Rok wcześniej kolega Albert tak mnie na wyprawę rowerową nakręcił,
że w 2012 roku też musiałem jakąś urządzić. Miałem spore problemy ze
znalezieniem towarzystwa. Wszyscy w tym roku nie mogli. Na szczęście moja
kumpela Justa powróciła na ojczyzny łono po kilkunastomiesięcznym pobycie za
granicą. Miała ochotę na wyjazd, więc super. Plany zostały poczynione. Ja
zrobiłem obowiązkowy przegląd roweru. Justa rower musiała kupić. Trochę było
nerwów, bo dostała go kilka dni przed wyruszeniem, ale ostatecznie wszystko się
udało i wyprawa się rozpoczęła.
Ruszyliśmy w poniedziałek dwudziestego sierpnia.,
Plan był taki, że jedziemy pociągiem do Przemyśla i do granicy. Granica na
luzie- bez stresów ani zbędnego stania nie wiadomo, za czym i jedziemy już po
Ukrainie. Słońce prażyło solidnie, więc musiał odbyć się obowiązkowy popas z
piwem lwowskim w roli głównej. Niemniej jednak niezbyt długi, bo ciśnienie
było. Akurat w tym dniu trzeba było „normę wyrobić”. Wiedziałem, że ze Lwowa
jest coś po 19 pociąg do Odessy, ale nie wiedziałem dokładnie, o której. Szybko
się jechało, więc po południu byliśmy już w Gródku. Do Lwowa jest z tego miejsca
jedynie 30 kilometrów, więc stwierdziliśmy że jakieś piwko można walnąć. Z tego
jednego piwka zrobiły się trzy i obiad, jak wyszliśmy z „knajpy” było już dość późno.
Zdecydowaliśmy, że spróbujemy złapać pociąg do Lwowa. Dworzec kolejowy w gródku
jest niedaleko centrum - jedziemy. Okazuje się, że za chwilę mamy pociąg.
Oczywiście przed wejściem na „pokład” tradycyjne zmagania z władowaniem rowerów
do wagonu. Nikt nie wpadł na pomysł wybudowania peronu, więc jest to
szczególnie skomplikowane. Dojeżdżamy pod lwowski dworzec, wpadam do środka,
patrzę a pociąg do Odessy za 4 minuty. Tylko na siebie popatrzyliśmy i biegiem,
bez biletu z tymi rowerami. Wariactwo. Wpadliśmy na peron, wrzuciliśmy rowery
do pociągu i zadowoleni, wiedzieliśmy że za 13 godzin jesteśmy nad Morzem
Czarnym. Przez zupełny przypadek trafiliśmy na wagony droższej klasy. Kupujemy.
Różni się on od popularnego płackarta tym, że ma on wydzielone przedziały z
czterema lóżkami. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jaka będzie cena. Pani
prowadnica policzyła nam po 250 hrywien na głowę razem z rowerami. W sumie
okazało się, że zapłaciliśmy więcej o jakieś 70 hrywien. Co ciekawe: biletu na
oczy nie widziałem, więc istnieje uzasadnione podejrzenie, że te 250 hrywien na
głowę było swoistym „podziękowaniem” za to, że zostaliśmy do pociągu wpuszczeni
hehe. Podróż jak to w ukraińskim pociągu – wesoło. W Odessie byliśmy na rano,
zjedliśmy pizze i ruszyliśmy jak najszybciej żeby już wyjechać za miasto, bo
miasto to zawsze najgorszy koszmar rowerzysty. Szczególnie miasto na Ukrainie.
Odjechaliśmy z 40 kilometrów od Odessy, zainstalowawszy się na plaży i pierwszy
dzień = relaks. Potem kilka nocy z rzędu na plaży. Ukraina to świetny kraj pod
tym względem. Można tam się wszędzie rozbijać na dziko i jak to nie jest
posesja prywatna to nikt ci słowa nie powie. Wszyscy tam z tego korzystają
robiąc sobie wczasy po taniości: biorą cała rodzinę, sąsiadów, kumpli z wojska
itd. i jadą z namiotami robiąc obozowiska po prostu na plaży. Coś
fantastycznego. I ja zawsze takich miejsc szukałem. Nie ma to jak nocleg na
plaży, w nocy można popływać w morzu, można poznać fajnych ludzi i mieć nocleg
za darmo. Jazda nad morzem była naprawdę
fajna. Trzy pierwsze dni to była nadmorska trasa. Drogi przyzwoite, niezniszczone, ruch na
drogach do zniesienia, temperatura fantastyczna, wiaterek wieje od morza.
Niewiele można chcieć więcej. Niby są to miejsca skomercjalizowane, ale jakoś
tak śmiesznie. Sami Rosjanie i Ukraińcy a to świadczy o tym, że jest swojsko.
To był bardzo przyjemny etap. Potem zaczęły się już małe schody. Zaczęło się od
dnia, w którym złapałem trzy dętki (wszystkie moje 3 zapasowe poszły się j…. bo
drogi zaczęły się fatalne). Po dwóch dniach jazdy drogą, w której zasadniczo są
same dziury, moja opona nadawał się do kosza. Kupiłem nową na bazarze i już nie
łapałem dętek tak często. Dalszy plan był taki, że jedziemy do mieściny o
nazwie Kilija, bo tam płynąć ma prom do Rumunii, jechaliśmy tam FATALNĄ drogą
pod wiatr, upał niesamowity. Dojeżdżamy a tam okazuje się, że promu nie ma… No
to następne miasto: Izmir. Do niego jest jakieś 50 kilometrów, po drodze jedna
wioska, do której trzeba odbić z 5 kilometrów i droga, która jest zaznaczona na
mapie, jako „biała”… Te „żółte” drogi były jak ser szwajcarski, więc aż bałem
się pomyśleć, co to na Ukrainie znaczy „biała droga”. Ale nic to. Jedzmy.
Niestety Justa po kilku kilometrach tej drogi wpadła w depresje usiadła na
poboczu i stwierdziła, że nie jedzie. W sumie i ja minę miałem nietęgą, bo w
godzinę przejechaliśmy może z 7 km, żar się lał z nieba a mi został litr wody.
Podjęliśmy decyzję ciężką dla każdego rowerzysty: łapiemy stopa. Ale tu nic nie
jedzie… Jeden drugi, trzeci papieros i na horyzoncie zaczyna majaczyć jakiś
kształt, ja się patrzę a to busik, no to łapiemy… Goście budujący nagrobki
uratowali nas od „śmierci” hehe .O ironio. W Izmirze byliśmy wykończeni,
wzięliśmy hotel. Nie jest to taka prosta sprawa znaleźć nocleg w mieście takim
jak Izmir. Baza noclegowa jest w takich miastach na zadupiu niewielka. Szukaliśmy
jakichś kwater prywatnych, ale nic takiego się nie udało znaleźć. Dopiero ktoś
pokierował nas do tego hotelu. Standard kiepski, ale co zrobić? A i oczywiście
się okazało, że z Izmiru też nie ma promu do Rumunii…. Na morskim dworcu
urządzono magazyn. W hotelu wypoczęliśmy, zrobiliśmy pranie, przepłaciliśmy za
niego również sporo i rano do Reni (to już jakieś 150 km od morza w stronę,
która zasadniczo nie była celem naszej wyprawy). W Reni już dałem sobie spokój:
nie będę się stresował tym promem jedziemy na granicę. A tam śmieszna granica:
Ukraina- Mołdawia potem jakieś 4 km drogi i Mołdawia – Rumunia. Także i w
Mołdawii byłem na tym wyjeździe. Potem już się wieczór zbliżał, zajechaliśmy na
przedmieścia a w zasadzie do dzielnicy stoczniowej w Galati (Rumunia). Mieliśmy
20 lei rumuńskich które gdzieś w domu znalazłem i zaopatrzyliśmy się z produkty
pierwszej potrzeby: 4 piwa, wodę mineralną, chleb i pasztet wegetariański
(zwykły jest niejadalny ) i pojechaliśmy szukać miejsca na nocleg. Oczyścicie
nie było gdzie się rozbić, przestraszyliśmy się trochę slumsów i suma summarum
spaliśmy na dość drogim polu namiotowym. Ja tam strachliwy w nocy w namiocie nie
jestem, ale wiem, że Justa by oka nie zmrużyła przez te slumsy. Na polu
namiotowym było bezpiecznie i przyjemnie. Można było wziąć prysznic tak, że
byłem zadowolony. W godziwych warunkach
myć trzeba się zawsze, gdy nadarzy się ku temu sposobność. Takich momentów na
wyjazdach rowerowych nie ma za wiele hehe.
Tak przewozi się rowery w pociągu na Ukrainie
Odessa
Pierwszy kemping nad morzem
Kilometry niczego
Nowa i stara opona
Coś z niedalekiej przeszłości
Nie ma lekko
Technika upychania rowerów do marszrutki
Kilka kilometrów Mołdawii
Potem Galati z rana, śniadanko,
wymiana kasy, przeprawa promem przez Dunaj i jedziemy do Tulczy (wracamy w
kierunku morza i zasadniczo jesteśmy w centrum delty Dunaju). To ja może z tej
okazji napiszę słów kilka o delcie: zawsze marzyłem żeby się tam wybrać i się
nie zawiodłem. Po ukraińskiej stronie jakieś było to wszystko trochę zaniedbane
i zapuszczone a tu (w Rumunii) naprawdę jest fantastycznie. Większa i bardziej rozbudowana
cześć delty jest właśnie po stronie Rumuńskiej a szczególnie fantastyczne
widoki są z górek właśnie w okolicy Tulczy. Jeden gość nam pozwiedzał, że to są
ponoć najniższe góry na świecie. Chyba sobie dorabiał jakąś ideologie, ale nie
ma co ukrywać – malownicze miejsce. Jeszcze tylko mieć łódkę i sobie popływać.
Spaliśmy raz w takim miejscu niewiarygodnym nad jeziorem, tysiące ptaków, całą
noc fantastyczne dźwięk: śpiewy, klekotania, lądowania i starty z wody. Jeden z
najpiękniejszych noclegów wyprawy. I rano wschód słońca nad tymi wszystkimi
cudami. Nie do opisania, coś pięknego. Ale zburzyłem nieco chronologię, bo
przed nami była ważna noc zasadniczo najcięższa. Gdy już wysiedliśmy z promu
zaczęło padać. I to padać poważnie. Stwierdziliśmy, że podjedziemy kawałek
busem do Tulczy. Gdy po dwóch godzinach dojechaliśmy na miejsce i nadal padało.
Potem przestało na chwilę, więc zrobiliśmy z 30 km. Wieczorem zbierało się już
poważnie na deszcz, ale nie na deszcz tylko na DESZCZ! Chmury czarne jak węgiel,
wiatr się wzmaga. Mówię do Justy: wjeżdżamy do miasta kupujemy szybko fajki,
piwo i coś na kolację i uciekamy. W pierwszym miejscu, które choć trochę się
nada rozbijemy namiot. No i za miastem już wiatr zaczął porządnie wiać. Próbuje
rozbić namiot, ale nie ma lekko. Wyrywa
mi tropik z ręki. Jakoś udało mi się go rozbić w małym dołku. Śledzi mi
brakowało to przybijałem sznurki, czym miałem: śrubokrętem, znalezionym drutem,
kluczem francuskim. Oczywiście już w deszczu. Zaczęła się nawałnica na całego.
Całą noc lało, szarpało namiotem do tego stopnia, że myślałem, że odlecę razem
z nim. Rano dalej deszcz leje, ale postanowiliśmy ruszać, bo zimno, herbaty
trzeba się napić. I zwijam tą mokrą szmatę zwaną namiotem. Nie powinienem tak
go nazywać, bo spisał się namiot wyśmienicie i nie ma, na co narzekać hehe.
Choć trochę porwało mi tropik przy wejściu. W nocy wyrwało śledzia i zaczęło
szarpać tropikiem tak, że porwało materiał. Zapakowaliśmy to wszystko na rowery
i ruszamy. Już jak jechaliśmy do
następnego miasta to przestało padać, potem stopniowo się rozpogadzało. Później
pogoda zrobiła się fantastyczna. Generalnie po tej nawałnicy pogoda się
zmieniła. Kilka dni z rzędu nie było upału i wiał fantastyczny wiatr w plecy.
Tak to można jeździć hehe. Zaczęła się kraina bardzo ładnych jezior. Płasko, trochę
monotonie, ale nocleg zawsze przypadał w ładnym miejscu. Jedziemy do Konstancy.
Dwadzieścia kilometrów przed miastem awaria. Urwane padało. Z tym pedałem to była historia… Jakieś dziesięć
km przed miejscem zdarzenia wpadliśmy na sklep rowerowy. Justa stwierdziła, że
ułamał się jej kawałek pedała, niewygodnie się jedzie, więc kupmy nowe. Ok. Kupiliśmy.
Próbuje jednak odkręcić stare, ani
drgnie, śruba tak zapieczona. Miałem trochę za krótki klucz i nie dałem rady
odkręcić. Zagadaliśmy, więc jakiegoś gościa. Tan nie miał klucza i poszliśmy do
jego sąsiada. Goście we dwóch się mordują z tą śrubą. W kocu im się udało.
Zabrali się jednak za przykręcanie nowych pedałów. Nie popatrzyli jednak i przykręcili
prawe do lewego i lewe do prawego. Hej hehe. I tym sposobem się rozwalił gwint,
co doprowadziło do zniszczenia kolejnej części i tak to poszło… Nie dało się
jechać… To łapiemy „stopa” i po chwili
mamy transport. Ładujemy rowery na pakę z klejami. Nasze rowery jadą do
serwisu. Prosto pod drzwi. Gość zdarł tam z Justy sporo kasy za naprawę, bo
ostatecznie trzeba było wymielić trochę więcej niż samo padało… Ale zyskaliśmy nowych „ziomków”. Jednego, który
nas oprowadził po mieście i pokazał gdzie można tanio zjeść . Poznaliśmy też
kolesia, co nam załatwił nocleg. Co prawda nie w mieście, ale niedaleko. Co do
samej Konstancy. Ja się zawiodłem… Uwielbiam portowe miasta i port faktycznie zajebisty,
ale czy wspanialszy i okazalszy niż w Odessie… Nie wydaje mi się. A miasto to
trochę betonowo - turystyczny moloch. Mało ma uroku, więc nie żałowałem, że nie
zostaliśmy tam na noc. Po południu wyjechaliśmy dalej na południe w kierunku
miejsca gdzie gość z rowerowego serwisu załatwił nam nocleg za grosze. Musieliśmy
zaznać lepszych warunków bo od burzy minęło już parę dni a wszystko nadal w
błocie: nie tyle ja potrzebowałem mycia (ale potrzebowałem ) co moje ciuchy
wymagały proszku do prania. Po wypełnieniu obowiązków udaliśmy się na tak zwane
miasto troszkę wyluzować. Mieścina fajna, było sympatycznie! Nocleg faktycznie
bardzo przyzwoity i w rozsądnej cenie. Następny dzień to już był plan żeby
atakować Bułgarię. Po drodze spotykamy fajną parę Rumunów świetnie znających
angielski, co zasadniczo ułatwiło sprawę komunikacji. Opowiadali nam dużo o trasie,
po której jedziemy, o Rumunii, o ludziach. Jechali sobie na jeden dzień na
plażę do Bułgarii to i my z nimi. Po drodze w mieście Mangalia zabrali nas na
coś dziwnego. Braga (nie mam pojęcia czy tak się to pisze) to się nazywało i
było bliżej niezidentyfikowanym, przefermentowanym napojem z jakichś owoców i
otrębów. Albo się jest tego fanem albo nie: ja nie jestem, ale że są ponoć w
całej Rumunii tylko dwa miejsca gdzie tego specyfiku można spróbować to
spróbowałem. Jedną zaletę ma ten napój –
jest strasznie energetyczny. Ma się wrażenie, że rower sam jedzie hehe.
Jezioro w Galati
Promem przez Dunaj
Po nocnej nawałnicy
Pustkowia Rumunii
Mycie roweru
Kraina jezior
Granica z Bułgarią
A potem
granica i Bułgaria… A i tam oczyścicie przygoda, bo Justa złapała dętkę, ale
okazało się, że w jej kołach są jakieś śmieszne zawory, do których nie mamy
pompki, ale Rumuni na szczęście mieli. Nie będę wdawał się w szczegóły: więcej
szczęścia niż rozumu i z każdym dniem człowiek uczy się czegoś nowego hehe. A
potem kolejna historia była: jedziemy, ja patrzę a tam trzech rowerzystów
majstruje coś ostro przy kole . Zagaduje do nich po angielsku: „Coś pomóc?”. Oni
, też po angielsku, jaki mają problem. Dociera do mnie, że usiłują od kilku dni
wycentrować koło. Cóż w tym też nie jestem mistrzem. A przynajmniej wtedy nie
byłem hehe. W końcu po pięciu minutach pytam się skąd są. A oni „Poland!”, „My
też!!!”, „O kurwa!!”, „O ja pierdole!!” i tak się oto Polacy poznali na
obczyźnie. To było trzech strażaków z Kędzierzyna Koźla. Jechali identyczna
trasą jak my tylko, że wyjechali 2 dni wcześniej z Odessy. Jechali do Warny
(wtedy nie wiedziałem, że i naszym celem będzie Warna). I tak oto z typami
spędziliśmy trzy dni. Już nie wspomnę, że jak wracałem to we Lwowie pcham sobie
sam rower przez miasto o trzeciej w nocy w kierunku dworca podmiejskiego a tu
słyszę z za rogu : „Maciek? Co ty tu robisz?”. „Ja pierdole!!” Trzy dni z
typami to było obżarstwo, pijaństwo, zwiedzanie i zabawa. We dwójkę fajnie, ale
już po takim długim czasie to już się szuka towarzystwa. A na Bułgarii specjały
wyborne: piwo nawet niezłe, wino wspaniałe (ja na winach się nie znam, więc
może jednak być z tym różnie hehe). Jedzenie też fantastyczne. Ja stałem się
fanem ichniejszej bryndzy i wszelkich potraw z nią w składzie. Śniadanie to
była kostka bryndzy, pomidor i oliwki. Uwielbiam. A potem jedziemy do Warny.
Czas mija sympatycznie. A jeszcze w między czasie awaria. Jadę sobie a tam w
tylnym kole zaczyna coś skrzypieć. Przeglądnąłem pobieżnie, nic nie znalazłem,
pojechałem dalej. Wieczorem jednak mnie coś tknęło i przewróciłem rower ,
patrzę, sprawdzam a tu koło rusza się o jakieś 0,5 cm na boki. Dokręcam, nic
nie pomaga. Zbladłem, bo domyśliłem się, o co chodzi. Zniszczyłem łożysko!! Z
tego miejsca jest z 40 km do jakiejś
większej mieściny, w której może jakimś cudem będzie serwis. Sam nic nie zrobię
tylko muszę jechać i trzymać kciuki. I tak cały następny dzień jechałem. Rower
wył, koło się telepało na wszystkie strony, bałem się, że się rozleci.
Dojechałem jednak do mieściny a tam… Jest serwis… Ale koło kompletnie zniszczone,
może mi je gość poskładać na poniedziałek (jest piątek). Oczywiście sposobem
migowym tłumacze: „Weź pan coś zrób ja nie mam czasu do poniedziałku!!”. Gość
wykręcił koło ze swojego własnego roweru i mi je sprzedał – poczciwy i fajny
człowiek. Podziękowałem, pojechałem. Przed Warną Złote Piaski. Wpadłem tylko do
sklepu po wodę, ceny bardzo wysokie. Odjechaliśmy z tego miejsca szybko. Tu też
rozstaliśmy się ze strażakami. A następnym miastem była już Warna! Jak
Konstancja: port zajebisty. Deptak fajny, katedra i w sumie nic poza tym. A
i muzeum morskie fajne… I to w zasadzie tyle. Nikt nie miał ochoty siedzieć w
tym mieście, więc zdecydowaliśmy jechać nad morze. Problem pojawił się jeden.
Okazało się, że nie ma wyjścia tylko kawałek drogi (dwadzieścia parę
kilometrów) trzeba pokonać po autostradzie. Ten etap jeszcze ok. Droga w miarę
szeroka i z poboczem. Jak autostrada zmieniła się w dwupasmową drogę to dopiero
zaczęły się jaja. Pobocza brak. Ruch jak cholera. Ja się bałem a Justa to już
wychodziła z sienie. Gdy dojechaliśmy do zjazdu z drogi ona tylko siadła na
poboczu, zapaliła peta… Ja po jej minie już wiedziałem, że daleko tą drogą nie
zajedziemy. Ale to nie problem na ten dzień tylko na następny. Okazało się, że
też nie na następny hehe. Dojedzmy do mieściny położonej nad morzem. To też coś
w rodzaju kurortu, ale dla mniej zamożnych. Są tam ponoć dwa pola namiotowe,
więc jedziemy na pierwsze. Tam jakieś zlot motocyklowy i nas nie chcą wpuścić.
Przecież my też na dwóch kołach hehe. Jedziemy dalej. Kolejne pole namiotowe
okazuje się być placem z domkami. Drogie strasznie. Pertraktujemy z jakimś gościem
nad rozbiciem się za jakimś barakiem. Nie dochodzimy jednak do porozumienia. Nawinął
nam się jednak jakiś człowiek, który mniej więcej rozumiał, jakim typem trustów
jesteśmy i że nas nie interesuje leżenie na plaży dwa tygodnie. Gość mówi że
nas zaprowadzi do miejsca gdzie ludzie przyjeżdżają i rozbijają się za darmo.
Okazało się, że za darmo dostaliśmy „pole namiotowe” zaraz koło plaży. Takie
miejsca lubię i takich miejsc szukałem na tym wyjeździe. Od razu zapoznaliśmy
jakąś parę Niemców. Gość i babka byli jakoś przed 50 i określali się jako para
hehe. Podróżowali z dwoma ogromnymi psami. Od razu zgadaliśmy. Nie mieliśmy nic
do jedzenia, więc zaoferowali nam swoje, poczęstowali jakimś winem i
zaproponowali, że podwiozą nas do sklepu. Ucieszyłem się. Pojechałem do
najbliższego sklepu, nakupiłem smakołyków, alkoholi… No i zaczęła się impreza zakończona
nocną kąpielą w morzu. Mieliśmy siedzieć tu dwie noce a zostaliśmy na trzy.
Ostatni wieczór to były jaja. Justa wybrała się ze mną na wyjazd zaznaczając,
że może się wydarzyć, że będzie musiała z tego wyjazdu uciekać. Ja zaakceptowałem sytuację licząc, że nic takiego się nie wydarzy.
Wydarzyło się jednak. Siostra Justyny dzwoni do niej i mówi, że za mniej więcej
48 godzin musi się w Rejkiawiku zameldować. Szybkie sprawdzenie połączeń i
okazuje się że jest to możliwe. W tym celu pobudka rano i wracamy do Warny.
Justa ładuje się do taksówki na lotnisko a ja zostaje sam hehe. I co tu robić
dalej? No trzeba wracać. Najpierw idę na dworzec kolejowy i pytam się o połączenia
do Lwowa. Jest takie, ale bilet na niego kupuje się w biurze podróży nie na
dworcu. No to jadę szukać tego biura. Zeszło mi naprawdę długo żeby go znaleźć.
Ale udało się. Babka mówi, że jest opcja kupienia biletu, ale nie z rowerem. Ciekawe
czemu. No to nic. Jadę na dworzec autobusowy. Są dwa. Jeden coś jak nasz PKS a
drugi specjalny z połączeniami międzynarodowymi. I jeszcze po drodze ciekawa
sytuacja. Szukałem kogoś, kto gada po angielsku, bo rosyjski tu mało, kto zna.
Okazało się, że rozmowa wyglądała przeważnie tak:
Ja: „Hello. Do you speak english?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „Yes”
Ja: „Where is the bus station?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „eeeeeeeee…..???!!”
Czyli z tą ich znajomością angielskiego jest kiepsko… Dobra,
ale wracajmy do podróży. Znalazłem w końcu ten dworzec. Znalazłem miejsce gdzie
kupuje się bilety. I okazało się, że jest połączenie nocne do Odessy. Mi
pasuje. Nie ma problemu z rowerem. Musiałem jedynie dopłacić coś w okolicy
polskich 10 zł za możliwość załadowania roweru na pokład autobusu. Miałem
jeszcze z dwie godziny, więc poszedłem po zakupy, wypiłem herbatę i jakoś po 14
odjazd. Droga daleka i dość monotonna. Na początku zacząłem rozmawiać z jedną
panią wyraźnie zdziwioną tym, że w Polsce uczą jeszcze rosyjskiego (albo
uczyli). Po drodze zanotowałem jeden fajny postój przy budce z doskonałymi
bułkami z wędliną i serem na ciepło. Kierowca postanowił tez umilać wszystkim
podróż za pomocą puszczanego na dvd programu telewizyjnego. Polegał on na tym że
w komisji siedziało trzech znanych rosyjskich komików i przed nimi produkowali
się ludzie chcący ich rozśmieszyć. Za kolejne „rozśmieszenie” dostawali kolejne
pliki pieniędzy. Ale to było żenujące. Aż mnie głowa rozbolała hehe. Rano na szczęście
jesteśmy na miejscu. W zasadzie przespałem całą noc nie licząc wysiadania na
mołdawskiej granicy.
W Odessie należało zadbać o dalszą cześć podróży.
Zabrałem, więc klamoty, złożyłem rower do kupy i pojechałem na dworzec
kolejowy. Na szczęście okazało się ze za parę godzin mam pociąg. Poszedłem do
kasy i znowu miałem stres, bo na Ukrainie kupowanie biletów z rowerem wcale nie
jest łatwe. Trafiłem jednak na bardzo pomocną panią. Kupiłem bilet dla siebie i
pani mi powiedziała, że z rowerem powinienem wejść. Jakby się jednak tak nie
stało to mam przyjść do niej przed odjazdem i kupić bilet na dodatkowy bagaż
(okazało się, że jednak jest taka opcja). Udałem się, więc do pizzerii czekać
na pociąg. Na peron polazłem najwcześniej jak się dało. Podchodzę do pociągu,
znajduje swój wagom. W jednej kieszeni mam drobne 5 euro w drugiej drobne 5
dolarów żeby panią prowadnicę „przekonać” w razie czego hehe. Pokazuje jednak
bilet ona tylko patrzy na nie i pyta, co z rowerem. Ja mówię, że wiem jak go zmieścić,
bo już z nim jechałem i wchodzę. Bez dodatkowych opłat hehe. Super. W
przedziale byłem cała drogę sam, wypiłem przed snem dwa piwka i obudziłem się
już we Lwowie. I tam miałem wcześniej wspomnianą historię ze spotkaniem
poznanych wcześniej strażaków. Pojechaliśmy, więc razem do granicy kolejnym
pociągiem a potem już rowerami do Przemyśla. Tam trzeba się było rozstać. Ja
wsiadłem w pociąg do Rzeszowa i tak zakończyła się moja przygoda.
Plażing w Bułgarii
Są bunkry i jest zajebiście
Manewry wojsk bułgarskich
Taki klimat mi odpowiada :)
Ekipa się powiększyła
Port w Warnie
!
Tym razem przejechaliśmy około 900 km w 19 dni. I ten
wyjazd przekonał mnie, że Ukraina na rowery się nie nadaje. Drogi są po prostu
tragiczne. Już nawet nie wspomnę o tych dziurach. Najgorszy jest brak pobocza. Goście
też jeżdżą jak szaleni, więc to nie ułatwia poruszania się rowerem. I ceny. Po
euro 2012 podrożało strasznie u naszych wschodnich sąsiadów i można to odczuć
na każdym kroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz