Do Wilna zawsze chciałem pojechać. Okazja nadarzyła się
jesienią 2012 roku. Zupełnie przypadkowo trafiłem na jakiś kupon rabatowy linii
Simple Express z pomocą, którego można było kupić bilety na trasie Wilno –
Warszawa za 40 zł w dwie strony. Moja siostra też zawsze chciała pojechać do
Wilna, więc postanowiła mi towarzyszyć. Bilety od razu kupiłem. Dodałem do tego
interesu jeszcze Polskiego Busa do stolicy. Znalazłem hostel i go
zarezerwowałem. Zdziwiony byłem trochę cenami… Niby Litwa powinna być tania a o
hostel za mniej niż 10 euro trudno znaleźć. Znalazłem jednak najtańszy w
mieście „A Hostel” za 7 euro za noc od osoby. Przyzwoicie. Pozostało, więc czekać do
wyjazdu.
I ten dzień
nadszedł. Wsiadamy do Polskiego Busa i
jedzmy w kierunku stolicy. W Warszawie mamy ponad 2 godziny czasu, więc na
luzach dojeżdżamy do centrum, idziemy na szybkie zakupy i coś zjeść. Potem
trzeba znaleźć właściwy przystanek. Na bilecie mam zapisane „Dworzec Centralny
04”, ale gdzie to jest? W końcu znalazłem właściwe miejsce. Jeszcze się
upewniłem pytając jakiegoś gościa, który też jechał do Wilna. Autobus podjeżdża
punktualnie, wsiadamy. Wnętrze robi wrażenie. Autokar naprawdę ma wysoki
standard, każdy ma własne centrum rozrywki, na ekranie można oglądać filmy albo
śledzić trasę autokaru. Spoko. Miejsca bardzo wygodne do spania. To też wielki plus,
bo przed nami ponad 8 godzin jazdy. Włączyłem, więc muzykę i ułożyłem się spać.
Obudziłem się dopiero w Kownie hehe. Teraz granic nie ma,
więc nic po drodze nie przeszkadza, nie trzeba wychodzić, pokazywać paszportów…
Lubię to. Z Kowna jest bardzo blisko do stolicy, więc postanowiłem trochę
popatrzeć przez okno, bo w końcu na Litwie jestem pierwszy raz. Jakoś koło 8
rano dojeżdżamy do Wilna. Nie wiem, czemu zrobiłem z biletami dziwną rzecz.
Zamiast zarezerwować bilety na dworzec centralny kupiłem je na przystanek pod
centrum handlowym „Panorama”. Z tego miejsca jest daleko do centrum, ale w sumie
można się przejść. Coś trzeba robić, bo wbijać do hostelu można dopiero od
południa. Niestety zaczęło padać. Poszliśmy, więc do tego centrum handlowego
przeczekać. Na szczęście padało może pół godziny. Ruszyliśmy, więc w drogę do
centrum. Pierwsza styczność z Wilnem mnie nie powaliła. Fajne miasto, ładne,
zadbane. Dzielnica, w którą wkroczyliśmy najpierw, była nowoczesna i miała dużo
biurowców. Szału nie było. Ale gdy zaczęliśmy zbliżać się do ścisłego centrum
widoki się zmieniły. Pojawiły się malownicze kamieniczki, jakieś pomniki,
ciekawe uliczki. Udało się też znaleźć otwartą informację turystyczną. Wziąłem
mapy i kilka ulotek. Szczególnie mapa się przydała, bo do tej pory szedłem
trochę „na oślep”. Miałem jedynie kiepską mapkę z przewodnika. Pierwszym zabytkiem,
na który „wpadliśmy” na starym mieście był budynek ratusza miejskiego. Budynek
jest bardzo ładnie położony nieopodal ciekawego placu. Było co focić hehe.
Potem weszliśmy na Ulicę Wielką (Didžioji gatvė). To na niej znajdują się
najcenniejsze zabytki miasta: Cerkiew Piatnicka, Pałac Paców, Cerkiew św.
Mikołaja czy Kościół św. Kazimierza. Bardzo malownicza uliczka. Taki
reprezentacyjny deptak. Było przed południem, więc ludzi było jak na lekarstwo.
Miło się spacerowało. Wchodziliśmy w boczne uliczki, zaglądaliśmy do kościołów.
I tak nam zleciało do południa. Stwierdziliśmy, że idziemy zostawić bagaże do
hostelu. Idziemy dalej prosto. Ulica zmienia nazwę na Aušros Vartų i to nią
dochodzimy do słynnej ostrej bramy. Brama jak brama. Pokręciliśmy się trochę
idziemy dalej. Z tego miejsca już jest do hostelu blisko. Ciekawe jest to, że A
Hostel ma dwie siedziby. Jedna od drugiej oddalone są może o 100 m i znajdują
się na tej samej ulicy. My weszliśmy najpierw do tej droższej wersji A Hostelu.
Babka mi mówi, że nie ma naszej rezerwacji. Trochę mnie to zmartwiło, ale laska
widzi, że sie tym przejąłem i mówi, że oni mają jeszcze jeden „oddział” i że
tam na pewno maja naszą rezerwację a jak nie to tam na pewno miejsce znajdziemy
bez problemu. I tak też się stało. Na szczęście mieli naszą rezerwację, starsza
pani w recepcji władała doskonale polskim, angielskim i rosyjskim. Wytłumaczyła
nam zasady działania hostelu. Wręczyła nam klucze do pokoju i oprowadziła po
całym obiekcie. Pokój miał trochę dziwne łóżka, bo na piętrowe ciężko się było wspiąć.
Na szczęście niedrogo. Fajna za to była świetlica. Zrobiło się już trochę po
południu, więc szkoda czasu marnować. Idziemy na dalsze zwiedzanie. Po drodze
wstąpiliśmy na halę targową. Fajny bazarek. Pokręciliśmy się trochę, zrobiliśmy
rozpoznanie w kwestii cen. Litwa nie powala taniością. Jest praktycznie
identycznie jak w Polsce. Rozpoznanie w produktach spożywczych nam jednak nie
wystarczyło. Należało sprawdzić, co też miejscowe knajpki mają do zaoferowania.
I okazało się, że naprzeciwko wejścia (no prawie) do hali targowej znajdował
się fajny lokal. Przybytek nazywał się Kavine Baras. Rewelacyjna knajpa, zawsze
szukam takich w podróży. No i na dokładkę lokalna kuchnia i spory wybór piwka.
Zamówiliśmy po porcji cepelinów i po piwku. Ja wziąłem jakieś ciemne a Dorota
jasne miodowe. Oba znakomite. Ale co to te cepeliny? Dostałem na talerzu dwie
kluchy wielkości nieco ponadwymiarowych klusek śląskich. To wszystko posypane
zieleniną i z sosem grzybowym. Zerknąłem na to podejrzliwie, bo jakoś nie widziałem
siebie najedzonego po spożyciu tego dania. Nie mogłem się bardziej mylić.
Klucha ta była, bowiem nafaszerowana pysznym mięsem. Sam ledwo zjadłem swoją
porcję. Dorota zjadła tak 2/3 i resztę otrzymałem ja. Przecież takie pyszne
jedzenie nie może się zmarnować hehe. Oczywiście zjadłem, popiłem piwem i
poprosiłem o jeszcze pół godziny w knajpie na trawienie hehe. Po takim
królewskim posiłku należało się jeszcze poruszać. Nie chciało mi się wychodzić
z tej knajpy, ale Wilno się przecież samo nie zwiedzi hehe. Idziemy tą samą drogą,
którą przyszliśmy z przystanku autobusowego. Przedłużamy jednak spacer
deptakiem i dochodzimy do najsłynniejszego zabytku Wilna (chyba), czyli
katedry. Budynek dość dziwny. Nie za bardzo przypomina kościół. Mi się on nie
do końca spodobał. Ale faktem jest ze 90% kartek pocztowych jest ze zdjęciem
tego kościoła. Ponieważ było jeszcze jasno wybraliśmy się zobaczyć wzgórze
zamkowe. I tu podobnie. Zamek jak zamek, niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Największa atrakcja to chyba widok ze szczytu na miasto. Zamek to był punkt
kulminacyjny zwiedzania tego dnia. Idąc na zamek zobaczyłem niedaleko katedry
zajebistą knajpkę. Piwko lokalne z małych browarów to zawsze wielka atrakcja.
Idziemy. Lokal mały, ukryty wśród kamienic. W środku może ze trzy stoły. Cały
bar udekorowany rzędem pip, ciężko było coś wybrać hehe. Zdecydowałem się na
jasnego browarka a moja siostra wzięła ichniejszy cydr. Oba trunki bardzo
dobre. Zamówiliśmy sobie do tego słynne litewskie pieczone chlebki. Jest to
zwykły chleb pokrojony w paski i smażony jak frytki. Podaje się to z dodatkiem
sera żółtego i czosnku. Bomba kaloryczna, ale niebo w gębie hehe. Mimo że dalej
czułem się najedzony po cepeliach skonsumowałem całą miskę i zamówiłem jeszcze
jedną hehe. W tym lokalu też bardzo mi się spodobało to, że sprzedawali piwko
na wynos. Za litr na wynos płaciłeś dokładnie tyle samo, co za pół litra w
knajpie. Świetny interes tym bardziej, że cena za piwko (litr lub pół) kształtowała
się w okolicach 6 zł. Wzięliśmy, więc na wieczór trzy litry. Oczywiście każdy
litr inne piwko. Poszliśmy w kierunku hostelu. Dzień był długi, więc na miejscu
prysznic, kolacja, piwko i przed 23 postanowiliśmy udać się na spoczynek.
Rano wczesna pobudka, bo jedzmy do Troków zboczyć słynny
zamek. Miejsce to jest blisko od stolicy. Łatwo dojedzmy busem z głównego
dworca autobusowego. Za bilet płaciliśmy jakieś 7 zł. Pogada od rana
niespecjalna. Zimno, wieje i niskie chmury. Co to dla nas? Ubraliśmy się lepiej
i już koło 11 byliśmy w Trokach. Do zamku z przystanku jest kawałek drogi, ale
miasteczko bardzo ładne. Mieścina otoczona z wszystkich stron jeziorami. Bardzo
malownicze miejsce. Ale nam zależało żeby zobaczyć główny zabytek, czyli zamek.
I ten faktycznie robi duże wmarznie. Świetnie położona warownia. Pokręciliśmy
się trochę po okolicy. Wstąpiliśmy też do lokalnej knajpki, bo było zimno okrutnie.
Chcieliśmy coś zjeść i się napić. Na rozgrzewkę wziąłem po 50 ml jakiegoś
miejscowego specyfiku a do jedzenia zmówiłem Kibiny. Co to takiego? To są pierożki
wielkości małej drożdżówki nadziewane różnymi rzeczami i smażone na głębokim
tłuszczu. Tak knajpka akurat specjalizowała się w Kibinach z kurczakiem i szpinakiem
w środku. Bardzo smaczne, choć jak na warunki litewskie zapłaciliśmy dość dużo.
Za dwie sztuki wyszło 10 zł. Normalna cena to połowę z tego. Ale cena wynikała
z miejsca położenia knajpki. Z okien był wspaniały widok na zamek. Chwilę udało
się zagrzać w knajpce i idziemy dalej. Znalazłem
fajne miejsce. Był to dom, na którym widniała tablica: „W tym domu w roku 1954
nic się nie wydarzyło” hehe. Okolice zamku nadają się doskonale na spacery. Ja wymyśliłem
sobie przejście przez las niejako z drugiej strony fortecy, aby zrobić zdjęcie
z oddali. Szliśmy pewnie z półtorej godziny przez las i nie udało się znaleźć
dogodnego miejsca na fotkę. Dorota już się trochę na mnie wkurzyła, więc gdy
zaczęło padać do razu stwierdziłem, że wracamy. Do centrum było daleko. Deszcz
lał poważnie. Wszystkie ciuchy nam przemokły. Na szczęście, gdy dotarliśmy na przystanek
bus już czkał. Szybko dojechaliśmy na dworzec autobusowy. Z tego miejsca mamy bardzo
blisko do hotelu, więc jesteśmy uratowani hehe. Jeszcze wstąpiłem do piekarni
po Kibiny, do pobliskiej knajpki po browar na wieczór i uciekłem do hostelu. Na
miejscu suszenie wszystkiego, co mieliśmy na sobie. Ponieważ nasze buty nie nadawały
się do użycia postanowiliśmy wieczór zostać w hostelu, pić piwko i grać w
karty.
Troki
Oryginalne...
Zamek z zewnątrz
Wnętrze zamku
Pałac Tyszkiewiczów
Kolejny dzień, kolejne plany. Rano ruszamy do Kowna. Trzeba
było wstać o jakiejś rozsądnej godzinie żeby zdążyć na pociąg. Tych jest sporo,
są wygodne, czyste i zadbane. Minusem jest fakt, że są dość drogie. Do Kowna
jedzie się jakieś 1,5 godziny a płaci się za tą przyjemność ponad 30 zł. Ale
Kowno piękne, więc odwiedzić trzeba. Po drodze same lasy, więc podziwiać nie było,
czego ale jechało się przyjemnie. Jakoś przed dziesiątą dojeżdżamy na miejsce.
Ponieważ pogoda z rana była kiepska: zimno i zero słońca postanowiliśmy zacząć zwiedzanie
od najsłynniejszego muzeum miasta. Muzeum Diabła hehe. Bardzo ciekawe miejsce.
Ludzi mało, cena przystępna. Co możemy tam zobaczyć? Oczywiście diabły. A
konkretnie przedstawienia szatana w różnych kulturach w postaci obrazów, rzeźb
i tak dalej. Mi najbardziej podobała się rzeźba przedstawiająca Hitlera, jako
diabła okładanego kijem przez inną rogatą postać: Stalina. Przekomiczne to było
hehe. Mimo że muzeum niewielkie to byłem bardzo zadowolony z tej wizyty. Na
pewno warto odwiedzić to miejsce. Gdy wyszliśmy z muzeum pogoda zmieniła się na
lepsze. Wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Idziemy, więc nad rzekę zbaczyć
zamek. Zamek jak zamek, ale malowniczo położony. Obok jeszcze fajniejsza
atrakcja: zrujnowany kościół. Wygląda na to, że się ludzie zabierają do remontu,
ale budynek jest w takim stanie, że pewnie lata miną zanim coś się tu znacznie
zmieniać. Tymczasem jednak kościół robi wrażenie swoimi zamurowanymi oknami i
poniszczoną fasadą. Obok znajduje się tez niewielki rynek z ratuszem i odchodzi
od niego bardzo długa uliczka. Taki ichniejszy deptak. Ponieważ chodziliśmy od
rana a było koło 14 postanowiliśmy zrobić przerwę. Udało się znaleźć przyjemną knajpkę
z solidnym wyborem Kibinów. Nie mogliśmy ominąć. Oczywiście kibiny w różnych
smakach. Skończyło się na tym, że spróbowaliśmy większości hehe. Potem zaistniała
potrzeba napicia się piwka. W Kownie nie ma z tym problemu. W mieście jest
bardzo dużo knajpek. My znaleźliśmy przyjemne miejsce w bocznej uliczce. Przed
knajpą był na zewnątrz stolik. Akurat w słońcu hehe. Zamówiliśmy, więc po piwku
i usiedliśmy wygrzewając się. Ja zamówiłem sobie jeszcze jeden browarek. Bardzo
mi smakował a jego cena wynosiła 3,5 za pół litra. Fantastycznie. Było już
zdrowo po południu, gdy zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną. Po drodze wstąpiliśmy
jeszcze raz do knajpki z Kibinami po prowiant na drogę i udaliśmy się na
dworzec. Jakoś koło 17 wsiedliśmy w pociąg do Wilna i przed 19 byliśmy na
miejscu. Poszliśmy jeszcze do przydworcowej knajpki na piwko, zamówiliśmy na
wynos po litrze i poszliśmy do hostelu. Tam kolacja, piwko i spanie. W hostelu
okazało sie, że musimy się przeprowadzić z naszego pokoju, bo przyjechała
jakaś zorganizowana grupa i chciała mieć cały pokój. Nie miałem nic przeciwko,
bo przeniesiono nas do mniejszego pokoju, z mniejszą ilością współlokatorów i w
końcu nie musiałem się wspinać na górę, bo dostałem łóżko na dole.
Ulice Kowna
Muzeum Diabła
Rynek
Zamek w Kownie
Dzień kolejny to już powolne pożegnanie z Wilnem. Mieliśmy
czas do południa na wyprowadzkę, więc trochę ociągaliśmy się ze wstawaniem. Ogarnęliśmy
dobytek, duże plecaki zostawiliśmy na recepcji a z bagażem podręcznym
pomaszerowaliśmy na Cmentarz na Rossie . Jest to miejsce szczególne, bo chyba najbardziej
„polskie” z aktualnych zabytków Wilna. Ponoć cmentarz ten jest jeszcze bardziej
malowniczy niż Lwowski Łyczaków. Trzeba było przekonać się naocznie. Do tej
pory nie mogę jednoznaczni stwierdzić, które miejsce jest ciekawsze. Oba mają
ten klimat zadumy. Stare nagrobki, mnóstwo polskich akcentów. Warto się przejść
i samemu rozstrzygnąć, który cmentarz zasługuje na miano najciekawszej polskiej
nekropolii poza granicami kraju. Pod koniec zwiedzania zaczęło okrutnie padać,
więc uciekliśmy z cmentarza i udaliśmy się na piwko do knajpy. Podczas spożycia
wyszło słońce i już można było bezproblemowo zwiedzać dalej. Kolejny punkt
programu to Kościół św. Anny. Chciałem go zobaczyć, bo ma piękną fasadę. Trudną
do sfotografowania niestety. Obok też znajduje się pomnik naszego narodowego
wieszcza Adam Mickiewicza. Ale największa atrakcja tego dnia jeszcze przed
nami. Otóż zaraz za rzeką znajduje się Republika Užupis, czyli Republika Zarzecza.
Ciekawe miejsce, trochę lansiarskie, trochę artystyczne. Była to też dawna
dzielnica żydowska, więc ten fakt też odcisnął swoje piętno na tym miejscu. Na
pewno jest to jedna z bardziej malowniczych dzielnic Wilna i polecam ją każdemu,
kto po zabytkach potrzebuje trochę „inności”. My zrobiliśmy sobie przerwę w
jednej z knajpek gdzie wypiliśmy likier
„999”. Wiedziałem, że ten specyfik jest słynny na Litwie i że trzeba go
do Polski przywieźć. Jest go jednak kilka rodzajów i nie wiedziałem, który jest
najlepszy, postanowiłem, więc nieco popróbować. Okazał się to dobrym pomysłem,
bo „czerwony” i „żółty”(chodzi o kolor butelki) nie są najlepsze za to ten
ziołowy w brązowej flaszce jest znakomity. Przypomina Jagermeistra, którego jestem
wielkim fanem. Ponieważ było już sporo po południu wróciliśmy do hostelu po
nasze rzeczy i wpadliśmy na pizze do knajpy koło dworca. Mieliśmy jeszcze sporo
czasu do busa, więc ruszyliśmy na stare miasto. Tam wypiliśmy jeszcze po piwku
w knajpie koło katedry i poszliśmy robić nocne zdjęcia Wilna z tarasu
widokowego na zamku. Potem spacerowym krokiem udaliśmy się na przystanek. Podobnie
jak w pierwszą stronę busa tak niefortunnie zarezerwowałem, że musieliśmy iść
pod CH Panorama, ale nic się nie stało, bo czasu mieliśmy sporo. Gdy dotarliśmy
na miejsce był czas żeby zrobić jeszcze zakupy do Polski (w tym likier „999”) i
akurat byliśmy na miejscu, gdy nasz Simple Expres do Warszawy (a docelowo do
Berlina) podjechał na miejsce.
Cmentarz na Rossie
Republika Zarzecza
Ponik Mickiewicza
Kościół św. Anny
Nocna panorama Wilna
Droga do domu miała być spokojna jednak gdzieś w środku nocy
obudziła wszystkich potężny hałas i nagłe hamowanie. Okazało się ze zaraz przed
polską granicą staranowaliśmy sarnę. Sytuacja nie była wesoła, bo okazało się,
że możemy nigdzie nie pojechać. Przyjechała policja na oględziny. Sarna stłukła
przednią lampę a z jedną nie pozwolą nam jechać. Poprowadzono, więc negocjacje
dotyczące wkręcenia nowej żarówki i ruszenia dalej. W między czasie znajdujący
się na pokładzie Japończycy robili siebie zdjęcia z rozwalonym przodem
autokaru. Dobrze, że sarna uciekła, bo by sobie pewnie z nim też zdjęcia robili
hehe. Dziwna nacja hehe. Jakieś dwie godziny
stania i w końcu ruszamy. Przez ten postój cały plan wyjazdu uległ zmianie. Na szczecie
jakoś dotarliśmy do Warszawy. W stolicy jeszcze Polski Bus i już tak jakby
jesteśmy w domu…
Czy warto się wybrać do Wilna? Oczywiście, że warto, choć nie
jest to miasto na długi pobyt. Można je zwiedzić w jeden dzień. Podobnie jak
Kowno. Tylko, że Kowno jest znacznie tańsze i według mnie bardziej malownicze.
Jakbym miał się drugi raz wybrać w się w te rejony to polecałbym obrać sobie za
bazę wypadową Kowno. Ma tanie noclegi i dużo tańsze restauracje. Wilno jakoś
nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Ciekawe, historyczne miasto, ale jakieś
takie mało szałowe. Spaceruje się przyjemnie, ale nie ma tam chyba ani jednego zabytku,
który wzbudziłby mój zachwyt. W Kownie za to mamy rewelacyjnie położony zamek.
On zrobił na mnie duże wrażenie i bardzo mi się spodobał. No i to muzeum
diabła: obowiązkowo trzeba odwiedzić. Co do jedzenia to te Kibiny was wyżywią
po taniości. Koncernowego piwa radzę nie dotykać. Jest niedobre. Radzę szukać knajp
z piwkiem z małych browarów. Sporo jest takich miejsc zarówno w Wilnie jak i
Kownie. A i zamek w Trokach też polecam, ale obyście mieli lepszą pogodę niż my...
Galeria zdjęć z Litwy
Galeria zdjęć z Litwy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz