Do
długiego wyjazdu rowerowego nie jest łatwo znaleźć kompanie. Potrzeba dużo wolnego,
pieniędzy też niemało. Poza tym trzeba współtowarzyszy przekonać, że taki
wyjazd to nie Tour de France czy Giro d'Italia i każdy, kto nie wypluwa płuc wchodząc
na pierwsze piętro powinien sobie dać radę. Zajebista kondycja nie jest
wymagana. Choć jak się ją ma to jest zdecydowanie łatwiej hehe. Jak się nie ma
to po prostu jedzie się wolniej, ewentualnie czasem się rower pod górkę trochę
popcha.
Może jednak zacznę od początku. Cały wyjazd rowerowy w wakacje 2013 roku stał pod wielkim znakiem zapytania… Jakoś tak wyszło, że ludzie, z którymi do tej pory jeździłem nie mogli mi towarzyszyć. Zastanawiałem się, co dalej… Udało mi się na szczęście przekonać Tomka i Emilię żeby tym razem wybrali się na wakacje rowerowe. Plan już miałem pozostało jedynie podrasować rowery, dokonać przeglądów i można jechać w drogę. Start był pierwotnie zaplanowany na 15 lipca. Moja kompania jednak startowała z okolic Biłgoraja a tam lało całą niedzielę, więc ostatecznie dojechali do Rzeszowa w poniedziałek po południu a w pociąg wsiedliśmy we wtorek rano. Oczywiście z PKP sielanki nie ma. Pierwszy etap przejazdu to Rzeszów – Kraków. Tu powoli, ale do przodu. W Krakowie pierwsze komplikacje, bo okazało się, że nasz pociąg do Katowic nie ma przedziałów na rowery i musieliśmy odczekać dwie godziny na następny. W Katowicach byliśmy już dobrze po południu i tam przesiedliśmy się w kolejny pociąg do Bielska Białej. Tak naprawdę w tym mieście rozpoczęła się nasza rowerowa przygoda. Wyładowaliśmy wszystkie graty z pociągu i w drogę. Miałem nadzieję, że już tego dnia uda się przekroczyć granicę z Czechami i napić się ich wspaniałego piwka, ale niestety… ciemność nas zastała jeszcze na polskiej ziemi. Należało zrobić zakupy i wypić ostatnie Polskie (dokładnie to na licencji) piwo Carlsberg. Obrzydliwy to trunek, ale tylko to mieli zimne. To albo tatrę pils i harnasia a tych wynalazków to się nie czepię nawet jakby mi ktoś miał zapłacić. Przyjemny nocleg na łące pod drzewem i z rana pobudka. Rolnik jedzie ową łąkę kosić. Na szczęście człek to był wyrozumiały. Pogratulował nam pomysłu i powiedział, że on takie wyprawy popiera. Spakowaliśmy , więc ekspresowo nasz dobytek i dalej na rowery. Ponieważ do granicy mieliśmy może z 15 km za niecałą godzinę byliśmy w Cieszynie. Po przekroczeniu mostu już w Czeskim Cieszynie. Od razu nasze kroki (koła) skierowaliśmy do informacji turystycznej, bo zestaw naszych map był bardzo skromny. W Cieszynie pani obdarowała nas kilogramem makulatury. Oczywiście przydanej. Okazało się, że w okolicy jest mnóstwo ścieżek rowerowych a wszystkie one są znakomicie oznaczone na naszych mapach. Zadowoleni ruszyliśmy dalej, ale po drodze jeszcze przerwa w markecie i rozmowa z sympatycznym panem. Zagadał nas człowiek, który okazał się być członkiem jakiegoś klubu turystyki rowerowej. Miał on sporą wiedzę na temat okolic i postanowił się nią z nami podzielić. Informacje były naprawdę przydatne. Mimo że trochę drogi nadrobiliśmy to trasy, które nam zaproponował okazały się naprawdę malownicze. Z Cieszyna pojechaliśmy na południe. Nie był to zbyt dobry kierunek, ale okolica piękna, dzień cały jeździliśmy wśród małych pagórków, malowniczych wiosek i strumieni. Oczywiście, co chwilę przerwa na znakomite czeskie piwko a obozowanie nocleg przy równie dobrym trunku.
Może jednak zacznę od początku. Cały wyjazd rowerowy w wakacje 2013 roku stał pod wielkim znakiem zapytania… Jakoś tak wyszło, że ludzie, z którymi do tej pory jeździłem nie mogli mi towarzyszyć. Zastanawiałem się, co dalej… Udało mi się na szczęście przekonać Tomka i Emilię żeby tym razem wybrali się na wakacje rowerowe. Plan już miałem pozostało jedynie podrasować rowery, dokonać przeglądów i można jechać w drogę. Start był pierwotnie zaplanowany na 15 lipca. Moja kompania jednak startowała z okolic Biłgoraja a tam lało całą niedzielę, więc ostatecznie dojechali do Rzeszowa w poniedziałek po południu a w pociąg wsiedliśmy we wtorek rano. Oczywiście z PKP sielanki nie ma. Pierwszy etap przejazdu to Rzeszów – Kraków. Tu powoli, ale do przodu. W Krakowie pierwsze komplikacje, bo okazało się, że nasz pociąg do Katowic nie ma przedziałów na rowery i musieliśmy odczekać dwie godziny na następny. W Katowicach byliśmy już dobrze po południu i tam przesiedliśmy się w kolejny pociąg do Bielska Białej. Tak naprawdę w tym mieście rozpoczęła się nasza rowerowa przygoda. Wyładowaliśmy wszystkie graty z pociągu i w drogę. Miałem nadzieję, że już tego dnia uda się przekroczyć granicę z Czechami i napić się ich wspaniałego piwka, ale niestety… ciemność nas zastała jeszcze na polskiej ziemi. Należało zrobić zakupy i wypić ostatnie Polskie (dokładnie to na licencji) piwo Carlsberg. Obrzydliwy to trunek, ale tylko to mieli zimne. To albo tatrę pils i harnasia a tych wynalazków to się nie czepię nawet jakby mi ktoś miał zapłacić. Przyjemny nocleg na łące pod drzewem i z rana pobudka. Rolnik jedzie ową łąkę kosić. Na szczęście człek to był wyrozumiały. Pogratulował nam pomysłu i powiedział, że on takie wyprawy popiera. Spakowaliśmy , więc ekspresowo nasz dobytek i dalej na rowery. Ponieważ do granicy mieliśmy może z 15 km za niecałą godzinę byliśmy w Cieszynie. Po przekroczeniu mostu już w Czeskim Cieszynie. Od razu nasze kroki (koła) skierowaliśmy do informacji turystycznej, bo zestaw naszych map był bardzo skromny. W Cieszynie pani obdarowała nas kilogramem makulatury. Oczywiście przydanej. Okazało się, że w okolicy jest mnóstwo ścieżek rowerowych a wszystkie one są znakomicie oznaczone na naszych mapach. Zadowoleni ruszyliśmy dalej, ale po drodze jeszcze przerwa w markecie i rozmowa z sympatycznym panem. Zagadał nas człowiek, który okazał się być członkiem jakiegoś klubu turystyki rowerowej. Miał on sporą wiedzę na temat okolic i postanowił się nią z nami podzielić. Informacje były naprawdę przydatne. Mimo że trochę drogi nadrobiliśmy to trasy, które nam zaproponował okazały się naprawdę malownicze. Z Cieszyna pojechaliśmy na południe. Nie był to zbyt dobry kierunek, ale okolica piękna, dzień cały jeździliśmy wśród małych pagórków, malowniczych wiosek i strumieni. Oczywiście, co chwilę przerwa na znakomite czeskie piwko a obozowanie nocleg przy równie dobrym trunku.
Nocleg jeszcze w Polsce
Pierwsze czeskie widoki
Dzień
kolejny obieramy azymut na miasto Frydlant nad Ostravice. Ciąg dalszy
malowniczych wiosek i pagórków. Zaczęły się też spore podjazdy, więc trzeba
było wytężyć mięśnie łydek i cisnąć mocnej na pedała. Do Frydlantu
przyjechaliśmy wieczorem, więc jedynie starczyło czasu na szybkie zakupy i
trzeba było szukać miejsca na nocleg. Wyjechaliśmy za miasto i po chwili
trafiliśmy na znakomite miejsc e: niewielki podjazd pod górkę a na polanie coś
w rodzaju leśniczówki. Miejsce najwyraźniej opuszczone lub takie, do którego rzadko
się zagląda. I całe szczęście. Okazało się, bowiem że choroba dopadła Tomka i musieliśmy
spędzić w tym miejscu więcej niż jedną noc. On się kurował a my zwiedzaliśmy
okolice, smakowaliśmy miejscowej kuchni i wypijaliśmy mnóstwo znakomitego piwa.
Szczególnie posmakował mi ser prażony z żurawiną w miejscowej knajpie.
Wyśmienite też mieli piwko ważone na miejscu. „Podhorskie” się nazywało a w
smaku było czystą poezją hehe. Postanowiliśmy też spróbować miejscowych
specyfików o nieco większej zawartości alkoholu. Padło na flaszeczkę „Starej
Myśliwieckiej” . W smaku coś jak brandy. Mi smakowała szczególnie, dlatego że
do zakąszania była kiełbasa z ogniska hehe. Ale dość już było tego siedzenia.
Dzień następny: ruszamy w dalszą drogę. Rano przywitał nas rezydent owej
leśniczówki. Człowiek bardzo miły i otwarty. Poczęstował nas kawą i herbatą. I
ruszyliśmy…
"Stara
Myśliwiecka" i ognisko
Znakomite piwko „Podhorskie”
Pogoda
nas nie rozpieszczała. Od rana chmury nisko zawieszone. Górki już poważniejsze,
więc wysiłku było sporo. Kierunek, który obraliśmy to Kopřivnice
(Koprzywnice). Czemu tam? Dowiedzieliśmy się, że jest tam muzeum Tatry. Nie
tego obrzydliwego napoju piwopodobnego dla bezdomnych a samochodu Tarta
produkowanego swego czasu w Czechach (a w zasadzie to w Czechosłowacji). Muzeum
z zewnątrz naprawdę imponujące. Przed wejściem stoi pociąg. Cena biletu jednak
bardzo wysoka. O ile pamiętam było to miedzy 20 a 30 zł. Budżet maiłem na ten
wyjazd bardzo skromny, więc nie wiedziałem czy to dobry pomysł tym bardziej, że
miałem w planie kilka innych miejsc do odwiedzenia. Ostateczne zjedliśmy obiad
na ławce pod muzeum i pojechaliśmy dalej. W tym dniu krajobraz nie zmienił się
zasadniczo. Wieczorem postanowiliśmy zajechać do knajpki i zamówić prażony ser.
Oczywiście pojawiło się też piwko. I nie byle, jakie piwko. Pierwszy raz piłem
coś takiego. Piwo nazywało się „Maestro” i charakteryzowało się tak niesamowitą
pianką i smakiem, że słów barak. Gdy kelnerka przyniosła nam po kuflu piwo wyglądało
jak mleko a dopiero stopniowo budowała się z niego kremowa pianka wyglądająca
jak lody. Piwko w smaku rewelacyjne: coś jak bardzo delikatne ALE. Myślałem, że
piwo to jest nie do dostania w Polsce, ale ostatnio zlazłem je w knajpce przy
dworcu w Krakowie. I to za 6 zł!! Nie mogłem uwierzyć! Nocleg znaleźliśmy
przyjemny, nad rzeką… tylko gdyby nie te komary… Ale albo człowiek się
przyzwyczai albo zwariuje. Ja się wolę przyzwyczaić hehe. Muszę teraz poświęcić chwilę na opis
trudności trasy. Nie wiem, czemu ale ja zawsze w głowie miałem obraz Czech
płaskich jak stół nie licząc oczywiście części północnej. Okazało się jednak,
że Czechy są naprawdę górzystym krajem. Drogi są tak skonstruowane, że trzeba
najpierw wjechać w dolinkę, potem pod górkę z 5 km, potem z górki. Kolejne 10
km dolinki i następna górka i tak cały czas praktycznie do samej Pragi. Było to
trochę męczące, ale po zjeździe z górki zawsze był pretekst do wypicia
kolejnego zimnego piwka, które smakowało tak dobrze…. Do samej Pragi
praktycznie krajobraz niezmienny. Co chwila jakaś malownicza wioska, w której warto
się na chwilę zatrzymać, usiąść na ławce i wypić piwko. Dlatego też tempa
jakiegoś szczególnie mocnego nie mieliśmy. Tylko kilka było takich dni, w
których licznik wieczorem pokazał ponad 100 km. Często też jeździliśmy
okrężnymi drogami i okazywało się, że przez cały dzień zrobiliśmy 90 km, ale w
linii prostej, do celu jedynie 20. Ale zawsze było warto. Mimo iż nic
specjalnego nie widzieliśmy to jechało się naprawdę przyjemnie, widoki były
bardzo ładne. Warto też wspomnieć o problemach z rowerami. Te zawsze są… Tomek,
na początku, miał niewielkie problemy, ale szybko udało się je naprawić. Ja
natomiast kolejny rok z rzędu cierpiałem z powodu niedomagania tylnego koła.
Koło dodam pochodzi ze szrotu z Bułgarii. Niestety problemy był poważny, bo
koło było wyraźnie zużyte. Dodatkowo wypadały z niego szprychy. Jedna z nich
podczas któregoś z karkołomnych zjazdów postanowiła przebić mi dętkę. Miałem
jednak okazję wypróbować zdolności w centrowaniu koła. Nie obyło się też bez
wizyty u specjalisty (brakowało nam jednego klucza oczywiście tego
najpotrzebniejszego). Gość popatrzył tylko na moje koło i skwitował: „Pneumatyka
dobra, resta szrot”. Wiedziałem to i bez konsultacji. Rowerowy majster stwierdził,
że do Pragi dojadę nie wiedział jednak, że ja wybieram się nieco dalej. Mimo tego,
że koło było mocno niepewne udało mi się przejechać cała trasę już bez większych
ekscesów. Dzień złapanej gumy skończył się za to fajnym noclegiem. Znaleźliśmy miejsce
nad pięknym jeziorem. Okazało się, że to jakiś rezerwat i miejscowy strażnik (leśnik?
Jak zwał tak zwał) postanowił nas rano kulturalnie opierdolić za spanie w
niedozwolonym miejscu, ale jedynie na podniesionym tonie głosu się skończyło.
Muzeum Tatry
Znakomite piwko "Maestro"
Czeskie drogi
!
Rowerista
Awarie się zdarzają
Nasze
rowery zaczęliśmy kierować powoli w stronę pierwszej większej atrakcji tego wyjazdu,
czyli Kutnej Hory. Ale zanim dojechaliśmy do tego miasta zrobiliśmy sobie wolne
popołudnie nad Jeziorem Seč w pobliżu miasta o tej samej nazwie. Co to był za
relaks. Już prawie tydzień minął od ostatniego uczciwego prysznica hehe. Mino,
że miejsce bardzo turystyczne to udało się znaleźć mały kawałek plaży
zakamuflowany trochę za drzewami. Tam poświęciliśmy się wyłącznie odmakaniu w
wodzie piciu piwa i jedzeniu hehe. Nocleg też był przewidziany na tej plaży.
Stwierdziliśmy, że jak się ściemni to rozłożymy sobie namioty i potem bladym świtem
się zwiniemy. Plan był zajebisty, nie przewidywał tylko całonocnej imprezy na
drugim brzegu jeziora, co sprawiło, że nie była to zbyt dobrze przespana noc.
Relaks nad Jeziorem Seč
Dzień
następny to już Kutna Hora. Miasto samo w sobie jest przepiękne. Bardzo ładna
starówka, zamek, katedra. Ale takich miast w Europie jest tysiące. Nas (mnie) interesowała
atrakcja wyjątkowa w skali światowej. W Kutnej Horze znajduje się mianowicie
największa na świecie Kaplica Czaszek. Trzeba jednak pamiętać, że miejsce to
nie leży w samym centrum i trzeba tam dojechać. My mamy rowery, więc no problem
hehe. Wstęp około 17 zł, ale warto. W środku klimat makabryczny. Kaplica
zawiera miedzy 40 a 70 tysięcy całych zwłok lub ich fragmentów. Są to ofiary dżumy
z XIV wieku a z ich doczesne szczątki poukładane są w różne formy. Są zrobione
z kości żyrandole, stojaki na świece, monstrancja. Mamy kościste herby i inne rzeźby,
których cel trudno jest zidentyfikować. Niesamowite miejsce. Polecam każdemu,
kto ma nieco spaczony gust oraz wszystkim trym, którym znudziło się łażenie po
typowych muzeach. Jest to coś innego i zdecydowanie warto to na własne oczy
zobaczyć. Obecnie śmierć jest wielkim tematem tabu. To miejsce przypomina, że
śmierć to naturalny element życia. Skłania to miejsce do refleksji… Ja wychodząc
z wnętrza tej krypty byłem pod wrażeniem a dyskusje na ten temat ciągnęły się
do wieczora hehe. Potem rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu. Nie było łatwo, bo
zajechaliśmy w ślepą uliczkę. W zasadzie to ślepą drogę. Nikt nie był w stanie
nam powiedzieć czy jakoś dostaniemy się tą drogą do głównej trasy. Już zaczęło
się ściemniać, gdy wpadliśmy przez przypadek na pole namiotowe. Nie było drogie,
więc zatrzymaliśmy się na nim na jedną noc. Ten prysznic był tego wart. Szkoda,
że skutki ataku jakiś latających wampirów, które tam grasowały odczuwałem
jeszcze przez miesiąc….
Kościół świętej Barbary Kutná Hora
Kaplica czaszek
Rano
wyruszamy w około 60 km trasę do stolicy. Droga łatwa technicznie, ale w
bliskim sąsiedztwie miasta ruch się znacznie wzmógł i to nas spowolniło. Trzeba
było bardzo uważać. Pobocze wąskie chodniki wyboiste… Ale po południu
dotarliśmy do centrum. Nie od końca to prawda, bo wjechaliśmy do miasta od
stromy Žižkova. Ucieszyłem się z tego, bo Žižkov słynie z dużej liczby tanich
hosteli. Ja już kiedyś spałem na Žižkovie, więc mniej więcej wiedziałem gdzie,
co i jak. Nie mogłem jednak trafić do hostelu „Elf”, który sobie umyślałem.
Dopiero gość w recepcji jednego hotelu pomógł mi trafić we właściwą uliczkę.
Załadowaliśmy się z wszystkimi tobołami do hostelu. Tam prysznic, pranie i
jedzenie. Poszedłem z Tomkiem w delegację do sklepu. Przynieśliśmy dobra
wszelkiego ponad miarę. Czyści i najedzeni późnym wieczorem wsiedliśmy na
rowery i pojechaliśmy na wycieczkę po nocnej Pradze. Ja już w Pradze byłem, więc
wiedziałem, czego się spodziewać. Ale miasto zawsze zachwyca. Wspaniała stolica
z niepowtarzalnym klimatem. My objechaliśmy trasę od hostelu do rynku potem na Most
Karola i nad Wełtawę na piwko. Zeszło nam do późna…. Kolejny prysznic (chyba
już trzeci tego dnia hehe) i spać.
Potem
od rana zwiedzanie Pragi. Śniadanie na szybkości i na rowery. Pierwszy punkt to
rynek i kantor. Potem znowu Most Karola, wzgórze zamkowe, Hradczany i katedra św.
Wita. Tam należało zrobić moment przerwy w pobliskiej knajpce i napić się
słynnego lanego ciemnego Kozela. Niebo w gębie hehe. Potem dalsza wędrówka po
Hradczanach. Wyjątkowe miejsce. I kolejne piwko w parku nad Wełtawą. Trochę
zdjęć, trochę relaksu, trochę zwiedzania. Zupełnie bez ciśnienia. Udało mi się też
zdobyć pewien skarb. Poszedłem do informacji turystycznej i zapytałem czy mają
mapę najlepszych knajp w Pradze. I dostałem taką. Był to w zasadzie dodatek do
planu miasta, na którym na mini mapie były zaznaczone (za pomocą symbolu kufla)
knajpy słynące z piwa. I zaczęliśmy się kierować w te miejsca. Rozpoczęliśmy od
knajpy ze słynnym Kozelem. Potem pojechaliśmy w kierunku centrum gdzie dwie
kolejne knajpy były zamknięte (o 16 otwierają), ale trafiliśmy do jednej z imponującym
wyborem browarów. Część ważona na miejscu i serwowana „z kija” oraz przebogaty
wybór piw butelkowych. Jak jestem w Czechach lub innym kraju, w którym
produkuje się wspaniałe piwa to w knajpach jednak koncentruję się na lanym.
Uwielbiam Czechy ze względu na ich piwo. Imponuje mi ich kultura piwna. Podoba
mi się to, że w pubach przesiadują ludzie całą dobę. Młodzi i starzy. Mało, kto
się upija a po prostu wszyscy smakują ten wspaniały napój. I ewenement. W
każdej knajpie znajdziesz jakieś dobre piwo. Nawet te popularne jak Holba,
Litovel czy Gambrinus trzymają zawsze ten sam wysoki poziom. A w Polsce
wiadomo… Znajdziesz sobie knajpkę z dobrym piwem, ale trzeba za nie odpowiednio
zapłacić i nie jest to takie łatwe. Dzięki popularności „piw regionalnych”
trochę się to zmienia, ale obawiam się, że nigdy w Polsce nie doczekam czasów,
gdy w każdej knajpce dostanę piwo, które wypiję ze smakiem... Ale to nie koniec
atrakcji tego dnia. Ja jeszcze znalazłem sobie sklep płytowy, do którego
oczywiście zaciągnąłem całą wycieczkę. Na ich szczęście (i mojego portfela) nie
było tam za wiele muzyki z mojego kręgu zainteresowań hehe. Potem zakupy i na
obiad do hostelu. Wpadłem na pomysł, że tym razem ja przyrządzę prażony ser.
Zrobiłem to i nieskromnie powiem, że był zajebisty hehe. Pod wieczór wsiedliśmy
po raz kolejny na rowery, zrobiliśmy piwne zakupy w sklepie i pojechaliśmy nad
brzeg Wełtawy. Tam obok „Tańczącego Domu” jest miejsce do picia piwka. Spora ilość
młodzieży siedzi i raczy się tam złocistym napojem przeważnie w spokoju. My
akurat byliśmy świadkami ułańskiej fantazji jednego z biesiadników, który
postanowił przepłynąć na drugi brzeg. Widać było, że koło połowy gość z sił
opada a potem nam zniknął. Potem widzieliśmy tylko policyjne syreny. Mam nadziej,
że go wyłowili. Późno wróciliśmy do hostelu…
Rano
śniadanie i trzeba się zbierać. Z całej mocy polecam wam hostel „Elf”. Może nie
jest najtańszy i do centrum trzeba się z 15 min pofatygować, ale jest naprawdę świetny.
Czysto, ładnie i schludnie. I do tego, jakie wypasione śniadanie hehe.
Praga. Most Karola
Praga
Praga. Hradczany.
Ponieważ
po długich obliczeniach okazało się, że czas jednak zaczyna nas gonić i jeśli chcemy
pod te Alpy dojechać to musimy nieco przyspieszyć. Wsiedliśmy, więc w pociąg i
podjechaliśmy z Pragi do miejscowości Klatovy. Ładne miasto, zjedliśmy tam obiad
i wypiliśmy po piwku i rozpoczęliśmy podróż w kierunku granicy z Niemcami.
Górki zrobiły się dość srogie… Nocleg pod lasem i już następnego dnia przed
południem jesteśmy na granicy z Niemcami. Kraj znakomitego pilznera zmienia się
w kraj wybitnych piw pszenicznych… I niestety pojawił się problem, bo dzień
przekroczenia granicy to była niedziela… Bawaria to bardzo religijny region
Niemiec, więc wszystkie sklepy pozamykane. Otwarte są tylko stacje benzynowe a
tam niestety nie dostaniemy dobrego piwa. Tylko jakieś ciepłe ścieki z 2%
zawartością alkoholu. Na szczęście w małej wiosce (pierwszej za granicą)
spotkaliśmy właścicielkę sklepu, która nam go specjalnie otworzyła i mogliśmy
zakupić po piwku. Ale to było piwko… Wyśmienite. Pierwszy nocleg w Niemczech
niestety o chlebie i wodzie, bo nie udało się nigdzie zrobić zakupów.
Niemiecka granica
Pierwsze niemieckie piwko
Dzień kolejny
to już inny świat. Piękne słońce od rana. Pierwsza większa mieścina za granicą
i punkt obowiązkowy: informacja turystyczna. Zdobyliśmy nowe mapy tym razem
obejmujące szczegółowo ścieżki Lasu Bawarskiego i pozostałej części Bawarii. Bardzo
mi się ten region Niemiec podoba. Bardzo dziki i naturalny jak na Niemcy. Nie
ma tu przemysłu, wyłącznie rolnictwo. Sielski klimat i bardzo mili ludzie. Do
tej pory nie spotkałem się z tak otwartymi i przyjaznymi Niemcami. Widać
Bawaria ma trochę inny klimat… W luźnym stosunku do życia mieszkańców Bawarii
świadczyć może nasza przygoda. Znaleźliśmy sobie miejsce na nocleg. Przyjemną
polankę za żywopłotem. Już po zachodzi słońca na drogę między polami zajeżdża samochód,
z którego wysiada Niemiec. Tomek poszedł z nim gadać, dlatego że tylko on zna
Niemiecki. Gość powiedział, że mu nasza obecność zupełnie nie przeszkadza i z
uśmiechem oglądał dalej swoje włości.
Poranek
rozpoczął się od iście królewskiej uczty. Zafundowaliśmy sobie śniadanie złożone
z białej kiełbasy gotowanej na wodzie, słodkiej musztardy, precli z masłem
czosnkowym oraz ciemnego pszenicznego piwa. Niebo w gębie, ale aż ciężko było
się po tym ruszać. To stało się naszą tradycją, bo niemal codziennie, będąc na Bawarii
sprawialiśmy sobie takie śniadanie.
Śniadanie mistrzów
Plenery
Następny nocleg mieliśmy farta. Nic
ciekawego nie było po drodze do spania, więc zjechaliśmy w z głównej i pojechaliśmy
mniej uczęszczaną. Nagle wpadliśmy (prawie dosłownie) na jezioro. Niby ktoś się
wczasował nad jego brzegiem, ale my zajechaliśmy z drugiej strony i rozbiliśmy się
w odludnej okolicy. Mielimy sporo piwek, więc wieczór był przegadany do późna
hehe. Był to jeden z ostatnich wieczorów na trasie, bo już niewiele kilometrów
pozostało nam do miejscowości Schnaitsee. Czemu tam? Otóż Tomek kiedyś tam
pracował na wakacjach i zażyczył sobie żeby odwiedzić ludzi, u których mieszkał
i pracował. Gdy powiedział, że z tej miejscowości jest rewelacyjny widok na Alpy
od razu przystałem na tą propozycję. Nie muszę wspominać, że czas uciekał
nieubłaganie i już powoli należało myśleć o końcu naszej podróży. Tomek miał
rację. Gdy dojeżdżaliśmy do mieściny i wjechaliśmy na szczyt wzgórza naszym
oczom ukazał się imponujący widok na masyw Alp. Godne miejsce do zakończenia
wyprawy. Potem zajechaliśmy do mieściny. Odwiedziliśmy babcię, którą Tomek
bardzo dobrze znał. Oczywiście ugościła nas piwkiem. Czy wasza babcia kiedyś
ugościła was piwkiem hehe ? Potem pojechaliśmy do sąsiedniej mieściny odwiedzając
po drodze kolejnego znajomego Tomka a następnie dotarliśmy na farmę człowieka,
u którego Tomek kiedyś pracował. Plan był taki żeby poprosić go o kawałek
miejsca na namiot. Okazało się jednak, że jego syn pojechał na wakacje do
Brazylii, więc odstaliśmy jego wolny pokój. O prysznic czy pranie też nie
musieliśmy się martwić. Wieczorem nasi gospodarze przygotowali grilla… Jedzenia
było tyle, że można było pęknąć i piwka do woli. Skończyła się ta impreza tak,
że pan domu wziął gitarę i zaczął śpiewać Bawarskie piosenki (oczywiście z
jodłowaniem hehe). Impreza się przedłużyła dość poważnie, ale mogliśmy się w końcu
porządnie wyspać… Na dzień następny koło południa pojechaliśmy, już bez tobołów,
na wycieczkę do Wasserburga – maleńkiej mieściny, która jest malowniczo położona
w zakolu rzeki. Tam oczywiście piwka i wieczorem piwka i tak mijał nam kolejny dzień.
Trzeba było też wymyślić jak tu do Polski wracać. Plan był od początku taki, że
wracamy pociągiem do Berlina. Ceny są zaporowe, ale jest jeden sposób. Otóż
Niemcy mają tak zwane bilety weekendowe. Może na tym bilecie
jechać do 5 osób i jest to bilet obejmujący wszystkie pociągi osobowe. Dalekobieżne
i superszybkie ICE nie wchodzą w zakres tego biletu. Nie da się tym sposobem
szybko dostać z punktu A do punktu B, ale jest tanio. My zapłaciliśmy 40 euro
za bilet i 15 euro za 3 rowery, więc jak najbardziej cena przyzwoita. Mieliśmy
wydrukowane dokładnie przesiadki, więc należało tylko doczekać do piątku. Nasi
gospodarze nie mieli nic przeciwko temu żebyśmy jeszcze jedną noc u nich zostali.
Mało tego. Urządzili kojonego grilla z piwkiem na bogato a na następny dzień
pani domu na pożegnanie urządziła nam ucztę z Bawarskimi przysmakami. Nie, nie tylko
z piwem hehe. Zasmakowałem szczególnie w szpeclach. Choć piwko też było.
Pierwszy raz spróbowałem np. bawarskiego radlera. Wyśmienity, smak prawdziwej
lemoniady połączonej z wyśmienitym piwem. Piwko wręcz gorzkie, zajebiście
orzeźwiające. Nie to, co te polskie popłuczyny nazywane radlerem. Jak pierwszy
raz spróbowałem tej naszej, tak zachwalanej warki cytrynowej to myślałem, że
puszcze pawia. Co za syf… Jak się jednak chce to można wyprodukować, (choć
lepsze słowo to stworzyć) na tej recepturze naprawdę dobry napój…
Alpy
Jeszcze bliżej Alp
Wasserburg
Wspaniałości
Monachium
W Niemieckim pociągu
Po obfitym obiedzie pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w stronę stacji kolejowej. Tam mieliśmy pociąg do Monachium. Na miejscu byliśmy wieczorem, więc objechaliśmy większość miasta. Znalazł się oczywiście czas na piwko i relaks. Podczas wycieczki szukaliśmy też miejsca na nocleg. W centrum dużych miast nie jest to łatwe, ale w Niemczech sprawa jest dużo mniej skomplikowana. Nie ma meneli, nie ma patologii, więc zdecydowaliśmy się na spanie w parku. Dodatkową atrakcja byli surferzy, którzy popisywali się blisko naszego noclegu. Tak surferzy. W Monachium jest jeden fragment rzeki o wyjątkowych warunkach nadający się idealni do tego sportu. Noc minęła bezproblemowo, ale koło 5 trzeba było wstać. Pojechaliśmy na dworzec, kupiliśmy bilet weekendowy i już z jego pomocą ruszyliśmy w dalszą drogę. Oczywiście nie bez przygód. Pierwsza i druga przesiadka bez problemu. Jedziemy trzecim pociągiem, gdy konduktorka przychodzi sprawdzić nasze bilety okazuje się, że jedziemy w niewłaściwym wagonie. Należy się przesiąść do innego, który jedzie w naszym kierunku. Pytamy czy możemy to zrobić na następnej stacji, bo mamy rowery. Ona odpowiada, że nie ma problemu. My wysiadamy z pociągu a on rusza hehe. Wolę myśleć, że stało się to w wyniku bariery językowej a nie ze złośliwości. Ale Niemcy to nie Polska. Idziemy do elektronicznej kasy. Drukujemy kolejny plan podróży i za chwilę znowu jesteśmy w pociągu. Kolejne przesiadki bez problemów. Kłopoty zaczęły się, gdy byliśmy już około 100km od Berlina. Wysiadamy w jakiejś mieścinie, do pociągu mamy 40 min, więc biegniemy z Emilią szukać sklepu, bo prowiant nam się już kończył. Gdy wychodziłem z dworca rzuciłem okiem na tablicę z odjazdami. Nasz pociąg był, ale coś tam obok pisało po niemiecku. Zdyszani wpadamy na peron 10 min przed odjazdem za to z solidnym zapasem jedzenia i picia. Tomek mówi, że tam pisze, że pociąg odwołany. O co chodzi? Na szczęście to nie Polska. Na peron wychodzi pracownica dworca i objaśnia zebranym podróżnym, że była jakaś burza i zerwało trakcję. Ten pociąg nie pojedzie, ale następny ponoć ma jechać. Czas jest, więc na kolejną wizytę w sklepie… Potem okazuje się, że następny pociąg też nie pojedzie… Zaczęło się robić nieciekawie, bo tym sposobem w Polsce też nam pociąg ucieknie. Na szczęście spotkaliśmy dwóch niemieckich rowerzystów. Okazuje się, że goście też jadą do Berlina i muszą być tam jak najszybciej. Okazuje się, że będzie jechał w naszym kierunku jeszcze jeden pociąg tylko, że ICE, na którego to nasze bilety nie obowiązują. Dodam jeszcze, że nie wolno w nim przewozić rowerów. Pociąg zajeżdża, goście pertraktują z konduktorką. Ta początkowo nie chce widzieć nas i naszych rowerów w jej zajebistym pociągu, ale w końcu się zgadza. My obstawiamy jeden koniec wagonu nasze ziomki drugi koniec i tak oto z prędkością ponad 200 km na godzinę dojeżdżamy do Berlina. Tam trochę ceregieli z tymi rowerami, ale ostatecznie dostajemy się na stację, z której pociąg wiezie nas do Frankfurtu nad Odrą. Na miejscu byliśmy zdrowo po północy. Z Frankfurtu trzeba było jeszcze przejechać ponad 20 km do Rzepina. Po drodze trochę się pogubiliśmy, więc na pociąg, który miał być o 3 rano zdążyliśmy na styk. Nie do końca to prawda, bo ostatecznie do tego pociągu nie wsiedliśmy. Co się okazało? Pociąg ten jechał z przystanku Woodstock. Jak ktoś był na tej imprezie to wie, że do pociągu tego nie da rady wbić nawet szpilki. Oczywiście na stronie PKP nie było na ten temat nawet słowa. Wracamy, więc do kasy i próbujemy z panią coś wymyślić. Pani niespecjalnie pomocna. Widocznie bardzo jej przeszkadzaliśmy w piciu kawy. Gadamy z jednym konduktorem i gość mówi, że o 5 będzie kolejny pociąg. Ponoć kontaktował się z maszynistą i w tym składzie jest sporo wolnego miejsca. Wracamy, więc do kasjerki żeby przerwać jej picie kawy. I czynimy kojenie pertraktacje. Zależało nam żeby kupić jeden bilet na wszystkie dzisiejsze przejazdy. Proszę kasjerkę po raz nie wiem który który żeby dokładnie sprawdziła połączenie. Chciałem mieć pewność, że damy radę dojechać dziś do Rzeszowa. Ona twierdzi, że tak i sprzedaje nam bilet. Ok. jedziemy do Wrocławia. Tam próbujemy się dowiedzieć, co dalej. Oczywiście pani w informacji jest tak samo kompetentna jak pani w Rzepinie i wyraźnie chce się nas pozbyć. Wkurwiłem się już nie na żarty i stwierdziłem, że mam w dupie z nimi gadać. Wsiadamy, więc do pierwszego pociągu mniej więcej w naszym kierunku. Tym razem napotykamy na świetnego kontrolera. Gość nam wszystko dokładnie sprawdza. Mamy połączenie! Trzeba wysiąść w Opolu, potem 1, 5 godziny czekania i pociąg do Krakowa a z niego powinniśmy zdążyć na pospieszy do Rzeszowa. Bajka. Nie do końca. Wysiadamy w Opolu, zakupy, kawka i kolejne dopytywanie się. Ponieważ jest remont torów miedzy Katowicami a Krakowem nie jest jasne czy pociąg z rozkładu jest pociągiem czy autobusem… Uśmiałem się, gdy Tomek prowadził następującą rozmowę z konduktorem
Tomek: Panie, ale ten pociąg do Krakowa to jest pociąg?
Konduktor: No tak, pociąg.
Tomek: Ale taki
co jedzie po torach, taki jak tu stoi (Tomek pokazuje palcem skład osobowy)
Konduktor: Tak (już poirytowany)
Ja jeszcze poszedłem do pani w informacji, ale wyniosłem
z tego miejsca tylko podniesione ciśnienie, bo pani w informacji miała mnie tak
głęboko w dupie jak ja mam teraz koleje państwowe. Pociąg przyjechał oczywiście
spóźniony pewnie z 1, 5 godziny. Po drodze opóźnienie oczywiście uległo zmianie
i do Krakowa dojechaliśmy długo po tym jak ostatni pociąg nam odjechał. Na szczęście,
od czego ma się kumpli. Zadzwoniłem do Patryka. To jest człowiek otwarty na
takie wyzwania i skory do pomocy. Zapytałem się go czy przyjedzie po nas do
Krakowa. On odpowiedział, że nie ma problemu i tym sposobem byliśmy w domu
jakoś koło 3 nad ranem. Polskim kolejom macham z tego miejsca środkowym placem.
Koniec w Krakowie
Żeby to wszystko w miarę podsumować:
Byliśmy w drodze 21 dni i przejechaliśmy około 1100 km.
Główny szlak wiódł przez Czechy i niemiecką Bawarię. Oba te kraje na rower są
rewelacyjne. I w Czechach i w Niemczech szlaki rowerowe są znakomicie
oznaczone. Mapy można dostać nawet w najmniejszej mieścinie i dokładnie
pokrywają się one z tym, co w terenie. Jeśli chodzi o ceny to Czechy taniutkie Niemcy
trochę droższe. Wiadomo. Jedzenie w obu krajach znakomite a piwko… Ach
najlepsze na świecie. Czesi wyspecjalizowali się w ważeniu wyśmienitych
pilznerów a Niemcy to mistrzowie piw pszenicznych. Dla mnie rewelacja
hehe. Nie był to jakiś super sportowy wyjazd,
ale na pewno znakomite wakacje. I padało raz przez 15 min hehe….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz