Ten wyjazd był nieco inny niż dotychczasowe. Zwykle to ja
dzwoniłem, pytałem, namawiałem do wyjazdu. Tym razem to koleżanka Małgorzata
odwiedziła mnie w pracy i oświadczyła, że ona i jej ekipa kupili tanie bilety
na Sycylię. Ponoć zaplanowane jest zwiedzanie wyspy samochodem oraz wyjście na
Etnę. Na początku stwierdziłem, że pomysł super, ale daleki byłem od
podejmowania jakichś wiążących decyzji. Tym bardziej, że wyjazd rowerowy
zbliżał się wielkimi krokami i to na tą eskapadę odkładałem fundusze. Z
ciekawości postanowiłem jednak zerknąć na cenę biletu. Wchodzę na stronę Ryanair
a tam cena niezmienna: 174 zł w dwie strony. No żal nie skorzystać. Gośka oświadczyła,
że miejsce się dla mnie znajdzie i żebym natychmiast bilet kupował. Kupiłem
więc. Taka moja asertywność hehe. Wylot z Rzeszowa, więc super. Stwierdziłem:
„Jasne, że jadę” hehe. Potem jednak obawy zaczęły się mnożyć. Po pierwsze
znałem tylko część osób z tego wyjazdu. Nieczęsto jeżdżę z ludźmi, których
kompletnie nie znam, bo nie wiem, czego się po nich spodziewać. Jakoś wolę
sprawdzone ekipy. Sprawa druga to fakt, że nie ja byłem głównym organizatorem.
Trochę mnie to martwiło, bo zwykle to ja wymyślam trasy, program zwiedzania i
tak dalej. Nie wiedziałem jak sobie poradzę z faktem, że będę musiał stanąć
grzecznie w szeregu hehe. Na szczęście okazało się, że reszta ekipy jest nad wyraz
zapracowana, więc mi przypadło zaplanowanie całej marszruty po wyspie. Czemu nie?
Przynajmniej na mapie zwiedzania znajdą się miejsca, które mnie interesują
najbardziej. Oczywiście wszystko się skomplikowało w trakcie, ale o tym później.
Przyszedł w końcu dzień 19 czerwca. Wieczorem spotkaliśmy
się na mieszkaniu u Małgorzaty. To był punkt zborny naszej wyprawy. Tam
zjechali się jej uczestnicy z całej Polski. Ostatnie przepakowywania, łyczek
jakiegoś ziołowego specyfiku i w drogę na lotnisko. Zostawiliśmy samochody na
parkingu i poszliśmy się przeciskać przez bramki. Gośka bardzo boi się latania,
więc po drugiej stronie bramek naciskała na wizytę w sklepie. Skończyło się to
na dwóch wiśniówkach wymieszanych pół na pół z Coca Colą. Ja po tym specyfiku poczułem
lekkie szumienie w głowie natomiast, byli i tacy, co przespali większą część
lotu a i długo po wylądowaniu impreza kręciła się dla nich dalej hehe. Na
lotnisku w Trapani trzeba było pożyczyć samochody. Formalnościami zajmował się
Karol. Pożyczył dwa samochody, ale okazało się, że jest problem. Można z jednej
karty kredytowej pożyczyć dwa pojazdy, ale okazuje się, że tylko osoba płacąca
ma prawo nimi kierować. Za dodatkowego kierowcę należy zapłacić ekstra 12 euro
za dzień. Musieliśmy to zrobić, bo nie da się tak szybko Karola sklonować. Dziwny
przepis (czy też wymóg) tak, że radzę na przyszłość uważać jak zaklepujecie
auto w Hertzu. Gdy wsiedliśmy do samochodów było już zdrowo po 11 w nocy. Plan
był taki żeby przejechać na północ w okolice miejscowości San Vito Lo Capo. Z Trapani do tej mieściny
jest niecałe 40 km, więc za chwilę byliśmy na miejscu. Tam pierwsza kąpiel w
morzu, pierwsza wizyta w knajpce. Po wypiciu piwka (część winka) pojechaliśmy
za miasto, jeszcze bardziej na północ, żeby znaleźć miejsce na nocleg. W nocy
trochę ciężko jest ze znajdowaniem takich miejsc, ale za pomocą GPSa i intuicji
trafiliśmy na szutrową drogę prowadząca nad morze. Wyciągnęliśmy śpiwory i spaliśmy
nad samym brzegiem. Szum morza i lekka bryza utulały do snu, niestety ataki
komarów przysparzały o koszmary hehe.
Tak naprawdę dopiero rano okazało się, w jakim malowniczym
miejscu udało nam się zanocować. Na horyzoncie stara latarnia (albo, co innego,
ciężko stwierdzić, bo w ruinie) a wokoło góry. Nie były to jakieś wielkie szczyty,
ale wcinając się w morze robiły naprawdę imponujące wrażenie. Poranne foty
wyszły rewelacyjnie, choć byłyby lepsze jakbym wstał z godzinę wcześniej. Tak
mi się jednak dobrze spało, że nie dałem rady zwlec się na wschód słońca. Ot
historia życia hehe. Zawsze tak mam. No prawie zawsze. Dobra, ale wracając do
wyprawy. Wsiadamy w samochody i obieramy kierunek na Palermo. Palermo to był
mój wymysł. Miasto jak miasto. We Włoszech takich miast jest na pęczki. Ja
sobie wymyśliłem najbardziej makabryczną atrakcję tego miasta, czyli Katakumby.
Ale zanim dojechaliśmy do miasta obowiązkowym punktem programu był plażing. Ja
nie jestem jakimś specjalnym wielbicielem leżenia na plaży, ale gdy nie trwa to
tydzień to jestem za. Szczególnie, że przyroda piękna i pogoda perfekcyjna.
Jakoś zupełnie „na pałę” wpadliśmy na to miejsce. Analizujemy mapę: „Tu droga
biegnie blisko brzegu. Jedziemy.” Z głównej trasy zjechaliśmy w boczną, potem w
jakiś szuter, potem w jakiś jeszcze większy szuter aż do momentu, w którym
droga stała się dla naszych pojazdów nieprzejezdna. Wyszliśmy z samochodów i
poszliśmy nad morze. Tam plaża trochę kamienista, dojście do wody niezbyt
przyjemne. Ja poszedłem sobie z aparatem nieco w prawo i natknąłem się na
zajebisty cypelek. Trzeba było wykazać się niewielkim kunsztem alpinistycznym
żeby tam zejść, ale miejsce idealne. Mała plaża w zatoczce otoczonej z każdej
strony skałami. Woda krystaliczna. Znowu miałem zabawę, bo Karol miał tego świetnego
„pancernego” Nikona, którym można robić foty pod wodą. Muszę sobie, w końcu takiego
sprawić, bo zabawa jest przednia. I właśnie na zabawie nam to przed i popołudnie
minęły. Jakiś „obiadek” i już zacząłem cisnąć żeby jechać do tego Palermo
(bałem się, że mi katakumby zaryglują). Z tego miejsca była około godzina drogi
do miasta. Zostawiliśmy samochód na parkingu i pomaszerowaliśmy do Katakumb.
Ale żeby nie było tak ładnie i pięknie to tu trzeba było się zatrzymać, bo „gelato”,
bo woda… Wiadomo, że różni ludzie, różne potrzeby. Dlatego uważam, że najlepiej
jeździć na wyprawy, w których uczestniczy maksymalnie 4 osoby. 4 osoby to taki
złoty środek oczywiście jak dla mnie. Są ludzie, którzy uważają, że im więcej
tym lepiej. Ja się do nich nie zaliczam. Cały czas się bałem, że mi te
Katakumby zamkną, więc najpewniej ktoś sie też wkurzył na mnie, że tak cisnę
hehe. Cóż. Życie. Oczywiście okazało się, że jak doszliśmy na miejsce (na szczęście
na czas) to nie wszyscy reflektują na wchodzenie do środka. Tak to już jest wszystkim
nie dogodzisz: jedni są ci wdzięczni, że znalazłeś takie dziwaczne miejsce do
zwiedzania a inni mają cię, co najmniej, za dziwaka hehe. Ja się już do tego przyzwyczaiłem. W środku
naprawdę zajebisty klimat. Kręcą mnie takie miejsca. Jest w nich coś takiego,
co skłania do refleksji. Patrzenie na śmierć oswaja człowieka z myślą, że jego
egzystencja na tej planecie jest mocno ograniczona. Ponieważ ja jestem z tych,
co twierdzą, że po wyciagnięciu kopyt zakopią mnie w ziemi i koniec, to miejsca
takie motywują mnie do jeszcze większej aktywności za życia. Ale dość już tych filozoficznych
wywodów. Palermo to miasto jak miasto, ale Katakumby odwiedzić warto. Wstęp to
chyba 3 euro, ale wrażenia zostają na całe życie. Polecam. Zwinęliśmy się
stamtąd dość szybko po wyjściu z Katakumb. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy już
pod główny punkt programu wycieczki, czyli wulkan Etna. Już z daleka było widać
jego majestatyczny zarys. Strasznie ta góra rozpaliła moją wyobraźnię. Ja
jestem średnim wielbicielem łażenia po górach. Dawniej miałem większą frajdę z
włażenia i złażenia ze szczytów, obecnie mnie to delikatnie mówiąc denerwuje.
Oczywiście podziwiam ludzi, którzy wyłażą na wysokie szczyty, ale ja jakoś tego
unikam. Chyba, dlatego że nienawidzę wnosić ciężkiego tobołka pod górę a
jeszcze bardziej nienawidzę go z tej góry znosić. Tu jednak było inaczej…
Pierwsza noc na wyspie
Widoki o poranku
W drodze do Palermo
Plaża
Palermo
Katakumby
Przespaliśmy się w przyjemnym lasku u podnóża góry. Pobudka
miała być skoro świt, ale nie była. Ja, tym razem, byłem za tym żeby się zebrać
w miarę wcześnie, jeśli chcemy wyjść na sam szczyt. Oczywiście liczne towarzystwo
to liczne problemy i stało się tak, że wyjechaliśmy z obozowiska jakoś przed 10
a na szlak weszliśmy dopiero koło 11. Wygląda to mniej więcej tak, że podjeżdża
się samochodem na wysokość prawie 2000 m n.p.m. jest tam informacja turystyczna
(ciekawa galeria zdjęć z wybuchu Etny) i parking. Z tego miejsca idzie się pod
górę do schroniska na wysokości 2400m n.p.m. droga jest ciężka. Idze się po drobnych
kamieniach (na pewno mają one jakąś wymyślną geologiczną nazwę) pod bardzo
stromą górę. Czasem na dwa kroki w górę jeden się zjeżdża w dół. Męczące
niesamowicie. Ja się spociłem okrutnie, ale wyszedłem. Jak ktoś ma jeszcze
mniej motywacji do łażenia po górach to jest opcja kolejki linowej (20 euro).
Po jakichś dwóch godzinach dolazłem w końcu zmachany do schroniska. Tam skromna
przekąska, chwilę odpoczynku i idziemy dalej. Z tego miejsca jeżdżą też
zajebiste terenowe ciężarówki. Sporo to kosztuje, ale wygląda na niezła frajdę.
Kasy jednak nie miałem za wiele, więc poszedłem z buta. Ze schroniska już droga
bardziej relaksacyjna. Dalej te maleńkie kamienie wdzierające się do butów i
wszędobylski pył, ale idzie się przyjemnie. Ja sobie spacerowałem z koleżanką Kaśką,
której już chwilę nie widziałem i w końcu była okazja pogadać. Kaśka namówiła
mnie na „skrót”, który okazał się karkołomnym podejściem po kolana w pyle, ale
jej zaufałem. W końcu ona to zapalona alpinistka a ja cóż… Góry to ja wolę z
dołu oglądać hehe. Ale wylazłem jakoś. Spocony, umorusany i wymęczony jak koń
po westernie… Okazało się, że doszliśmy pierwsi. To też mi się nie zdarza hehe.
Wygląda to tak, że dochodzi się do wysokości 2800 m. n.p.m. (mniej więcej) i
tam jest „szlaban”. Wyżej można wejść jedynie z przewodnikiem. My byliśmy na
miejscu jakoś po 16 i żadem przewodnik nie chciał już z nami iść (a mówiłem
rano żeby szanowne 4 litery z namiotu podnosić wcześniej). Pokręciliśmy się,
więc po okolicy. Tam są mniejsze kratery, ale dymi się z nich równie mocno. Ja
chciałem zobaczyć „żywą” lawę wydobywającą się z trzewi ziemi. Cóż, następnym
razem. Ale wrażenia mocne. Zapach siarki, niesamowite kolory wulkanicznych wyziewów,
ciepła ziemia… Magia. Jakbym się miał drugi raz tarmosić na górę tej wysokości
to musiałby być to wulkan. Inaczej nie idę. Już jak schodziłem to wykluł mi się
w głowie plan wyjścia na Wezuwiusz. Niedługo ten plan zapewne zrealizuje.
Zejście to już spacerek, choć stroma trasa poniżej schroniska napsuła mi sporo krwi,
bo cały czas do butów sypie się żwir. Założyłem nawet skarpetki na buty żeby
się trochę ochronić. Nic to nie pomogło, bo żwir zaczął się sypać do skarpetek
i było jeszcze gorzej. Ja byłem zachwycony, ale niektórzy odczuwali niedosyt.
Ja pie…! Jaki niedosyt? Zajebiście było. Jak ktoś czuje niedosyt to trzeba było
wcześniej wstać (i ja to pisze, niesamowite hehe). Zjazd samochodem z góry to
też dobra atrakcja. W koło pola lawy, starsze i młodsze. „Kosmiczne” widoki.
Etna
Podejście do schroniska
Terenowe ciężarówki
Etap drugi
Krater
Jednak to nie koniec atrakcji dnia. Jeszcze pojechaliśmy
zobaczyć miasto (miasteczko właściwie) Taormina. Pogubiliśmy się po drodze, bo
jeden samochód pojechał w prawo a drugi w lewo na jednym ze skrzyżowań. Na szczęście
mieliśmy dobrą komunikację i szybko udało się nam odnaleźć.
Walkie talkie na takim wyjeździe się przydaje. Dojeżdżamy do Taorminy i idziemy na spacer. Mieścina naprawdę zajebiście położona. Widoki zapierające dech w piersiach. Są tam ruiny amfiteatru. Nie poszedłem, bo ruiny amfiteatru już widziałem. Poszedłem sobie za to na browarka hehe. Miasto jest mikroskopijne, więc niewiele jest tam do zwiedzania. Liczyłem na to, że szybko wejdę do morza, bo byłem cały czarny od pyłu i śmierdziałem tak, że wstyd było siedzieć w restauracji hehe. Okazało się, że ekipa miała jednak inne plany. Jedni chcieli jeść, inni chcieli zwiedzać, jeszcze inni nie wiedzieli, czego chcieli hehe. Ja już trochę się wnerwiłem takim bezcelowym łażeniem wte i wewte i chciałem jechać już nad morze. Zresztą nie tylko ja. Kaśka też była w moim sojuszu hehe. Okazało się, że jeszcze trzeba było spędzić z tym malutkim mieście 3 godziny żeby kolektyw zdecydował, że ruszamy. Wspominam wielokrotnie o tym i będę to powtarzał do znudzenia. Nienawidzę szukać miejsca na nocleg po zmroku. Oczywiście okazało się, że moje przewidywania były słuszne. Wybrzeże w tej okolicy jest ekstremalnie skomercjalizowane i znalezienie skrawka dzikiej plaży graniczy z cudem. Po prawie (albo ponad) 2 godzinnym poszukiwaniu udało nam się znaleźć kawałek przyzwoitej plaży. Byłem ekstremalnie głodny i brudny, więc nie byłem w najlepszym humorze. Plaża okazała się przyzwoita. Wziąłem, więc przybory kąpielowe polazłem kawałek dalej i bez zbędnego odzienia poszedłem się pluskać w wodzie. Co ciekawe jedynie niewielka część wycieczki poszła w moje ślady. Nie rozumiem, dlaczego. Na kolację sałatka i winko. Trochę mi ciśnienie zeszło. Bladym świtem natomiast poszedłem za potrzebą. Koło plaży był niewielki lasek więc udałem się w tamtą stronę. Okazało się, że w środku tego lasku było fantastyczne miejsce na obóz. Krąg na ognisko, ławeczki nawet mała altanka ze stolikiem. Miejsce na nocleg i imprezkę idealne. Jakbyśmy byli na tej plaży przed zachodem słońca… Ale już nie chciałem dolewać oliwy do ognia bo odniosłem wrażenie, że grupa wycieczkowa dzieli się i tak na dwa obozy. Ja i Kaśka oraz reszta.
Walkie talkie na takim wyjeździe się przydaje. Dojeżdżamy do Taorminy i idziemy na spacer. Mieścina naprawdę zajebiście położona. Widoki zapierające dech w piersiach. Są tam ruiny amfiteatru. Nie poszedłem, bo ruiny amfiteatru już widziałem. Poszedłem sobie za to na browarka hehe. Miasto jest mikroskopijne, więc niewiele jest tam do zwiedzania. Liczyłem na to, że szybko wejdę do morza, bo byłem cały czarny od pyłu i śmierdziałem tak, że wstyd było siedzieć w restauracji hehe. Okazało się, że ekipa miała jednak inne plany. Jedni chcieli jeść, inni chcieli zwiedzać, jeszcze inni nie wiedzieli, czego chcieli hehe. Ja już trochę się wnerwiłem takim bezcelowym łażeniem wte i wewte i chciałem jechać już nad morze. Zresztą nie tylko ja. Kaśka też była w moim sojuszu hehe. Okazało się, że jeszcze trzeba było spędzić z tym malutkim mieście 3 godziny żeby kolektyw zdecydował, że ruszamy. Wspominam wielokrotnie o tym i będę to powtarzał do znudzenia. Nienawidzę szukać miejsca na nocleg po zmroku. Oczywiście okazało się, że moje przewidywania były słuszne. Wybrzeże w tej okolicy jest ekstremalnie skomercjalizowane i znalezienie skrawka dzikiej plaży graniczy z cudem. Po prawie (albo ponad) 2 godzinnym poszukiwaniu udało nam się znaleźć kawałek przyzwoitej plaży. Byłem ekstremalnie głodny i brudny, więc nie byłem w najlepszym humorze. Plaża okazała się przyzwoita. Wziąłem, więc przybory kąpielowe polazłem kawałek dalej i bez zbędnego odzienia poszedłem się pluskać w wodzie. Co ciekawe jedynie niewielka część wycieczki poszła w moje ślady. Nie rozumiem, dlaczego. Na kolację sałatka i winko. Trochę mi ciśnienie zeszło. Bladym świtem natomiast poszedłem za potrzebą. Koło plaży był niewielki lasek więc udałem się w tamtą stronę. Okazało się, że w środku tego lasku było fantastyczne miejsce na obóz. Krąg na ognisko, ławeczki nawet mała altanka ze stolikiem. Miejsce na nocleg i imprezkę idealne. Jakbyśmy byli na tej plaży przed zachodem słońca… Ale już nie chciałem dolewać oliwy do ognia bo odniosłem wrażenie, że grupa wycieczkowa dzieli się i tak na dwa obozy. Ja i Kaśka oraz reszta.
To był nasz dzień ostatni na wyspie, więc ładujemy się do
samochodów i jedzmy zobaczyć kolejną atrakcję. Dolina Świątyń leży w okolicach miejscowości
Agrigento i w zasadzie są to ruiny, ale wyjątkowe. Jest to miejsce gdzie
zachowały się w bardzo dobrym stanie starożytne greckie świątynie. Nie jest to jednak
kupa kamieni z tabliczką „Świątynia Zeusa V w. p.n.e.” ale faktycznie świątynie
z kolumnami i fragmentami dachów. Wstęp 10 euro, ale według mnie warto. Te
ruiny są naprawdę dobrze zachowane i malowniczo położone. Na takie miejsce
warto wydać kasę. Łażenia jest tu też sporo. Ja polazłem własnym tempem,
czytałem informacje, robiłem fotki. Przeszedłem całość i zacząłem wracać a reszta
wycieczki była gdzieś w połowie. Upał był zabójczy tego dnia a cienia nie za
wiele, więc po dwóch godzinach łażenia znowu miałem ochotę na kąpiel w morzu.
Musiałem jednak się wstrzymać, bo wycieczka postanowiła dokładnie zgłębiać
tajemnice historii starożytnej Grecji. Znalazłem, więc sobie przyjemne miejsce
pod murem koło pompy. Ułożyłem się wygodnie i postanowiłem uciąć sobie mała
drzemkę. Wycieczka wracając na szczęście mnie obudziła i zabrała ze sobą. Po historii czas i na relaks. Znalazłem w
Internecie fajną atrakcję: Schody Tureckie. Nie jest to zbyt popularne miejsce
albo popularne, ale bardziej wśród miejscowych. Jest to przepiękna plaża z klifami
wapiennymi o kolorze świeżego śniegu. Naprawdę malownicza miejscówka. Ludzi
trochę tam było, ale bez przesady. Zważywszy, że to początek sezonu. Tam odbył
się kolejny plażing, jedzenie arbuzów i popijanie winka. I w zasadzie tak było
do wieczora. Błogie lenistwo, robienie zdjęć i spacerowanie po okolicy. Gdy słońce
zaczęło zachodzić, my zaczęliśmy się zbierać. Do Trapani jeszcze kawałek drogi
a samolot odlatuje już o 6 rano. Jakoś po północy dotarliśmy do Trapani. Zatankowaliśmy
nasze pojazdy do pełna. Znaleźliśmy parking koło morza. Cześć poszła zwiedzać, cześć
poszła spać na plaże a ja walnąłem się w samochodzie i od razu zasnąłem. Koło 4
dopiero mnie obudzili. Przyjazd na lotnisko, oddanie samochodu, odprawa i za
chwile lądujemy w Rzeszowie.
Dolina Świątyń
Schody Tureckie
Żeby to tak wszystko logicznie podsumować:
Wyjazd był naprawdę tani. Za samolot zapłaciliśmy 174 zł, wynajęcie
samochodu (łącznie z paliwem) to około 60 euro na osobę, jedzenie i picie niedrogie,
bo to Włochy. Zwiedzanie za pomocą pożyczonego samochodu to świetny pomysł.
Jeżdżąc publiczną komunikacją nie udałoby się zobaczyć nawet płowy z tego, co
zwiedziliśmy. Czasu i pieniędzy oszczędza to mnóstwo. Co do miejsc to na pewno
polecam Katakumby, Tureckie Schody i oczywiście Etnę. Etna nie jest jakimś
szczególnie trudnym technicznie szczytem. Jak ja sobie poradziłem to każdy da
sobie radę hehe. Co do ekipy to nie zmieniłem zdania: ja lubię jeździć mniejszą
i sprawdzoną kompanią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz