Długa była dla mnie zima 2012/2013… Ciemno zimno, odejść nie
chce... Co tu robić? Najlepiej znaleźć jakąś fajną promocję i polecieć na
południe hehe. Początkiem lutego okazało się, że Ryanair uruchamia połączenie z
Rzeszowa do Barcelony. Ucieszyłem się, lecz nie miałem w planach kupowania
biletu, aż pewnego razu poszedłem na imprezę. Zabalowałem poważnie. Może nawet
trochę za poważnie. Na następny dzień próbuję się jakoś pozbierać i nic mi nie
pomaga. Za oknem pogoda okropna. Stwierdziłem „mam to w dupie” wlazłem na
stronę i kupiłem bilety do Barcelony. Kac od razu minął i zrobiło się jakoś jaśniej
w pokoju. Wylot był z Rzeszowa, powrót jednak do Bydgoszczy. Trochę daleko, ale
w Bydgoszczy nie byłem, więc od razu napisałem do kumpla z tego miasta, że będę
i fajnie by było jakby mnie oprowadził i przekimał. Zgodził się, więc plan się powoli
dopinał. Pozostało jeszcze dokupić Polskiego Busa i znaleźć jakiś nocleg w Barcelonie.
Z noclegiem nie było problemu, bo od
razu znalazłem świetny Ole Barcelona hostel. Cena przystępna, blisko centrum i
warunki na oko przyzwoite. Problem jednak pojawił się z Polskim Busem. Trasa
Bydgoszcz – Warszawa w granicach dobrej ceny natomiast bilet Rzeszów – Warszawa
kosztował mnie 40 zł. W życiu tyle za Polskiego Busa nie zapłaciłem… To dlatego,
że mój przyjazd do Rzeszowa pokrywał się z powrotami studentów do domu na święta…
Ale nie to teraz było ważne a odliczanie do dnia wylotu.
I ten dzień nadszedł nieuchronnie. Poprosiłem kumpla żeby
zawiózł mnie na lotnisko w Rzeszowie. Mariusz zgodził się chętnie, bo chciał zobaczyć,
choć z zewnątrz nowy terminal. Do tej pory lotnisko rzeszowskie wyglądało jak
kilka połączonych kontenerów na śmieci, a teraz jest to naprawdę zacny budynek.
Może niewielki, ale ładny, nowoczesny i pomysłowo zaprojektowany. Jedyne, co razi w oczy człowieka takiego jak
ja to obecność kaplicy oczywiście pod wezwaniem (jedynym słusznym) Św. Jana
Pawła II. Ja się pytam, po co? Na zachodzie Europy Polska i tak uważana jest za
zabobonny ciemnogród a takie miejsca nie polepszają tego wizerunku. Ale niech
im będzie. Może ktoś odczuje przed wylotem potrzebę załatwienia z wyższą
instancją sprawy bezpiecznego przelotu samolotem. Gdy ja zasiadłem na swoim
fotelu było już po 20. Zająłem miejsce z tylu samolotu przy oknie i
postanowiłem popatrzeć trochę na te słynne „pajęczyny” miast. Lubię bardzo ten
widok. Po około trzech godzinach byliśmy na miejscu. Przylot był na lotnisko w
Gironie. Ostatniego busa do centrum jeszcze bym złapał, ale postanowiłem
oszczędzić na jednym noclegu i przekimać na lotnisku. Zanim to zrobiłem przeszedłem
się na przystanek busa i sprawdziłem dokładną godzinę odjazdu, nastawiłem
budzik na telefonie i poszedłem szukać miejsca. Nie było to trudne. Znalazłem
pierwszą lepszą ławkę schowaną nieco w cieniu, rozłożyłem manele i poszedłem
spać. Przebudziłem się dwa razy. Po raz pierwszy sprzątaczka mnie obudziła
(było jakoś koło 3), a potem był lot do Londynu. Na lotnisko około 4 rano wparowało
z 20 kompletnie pijanych Angoli , więc siłą rzeczy też się obudziłem. Gdy ten
tabun przebił się przez bramki zrobiło się cicho. Ja znowu zasnąłem snem
twardym i gdyby nie budzik pewnie przespałbym autobus. Zebrałem się z mojego barłogu
i poszedłem na przystanek. W budce kupiłem bilet za 25 euro w dwie strony. To
jest najtańsza opcja. Za 10 min odjazd. Ruszam przez Hiszpanię hehe. Rano
jeszcze nie było jakoś szczególnie ciepło, ale gdy wysiadłem z busa na dworcu w
Barcelonie uderzyła mnie zmiana temperatury. Z Polskiego – 15 zrobiło się
Hiszpańskie + 20. Uwielbiam takie sytuacje! Polar i kurtka zaraz powędrowały do
plecaka i już w krótkiej koszulce pomaszerowałem pod Sagrade Familie, bo w jej
okolicy znajdował się mój hostel. Z dworca nie było daleko. Może pół godziny
drogi. Ale mi się nie spieszyło. Po drodze zobaczyłem jeszcze słynny stadion
corridy i charakterystyczne wielkie jajo, czyli dziwaczny wieżowiec. W końcu
doszedłem do najsłynniejszego zabytku w Barcelonie. Sagrada Familia robi
wrażenie. Monumentalna budowla tak misternie zdobiona, że człowiek ma wrażenie
jakby ktoś ulepił ją z gliny. Podchodząc bliżej uświadamiamy sobie, że te
„ulepione” nieregularne kształty to w rzeczywistości misterne rzeźby, którymi
pokryta jest cała budowla. No szczęka opada hehe. Gaudi to był jednak geniusz.
Zrobiłem parę fotek i stwierdziłem, że znajdę swój hostel. Co prawda wbijać do
niego mogę za jakieś dwie godziny, ale wpadłem na pomysł, że przynajmniej sobie
plecak zostawię. Miałem dokładny adres, znalazłem ulicę i szukam. Obszedłem
raz, obszedłem drugi a hostelu nie widać. Zdziwiło mnie, że nie ma żadnego
szyldu czy czegoś takiego. Pytam się przechodniów: nikt nic nie wie, pytam w
sklepach: to samo. Dopiero taksówkarz mi pomógł. Wskazał mi właściwą kamienicę.
Co z tego jak hostelu dalej nie widzę. Aż w końcu zacząłem czytać nazwy na
domofonach. I znalazłem. Jedynym znakiem obecności hostelu w tym miejscu był
napis pod przyciskiem na urządzeniu. Zadzwoniłem, wszedłem na górę, powiedziałem,
że mam rezerwację i wrócę po 14 tylko chciałem sobie plecak zostawić.
Recepcjonistka powiedziała, że nie ma problemu, szybko przepakowałem się do
mniejszego plecaka i poszedłem dalej zwiedzać. Obszedłem Sagradę Familię kilka
razy, zrobiłem mnóstwo zdjęć. Zastanawiałem się, co z wejściem do środka.
Znalazłem kasę i cennik. 20 Euro za wstęp. Przegięcie pały. Niech Japończycy
płacą. Ja mam w dupie. Skończą tą budowle to się zastanowię hehe. Pokręciłem
się po uliczkach, poszedłem do sklepu, zrobiłem małe zakupy. Kupiłem czteropak Estrelli
0,33, ser pleśniowy i bagietki. Już było zdrowo po 14 więc poszedłem do hostelu.
Tam już zameldowałem się na dobre, znalazłem swój pokój, rozłożyłem manele, zjadłem
obiado- śniadanio -kolację i poszedłem na miasto. Nie miałem jakiegoś
określonego celu. Gdy wlazłem na stare miasto zacząłem po prostu błąkać się po
uliczkach. Barcelona wyśmienicie nadaje się do takiego włóczenia, uliczek
mnóstwo a w nich puby, galerie, sklepy, mieszkania. Fajny klimat. Bardzo mi się
podobało. Całkiem przypadkiem trafiłem na Katedrę św. Eulalii. Kościół też
imponujący. A przed nim plac, w którym spotykają się mieszkańcy. Ładne miejsce.
Potem trafiłem na słynny deptak La Ramble. Strasznie tam było tłoczno.
Deptakiem doszedłem do pomnika Kolumba i do portu. Tu już wiedziałem, że
Barcelona mi się podoba. Ciekawe miasto, bardzo ładne, gwarne i pięknie
położone. Wiedziałem, że się nie będę nudził hehe. Przeszedłem wzdłuż portu, bo
chciałem znaleźć plażę. Jakiś gość mnie skierował i po pół godzinie byłem na miejscu.
Otworzyłem piwko i cieszyłem się pierwszym w tym sezonie browarkiem obalonym w
plenerze. Sporo ludzi miało taki sam pomysł jak ja. Ta plaża to dość
specyficzne miejsce. W czasie picia piwa zostałem dwa razy zaczepiony
propozycją kupienia czegoś zielonego, raz czegoś białego, widziałem dwie
lesbijki i całkowicie gołego typa spacerującego po plaży hehe. Ot wolność
krajów zachodnich hehe. Skończyłem piwo i poszedłem dalej. Wróciłem przez stare
miasto i doszedłem pod Sagrade Familie. Pokręciłem się jeszcze trochę po parku,
zrobiłem parę fotek, wypiłem piwko na ławce i około 22 poszedłem do hostelu.
Tam skromna kolacja, dwa pozostałe piwka i spać.
Sagrada Familia
Ulice miasta
Katedra św. Eulalii
Pomnik Kolumba
Port i kolejka linowa
Piwko na plaży
Ciekawa rzeźba
Sagrada Familia nocą
Dnia następnego wstałem bardzo wcześnie, nie wiem, czemu.
Poszedłem, więc na poranne zakupy. Zrobiłem sobie śniadanie, wziąłem prysznic i
już miałem wychodzić, gdy z korytarza doszły mnie głosy rozmowy prowadzonej po
polsku. Zwykle to olewam, ale tym razem poszedłem zagadnąć. Okazało się ze to
jakaś parka przyleciała sobie pozwiedzać, jak ja. Okazało się, że nie do końca
jak ja. Laska wydawała się cały czas niezadowolona a koleś mi opowiadał, że oni
na La Ramble nie pójdą, bo się na forach naczytali, że tam kradną. A gdzie nie
kradną? Kurde, co za zjeby. Uciekłem z hostelu, bo się bałem, że się do mnie przyczepią
przez to, że im się wydałem taki „pewny siebie”. Cel na dziś to park Guell. Z
hostelu do parku jest kawał drogi, ale przecież mam czasu mnóstwo. Poszedłem sobie
przez osiedla mieszkalne i dobrze zrobiłem, bo miałem okazje zobaczyć jak się
gra w Pétanque. Fajny sport. Zawsze wydawało mi się, że to gra dla emerytów a w
Hiszpanii wszyscy w nią grają. Po drodze wpadłem też na sklep płytowy skutkiem,
czego szedłem do parku ponad dwie godziny. Zanim wejdziemy do środka warto
jednak zlokalizować pewną ciekawostkę. Idąc pod górkę w kierunku bramy
wejściowej parku Guell napotkamy niewielki szyld z napisem „Muzeum Miniatur”.
Nie jest to jednak zwykłe muzeum. Miejsce to prowadzi bardzo sympatyczny dziadek,
dla którego to miejsce jest dziełem życia. Polega to na tym, że gość ma piwnicę
wypełnioną małymi figurkami, głównie zabawkami, z których układa np. słynne
bitwy, miasta, zabytki. Rewelacja. Zobaczcie na zdjęciach. Każdy jak był dzieckiem
oddałby wszystko za taką piwnicę hehe. Dziadek oczywiście oprowadza po całym
przybytku i nic mu nie przeszkadzał fakt, że ja po hiszpańsku umiem jedynie
piwo zamówić hehe. Strasznie mi się spodobało to miejsce, więc sypnąłem na
odchodne dziadkowi z 3 euro. Nie chciał tyle, ale miałem gest hehe. Zajebiste
miejsce i zero ludzi. Kontrastowało to bardzo z samym parkiem. Przed wejściem
tłok niesamowity. Autokary tylko podjeżdżają i wyładowują kolejne tabuny
turystów. Jednak, gdy wejdziemy trochę głębiej w park okaże się, że ta masa
ludzi gdzieś się rozpierzcha i możemy już w spokoju kontemplować sztukę. Z
parku widać też rewelacyjną panoramę miasta. Naprawdę super miejsce. Ja byłem
zachwycony i wszyscy moi znajomi, którzy w Barcelonie byli też bardzo dobrze to
miejsce wspominają. Polecam zdecydowanie. Ja spędziłem tam jakieś półtorej
godziny. Przed wyjściem siadłem na ławce i jedząc kanapki ustalałem dalszy
plan. Chciałem też walnąć piwko, ale dużo ludzi się tam kreci i nie wiedziałem
czy tak wypada. Wyszedłem, więc z parku, znalazłem sobie przyjemną ławeczkę i
wypiłem San Miguela. Piwko niezbyt przyjemnego smaku, jednak Estrella lepsza.
Choć żeby nie było: generalnie Hiszpańskie piwa smakują jak szczyny hehe.
Umyślałem sobie, że po wyjściu z parku idę zobaczyć Monastyr Pedralbes. Tam to
dopiero był kawał drogi, ale co z tego. Poszedłem spacerkiem. Po drodze minąłem
jakąś ciekawą galerię, jakieś ruiny i byłem na miejscu. Ciekawy ten monastyr,
ale dupy nie urywał. Pokręciłem się, więc chwilę zjadłem batona i poszedłem
dalej zobaczyć Pałac Pedralbes ciekawy, ale chyba najwięcej uwagi poświeciłem
papugom hehe. Tu zatrzymałem się też na chwilkę, wypiłem kolejnego browarka
0,33 i poszedłem zobaczyć słynny stadion Camp Nou. Piłkę nożną to mam głęboko w
poważaniu a konflikt pomiędzy polskimi kibicami Barcelony a polskimi kibicami
Realu to już kompletne kuriozum, ale stadion największy w Europie, więc…
poszedłem hehe. Stadion jak stadion. Mało w sumie widać, bo jest on jakby
zakopany w ziemi. Wstęp 11 euro- w życiu nie dam hehe. Poszedłem tylko zobaczyć
sklepik, bo dostałem zamówienie na szalik Barcelony. Kupiłem szalik i wyszedłem
zadając sobie pytanie, jakim dziwakiem trzeba być żeby na koszulkę wydać 100 -
150 euro… Kolejny punkt zwiedzania to pięknie brzmiący po hiszpańsku Parc de
l'Espanya Industrial. Dziwne i wyjątkowe miejsce. A przede wszystkim mało
turystyczne, więc można odpocząć nieco od gwaru ścisłego centrum. Ja usiadłem
wygodnie na ławce, wypiłem kolejne małe piwko, zagryzłem bagietką z serem
pleśniowym i pomaszerowałem do hostelu. Droga była daleka, więc gdy doszedłem
na miejsce zrobiło się już ciemno. W hostelu zjadłem niewielką kolację i
postanowiłem jeszcze się gdzieś przejść. Okazało się jednak, że doszedłem do
sympatycznej knajpy znajdującej się jakieś 200 m do hostelu i zostałem na
piwko. A w zasadzie na dwa piwka, które sprawiły że po tym pełnym wrażeń dniu
miałem tylko ochotę udać się spać.
Gra w Pétanque
"Muzeum miniatur"
Wejście do parku Guell
Panorama z tarasu widokowego w parku Guell
Monastyr Pedralbes
Fantazyjna brama
Camp Nou
Parc de l'Espanya Industrial
Relaks
Dzień trzeci w Barcelonie postanowiłem spędzić na
przysłowiowym „luzie”. Wstałem późno, zjadłem śniadanie i poszedłem w kierunku
bazaru. Uwielbiam bazary w portowych miastach, bo można na nich zobaczyć
rewelacyjne ryby. I tak tez było w Barcelonie. Dodatkowo były stragany z
egzotycznymi przyprawami i świetne pieczywo. Znalazłem też stoisko ze słynna
szynką serrano. Ciekawy widok. Z bazaru postanowiłem pójść jeszcze raz zobaczyć
La Ramble i na jej końcu zahaczyć o Muzeum Morskie. Tak też zrobiłem. Gdy
doszedłem pod muzeum usiadłem chwilę na ławce, pooglądałem eksponaty przed
muzeum (w tym jedną z pierwszych łodzi podwodnych). Jakoś nie miałem ochoty
wchodzić do środka, pogoda była tak piękna, że nie miałem ochoty na muzeum.
Poszedłem, więc do portu. Upatrzyłem sobie wielki most na horyzoncie i stwierdziłem,
że będzie z niego zajebisty widok. Pomaszerowałem, więc w jego stronę. Okazało się,
że nie tak łatwo do niego dojść, trzeba iść na około i trwa to dość długo. Ale
warto było. Świetne miejsce na robienie zdjęć. Oczywiście jak ktoś lubi takie
klimaty. Ja lubię, więc mi się podobało. Strasznie jednak zgłodniałem i
postanowiłem znaleźć jakieś miejsce na obiad. W porcie nie ma ku temu
sposobności. Szukałem ładnego miejsca. I znalazłem dopiero, gdy wróciłem pod
pomnik Kolumba. Zaraz koło tego pomnika jest sympatyczny deptak pod palmami. Z jednej
ławki skorzystałem, rozłożyłem swój bufet i raczyłem się bagietką i piwem. Dodam,
że pierwszym tego dnia a było już zdrowo po południu. Potem poszedłem jeszcze
na plażę i wróciłem się żeby zobaczyć El Cap de Barcelona surrealistyczną
rzeźbę przedstawiającą twarz, będąca kolejną wizytówką miasta. Z tego miejsca
wybrałem się na następną przechadzkę po uliczkach starego miasta. Spacerując
tak dość długo trafiłem na ciekawy lokal. Patrzę a na szyldzie pisze „Cerveza 1
euro”. Wchodzę. W środku sami dżentelmeni po 40. Każdy imprezuje „solo”. Więc i
ja znalazłem sobie miejsce. Użyłem jednego, jedynego zdania, które znam po
hiszpańsku „Una cerveza, por fawor”. Zająłem miejsce przy stoliku pokrytym
ceratą i starałem się nie przejmować faktem, że współbiesiadnicy gapią się na
mnie jak na ducha hehe. Widać nieczęsto zachodzą w to miejsce turyści. Mi się
tak spodobało, że strzeliłem sobie jeszcze jednego San Miguela i poszedłem
dalej. Stwierdziłem, że mam ochotę na jakiś obiad. Zrobiłem, więc zakupy w
sklepie i poszedłem do hostelu gotować jajecznicę. Zeszło mi do wieczora. Trochę
miałem lenia, ale postanowiłem jednak ruszyć się na miasto. W końcu to ostatnia
noc w stolicy Katalonii. Wyszedłem, więc z hostelu i znowu skierowałem się w
stronę starego miasta. Znalazłem sobie sympatyczną knajpkę i postanowiłem
zostać. Nie miałem jednak ochoty na piwo, bo tego opiłem się sporo a jak
wspominałem wcześniej w smaku mnie hiszpańskie piwo nie powala . Procentami też
nie hehe. Zamówiłem, więc typową hiszpańską Sangrię. Zapytałem barmanki czy
mogę zerknąć jak się też tą Sangrię robi. Przyglądałem się uważnie i oprócz
tego, co już wiedziałem na temat tego drinka okazało się, że barmanka wzmacnia całość
za pomocą 25 ml Cointreau. Ciekawe połączenie, bo to jest francuski likier. Ale
smakowało to ciekawie. Słodkie strasznie, ale dało się wypić. Cena 4 euro też była
przyzwoita tym bardziej, że i knajpa na dość wysokim poziomie. Wypiłem drinka i
poszedłem do hostelu.
Rozmaitości z bazaru
Muzeum morskie
Port
El Cap de Barcelona
Drink na dobranoc
W ostatni dzień trochę zaspałem. Na szczęście nie na samolot
a po prostu. Miałem obudzić się wcześniej i pójść jeszcze na krótki spacer
niestety obudziłem się jakoś przed 11 i musiałem się powoli zbierać z hostelu. Wyszedłem
akurat „na styk” żeby zdążyć na autobus. Na dworcu siedzę sobie na ławce i zastanawiam
się, z którego peronu ten autobus. Babka z informacji powiedziała żebym słuchał
zapowiedzi przez megafon, ale one są po hiszpańsku a w dodatku głośnik pierdzi
jak po grochówce. Nic nie rozumiałem. Naglę słyszę rozmowę po polsku i widzę
parę moich rodaków. Gość wygląda na wyluzowanego, więc się pytam czy często jeżdżą
i czy wiedzą skąd ten bus odjeżdża, gość mówi, że z tego peronu obok i dosiada
się do mojej ławki. Sceptycznie podszedłem do zawierania nowej znajomości, ale jakoś
się rozmowa rozkręciła i okazało się, że goście są ok. Gadaliśmy o podróżach i
o Hiszpanii ogólnie. Typ pracuje w jakiejś polsko – hiszpańskiej firmie, więc
lata tu często. Opowiadał różne smaczki o Hiszpanii i o tym, co warto zobaczyć,
bo gość ma zjeżdżony ten kraj w każdą możliwą stronę. Przyjechaliśmy na lotnisko
i okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Gość nie mógł zmieścić w głowie,
po jaką cholerę lecę do Bydgoszczy jak dosłownie 10 min później mam samolot do
Rzeszowa. Ja mu wytrwale tłumaczę, że ta subtelna różnica to nie 10 min a 250
zł hehe. W końcu chyba dotarło. Lot spokojny i przyjemny, ale lądowanie już
mniej. Zimno ciemno, śnieg pada. Coś strasznego. Po wylądowaniu zadzwoniłem do
Karola, że jestem, on mi pozwiedzał żebym wsiadł w autobus i przyjechał do
centrum, on będzie czekał na przystanku. Tak też zrobiłem i w centrum się
spotkaliśmy. Poszedłem do niego na chatę, zostawiłem plecak i poszliśmy na
obiecane zwiedzanie Bydgoszczy. Ładne miasto, ale wiele tam nie ma. Mamy pomnik
łuczniczki, operę, spichrze. Te spichrze bardzo mi się podobały. Obok jest też
sprytnie zainstalowana rzeźba linoskoczka. Jest też knajpa z Browarem Bydgoskim.
Lokal malowniczo położona nad rzeką. Wypiłem „zestaw degustacyjny” i byłem
zachwycony. Szczególnie ciemne było doskonałe. Potem Karol zabrał mnie do
swojej ulubionej knajpy: Sailing Club. Super klimat, widać, że wszyscy się
znają a knajpa jest prowadzona z pasją. Zajebiście mi się spodobał sposób na
odsiewanie klienteli, która delikatnie rzecz ujmując nie pasuje do knajpy.
Barman się pyta typa czy ma kartę żeglarską (czy coś takiego) dżentelmen w
ortalionie raczej jej nie posiada, więc musi knajpę opuścić hehe. Zajebisty
patent. Pijemy sobie kolejne piwko z Karolem a tu się okazuje, że jest jakiś
konkurs. Każdy, kto jest w knajpie wypełnia kupon i w drodze losowania wygrywa
flaszkę. I ja wygrałem! Już po tych kilku piwach wiedziałem, że poranne
wstawanie będzie problemem a teraz się trochę przestraszyłem hehe. Okazało sie jednak,
że w zwyczaju tej knajpy jest, aby się podzielić ową flaszką z innymi obecnymi.
Flaszka została rozlana, ale dla mnie i tak zostało z 4 baniaki, które musiałem
wypić. Dodatkowy problemy stanowił fakt, że ową flaszką była Lubelska
Porzeczkowa- trunek, którego wybitnie nie toleruje. Musiałem jednak stanąć na
wysokości zadania i obalić kieliszki bez skrzywienia, hehe. Zdrowo po 12 opuściliśmy
z Karolem knajpę. Trochę mnie przerażał fakt pobudki o 4 rano. Na szczęście
Karol to człowiek o złotym sercu i zaoferował, że mnie na przystanek Polskiego
Busa z rana podwiezie, przez co mogłem pospać pół godziny dłużej. I tak nie
było łatwo. W busie praktycznie momentalnie zasnąłem i ani się obejrzałem a
byłem już w Warszawie. W stolicy miałem 5 godzin, więc postanowiłem je jakoś
sensownie wykorzystać. Postanowiłem wybrać się do muzeum Powstania
Warszawskiego. Po drodze jednak patrzę a na budynku szyld „Muzeum Kolejnictwa”.
Nie byłem. Idę. Wstęp jakieś grosze. W środku oczywiście pusto. Standard hehe.
A muzeum fajne. W środku dużo modeli pociągów, pamiątek i eksponatów związanych
z kolejami polskimi i przede wszystkim, na zewnątrz, pokaźna kolekcja
prawdziwych pociągów w tym jedyny tak dobrze zachowany polski pociąg pancerny.
W tym muzeum ukryty jest jeden akcent Rzeszowski. Ktoś wie, jaki? Potem faktycznie
poszedłem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Byłem tam zaraz po otwarciu, ale
postanowiłem je zobaczyć jeszcze raz. Miejsce robi wrażenie. Dla mnie nowością
był krótki film pokazujący widok zniszczonej Warszawy z lotu ptaka (a
konkretnie bombowca). Całość w 3 D. Urywa dupę hehe. Pokręciłem się po muzeum z
dwie godziny i poszedłem powoli na busa. Tam szał pał, studentów od groma,
zamieszanie strasznie, bo na jeden kurs podstawili dwa autokary tyle było
ludzi. Znalazłem sobie jednak miejsce i przesypiając ¾ drogi dojechałem do
Rzeszowa. Wyjazd super. Przynajmniej człowiek trochę ciepła doświadczył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz