wtorek, 2 kwietnia 2013

Ole Barcelona!

Długa była dla mnie zima 2012/2013… Ciemno zimno, odejść nie chce... Co tu robić? Najlepiej znaleźć jakąś fajną promocję i polecieć na południe hehe. Początkiem lutego okazało się, że Ryanair uruchamia połączenie z Rzeszowa do Barcelony. Ucieszyłem się, lecz nie miałem w planach kupowania biletu, aż pewnego razu poszedłem na imprezę. Zabalowałem poważnie. Może nawet trochę za poważnie. Na następny dzień próbuję się jakoś pozbierać i nic mi nie pomaga. Za oknem pogoda okropna. Stwierdziłem „mam to w dupie” wlazłem na stronę i kupiłem bilety do Barcelony. Kac od razu minął i zrobiło się jakoś jaśniej w pokoju. Wylot był z Rzeszowa, powrót jednak do Bydgoszczy. Trochę daleko, ale w Bydgoszczy nie byłem, więc od razu napisałem do kumpla z tego miasta, że będę i fajnie by było jakby mnie oprowadził i przekimał. Zgodził się, więc plan się powoli dopinał. Pozostało jeszcze dokupić Polskiego Busa i znaleźć jakiś nocleg w Barcelonie. Z noclegiem  nie było problemu, bo od razu znalazłem świetny Ole Barcelona hostel. Cena przystępna, blisko centrum i warunki na oko przyzwoite. Problem jednak pojawił się z Polskim Busem. Trasa Bydgoszcz – Warszawa w granicach dobrej ceny natomiast bilet Rzeszów – Warszawa kosztował mnie 40 zł. W życiu tyle za Polskiego Busa nie zapłaciłem… To dlatego, że mój przyjazd do Rzeszowa pokrywał się z powrotami studentów do domu na święta… Ale nie to teraz było ważne a odliczanie do dnia wylotu.

I ten dzień nadszedł nieuchronnie. Poprosiłem kumpla żeby zawiózł mnie na lotnisko w Rzeszowie. Mariusz zgodził się chętnie, bo chciał zobaczyć, choć z zewnątrz nowy terminal. Do tej pory lotnisko rzeszowskie wyglądało jak kilka połączonych kontenerów na śmieci, a teraz jest to naprawdę zacny budynek. Może niewielki, ale ładny, nowoczesny i pomysłowo zaprojektowany.  Jedyne, co razi w oczy człowieka takiego jak ja to obecność kaplicy oczywiście pod wezwaniem (jedynym słusznym) Św. Jana Pawła II. Ja się pytam, po co? Na zachodzie Europy Polska i tak uważana jest za zabobonny ciemnogród a takie miejsca nie polepszają tego wizerunku. Ale niech im będzie. Może ktoś odczuje przed wylotem potrzebę załatwienia z wyższą instancją sprawy bezpiecznego przelotu samolotem. Gdy ja zasiadłem na swoim fotelu było już po 20. Zająłem miejsce z tylu samolotu przy oknie i postanowiłem popatrzeć trochę na te słynne „pajęczyny” miast. Lubię bardzo ten widok. Po około trzech godzinach byliśmy na miejscu. Przylot był na lotnisko w Gironie. Ostatniego busa do centrum jeszcze bym złapał, ale postanowiłem oszczędzić na jednym noclegu i przekimać na lotnisku. Zanim to zrobiłem przeszedłem się na przystanek busa i sprawdziłem dokładną godzinę odjazdu, nastawiłem budzik na telefonie i poszedłem szukać miejsca. Nie było to trudne. Znalazłem pierwszą lepszą ławkę schowaną nieco w cieniu, rozłożyłem manele i poszedłem spać. Przebudziłem się dwa razy. Po raz pierwszy sprzątaczka mnie obudziła (było jakoś koło 3), a potem był lot do Londynu. Na lotnisko około 4 rano wparowało z 20 kompletnie pijanych Angoli , więc siłą rzeczy też się obudziłem. Gdy ten tabun przebił się przez bramki zrobiło się cicho. Ja znowu zasnąłem snem twardym i gdyby nie budzik pewnie przespałbym autobus. Zebrałem się z mojego barłogu i poszedłem na przystanek. W budce kupiłem bilet za 25 euro w dwie strony. To jest najtańsza opcja. Za 10 min odjazd. Ruszam przez Hiszpanię hehe. Rano jeszcze nie było jakoś szczególnie ciepło, ale gdy wysiadłem z busa na dworcu w Barcelonie uderzyła mnie zmiana temperatury. Z Polskiego – 15 zrobiło się Hiszpańskie + 20. Uwielbiam takie sytuacje! Polar i kurtka zaraz powędrowały do plecaka i już w krótkiej koszulce pomaszerowałem pod Sagrade Familie, bo w jej okolicy znajdował się mój hostel. Z dworca nie było daleko. Może pół godziny drogi. Ale mi się nie spieszyło. Po drodze zobaczyłem jeszcze słynny stadion corridy i charakterystyczne wielkie jajo, czyli dziwaczny wieżowiec. W końcu doszedłem do najsłynniejszego zabytku w Barcelonie. Sagrada Familia robi wrażenie. Monumentalna budowla tak misternie zdobiona, że człowiek ma wrażenie jakby ktoś ulepił ją z gliny. Podchodząc bliżej uświadamiamy sobie, że te „ulepione” nieregularne kształty to w rzeczywistości misterne rzeźby, którymi pokryta jest cała budowla. No szczęka opada hehe. Gaudi to był jednak geniusz. Zrobiłem parę fotek i stwierdziłem, że znajdę swój hostel. Co prawda wbijać do niego mogę za jakieś dwie godziny, ale wpadłem na pomysł, że przynajmniej sobie plecak zostawię. Miałem dokładny adres, znalazłem ulicę i szukam. Obszedłem raz, obszedłem drugi a hostelu nie widać. Zdziwiło mnie, że nie ma żadnego szyldu czy czegoś takiego. Pytam się przechodniów: nikt nic nie wie, pytam w sklepach: to samo. Dopiero taksówkarz mi pomógł. Wskazał mi właściwą kamienicę. Co z tego jak hostelu dalej nie widzę. Aż w końcu zacząłem czytać nazwy na domofonach. I znalazłem. Jedynym znakiem obecności hostelu w tym miejscu był napis pod przyciskiem na urządzeniu. Zadzwoniłem, wszedłem na górę, powiedziałem, że mam rezerwację i wrócę po 14 tylko chciałem sobie plecak zostawić. Recepcjonistka powiedziała, że nie ma problemu, szybko przepakowałem się do mniejszego plecaka i poszedłem dalej zwiedzać. Obszedłem Sagradę Familię kilka razy, zrobiłem mnóstwo zdjęć. Zastanawiałem się, co z wejściem do środka. Znalazłem kasę i cennik. 20 Euro za wstęp. Przegięcie pały. Niech Japończycy płacą. Ja mam w dupie. Skończą tą budowle to się zastanowię hehe. Pokręciłem się po uliczkach, poszedłem do sklepu, zrobiłem małe zakupy. Kupiłem czteropak Estrelli 0,33, ser pleśniowy i bagietki. Już było zdrowo po 14 więc poszedłem do hostelu. Tam już zameldowałem się na dobre, znalazłem swój pokój, rozłożyłem manele, zjadłem obiado- śniadanio -kolację i poszedłem na miasto. Nie miałem jakiegoś określonego celu. Gdy wlazłem na stare miasto zacząłem po prostu błąkać się po uliczkach. Barcelona wyśmienicie nadaje się do takiego włóczenia, uliczek mnóstwo a w nich puby, galerie, sklepy, mieszkania. Fajny klimat. Bardzo mi się podobało. Całkiem przypadkiem trafiłem na Katedrę św. Eulalii. Kościół też imponujący. A przed nim plac, w którym spotykają się mieszkańcy. Ładne miejsce. Potem trafiłem na słynny deptak La Ramble. Strasznie tam było tłoczno. Deptakiem doszedłem do pomnika Kolumba i do portu. Tu już wiedziałem, że Barcelona mi się podoba. Ciekawe miasto, bardzo ładne, gwarne i pięknie położone. Wiedziałem, że się nie będę nudził hehe. Przeszedłem wzdłuż portu, bo chciałem znaleźć plażę. Jakiś gość mnie skierował i po pół godzinie byłem na miejscu. Otworzyłem piwko i cieszyłem się pierwszym w tym sezonie browarkiem obalonym w plenerze. Sporo ludzi miało taki sam pomysł jak ja. Ta plaża to dość specyficzne miejsce. W czasie picia piwa zostałem dwa razy zaczepiony propozycją kupienia czegoś zielonego, raz czegoś białego, widziałem dwie lesbijki i całkowicie gołego typa spacerującego po plaży hehe. Ot wolność krajów zachodnich hehe. Skończyłem piwo i poszedłem dalej. Wróciłem przez stare miasto i doszedłem pod Sagrade Familie. Pokręciłem się jeszcze trochę po parku, zrobiłem parę fotek, wypiłem piwko na ławce i około 22 poszedłem do hostelu. Tam skromna kolacja, dwa pozostałe piwka i spać.


Sagrada Familia





Ulice miasta

Katedra św. Eulalii

Pomnik Kolumba

Port i kolejka linowa

Piwko na plaży

Ciekawa rzeźba

Sagrada Familia nocą


Dnia następnego wstałem bardzo wcześnie, nie wiem, czemu. Poszedłem, więc na poranne zakupy. Zrobiłem sobie śniadanie, wziąłem prysznic i już miałem wychodzić, gdy z korytarza doszły mnie głosy rozmowy prowadzonej po polsku. Zwykle to olewam, ale tym razem poszedłem zagadnąć. Okazało się ze to jakaś parka przyleciała sobie pozwiedzać, jak ja. Okazało się, że nie do końca jak ja. Laska wydawała się cały czas niezadowolona a koleś mi opowiadał, że oni na La Ramble nie pójdą, bo się na forach naczytali, że tam kradną. A gdzie nie kradną? Kurde, co za zjeby. Uciekłem z hostelu, bo się bałem, że się do mnie przyczepią przez to, że im się wydałem taki „pewny siebie”. Cel na dziś to park Guell. Z hostelu do parku jest kawał drogi, ale przecież mam czasu mnóstwo. Poszedłem sobie przez osiedla mieszkalne i dobrze zrobiłem, bo miałem okazje zobaczyć jak się gra w Pétanque. Fajny sport. Zawsze wydawało mi się, że to gra dla emerytów a w Hiszpanii wszyscy w nią grają. Po drodze wpadłem też na sklep płytowy skutkiem, czego szedłem do parku ponad dwie godziny. Zanim wejdziemy do środka warto jednak zlokalizować pewną ciekawostkę. Idąc pod górkę w kierunku bramy wejściowej parku Guell napotkamy niewielki szyld z napisem „Muzeum Miniatur”. Nie jest to jednak zwykłe muzeum. Miejsce to prowadzi bardzo sympatyczny dziadek, dla którego to miejsce jest dziełem życia. Polega to na tym, że gość ma piwnicę wypełnioną małymi figurkami, głównie zabawkami, z których układa np. słynne bitwy, miasta, zabytki. Rewelacja. Zobaczcie na zdjęciach. Każdy jak był dzieckiem oddałby wszystko za taką piwnicę hehe. Dziadek oczywiście oprowadza po całym przybytku i nic mu nie przeszkadzał fakt, że ja po hiszpańsku umiem jedynie piwo zamówić hehe. Strasznie mi się spodobało to miejsce, więc sypnąłem na odchodne dziadkowi z 3 euro. Nie chciał tyle, ale miałem gest hehe. Zajebiste miejsce i zero ludzi. Kontrastowało to bardzo z samym parkiem. Przed wejściem tłok niesamowity. Autokary tylko podjeżdżają i wyładowują kolejne tabuny turystów. Jednak, gdy wejdziemy trochę głębiej w park okaże się, że ta masa ludzi gdzieś się rozpierzcha i możemy już w spokoju kontemplować sztukę. Z parku widać też rewelacyjną panoramę miasta. Naprawdę super miejsce. Ja byłem zachwycony i wszyscy moi znajomi, którzy w Barcelonie byli też bardzo dobrze to miejsce wspominają. Polecam zdecydowanie. Ja spędziłem tam jakieś półtorej godziny. Przed wyjściem siadłem na ławce i jedząc kanapki ustalałem dalszy plan. Chciałem też walnąć piwko, ale dużo ludzi się tam kreci i nie wiedziałem czy tak wypada. Wyszedłem, więc z parku, znalazłem sobie przyjemną ławeczkę i wypiłem San Miguela. Piwko niezbyt przyjemnego smaku, jednak Estrella lepsza. Choć żeby nie było: generalnie Hiszpańskie piwa smakują jak szczyny hehe. Umyślałem sobie, że po wyjściu z parku idę zobaczyć Monastyr Pedralbes. Tam to dopiero był kawał drogi, ale co z tego. Poszedłem spacerkiem. Po drodze minąłem jakąś ciekawą galerię, jakieś ruiny i byłem na miejscu. Ciekawy ten monastyr, ale dupy nie urywał. Pokręciłem się, więc chwilę zjadłem batona i poszedłem dalej zobaczyć Pałac Pedralbes ciekawy, ale chyba najwięcej uwagi poświeciłem papugom hehe. Tu zatrzymałem się też na chwilkę, wypiłem kolejnego browarka 0,33 i poszedłem zobaczyć słynny stadion Camp Nou. Piłkę nożną to mam głęboko w poważaniu a konflikt pomiędzy polskimi kibicami Barcelony a polskimi kibicami Realu to już kompletne kuriozum, ale stadion największy w Europie, więc… poszedłem hehe. Stadion jak stadion. Mało w sumie widać, bo jest on jakby zakopany w ziemi. Wstęp 11 euro- w życiu nie dam hehe. Poszedłem tylko zobaczyć sklepik, bo dostałem zamówienie na szalik Barcelony. Kupiłem szalik i wyszedłem zadając sobie pytanie, jakim dziwakiem trzeba być żeby na koszulkę wydać 100 - 150 euro… Kolejny punkt zwiedzania to pięknie brzmiący po hiszpańsku Parc de l'Espanya Industrial. Dziwne i wyjątkowe miejsce. A przede wszystkim mało turystyczne, więc można odpocząć nieco od gwaru ścisłego centrum. Ja usiadłem wygodnie na ławce, wypiłem kolejne małe piwko, zagryzłem bagietką z serem pleśniowym i pomaszerowałem do hostelu. Droga była daleka, więc gdy doszedłem na miejsce zrobiło się już ciemno. W hostelu zjadłem niewielką kolację i postanowiłem jeszcze się gdzieś przejść. Okazało się jednak, że doszedłem do sympatycznej knajpy znajdującej się jakieś 200 m do hostelu i zostałem na piwko. A w zasadzie na dwa piwka, które sprawiły że po tym pełnym wrażeń dniu miałem tylko ochotę udać się spać.


 Gra w Pétanque

"Muzeum miniatur"

 Wejście do parku Guell

Panorama z tarasu widokowego w parku Guell

Monastyr Pedralbes

Fantazyjna brama

Camp Nou

Parc de l'Espanya Industrial

Relaks
Dzień trzeci w Barcelonie postanowiłem spędzić na przysłowiowym „luzie”. Wstałem późno, zjadłem śniadanie i poszedłem w kierunku bazaru. Uwielbiam bazary w portowych miastach, bo można na nich zobaczyć rewelacyjne ryby. I tak tez było w Barcelonie. Dodatkowo były stragany z egzotycznymi przyprawami i świetne pieczywo. Znalazłem też stoisko ze słynna szynką serrano. Ciekawy widok. Z bazaru postanowiłem pójść jeszcze raz zobaczyć La Ramble i na jej końcu zahaczyć o Muzeum Morskie. Tak też zrobiłem. Gdy doszedłem pod muzeum usiadłem chwilę na ławce, pooglądałem eksponaty przed muzeum (w tym jedną z pierwszych łodzi podwodnych). Jakoś nie miałem ochoty wchodzić do środka, pogoda była tak piękna, że nie miałem ochoty na muzeum. Poszedłem, więc do portu. Upatrzyłem sobie wielki most na horyzoncie i stwierdziłem, że będzie z niego zajebisty widok. Pomaszerowałem, więc w jego stronę. Okazało się, że nie tak łatwo do niego dojść, trzeba iść na około i trwa to dość długo. Ale warto było. Świetne miejsce na robienie zdjęć. Oczywiście jak ktoś lubi takie klimaty. Ja lubię, więc mi się podobało. Strasznie jednak zgłodniałem i postanowiłem znaleźć jakieś miejsce na obiad. W porcie nie ma ku temu sposobności. Szukałem ładnego miejsca. I znalazłem dopiero, gdy wróciłem pod pomnik Kolumba. Zaraz koło tego pomnika jest sympatyczny deptak pod palmami. Z jednej ławki skorzystałem, rozłożyłem swój bufet i raczyłem się bagietką i piwem. Dodam, że pierwszym tego dnia a było już zdrowo po południu. Potem poszedłem jeszcze na plażę i wróciłem się żeby zobaczyć El Cap de Barcelona surrealistyczną rzeźbę przedstawiającą twarz, będąca kolejną wizytówką miasta. Z tego miejsca wybrałem się na następną przechadzkę po uliczkach starego miasta. Spacerując tak dość długo trafiłem na ciekawy lokal. Patrzę a na szyldzie pisze „Cerveza 1 euro”. Wchodzę. W środku sami dżentelmeni po 40. Każdy imprezuje „solo”. Więc i ja znalazłem sobie miejsce. Użyłem jednego, jedynego zdania, które znam po hiszpańsku „Una cerveza, por fawor”. Zająłem miejsce przy stoliku pokrytym ceratą i starałem się nie przejmować faktem, że współbiesiadnicy gapią się na mnie jak na ducha hehe. Widać nieczęsto zachodzą w to miejsce turyści. Mi się tak spodobało, że strzeliłem sobie jeszcze jednego San Miguela i poszedłem dalej. Stwierdziłem, że mam ochotę na jakiś obiad. Zrobiłem, więc zakupy w sklepie i poszedłem do hostelu gotować jajecznicę. Zeszło mi do wieczora. Trochę miałem lenia, ale postanowiłem jednak ruszyć się na miasto. W końcu to ostatnia noc w stolicy Katalonii. Wyszedłem, więc z hostelu i znowu skierowałem się w stronę starego miasta. Znalazłem sobie sympatyczną knajpkę i postanowiłem zostać. Nie miałem jednak ochoty na piwo, bo tego opiłem się sporo a jak wspominałem wcześniej w smaku mnie hiszpańskie piwo nie powala . Procentami też nie hehe. Zamówiłem, więc typową hiszpańską Sangrię. Zapytałem barmanki czy mogę zerknąć jak się też tą Sangrię robi. Przyglądałem się uważnie i oprócz tego, co już wiedziałem na temat tego drinka okazało się, że barmanka wzmacnia całość za pomocą 25 ml Cointreau. Ciekawe połączenie, bo to jest francuski likier. Ale smakowało to ciekawie. Słodkie strasznie, ale dało się wypić. Cena 4 euro też była przyzwoita tym bardziej, że i knajpa na dość wysokim poziomie. Wypiłem drinka i poszedłem do hostelu.




Rozmaitości z bazaru

Muzeum morskie

Port

El Cap de Barcelona

Drink na dobranoc


W ostatni dzień trochę zaspałem. Na szczęście nie na samolot a po prostu. Miałem obudzić się wcześniej i pójść jeszcze na krótki spacer niestety obudziłem się jakoś przed 11 i musiałem się powoli zbierać z hostelu. Wyszedłem akurat „na styk” żeby zdążyć na autobus. Na dworcu siedzę sobie na ławce i zastanawiam się, z którego peronu ten autobus. Babka z informacji powiedziała żebym słuchał zapowiedzi przez megafon, ale one są po hiszpańsku a w dodatku głośnik pierdzi jak po grochówce. Nic nie rozumiałem. Naglę słyszę rozmowę po polsku i widzę parę moich rodaków. Gość wygląda na wyluzowanego, więc się pytam czy często jeżdżą i czy wiedzą skąd ten bus odjeżdża, gość mówi, że z tego peronu obok i dosiada się do mojej ławki. Sceptycznie podszedłem do zawierania nowej znajomości, ale jakoś się rozmowa rozkręciła i okazało się, że goście są ok. Gadaliśmy o podróżach i o Hiszpanii ogólnie. Typ pracuje w jakiejś polsko – hiszpańskiej firmie, więc lata tu często. Opowiadał różne smaczki o Hiszpanii i o tym, co warto zobaczyć, bo gość ma zjeżdżony ten kraj w każdą możliwą stronę. Przyjechaliśmy na lotnisko i okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Gość nie mógł zmieścić w głowie, po jaką cholerę lecę do Bydgoszczy jak dosłownie 10 min później mam samolot do Rzeszowa. Ja mu wytrwale tłumaczę, że ta subtelna różnica to nie 10 min a 250 zł hehe. W końcu chyba dotarło. Lot spokojny i przyjemny, ale lądowanie już mniej. Zimno ciemno, śnieg pada. Coś strasznego. Po wylądowaniu zadzwoniłem do Karola, że jestem, on mi pozwiedzał żebym wsiadł w autobus i przyjechał do centrum, on będzie czekał na przystanku. Tak też zrobiłem i w centrum się spotkaliśmy. Poszedłem do niego na chatę, zostawiłem plecak i poszliśmy na obiecane zwiedzanie Bydgoszczy. Ładne miasto, ale wiele tam nie ma. Mamy pomnik łuczniczki, operę, spichrze. Te spichrze bardzo mi się podobały. Obok jest też sprytnie zainstalowana rzeźba linoskoczka. Jest też knajpa z Browarem Bydgoskim. Lokal malowniczo położona nad rzeką. Wypiłem „zestaw degustacyjny” i byłem zachwycony. Szczególnie ciemne było doskonałe. Potem Karol zabrał mnie do swojej ulubionej knajpy: Sailing Club. Super klimat, widać, że wszyscy się znają a knajpa jest prowadzona z pasją. Zajebiście mi się spodobał sposób na odsiewanie klienteli, która delikatnie rzecz ujmując nie pasuje do knajpy. Barman się pyta typa czy ma kartę żeglarską (czy coś takiego) dżentelmen w ortalionie raczej jej nie posiada, więc musi knajpę opuścić hehe. Zajebisty patent. Pijemy sobie kolejne piwko z Karolem a tu się okazuje, że jest jakiś konkurs. Każdy, kto jest w knajpie wypełnia kupon i w drodze losowania wygrywa flaszkę. I ja wygrałem! Już po tych kilku piwach wiedziałem, że poranne wstawanie będzie problemem a teraz się trochę przestraszyłem hehe. Okazało sie jednak, że w zwyczaju tej knajpy jest, aby się podzielić ową flaszką z innymi obecnymi. Flaszka została rozlana, ale dla mnie i tak zostało z 4 baniaki, które musiałem wypić. Dodatkowy problemy stanowił fakt, że ową flaszką była Lubelska Porzeczkowa- trunek, którego wybitnie nie toleruje. Musiałem jednak stanąć na wysokości zadania i obalić kieliszki bez skrzywienia, hehe. Zdrowo po 12 opuściliśmy z Karolem knajpę. Trochę mnie przerażał fakt pobudki o 4 rano. Na szczęście Karol to człowiek o złotym sercu i zaoferował, że mnie na przystanek Polskiego Busa z rana podwiezie, przez co mogłem pospać pół godziny dłużej. I tak nie było łatwo. W busie praktycznie momentalnie zasnąłem i ani się obejrzałem a byłem już w Warszawie. W stolicy miałem 5 godzin, więc postanowiłem je jakoś sensownie wykorzystać. Postanowiłem wybrać się do muzeum Powstania Warszawskiego. Po drodze jednak patrzę a na budynku szyld „Muzeum Kolejnictwa”. Nie byłem. Idę. Wstęp jakieś grosze. W środku oczywiście pusto. Standard hehe. A muzeum fajne. W środku dużo modeli pociągów, pamiątek i eksponatów związanych z kolejami polskimi i przede wszystkim, na zewnątrz, pokaźna kolekcja prawdziwych pociągów w tym jedyny tak dobrze zachowany polski pociąg pancerny. W tym muzeum ukryty jest jeden akcent Rzeszowski. Ktoś wie, jaki? Potem faktycznie poszedłem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Byłem tam zaraz po otwarciu, ale postanowiłem je zobaczyć jeszcze raz. Miejsce robi wrażenie. Dla mnie nowością był krótki film pokazujący widok zniszczonej Warszawy z lotu ptaka (a konkretnie bombowca). Całość w 3 D. Urywa dupę hehe. Pokręciłem się po muzeum z dwie godziny i poszedłem powoli na busa. Tam szał pał, studentów od groma, zamieszanie strasznie, bo na jeden kurs podstawili dwa autokary tyle było ludzi. Znalazłem sobie jednak miejsce i przesypiając ¾ drogi dojechałem do Rzeszowa. Wyjazd super. Przynajmniej człowiek trochę ciepła doświadczył.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz