środa, 19 września 2012

Na południe: Ukraina, Rumunia Bułgaria rowerem.

Rok wcześniej kolega Albert tak mnie na wyprawę rowerową nakręcił, że w 2012 roku też musiałem jakąś urządzić. Miałem spore problemy ze znalezieniem towarzystwa. Wszyscy w tym roku nie mogli. Na szczęście moja kumpela Justa powróciła na ojczyzny łono po kilkunastomiesięcznym pobycie za granicą. Miała ochotę na wyjazd, więc super. Plany zostały poczynione. Ja zrobiłem obowiązkowy przegląd roweru. Justa rower musiała kupić. Trochę było nerwów, bo dostała go kilka dni przed wyruszeniem, ale ostatecznie wszystko się udało i wyprawa się rozpoczęła. 

Ruszyliśmy w poniedziałek dwudziestego sierpnia., Plan był taki, że jedziemy pociągiem do Przemyśla i do granicy. Granica na luzie- bez stresów ani zbędnego stania nie wiadomo, za czym i jedziemy już po Ukrainie. Słońce prażyło solidnie, więc musiał odbyć się obowiązkowy popas z piwem lwowskim w roli głównej. Niemniej jednak niezbyt długi, bo ciśnienie było. Akurat w tym dniu trzeba było „normę wyrobić”. Wiedziałem, że ze Lwowa jest coś po 19 pociąg do Odessy, ale nie wiedziałem dokładnie, o której. Szybko się jechało, więc po południu byliśmy już w Gródku. Do Lwowa jest z tego miejsca jedynie 30 kilometrów, więc stwierdziliśmy że jakieś piwko można walnąć. Z tego jednego piwka zrobiły się trzy i obiad,  jak wyszliśmy z „knajpy” było już dość późno. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy złapać pociąg do Lwowa. Dworzec kolejowy w gródku jest niedaleko centrum - jedziemy. Okazuje się, że za chwilę mamy pociąg. Oczywiście przed wejściem na „pokład” tradycyjne zmagania z władowaniem rowerów do wagonu. Nikt nie wpadł na pomysł wybudowania peronu, więc jest to szczególnie skomplikowane. Dojeżdżamy pod lwowski dworzec, wpadam do środka, patrzę a pociąg do Odessy za 4 minuty. Tylko na siebie popatrzyliśmy i biegiem, bez biletu z tymi rowerami. Wariactwo. Wpadliśmy na peron, wrzuciliśmy rowery do pociągu i zadowoleni, wiedzieliśmy że za 13 godzin jesteśmy nad Morzem Czarnym. Przez zupełny przypadek trafiliśmy na wagony droższej klasy. Kupujemy. Różni się on od popularnego płackarta tym, że ma on wydzielone przedziały z czterema lóżkami. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jaka będzie cena. Pani prowadnica policzyła nam po 250 hrywien na głowę razem z rowerami. W sumie okazało się, że zapłaciliśmy więcej o jakieś 70 hrywien. Co ciekawe: biletu na oczy nie widziałem, więc istnieje uzasadnione podejrzenie, że te 250 hrywien na głowę było swoistym „podziękowaniem” za to, że zostaliśmy do pociągu wpuszczeni hehe. Podróż jak to w ukraińskim pociągu – wesoło. W Odessie byliśmy na rano, zjedliśmy pizze i ruszyliśmy jak najszybciej żeby już wyjechać za miasto, bo miasto to zawsze najgorszy koszmar rowerzysty. Szczególnie miasto na Ukrainie. Odjechaliśmy z 40 kilometrów od Odessy, zainstalowawszy się na plaży i pierwszy dzień = relaks. Potem kilka nocy z rzędu na plaży. Ukraina to świetny kraj pod tym względem. Można tam się wszędzie rozbijać na dziko i jak to nie jest posesja prywatna to nikt ci słowa nie powie. Wszyscy tam z tego korzystają robiąc sobie wczasy po taniości: biorą cała rodzinę, sąsiadów, kumpli z wojska itd. i jadą z namiotami robiąc obozowiska po prostu na plaży. Coś fantastycznego. I ja zawsze takich miejsc szukałem. Nie ma to jak nocleg na plaży, w nocy można popływać w morzu, można poznać fajnych ludzi i mieć nocleg za darmo.  Jazda nad morzem była naprawdę fajna. Trzy pierwsze dni to była nadmorska trasa.  Drogi przyzwoite, niezniszczone, ruch na drogach do zniesienia, temperatura fantastyczna, wiaterek wieje od morza. Niewiele można chcieć więcej. Niby są to miejsca skomercjalizowane, ale jakoś tak śmiesznie. Sami Rosjanie i Ukraińcy a to świadczy o tym, że jest swojsko. To był bardzo przyjemny etap. Potem zaczęły się już małe schody. Zaczęło się od dnia, w którym złapałem trzy dętki (wszystkie moje 3 zapasowe poszły się j…. bo drogi zaczęły się fatalne). Po dwóch dniach jazdy drogą, w której zasadniczo są same dziury, moja opona nadawał się do kosza. Kupiłem nową na bazarze i już nie łapałem dętek tak często. Dalszy plan był taki, że jedziemy do mieściny o nazwie Kilija, bo tam płynąć ma prom do Rumunii, jechaliśmy tam FATALNĄ drogą pod wiatr, upał niesamowity. Dojeżdżamy a tam okazuje się, że promu nie ma… No to następne miasto: Izmir. Do niego jest jakieś 50 kilometrów, po drodze jedna wioska, do której trzeba odbić z 5 kilometrów i droga, która jest zaznaczona na mapie, jako „biała”… Te „żółte” drogi były jak ser szwajcarski, więc aż bałem się pomyśleć, co to na Ukrainie znaczy „biała droga”. Ale nic to. Jedzmy. Niestety Justa po kilku kilometrach tej drogi wpadła w depresje usiadła na poboczu i stwierdziła, że nie jedzie. W sumie i ja minę miałem nietęgą, bo w godzinę przejechaliśmy może z 7 km, żar się lał z nieba a mi został litr wody. Podjęliśmy decyzję ciężką dla każdego rowerzysty: łapiemy stopa. Ale tu nic nie jedzie… Jeden drugi, trzeci papieros i na horyzoncie zaczyna majaczyć jakiś kształt, ja się patrzę a to busik, no to łapiemy… Goście budujący nagrobki uratowali nas od „śmierci” hehe .O ironio. W Izmirze byliśmy wykończeni, wzięliśmy hotel. Nie jest to taka prosta sprawa znaleźć nocleg w mieście takim jak Izmir. Baza noclegowa jest w takich miastach na zadupiu niewielka. Szukaliśmy jakichś kwater prywatnych, ale nic takiego się nie udało znaleźć. Dopiero ktoś pokierował nas do tego hotelu. Standard kiepski, ale co zrobić? A i oczywiście się okazało, że z Izmiru też nie ma promu do Rumunii…. Na morskim dworcu urządzono magazyn. W hotelu wypoczęliśmy, zrobiliśmy pranie, przepłaciliśmy za niego również sporo i rano do Reni (to już jakieś 150 km od morza w stronę, która zasadniczo nie była celem naszej wyprawy). W Reni już dałem sobie spokój: nie będę się stresował tym promem jedziemy na granicę. A tam śmieszna granica: Ukraina- Mołdawia potem jakieś 4 km drogi i Mołdawia – Rumunia. Także i w Mołdawii byłem na tym wyjeździe. Potem już się wieczór zbliżał, zajechaliśmy na przedmieścia a w zasadzie do dzielnicy stoczniowej w Galati (Rumunia). Mieliśmy 20 lei rumuńskich które gdzieś w domu znalazłem i zaopatrzyliśmy się z produkty pierwszej potrzeby: 4 piwa, wodę mineralną, chleb i pasztet wegetariański (zwykły jest niejadalny ) i pojechaliśmy szukać miejsca na nocleg. Oczyścicie nie było gdzie się rozbić, przestraszyliśmy się trochę slumsów i suma summarum spaliśmy na dość drogim polu namiotowym. Ja tam strachliwy w nocy w namiocie nie jestem, ale wiem, że Justa by oka nie zmrużyła przez te slumsy. Na polu namiotowym było bezpiecznie i przyjemnie. Można było wziąć prysznic tak, że byłem zadowolony.  W godziwych warunkach myć trzeba się zawsze, gdy nadarzy się ku temu sposobność. Takich momentów na wyjazdach rowerowych nie ma za wiele hehe. 

Tak przewozi się rowery w pociągu na Ukrainie 

Odessa

Pierwszy kemping nad morzem 

Kilometry niczego 

Nowa i stara opona

Coś z niedalekiej przeszłości 

Nie ma lekko

Technika upychania rowerów do marszrutki 

Kilka kilometrów Mołdawii

Potem Galati z rana, śniadanko, wymiana kasy, przeprawa promem przez Dunaj i jedziemy do Tulczy (wracamy w kierunku morza i zasadniczo jesteśmy w centrum delty Dunaju). To ja może z tej okazji napiszę słów kilka o delcie: zawsze marzyłem żeby się tam wybrać i się nie zawiodłem. Po ukraińskiej stronie jakieś było to wszystko trochę zaniedbane i zapuszczone a tu (w Rumunii) naprawdę jest  fantastycznie. Większa i bardziej rozbudowana cześć delty jest właśnie po stronie Rumuńskiej a szczególnie fantastyczne widoki są z górek właśnie w okolicy Tulczy. Jeden gość nam pozwiedzał, że to są ponoć najniższe góry na świecie. Chyba sobie dorabiał jakąś ideologie, ale nie ma co ukrywać – malownicze miejsce. Jeszcze tylko mieć łódkę i sobie popływać. Spaliśmy raz w takim miejscu niewiarygodnym nad jeziorem, tysiące ptaków, całą noc fantastyczne dźwięk: śpiewy, klekotania, lądowania i starty z wody. Jeden z najpiękniejszych noclegów wyprawy. I rano wschód słońca nad tymi wszystkimi cudami. Nie do opisania, coś pięknego. Ale zburzyłem nieco chronologię, bo przed nami była ważna noc zasadniczo najcięższa. Gdy już wysiedliśmy z promu zaczęło padać. I to padać poważnie. Stwierdziliśmy, że podjedziemy kawałek busem do Tulczy. Gdy po dwóch godzinach dojechaliśmy na miejsce i nadal padało. Potem przestało na chwilę, więc zrobiliśmy z 30 km. Wieczorem zbierało się już poważnie na deszcz, ale nie na deszcz tylko na DESZCZ! Chmury czarne jak węgiel, wiatr się wzmaga. Mówię do Justy: wjeżdżamy do miasta kupujemy szybko fajki, piwo i coś na kolację i uciekamy. W pierwszym miejscu, które choć trochę się nada rozbijemy namiot. No i za miastem już wiatr zaczął porządnie wiać. Próbuje rozbić namiot, ale nie ma lekko.  Wyrywa mi tropik z ręki. Jakoś udało mi się go rozbić w małym dołku. Śledzi mi brakowało to przybijałem sznurki, czym miałem: śrubokrętem, znalezionym drutem, kluczem francuskim. Oczywiście już w deszczu. Zaczęła się nawałnica na całego. Całą noc lało, szarpało namiotem do tego stopnia, że myślałem, że odlecę razem z nim. Rano dalej deszcz leje, ale postanowiliśmy ruszać, bo zimno, herbaty trzeba się napić. I zwijam tą mokrą szmatę zwaną namiotem. Nie powinienem tak go nazywać, bo spisał się namiot wyśmienicie i nie ma, na co narzekać hehe. Choć trochę porwało mi tropik przy wejściu. W nocy wyrwało śledzia i zaczęło szarpać tropikiem tak, że porwało materiał. Zapakowaliśmy to wszystko na rowery i ruszamy.  Już jak jechaliśmy do następnego miasta to przestało padać, potem stopniowo się rozpogadzało. Później pogoda zrobiła się fantastyczna. Generalnie po tej nawałnicy pogoda się zmieniła. Kilka dni z rzędu nie było upału i wiał fantastyczny wiatr w plecy. Tak to można jeździć hehe. Zaczęła się kraina bardzo ładnych jezior. Płasko, trochę monotonie, ale nocleg zawsze przypadał w ładnym miejscu. Jedziemy do Konstancy. Dwadzieścia kilometrów przed miastem awaria. Urwane padało.  Z tym pedałem to była historia… Jakieś dziesięć km przed miejscem zdarzenia wpadliśmy na sklep rowerowy. Justa stwierdziła, że ułamał się jej kawałek pedała, niewygodnie się jedzie, więc kupmy nowe. Ok. Kupiliśmy. Próbuje jednak odkręcić stare,  ani drgnie, śruba tak zapieczona. Miałem trochę za krótki klucz i nie dałem rady odkręcić. Zagadaliśmy, więc jakiegoś gościa. Tan nie miał klucza i poszliśmy do jego sąsiada. Goście we dwóch się mordują z tą śrubą. W kocu im się udało. Zabrali się jednak za przykręcanie nowych pedałów. Nie popatrzyli jednak i przykręcili prawe do lewego i lewe do prawego. Hej hehe. I tym sposobem się rozwalił gwint, co doprowadziło do zniszczenia kolejnej części i tak to poszło… Nie dało się jechać… To łapiemy „stopa”  i po chwili mamy transport. Ładujemy rowery na pakę z klejami. Nasze rowery jadą do serwisu. Prosto pod drzwi. Gość zdarł tam z Justy sporo kasy za naprawę, bo ostatecznie trzeba było wymielić trochę więcej niż samo padało…  Ale zyskaliśmy nowych „ziomków”. Jednego, który nas oprowadził po mieście i pokazał gdzie można tanio zjeść . Poznaliśmy też kolesia, co nam załatwił nocleg. Co prawda nie w mieście, ale niedaleko. Co do samej Konstancy. Ja się zawiodłem… Uwielbiam portowe miasta i port faktycznie zajebisty, ale czy wspanialszy i okazalszy niż w Odessie… Nie wydaje mi się. A miasto to trochę betonowo - turystyczny moloch. Mało ma uroku, więc nie żałowałem, że nie zostaliśmy tam na noc. Po południu wyjechaliśmy dalej na południe w kierunku miejsca gdzie gość z rowerowego serwisu załatwił nam nocleg za grosze. Musieliśmy zaznać lepszych warunków bo od burzy minęło już parę dni a wszystko nadal w błocie: nie tyle ja potrzebowałem mycia (ale potrzebowałem ) co moje ciuchy wymagały proszku do prania. Po wypełnieniu obowiązków udaliśmy się na tak zwane miasto troszkę wyluzować. Mieścina fajna, było sympatycznie! Nocleg faktycznie bardzo przyzwoity i w rozsądnej cenie. Następny dzień to już był plan żeby atakować Bułgarię. Po drodze spotykamy fajną parę Rumunów świetnie znających angielski, co zasadniczo ułatwiło sprawę komunikacji. Opowiadali nam dużo o trasie, po której jedziemy, o Rumunii, o ludziach. Jechali sobie na jeden dzień na plażę do Bułgarii to i my z nimi. Po drodze w mieście Mangalia zabrali nas na coś dziwnego. Braga (nie mam pojęcia czy tak się to pisze) to się nazywało i było bliżej niezidentyfikowanym, przefermentowanym napojem z jakichś owoców i otrębów. Albo się jest tego fanem albo nie: ja nie jestem, ale że są ponoć w całej Rumunii tylko dwa miejsca gdzie tego specyfiku można spróbować to spróbowałem. Jedną zaletę ma ten napój  – jest strasznie energetyczny. Ma się wrażenie, że rower sam jedzie hehe. 

Jezioro w Galati

Promem przez Dunaj 

Po nocnej nawałnicy


Pustkowia Rumunii 

Mycie roweru

Kraina jezior

Granica z Bułgarią

A potem granica i Bułgaria… A i tam oczyścicie przygoda, bo Justa złapała dętkę, ale okazało się, że w jej kołach są jakieś śmieszne zawory, do których nie mamy pompki, ale Rumuni na szczęście mieli. Nie będę wdawał się w szczegóły: więcej szczęścia niż rozumu i z każdym dniem człowiek uczy się czegoś nowego hehe. A potem kolejna historia była: jedziemy, ja patrzę a tam trzech rowerzystów majstruje coś ostro przy kole . Zagaduje do nich po angielsku: „Coś pomóc?”. Oni , też po angielsku, jaki mają problem. Dociera do mnie, że usiłują od kilku dni wycentrować koło. Cóż w tym też nie jestem mistrzem. A przynajmniej wtedy nie byłem hehe. W końcu po pięciu minutach pytam się skąd są. A oni „Poland!”, „My też!!!”, „O kurwa!!”, „O ja pierdole!!” i tak się oto Polacy poznali na obczyźnie. To było trzech strażaków z Kędzierzyna Koźla. Jechali identyczna trasą jak my tylko, że wyjechali 2 dni wcześniej z Odessy. Jechali do Warny (wtedy nie wiedziałem, że i naszym celem będzie Warna). I tak oto z typami spędziliśmy trzy dni. Już nie wspomnę, że jak wracałem to we Lwowie pcham sobie sam rower przez miasto o trzeciej w nocy w kierunku dworca podmiejskiego a tu słyszę z za rogu : „Maciek? Co ty tu robisz?”. „Ja pierdole!!” Trzy dni z typami to było obżarstwo, pijaństwo, zwiedzanie i zabawa. We dwójkę fajnie, ale już po takim długim czasie to już się szuka towarzystwa. A na Bułgarii specjały wyborne: piwo nawet niezłe, wino wspaniałe (ja na winach się nie znam, więc może jednak być z tym różnie hehe). Jedzenie też fantastyczne. Ja stałem się fanem ichniejszej bryndzy i wszelkich potraw z nią w składzie. Śniadanie to była kostka bryndzy, pomidor i oliwki. Uwielbiam. A potem jedziemy do Warny. Czas mija sympatycznie. A jeszcze w między czasie awaria. Jadę sobie a tam w tylnym kole zaczyna coś skrzypieć. Przeglądnąłem pobieżnie, nic nie znalazłem, pojechałem dalej. Wieczorem jednak mnie coś tknęło i przewróciłem rower , patrzę, sprawdzam a tu koło rusza się o jakieś 0,5 cm na boki. Dokręcam, nic nie pomaga. Zbladłem, bo domyśliłem się, o co chodzi. Zniszczyłem łożysko!! Z tego miejsca jest z  40 km do jakiejś większej mieściny, w której może jakimś cudem będzie serwis. Sam nic nie zrobię tylko muszę jechać i trzymać kciuki. I tak cały następny dzień jechałem. Rower wył, koło się telepało na wszystkie strony, bałem się, że się rozleci. Dojechałem jednak do mieściny a tam… Jest serwis… Ale koło kompletnie zniszczone, może mi je gość poskładać na poniedziałek (jest piątek). Oczywiście sposobem migowym tłumacze: „Weź pan coś zrób ja nie mam czasu do poniedziałku!!”. Gość wykręcił koło ze swojego własnego roweru i mi je sprzedał – poczciwy i fajny człowiek. Podziękowałem, pojechałem. Przed Warną Złote Piaski. Wpadłem tylko do sklepu po wodę, ceny bardzo wysokie. Odjechaliśmy z tego miejsca szybko. Tu też rozstaliśmy się ze strażakami. A następnym miastem była już Warna! Jak Konstancja: port zajebisty. Deptak fajny, katedra i w sumie nic poza tym. A i muzeum morskie fajne… I to w zasadzie tyle. Nikt nie miał ochoty siedzieć w tym mieście, więc zdecydowaliśmy jechać nad morze. Problem pojawił się jeden. Okazało się, że nie ma wyjścia tylko kawałek drogi (dwadzieścia parę kilometrów) trzeba pokonać po autostradzie. Ten etap jeszcze ok. Droga w miarę szeroka i z poboczem. Jak autostrada zmieniła się w dwupasmową drogę to dopiero zaczęły się jaja. Pobocza brak. Ruch jak cholera. Ja się bałem a Justa to już wychodziła z sienie. Gdy dojechaliśmy do zjazdu z drogi ona tylko siadła na poboczu, zapaliła peta… Ja po jej minie już wiedziałem, że daleko tą drogą nie zajedziemy. Ale to nie problem na ten dzień tylko na następny. Okazało się, że też nie na następny hehe. Dojedzmy do mieściny położonej nad morzem. To też coś w rodzaju kurortu, ale dla mniej zamożnych. Są tam ponoć dwa pola namiotowe, więc jedziemy na pierwsze. Tam jakieś zlot motocyklowy i nas nie chcą wpuścić. Przecież my też na dwóch kołach hehe. Jedziemy dalej. Kolejne pole namiotowe okazuje się być placem z domkami. Drogie strasznie. Pertraktujemy z jakimś gościem nad rozbiciem się za jakimś barakiem. Nie dochodzimy jednak do porozumienia. Nawinął nam się jednak jakiś człowiek, który mniej więcej rozumiał, jakim typem trustów jesteśmy i że nas nie interesuje leżenie na plaży dwa tygodnie. Gość mówi że nas zaprowadzi do miejsca gdzie ludzie przyjeżdżają i rozbijają się za darmo. Okazało się, że za darmo dostaliśmy „pole namiotowe” zaraz koło plaży. Takie miejsca lubię i takich miejsc szukałem na tym wyjeździe. Od razu zapoznaliśmy jakąś parę Niemców. Gość i babka byli jakoś przed 50 i określali się jako para hehe. Podróżowali z dwoma ogromnymi psami. Od razu zgadaliśmy. Nie mieliśmy nic do jedzenia, więc zaoferowali nam swoje, poczęstowali jakimś winem i zaproponowali, że podwiozą nas do sklepu. Ucieszyłem się. Pojechałem do najbliższego sklepu, nakupiłem smakołyków, alkoholi… No i zaczęła się impreza zakończona nocną kąpielą w morzu. Mieliśmy siedzieć tu dwie noce a zostaliśmy na trzy. Ostatni wieczór to były jaja. Justa wybrała się ze mną na wyjazd zaznaczając, że może się wydarzyć, że będzie musiała z tego wyjazdu uciekać.  Ja zaakceptowałem sytuację licząc, że nic takiego się nie wydarzy. Wydarzyło się jednak. Siostra Justyny dzwoni do niej i mówi, że za mniej więcej 48 godzin musi się w Rejkiawiku zameldować. Szybkie sprawdzenie połączeń i okazuje się że jest to możliwe. W tym celu pobudka rano i wracamy do Warny. Justa ładuje się do taksówki na lotnisko a ja zostaje sam hehe. I co tu robić dalej? No trzeba wracać. Najpierw idę na dworzec kolejowy i pytam się o połączenia do Lwowa. Jest takie, ale bilet na niego kupuje się w biurze podróży nie na dworcu. No to jadę szukać tego biura. Zeszło mi naprawdę długo żeby go znaleźć. Ale udało się. Babka mówi, że jest opcja kupienia biletu, ale nie z rowerem. Ciekawe czemu. No to nic. Jadę na dworzec autobusowy. Są dwa. Jeden coś jak nasz PKS a drugi specjalny z połączeniami międzynarodowymi. I jeszcze po drodze ciekawa sytuacja. Szukałem kogoś, kto gada po angielsku, bo rosyjski tu mało, kto zna. Okazało się, że rozmowa wyglądała przeważnie tak:
Ja: „Hello. Do you speak english?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „Yes”
Ja: „Where is the bus station?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „eeeeeeeee…..???!!”
Czyli z tą ich znajomością angielskiego jest kiepsko… Dobra, ale wracajmy do podróży. Znalazłem w końcu ten dworzec. Znalazłem miejsce gdzie kupuje się bilety. I okazało się, że jest połączenie nocne do Odessy. Mi pasuje. Nie ma problemu z rowerem. Musiałem jedynie dopłacić coś w okolicy polskich 10 zł za możliwość załadowania roweru na pokład autobusu. Miałem jeszcze z dwie godziny, więc poszedłem po zakupy, wypiłem herbatę i jakoś po 14 odjazd. Droga daleka i dość monotonna. Na początku zacząłem rozmawiać z jedną panią wyraźnie zdziwioną tym, że w Polsce uczą jeszcze rosyjskiego (albo uczyli). Po drodze zanotowałem jeden fajny postój przy budce z doskonałymi bułkami z wędliną i serem na ciepło. Kierowca postanowił tez umilać wszystkim podróż za pomocą puszczanego na dvd programu telewizyjnego. Polegał on na tym że w komisji siedziało trzech znanych rosyjskich komików i przed nimi produkowali się ludzie chcący ich rozśmieszyć. Za kolejne „rozśmieszenie” dostawali kolejne pliki pieniędzy. Ale to było żenujące. Aż mnie głowa rozbolała hehe. Rano na szczęście jesteśmy na miejscu. W zasadzie przespałem całą noc nie licząc wysiadania na mołdawskiej granicy.
W Odessie należało zadbać o dalszą cześć podróży. Zabrałem, więc klamoty, złożyłem rower do kupy i pojechałem na dworzec kolejowy. Na szczęście okazało się ze za parę godzin mam pociąg. Poszedłem do kasy i znowu miałem stres, bo na Ukrainie kupowanie biletów z rowerem wcale nie jest łatwe. Trafiłem jednak na bardzo pomocną panią. Kupiłem bilet dla siebie i pani mi powiedziała, że z rowerem powinienem wejść. Jakby się jednak tak nie stało to mam przyjść do niej przed odjazdem i kupić bilet na dodatkowy bagaż (okazało się, że jednak jest taka opcja). Udałem się, więc do pizzerii czekać na pociąg. Na peron polazłem najwcześniej jak się dało. Podchodzę do pociągu, znajduje swój wagom. W jednej kieszeni mam drobne 5 euro w drugiej drobne 5 dolarów żeby panią prowadnicę „przekonać” w razie czego hehe. Pokazuje jednak bilet ona tylko patrzy na nie i pyta, co z rowerem. Ja mówię, że wiem jak go zmieścić, bo już z nim jechałem i wchodzę. Bez dodatkowych opłat hehe. Super. W przedziale byłem cała drogę sam, wypiłem przed snem dwa piwka i obudziłem się już we Lwowie. I tam miałem wcześniej wspomnianą historię ze spotkaniem poznanych wcześniej strażaków. Pojechaliśmy, więc razem do granicy kolejnym pociągiem a potem już rowerami do Przemyśla. Tam trzeba się było rozstać. Ja wsiadłem w pociąg do Rzeszowa i tak zakończyła się moja przygoda.

Plażing w Bułgarii

Są bunkry i jest zajebiście 


Manewry wojsk bułgarskich 


Taki klimat mi odpowiada :)

Ekipa się powiększyła

Port w Warnie

!
Tym razem przejechaliśmy około 900 km w 19 dni. I ten wyjazd przekonał mnie, że Ukraina na rowery się nie nadaje. Drogi są po prostu tragiczne. Już nawet nie wspomnę o tych dziurach. Najgorszy jest brak pobocza. Goście też jeżdżą jak szaleni, więc to nie ułatwia poruszania się rowerem. I ceny. Po euro 2012 podrożało strasznie u naszych wschodnich sąsiadów i można to odczuć na każdym kroku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz