goście wyglądający na stałych bywalców tego przybytku wchodzili i pukali pięścią w każdy ze stołów. Fajna sprawa, ciekaw jestem, z czego ten rytuał wynikał, ale że tam nikt po angielsku nie gadał, to się nie było jak dowiedzieć. Dodatkowo piwko bardzo tanie (jak na Niemcy), Schofferhofer za 2, 80 w lokalu to cena lepiej niż bardzo dobra. Posiedzieliśmy tam czas potrzebny do spożycia 0, 5 litra złocistego napoju i ruszyliśmy dalej z myślą o zakupach od domu. Wsiadamy w metro i dojechaliśmy do ulicy, przy której było kilka sklepów. Wybraliśmy Kaisers’a ze względu na promocję czekoladek Ritter Sport oraz szeroki wybór piwa. Wcześniej upatrzyliśmy sobie przyjemną knajpkę, do której panowaliśmy wrócić po zakupach. Zakupy zrobione można ruszać na piwko. Lokal przyjemny, niewielki, ale z klimatem, bardzo dobre piwko marki Flensburger – znakomity goryczkowy pilzner. Wypiliśmy tam po 1, 5 piwka na głowę, zapłaciliśmy 8 euro z kawałkiem i poszliśmy spacerowym krokiem na dworzec autobusowy. Mieliśmy z tego miejsca z pół godziny marszu, więc jakoś przed 23 byliśmy na miejscu. Tam jeszcze krótkie przepakowanie, „M” knajpa, kibelek i przed północą zajeżdża nasz autobus. Ludzi sporo, ale udało się dopchać na dobre miejsca, więc istniała szansa w miarę się wyspać. A i zapomniałem dodać, że gdy wyjeżdżaliśmy z Berlina zaczęło padać… Sama podróż przyjemna i w większości przespana. Zbudziły mnie polskie drogi. Trasa od granicy niemieckiej do Wrocławia to jeszcze poniemieckie płyty, więc trzęsie niemiłosiernie. Nie da się oka zmrużyć. Potem kolejna pobudka była pod Katowicami. Miałem o tym nie pisać, ale napisze, bo się zdenerwowałem. Jest godzina około 7 rano. Cały autobus drzemie. W pewnym momencie odzywa się czyjś telefon. Facet za mną odbiera i drze się do tej słuchawki niemiłosiernie. O tyle mnie to wnerwiało, że rozmowa wyglądała tak mnie więcej: „No!  Leje .. koło Katowic … ale mgła ja pierd… no… tak, koło Katowic… pada… chyba za jakąś godzinę… pada… no… zaraz będą Katowice … jeszcze z godzinę” i tak przez 10 min…. Myślałem że mnie szlak trafi, ludzie to rozsądku nie mają za grosz… Punktualnie o 10.30 zajeżdżamy na dworzec w Rzeszowie a ja staram się nie przejmować tym, że za 1, 5 godziny idę do roboty…

Podsumowując ten wypad. Berlin to naprawdę fantastyczne miasto. Sądzę, że i 10 dni bym się tam nie nudził. Dlatego bardzo chętnie odwiedziłem je po raz kolejny. Atrakcji tam jest bardzo dużo i gwarantuje, że każdy znajdzie coś dla ciebie. Mnóstwo darmowych muzeów, ciekawa architektura i naprawdę otwarci ludzie to zalety tego miasta. I jest tam blisko. Z Rzeszowa, co prawda jedzie się 11 godzin, ale są miasta Polsce, z których jest godzina samochodem. Mnie bardzo ucieszył fakty, że już dawno nie jechałem nigdzie bez przesiadek. Wsiadam w Rzeszowie, wysiadam w miejscu docelowym. Jaki komfort… I jeszcze jedziemy za 2 zł w jedną stronę. Jakby się ktoś bardzo uparł, to sobie można zrobić jednodniówkę w tej cenie.  Ale to trzeba chcieć…


Galeria zdjęć  

środa, 29 lipca 2015

Rowerem przez Polskę

Wyjazd rowerowy to dla mnie zdecydowanie najważniejsza wyprawa roku. Zawsze czekam na nią z niecierpliwością i długo planuje. Tym razem też tak było. Wyjazd miał być skromniejszy i krótszy, ale do ciekawego kraju. Niestety. Białoruś to kraj tak opływający w dostatki, że nie potrzeba im trustów i przywożonych przez nich pieniędzy. Jak nie to nie. Ale ja oczywiście nie poddam się tak łatwo i o wizę na Białoruś będę się starał w późniejszym terminie. A tymczasem trzeba było coś na szybko wymyślić. Na wyjazd chciałem przeznaczyć około 14 dni i niewielką sumę pieniędzy, więc sprawa nie była łatwa. Myślałem o Słowacji, myślałem o Czechach, ale ostatecznie wpadłem na pomysł podróży po Polsce. W sumie nigdy nie zdarzało mi się dłużej przemierzać Polski rowerem, więc sprawa wyglądała ciekawie. Padł pomysł: Hel. No i spoko. Początkowo miałem jechać dwa tygodnie, potem liczba dni zmniejszyła się, do 10 bo Natalia, którą namówiłem na wyjazd miała tylko tyle czasu. Z tym Helem to wiedziałem jedno: jak się nam pogoda nie zepsuje to dojedziemy. Niestety pierwsze trzy dni nie rozpieszczały pogodą, potem drobna kontuzja i już wiedziałem, że na Hel nie zajedziemy, ale nie uprzedzajmy faktów. Dosłownie dwa dni przed startem dzwoni do mnie mój kumpel Albert, że nie jedzie jednak na Ukrainę, bo w miejscu gdzie się wybierał wybuchły jakieś zamieszki bojowników o chujwico z policją. To ja mu mówię: „Jedźcie z nami!”. I tak się stało. Albert z Anetą wyjechali w niedzielę w kierunku Tarnowa. Ja i Natalia dotarliśmy tam w poniedziałek wczesnym rankiem i niedaleko rogatek miasta, za polem kukurydzy spotkaliśmy się szczęśliwie. To nie koniec perypetii przedwyjazdowych. Stało się już tradycją, że zawsze muszę mieć problemy z tylnym kołem. Zawsze. Chyba tylko pierwszy wyjazd 4 lata temu na Bałkany był w tej materii bezproblemowy a na każdym kolejnym były jakieś usterki. Tak było też i tym razem. W tydzień poprzedzający wyjazd złapałem aż trzy dętki, z czego dwa przebicia są dla mnie zagadką godną Archiwum X. Na szczęście na wyjeździe był spokój i dzięki temu ten wypad przejdzie do historii. Zero wizyt w serwisie rowerowym, zero złapanych gum, zero awarii! Pierwszy raz w moim życiu się zdarzyło coś takiego, bo przeważnie to ja i mój rower mieliśmy na wyjazdach najwięcej problemów.

Góry Świętokrzyskie 

Dobra, ale zacznę może lepiej opowiadać o wyjeździe. Dzień numer jeden (dla Alberta i Anety nr. dwa) zaczął się od tego, że ledwo po wypakowaniu roweru z pociągu i spotkaniu się z Natalią byłbym został przejechany przez samochód. Nie chce być niemiły, ale za kierownicą oczywiście kobieta. Oczywiście popatrzenie się w prawo i w lewo to wielki kłopot, więc nie patrząc na nic (może na makijaż w lusterku) babka rusza na skrzyżowaniu. Gdyby nie moje zajebiste hamulce zrobione „na sztywno” w serwisie rowerowym Pan Rower w Tyczynie niechybnie zakończyłbym mój wyjazd jakieś 10 min po jego rozpoczęciu. Ale na szczęście skończyło się na lekkim poślizgu. Zaraz za bramami miasta Tarnowa zjeżdżamy w umówione krzaki i spotykamy się z resztą wyprawy. Już w cztery osoby zajeżdżamy na pierwszy popas do sklepu a potem prujemy dalej w kierunku Wisły i przeprawy promowej. Obraliśmy azymut na miejscowość Opatowiec. Jest tam prom i granica województw a przede wszystkim wpada tam do Wisły Dunajec . Przepływamy promem rzekę, zostajemy pochwaleni przez kapitana i już w samym Opatowcu robimy sobie kolejny postój na wczesny obiad. Już ponad 40 km za nami, więc się należy.  Kolejny etap to Opatowiec – Wiśnica. Wiśnica to miasteczko z zabytkowym kościołem i zachowanym średniowiecznym układem miasta. No mniej więcej. Jakbym przymknął jedno oko i uruchomił wyobraźnie to może i bym w to uwierzył. Ponieważ było już mocno po 14 zdecydowaliśmy, że czas najwyższy na browarka. Na ryneczku jest knajpka „U Gieny”. Ceny niesamowite: piwko tyskie 4 zł, żubr 3,5, flaszka 35 zł, wino kniaziowskie na miejscu 8 zł. Myślę, że knajpa prosperuje doskonale. Wychyliwszy po piwku ruszyliśmy w dalszą drogę. Tu trasa się nieco komplikowała, bo chcieliśmy unikać dróg głównych. W tym celu trzeba było jechać białymi, które kluczyły w strasznie chaotyczny sposób. Nieraz trzeba było przedzierać się przez polne drogi, bo nam się trasa zwyczajnie kończyła. Ale fajnie się jechało. Wkurzały tylko te postoje, co 10 min żeby sprawdzić mapę. Ale dzięki temu udało się natknąć na mieścinę o tak śmiesznej nazwie jak Chotel Czerwony (nie ma tu błędu, dobrze napisałem). Myślę, że nazwa tej mieściny to sprawa dla Profesora Miodka. Z tego kluczenia po mieścinach wyszło nam przez przypadek, że dojechaliśmy do drogi głównej, czego nie planowaliśmy. Albert złapał dętkę w przednim kole, więc była okazja na chwilę popasu na Orlenie: hamburger i piwko. A i w między czasie jeszcze złapała nas solidna burza, ale na szczęście udało się znaleźć przystanek i przeczekać, więc nie zmokliśmy tak bardzo. Na tej stacji zdecydowaliśmy, że trzeba szukać jakiegoś noclegu, bo już było po 19. Spotkaliśmy też miejscowego pijaczka, który strasznie się jarał naszym pomysłem dojechania nad morze. Generalnie muszę przyznać, że najfajniejsze w takich rowerowych wyprawach jest to jak ludzie na ciebie reagują. Jesteś czymś więcej niż plecakowym turystą. Na stopa to kiedyś chyba każdemu zdarzyło się pojechać, ale tyle kilometrów rowerem… To wzbudza respekt. Pomocny jest każdy: pijaczyna spod sklepu, dresiarz, dziadek, babcia. No wszyscy. To mi się podobało, bo dawno w Polsce nie spotkałem się z takim pozytywnym nastawieniem człowieka do człowieka. Ale wróćmy do dnia numer jeden. Na stacji zaopatrzyliśmy się w trunki na wieczór oraz w wodę na butelkowy prysznic. Potem pojechaliśmy w kierunku miejscowości Kotki i jakoś za tą mieściną zatrzymaliśmy się na przerwę w okolicy lasu. Bardzo ładnego lasu. Stwierdziliśmy, że miejsce jest w sam raz na winko. Podczas picia winka zdecydowaliśmy, że rozbijamy obóz. A przy kolejnym został wyznaczony ochotnik do wyprawy do sklepu po piwo. Potem piwko zostało wypite i musiałem otwierać wódeczkę „na czarną godzinę”.  Tak zleciał nam czas do północy.


Przeprawa przez Wisłę 

Wiśnica

W lesie ukryć się najłatwiej  

Rano wstajemy sobie spokojnie koło 7.30, poranna ablucja, coś na ząb i ruszamy. Dosłownie dwa kroki wyszedłem z lasu i rozpętała się ulewa. Nie ma się gdzie schować, więc jedziemy do następnej wioski. Nie wiem czy było tam 500 m w każdym razie przyjechałem już nie mając na sobie ani skrawka suchego materiału. Na szczęście kolejny przystanek uratował nam dupę. Pogoda strasznie nas wkurzała. Lało, padało, mżyło, lało, mżyło, lało, padało i tak w kółko. Na szczęście pod nosem mieliśmy sklep. Sklep taki jak to we wioskach zabitych dechami bywa często u sołtysa w domu. Aby zrobić zakupy należy zapukać w taki daszek i pani schodzi. W środku asortyment następujący: wino marki „Cavalier”, piwo marki „Żubr”, oranżada marki „Helena” przyprawy, sól, cukier, jakieś ciastka i to tyle. Mieliśmy uzasadnione podejrzenie, że coś tam jeszcze spod lady jest sprzedawane. Coś mocniejszego. Niestety nie udało się tego sprawdzić. W każdym razie: deszcz nie ustawał a my, co chwila chodziliśmy dokupywać „Żubra”. Sierdziliśmy na przystanku pijąc ten trunek i obserwowaliśmy życie wsi. W zasadzie nic się tam nie działo gdyby nie interesanci przychodzący do sklepu. Koło 13 na szczęście wyszło słońce i pojechaliśmy dalej. Ta jazda to była taka trochę na raty. Przejechaliśmy może z gadzinę a nastał czas na obiad, więc zrobiliśmy sobie przerwę na kolejnym przystanku (padać zaczęło). Wieś była zajebista. Naliczyłem tam 4 zamieszkałe domy w tym jeden sołtysa. Reszta to opuszczone ruiny. Po obiedzie ruszamy dalej. Kolejne zadupiaste mieściny. Do jednaj z każdej strony wiodła polna droga. To było coś wyjątkowego i nieczęsto spotykanego. Dzień zakończyliśmy w okolicach miejscowości Widełki. Najpierw kilka piwek pod sklepem, potem przejazd na nocleg do pobliskiego lasu. Tam raczenie się winkiem zostało niestety przerwane przez ulewę. Już w namiotach dokończyliśmy trunki i poszliśmy spać.



 Deszczowy poranek 

Opuszczone domy

Czemu tu k... nie ma zasięgu? 

Niełatwa trasa


Lało całą noc. Rano, gdy budziki zadzwoniły koło 8 lało dalej… Koło 9 na moment przestało lać (ale dalej padało) myśleliśmy że namioty uda się złożyć ale się nie dało. Zjedliśmy, więc skromne śniadanie w namiotach i poszliśmy leżakować. Koło 11 zaczęło się przejaśniać. Na tyle żeby zwinąć manele i wysuszyć trochę namiot na polanie. Suszenie wydłużyło jednak czas składania obozu  i z lasu wydostaliśmy się pewnie koło 12.30. Znowu pół dnia zmarnowane. Ale potem pogoda zrobiła się całkiem fajna: nie było gorąco, wiał przyjemny wiatr. No i dojechaliśmy w Góry Świętokrzyskie, więc widoki były bardzo ładne. Jechaliśmy do Św. Katarzyny i to chyba był największy podjazd tego wyjazdu. Ale potem był fajny zjazd trochę utrudniony przez remont drogi, ale i tak jechało się przyjemnie. W Św. Katarzynie zjedliśmy solidny obiad popity piwkiem i ruszyliśmy dalej. Kierunek: Skarżysko – Kamienna. Tam spotkaliśmy fajnego dziadka. Podszedł do nas, zaczął standardową gadkę: skąd, dokąd i takie tam. Dziadek miał ponad 80 lat, jest fanatykiem rowerów i jeździ sobie tak jak my tylko w zbożnym celu np. do Częstochowy. Jak tam sobie chce. Wyruszamy ze Skarżyska i jedziemy w stronę Sołtykowa szukać rezerwatu ze śladami dinozaurów. Poszukiwania jednak nic nie dają, bo co chwile ktoś mówi nam żeby wracać, więc tracimy zapał na dinozaury a zyskujemy na zimne piwko. Piwko uskuteczniamy pod sklepem. Dziewczyny już bardzo nalegają na jakiś nocleg z prysznicem. Zagadują, więc jakiś miejscowych typków, którzy tłumaczą, że niedaleko w Chlewiskach jest jakiś zalew i jakieś domki. Oni jadą mniej więcej w tym samym kierunku, co my, więc zabieramy się z nimi jednak po chwili musimy się rozstać, bo jeden łapie dętkę i dalej nie pojedzie. Do Chlewisk docieramy koło 21. Załatwiamy nocleg na polu namiotowym, kąpiemy się długo i intensywnie a następnie przystępujemy do konsumpcji zakupionego wcześniej wina. Kolega Albert skapitulował tego wieczora i poszedł spać za to ja z dziewczętami zabraliśmy się za opróżnianie flaszek przeznaczonych dla naszej czwórki skutkiem, czego udałem się na spoczynek nieco niepewnym krokiem.


Suszenie namiotów po całonocnej ulewie

Góry Świętokrzyskie

Rano kaca zero. Kolejny prysznic, dosuszenie prania, obfite śniadanie i ruszamy dalej. Wyjechaliśmy jakoś, po 10 więc też nie za wcześnie. Zaraz w centrum Chlewisk natknęliśmy się na zabytkową hutę, ale nie zwiedzaliśmy, bo i tak zmarnowaliśmy rano sporo czasu a pasowałoby coś jednak przejechać. Nie ujechaliśmy jednak za daleko. Natalia złapała kontuzję kolana. Sporo ją kosztowało dojechanie do Nowego Miasta nad Pilicą. Twarda to dziewczyna, ale nie ma, co jechać na siłę. Za nowym miastem zdecydowaliśmy, że kończymy na dziś, damy nogom odpocząć, zobaczymy, co będzie jutro, może się poprawi. Było godzina 14.30. Zatrzymaliśmy się przy małym wioskowym sklepiku i wypiliśmy wszystkie piwa Królewskie, jakie mieli na stanie zimne (byliśmy już w mazowieckim, więc to piwo, dlatego się pojawiło). Potem przenieśliśmy się do kolejnej wioski i zajęliśmy miejsce na małej polance za przystankiem niedaleko sklepu Groszek. Kilka razy odwiedzaliśmy ten sklep skutkiem, czego wszyscy porobili się solidnie. Nie będę wdawał się w szczegółowy opis tej imprezy. Napiszę jednak, że było sporo śmiechu, dwie efektowne wywrotki oraz mrowisko hehe. W każdym razie dość szybko znaleźliśmy miejsce na nocleg w pobliskim lesie. Wypiliśmy jeszcze po piwku i poszliśmy spać.

Śniadanie na polu namiotowym

Zabytkowa huta w Chlewiskach 

Gdzieś na trasie


Rano sytuacja zadziwiająca: kac niewielki, kolano Natalii wyzdrowiało . Ruszamy w dalszą drogę. Podczas popijawy poprzedniego wieczora (w sumie to był dzień) padł pomysł pojechania do Żelazowej Woli. Jak wpadliśmy na ten pomysł to nie napisze, bo by się pewnie Chopin w grobie przewrócił, ale jednak zdecydowaliśmy, że jedziemy. Nie mieliśmy za wiele do jedzenia, ale na szczęście natknęliśmy się na mobilny sklep, w którym zrobiliśmy zakupy. Całe szczęście, bo kolejne wioski to były okropne zadupia, w których nie było absolutnie nic. Las, pole, wioska, pole, wioska, las. I tak w kółko. Myślę, że to będzie dobre miejsce na napisania czegoś na temat tej części Polski. Jak będziecie mieć okazję to proszę nie jedzcie tam. Nie ma tam nic. Lasy niby ładne, ale lasy są wszędzie. Odjadę sobie 10 km za Rzeszów i też mam las. Taki sam. Te wioski też jakieś takie nijakie. Każdy dom inny, zbudowany jakoś bez pomysłu. No nie ma to klimatu, brzydkie te wsie strasznie. A część wyprawy(w sensie do Warszawy) to było głownie psioczenie na to, że nic tu nie ma. Początkowo miałem sam jechać na tą wyprawę i boję się, że po 2-3 dniach podróży przez takie rejony chyba bym zawrócił. Dobrze, że miałem fajną kompanię, bo byłby to chyba najnudniejszy wyjazd w moim życiu. Ale kończę już narzekać. Będzie trochę prywaty w posumowaniu, więc na razie nie będę zaśmiecał tematu.  Piwa z dnia poprzedniego dały nam się nieco we znaki, zrobił się solidny upał, więc to nie był dzień, w którym przejechaliśmy dużo. Na wieczór mieliśmy tylko kilka piw, z czego większość z dnia poprzedniego. Zaczailiśmy się w krzakach jakieś 20 km od Żelazowej woli. Albert z Natalią pojechali na pobliską stację wziąć prysznic. Jednak ten prysznic to była ściema (ludzie to się nie znają), więc skończyło się na butelkowym prysznicu. Na następny dzień mieliśmy się rozstawać. Plan był taki, że jedziemy do Żelazowej Woli Albert z Anetą jadą na wschód do stalicy i do domu a ja z Natalią do Torunia i do domu.


Poranek na łonie natury

Mobilny sklep 

Co to była za miejscowość...?


Rano jednak plan upadł, bo stwierdziliśmy, że nie było pożegnalnej imprezy, więc jedziemy z nimi do Warszawy. Ale najpierw Żelazowa Wola. Co mogę Wam napisać o tym miejscu. Generalnie nie lubię czegoś takiego. Jest tam na pewno ładnie. Mamy ładny park i ten sympatyczny domek (dworek), w którym się Chopin urodził. Za wstęp do parku trzeba jednak zapłacić 7 zł a wersja zwiedzania z domem to już wydatek 23 zł. Domek mikroskopijny i mało, co w nim jest. Dworek ten przebudowano i już ni cholery nie wygląda tak jak wtedy, gdy Chopin się tam urodził. Pamiątek po nim też za wiele nie ma. Tego się można było spodziewać. Oczywiście psioczyłem solidnie na stratę 23 zł, ale byłem w miejscu gdzie ten słynny pianista/kompozytor się urodził. Czy jestem przez to mądrzejszy? Tak. Będę omijał tego typu muzea szerokim łukiem. Po wyjeździe z Żelazowej Woli zajechaliśmy jeszcze na pizze do miejscowości Kampinos. Pizza była gigantyczna. Żeby się nie zmarnowała musiałem ją dokończyć na siłę, co okazało się zajebiście złym pomysłem. Generalnie jestem człowiekiem, co lubi dobrze zjeść, ale po takim obżarstwie trzeba chwilę poleżakować a nie zapierdalać w 35 stopniowym upale przez 45 km na rowerze. Skutkiem, czego okrutnie było mi niedobrze. Wypicie zimnej Coli jakoś nie pomogło, więc mordowałem się okrutnie do samej Warszawy.  Wjechaliśmy do stolicy i zaczęło się zbierać na burzę. Zrobiliśmy jednak przystanek pod jedną z galerii handlowych, bo dziewczęta stwierdziły, że nie mają, w co się ubrać „na miasto” i postanowiły zrobić zakupy. Wiadomo: chwile sobie poczekaliśmy z Albertem. Po zakupach zrobiliśmy ekspresowe zwiedzanie połowy Krakowskiego Przedmieścia i zajechaliśmy do hostelu. Jak zobaczyłem, że sąsiaduje on z monopolowym 24 to wiedziałem, że będzie ciężko. Rozładowaliśmy rowery, każdy wziął prysznic, przebraliśmy się w ciuchy „na miasto” i poszliśmy na piwko. Nie naszliśmy się daleko, bo z ulicy Kopernika jest moment na Foksal. Tam ulokowaliśmy się w knajpce Kamanda Lwowska i zamówiliśmy po litrowym piwku „żeby pan kelner do nas za często nie biegał”. Potem po kolejnym i tak nam zeszło chyba do północy. Potem wizyta w Mc knajpie i w monopolowym. Zaopatrzenie w solidną baterię trunków wszelakich udaliśmy się do hostelu gdzie, jak to w hostelu, zapoznaliśmy od razu jakiś Szwedów, Hiszpanów, Egipcjanina i parę z Brazylii. Generalnie rozmowy były typowo „hostelowe”, ale my byliśmy sporo zawiedzeni brzydotą Polski centralnej, więc muszę przyznać, że dyskusje oscylowały wokół tematu: „Czy Polska to ładny kraj?” Generalnie opinie były takie, że wszyscy byli zdziwieni Polską. Chyba nikt nie użył słowa „zachwycony”, ale dużo było reakcji tego typu, że spodziewali się syfu i slumsów a tu metropolie na europejskim poziomie. Ja do Warszawy jeżdżę często, nawet bardzo często i co do niej bardzo mieszane uczucia. Na plus to to, że jest to miasto, w którym naprawdę ciężko się nudzić, zawsze się coś dzieje, zawsze można gdzieś wyjść i to niekoniecznie zawracać dupę barmanowi opowiadając smuty ze swojego życia i pijąc piwo z sokiem. Co do wyglądu. Warszawa nie jest ładna. Po II Wojnie Światowej całe miasto odbudowano, ale widać, że robiono to „za komuny”. Stare Miasto i Trakt Królewski niby ok. Trzymali się jakiegoś planu. No może zamek stoi tak jakoś dziwnie i wygląda też jakoś nie teges, ale poza tym jest ok. Natomiast reszta Warszawy zbudowana jest tak jak wszystkie miasta w tym kraju. Bez ładu i składu (no dobra, oprócz Pragi bo ta jest unikalna). Tu przedwojenna kamieniczka, tu socrealistyczny klocek, tam centrum handlowe. Wszystko to ma się jak pięść do nosa i nie wygląda ładnie. Zagraniczni goście też to przyznają, ale mam wrażenie, że oni do Warszawy jeżdżą raczej ze względu na historie niż na fakt, że są tam jakieś zabytki typu „wow!” W każdym razie na tego typu dyskusjach zeszło nam długo. Potem hostelowa ekipa imprezowiczów wybyła na miasto a nam starczyło jedynie siły żeby skoczyć do monopolowego na dole. Imprezę skończyliśmy po 4 rano. Dla Alberta i Andzi był to spory kłopot, bo oni mieli pociąg jakoś po 8, więc zostało im z 3 godziny spania. Ja i Natalia mogliśmy pospać trochę dłużej, bo wynosić z hostelu mieliśmy się dopiero o 11.





Żelazowa Wola 
Rano zostałem przez Alberta i Andzię serdecznie pożegnany i poszedłem spać dalej. Oni jakimś cudem dotarli na pociąg i wysłali mi smsa, że już jadą, ale bilet kosztował 83 zło od osoby. Myślałem, że to jakieś żarty. Polski Bus w najdroższej opcji to 40 zł a Lux Express 59 zł Neobus trochę drożej, ale to i tak nie 83 zł. W busach to przynajmniej wygodnie i jako takie godziwe warunki a w PKP… Wiadomo. Ważne, że jedziesz... No i pół ekipy pojechało a pół zostało. Zebraliśmy się z hostelu jakoś po 11. Wyciągnęliśmy rowery i pojechaliśmy nad Wisłę. Tam sesja zdjęciowa z syrenką i spadamy ze stolicy. Wyjazd to bajka. Cały czas trasa wiedzie przy rzece, po ścieżce rowerowej. I po drodze natknęliśmy się na serwis rowerowy. Rower Natalii wymagał małych reparacji. Jakieś dwa dni wcześniej okazało się, że ma zepsuty hamulec. Do wymiany były klocki i linka razem z osłonką. Linkę miałem, ale reszty części nie. Polowa naprawa polegała na odblokowaniu hamulca (Natalia jakiś czas jechała na zaciśniętym stąd pewnie problemy z kolanem) i zrobienia z niego czegoś w rodzaju hamulca ręcznego. Do głębszych napraw jednak niezbędny był serwis, który akurat trafił się w stolicy. Rowerem po reparacjach wyjechaliśmy ze stolicy cały czas ścieżką rowerową kierując się na Puławy. Za miastem jednak ścieżka się skończyła i zaczęła się zwykła droga. Początkowo było ok: ruch spory, ale pobocze jak dodatkowy pas. Potem pobocze znikło, a za chwile pojawiły się dziurawe jak durszlak płyty. Ja jeszcze bez amortyzatora. Było ciężko. Dodatkowo jeszcze kac, wiatr od frontu i upał… Ciężka to była jazda zdecydowanie… Dlatego zrobiliśmy może z 50 km tego dnia. Ale co muszę napisać: zrobiło się zdecydowanie ładniej. Tereny nad Wisłą naprawdę malownicze, mieściny też jakieś takie ładniejsze. Nawet trafiliśmy na zajebisty stary, rozlatujący się wiatrak. Pod wieczór dojechaliśmy do miejscowości Wilga celem zakupów. Okazało się, że w mieścinie jest festyn. Po zakupach pojechaliśmy, więc na grillowaną kiełbasę z ogórkiem małosolnym i piwko. Zbierało się na solidną burzę. W jednym momencie powiał taki wiatr, że poprzewracało parasole a tacka po kiełbasce z niedojedzonym keczupem wyładowała na pani obok hehe. Nie moja wina. Stwierdziliśmy, że czas się zwijać. Wypatrzyłem na mapie, że niedaleko droga bardzo zbliża się do Wisły, więc liczyłem na fajny nocleg. Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, zboczyliśmy w prawo do wioski i zaczęliśmy szukać jakiejś drogi przez pola do rzeki. Nie było to łatwe. Natalia jeszcze złapała dętkę, więc okazało się, że jednak gdzieś tu pasowałoby zanocować. Niedaleko miejsca przebicia dętki trafiłem na małą skarpę a u jej podnóża miejsce dla rybaków. W sam raz na nasz namiot. Szybkie ogarniecie obozowiska. Cały czas burza gdzieś krążyła. Porządne rozbicie namiotu i naprawa dętki a potem butelkowy prysznic na łonie natury. Potem winko i spać.

Wyjeżdżamy z Warszawy 

Zniszczony wiatrak na trasie na Puławy 

Poranek przywitał nas już lepszą pogodą, chmury znikały i przebijało się niebieskie niebo. Miałem trochę wątpliwości, co do tego miejsca, bo spodziewałem się wizyty rybaków nad ranem. Nie pomyliłem się, bo nad naszymi głowami stał samochód, kierowcy co prawda nie było ale mogłem się założyć, że wdział nasz namiot nad rzeką. Coś mi się zdawało, że poszedł łowić ryby w miejscu naszego polowego prysznica. Nic sobie z tego jednak nie robiliśmy, obóz został zwinięty i ruszyliśmy dalej na Puławy. Obawiałem się tej drogi, bo raz, że nawierzchnia fatalna a dwa, że ruch wczoraj był spory. Za to dziś rano nawierzchnia zrobiła się idealna a samochodów jak na lekarstwo. Po jakiś 10 kilometrach zatrzymaliśmy się na śniadanie. W sklepie okazało się, że obok we wsi też był wczoraj festyn i kilku panów przedłużyło sobie imprezę do poniedziałku rano. Zjedliśmy bułkę z kiełbaską i pojechaliśmy dalej. Droga naprawdę ładna. Po drodze widzieliśmy skutki nocnej burzy: połamane konary. Cieszyłem się, że nam się upiekło i nawet kropla deszczu nie spadła w nocy na nasz namiot… Miło się jechało. Dotarliśmy koło południa do Dęblina. Miasto słynie z tego, że jest tam szkoła pilotów wojskowych a mało, kto wie, że jest też coś takiego jak Twierdza Dęblin. Nie wnikaliśmy w zwiedzanie, ale do jednej bramy dotarliśmy. Całkiem fajne miejsce. Pojechaliśmy dalej w kierunku Puław. Po drodze nieco nam się zgłodniało i trzeba było się zatrzymać przy sklepie. Sklep napatoczył się w miejscowości Gołąb. Skręcam do sklepu i patrzę się a tam strzałka „Muzeum Nietypowych Rowerów”. Coś dla nas! Szybko coś zjedliśmy pod sklepem w towarzystwie miejscowych wielbicieli piwa harnaś i pomaszerowaliśmy do muzeum (mieliśmy 10 m przez drogę). Okazało się, że akurat rozpoczął się pokaz dla jakiegoś małżeństwa. Teraz wypada napisać, co to jest za muzeum. Jak się można było spodziewać prowadzi je pewien zajawiony dziadek: Pan Józef, który montuje sobie różne dziwne rowery. Sporo z nich też kupuje a część dostaje od ludzi. Generalnie nie ma w tym muzeum czegoś takiego jak wystawa. Pan Józef te rowery prezentuje. Mało tego: my też możemy się przekonać jak się na takim czy innym rowerze jeździ. Ja np. podjąłem próbę przejażdżki na miniaturowej replice antycznego roweru z pedałami bezpośrednio na kole. Kierowanie tym to dramat. Kiedyś te rowery miały po dwa metry czy coś takiego. Nie wyobrażam siebie upadku z takiego roweru . Śmierć na miejscu. Generalnie eksponatów w Muzeum jest sporo. Między innymi: angielski rower składany, rower do transportu mleka (obecnie zwiedzających), plastikowy rower ze Szwecji. Jego konstrukcje to: kilka rowerów poziomych, rower bez łańcucha, rowery na niesymetrycznych kołach, różnego rodzaju hulajnogi i takie tam konstrukcje. Ma tego mnóstwo. Sporo tam jest zwykłego szrotu, ale Pan Józef nadrabia charyzmą. Spędziliśmy tam chyba ze 3 godziny. Na początku było fajnie, bo byliśmy w czwórkę, ale potem zeszła się jakaś rodzinka z dziećmi i zaczął się chaos. Generalnie polecam to muzeum. Coś dziwacznego, coś nowego a przede wszystkim prowadzi je człowiek, który ma pierdolca na punkcie rowerów, więc dla mnie tym bardziej spoko. Już było koło 15 jak wyjechaliśmy ze wsi Gołąb. Do Kazimierza Dolnego było jeszcze z 26 km, więc mocniej nacisnęliśmy na pedała, bo umowa była taka, że w Kazimierzu idziemy na obiad. Przez Puławy przejechaliśmy nawet nie zwalniając i za chwilę jesteśmy w Kazimierzu. Podoba mi się to miasto. Naprawdę bajkowe. Jedyne, co go psuje to inwazja turystów z Warszawy a co za tym idzie zalew bazarowego chłamu wszelkiej maści oraz ceny z kosmosu. Ja mam w Kazimierzu jednak obczajoną dobrą knajpkę. Nazywa się Bar Pod Bykiem. Sympatyczne miejsce, miła atmosfera, dobre jedzenie w przyzwoitych cenach. Jak by ktoś się zjawił w Kazimierzu to polecam. Zjedliśmy po solidnym obiedzie, wypiliśmy po piwku i trzeba było się powoli zbierać, bo godzina robiła się późna. Musieliśmy wrócić tą samą drogą z 5 km a potem ujrzeliśmy tabliczkę „Lublin 47”. Blisko. Przejechaliśmy przed obozowiskiem pewnie z 10 km, bo trzeba było wyjechać ze strefy, w której królują pensjonaty i agroturystyka. Zupełnie przypadkowo wjechaliśmy w jakąś drogę, która prowadziła do ruin młyna i sympatycznego jeziorka. Jezioro było jednak bardzo na widoku oraz stała przed nim tabliczka „teren prywaty”, więc skierowaliśmy się w polną drogę w przeciwnym kierunku i ulokowaliśmy się za polem porzeczek blisko rzeki. Rzeka wydawała się czysta, więc postanowiłem zażyć w niej kąpieli. Natalii na to nie udało mi się namówić. Może i dobrze, bo woda była zimna. Potem kilka piwek zakupionych w Kazimierzu. Browar Jagiełło wypuścił piwo Kazimierskie w trzech wariantach: ciemne, jasne i niepasteryzowane. Ciemne jak dla mnie za słodkie, jasne trochę nijakie za to niepasteryzowane smakowało naprawdę przyjemnie. Po piwkach i kąpieli czas na odpoczynek.

Poranek nad rzeką 

Ładna ta Lubelszczyzna

Dęblin 

Muzeum Nietypowych Rowerów 

Kazimierz Dolny 

Ruiny młyna

Rano jakoś szczególnie nam się nie spieszyło gdyż do celu mieliśmy niecałe 40 km. Sprawnie złożyliśmy jednak obóz. Chyba nabraliśmy doświadczenia. W Wąwolnicy zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie a w Nałęczowie na kawkę. Znaczy ja nie piłem. W Nałęczowie przejechaliśmy się po parku zdrojowym. Ładne miejsce, ale czuć tam geriatryczny nastrój. Jedna babcia skrytykowała mnie, że miałem zamiar ją rozjechać. Była daleko i ją doskonale widziałem, więc nie ma opcji, ale najwyraźniej nie wypiła dziś swoich ziółek na nerwy. Muszę jej, więc wybaczyć. Z Nałęczowa już droga prosta do Lublina. Jakoś koło 13.30 jesteśmy na miejscu. Spodziewałem się, że pociąg jakiś się zaraz znajdzie. Nic bardziej mylnego. Pociąg mieliśmy dopiero o 17.35. Skierowaliśmy się, więc do lokalu na obiad. Potem kilka piwek w tym samym miejscu (nie mogę znieść PKP na trzeźwo) i lecimy na pociąg. Nic nie zwiedzaliśmy, bo nam się nie chciało. Poza tym dworzec jest kawał drogi od centrum a Lublin wydał mi się strasznie nieprzyjazny dla rowerzysty. Wysokie krawężniki, nierówne chodniki i ścieżek rowerowych jak na lekarstwo. Kiepsko się jechało przez to miasto. Tak, więc po spożyciu udaliśmy się na dworzec, zrobiliśmy zakupy piwne i jeszcze zjadłem zapiekankę (oczywiście nie smakował jak rzeszowska). Okazało się, że nasz pociąg to szynobus. Jest to pewien problem, bo liczyłem na spokojne wypicie piwka a tu sprawa się komplikuje, bo w tych nowoczesnych szynobusach w każdym miejscu są kamery. No nie w każdym hehe. Przelewaliśmy piwo w kiblu do bidonów i spokojne już sobie je popijaliśmy nie niepokojeni przez nikogo. A i oczywiście do Rzeszowa dotarliśmy z 45 minutowym opóźnieniem.  I na tym w zasadzie zakończyła się nasza wyprawa. Natalia jeszcze musiała dotrzeć do Nowego Sącza, ale na szczęście połączenia były dobre i jej się to udało bez problemu.



Ostatnie obozowisko wyjazdu 

Park w Nałęczowie



Tradycyjne podsumowanie będzie nieco inne. Nie będę pisał, dlaczego akurat Polska, jakie są ceny i tak dalej. To jest chyba w miarę jasne. Postaram się jednak odpowiedzieć na pytanie: urlop w Polsce. Warto? Wiele razy zastanawiałem się nad tym, co ja bym polecił obcokrajowcowi w naszym kraju. Np. takiemu człowiekowi, co zwiedził już cały świat, ale w Polsce nie był. Wdział pustynie, piramidy, płynął Amazonką, spotkał niedźwiedzia polarnego. Co w tej Polsce może takiego człowieka zachwycić? Morze mamy, ale zimne, góry mamy, ale niskie (jakoś tak dziwne się składa, że większość pasm ma najwyższy szczyt po drugiej stronie granicy). Co do naszych miast. Jak już pisałem wcześniej: starówki piękne, ale wystarczy wyjść poza ich obręb i już mamy chaos. Mnie najbardziej wnerwia to jak cała Polska „obsrana” jest okropnymi reklamami a wjazd do naszej pięknej stolicy to już mistrzostwo świata w tej niechlubnej dyscyplinie. Turyści w Polsce najchętniej odwiedzają Kraków i Warszawę. To wiadomo. Kraków lubię, podoba mi się to miasto, starówka jak starówka, ale Kazimierz ma fajny klimat. Nie podoba mi się za to Wawel. Widać, że tyle razy go przebudowano, że stracono już w tym wszystkim zdrowy rozsadek i nasza Katedra Wawelska wygląda jakby ją ktoś poskładał z 10 różnych kościołów. No nie jest to ładne. To teraz Warszawa. Dla mnie to jest brzydkie miasto. Ma wielkomiejski klimat, ale nie zachwyca. Widać, że zostało zniszczone. Generalnie było sporo rozmów na temat polskiej turystyki na tym wyjeździe i nawet gadaliśmy, że Warszawa byłaby największą atrakcją turystyczną Europy jakby jej nikt nie odbudował, zostawił te ruiny do zwidzenia, na pamiątkę. A stalica z powrotem do Krakowa. Generalnie pomysł ciekawy. Ale się rozpisałem o miastach, ale to chyba w Polsce nie jest najistotniejsze. Piękna jest przyroda. Szczególnie te miejsca mało popularne: Roztocze, Sudety, Pieniny. No może nie mało popularne, ale na pewno nie ma tam takich tłumów jak w Zakopanym. Wielbiciele przyrody akurat znajdą w tym kraju coś dla siebie, jest gdzie odpocząć, jest co podziwiać. Ale dalej w Polsce brakuje mi takiego czegoś, co robiłoby piorunujące wrażenie. Coś, do czego ciągną tłumy z całego świata. Głowiliśmy się też and tym na wyjeździe w zeszłym roku i wymyśliliśmy. Polska ma takie miejsce, do którego walą tłumy z całego świata. Miejsce, które robi wrażenie. Szkoda, że to Obóz w Oświęcimiu. Ale jest to fakt. To miejsce to dla zagranicznego turysty punkt obowiązkowy w zwiedzaniu Polski. Tak jest niestety… Ale mimo takich wniosków uważam że w Polsce może być ładnie. Tereny przygraniczne są naprawdę atrakcyjne, wschód Polski też ciekawy, Dolny Śląsk też bardzo polecam. Jak ominiemy z daleka wszelkie skupiska turystyczne to na pewno wypoczniemy i będziemy zadowoleni. Radzę jednak omijać centralną Polskę, bo na podstawie doświadczeń tego wyjazdu muszę napisać, że nic tam niema ciekawego…