Ten wyjazd miałem zaplanowany pół roku wcześniej. Rzadko zdarza
mi się rezerwować bilety z tak dużym wyprzedzeniem, ale tym razem warto było.
Gdy jesienią 2012 roku wybrałem się do Wilna linią Simple Express dowiedziałem się,
że u tego przewoźnika dwa pierwsze bilety na każdy kurs kosztują 3 euro. Po
powrocie ze stolicy Litwy zacząłem intensywnie myśleć nad kolejnym wyjazdem w
kraje bałtyckie. Aż pewnego popołudnia wszedłem na stronę tego przewoźnika i zacząłem
szukać. Znalazłem połączenia w cenie 3 euro, lecz dopiero na kwiecień. Ale co
tam. Ryzykuje tylko 15 euro a może się okazać, że za pól roku odbędę zajebistą
podróż za pół darmo. Zarezerwowałem wiec bilety i pozostało tylko czekać. Plan
był następujący: wyjazd w nocy z Warszawy do Wilna. Rano przesiadka w Wilnie na
autobus do Rygi. Tam zatrzymuje się na dwie noce. Potem wyjazd do Tallina. Tam
spędzam trzy noce. W między czasie urządzam sobie jednodniową wycieczkę do
Helsinek. Potem powrót. Cały dzień wracam do Wilna, 3 godziny oczekiwania i nocnym
do Warszawy. Plan prosty, ale naprawdę atrakcyjny.
I w końcu dzień wyjazdu nadszedł. Wpakowałem się do
Polskiego Busa i 4 kwietnia pojechałem do stolicy. W Warszawie byłem nieco wcześniej,
bo chciałem odwiedzić jedno miejsce. Centrum Nauki Kopernik. Już od dłuższego
czasu rozpalało ono moją wyobraźnię, więc korzystając z okazji postanowiłem w końcu
wybrać się na zwiedzanie. Bilet dość drogi, ale warto. Byłem tam około 4
godziny. Wydaje się długo, ale nie ma szans żeby to miejsce w takim czasie
dokładnie zwiedzić. W zasadzie każda instalacja jest warta dłuższej uwagi.
Świetne w tym miejscu jest to, że nie jest to typowe muzeum. Wszystkiego można dotknąć,
mnóstwo jest interaktywnych ekspozycji, które pochłoną nas bez reszty. Są
ekspozycje przybliżające nam świat muzyki, zagadnienia z fizyki. Jest coś dla
wielbicieli nauk społecznych… Nie sposób wszystkiego wymienić. Mi najbardziej
podobało się urządzenie do tworzenia muzyki. Coś w rodzaju stołu, na którym
tworzymy muzykę układając kostki. Trudno to urządzenie dokładnie opisać, ale
frajda jest niesamowita. Podobało mi się też stanowisko, na którym z własnych
poglądów tworzyło się program partii. Żałowałem, że niedane mi było zobaczyć
planetarium. Okazało się, że tak „wsiąknąłem” w to miejsce, że ledwo się
obejrzałem a przez głośniki uprzejmy głos oznajmił, że za chwilę zamykają… Na
pewno jeszcze raz się tu wybiorę. Zarezerwuje sobie jednak cały dzień.
Ponieważ do busa miałem jeszcze trochę czasu uskuteczniłem
spacer po stolicy i jakieś 2 piwka. Przed 23 pomaszerowałem na przystanek Simple
Express, który znajduje się zaraz obok Dworca Centralnego. Autobus podjeżdża
punktualnie i już po 23 jesteśmy na trasie. Autobusy Simple Express to klasa,
lub dwie wyżej niż Polski Bus. Do dyspozycji mamy prywatne centrum rozrywki.
Przed nami jest mały monitor. Możemy za jego pośrednictwem pograć w jakieś badziewne
gry, możemy pooglądać film czy posłuchać muzyki. Jest to darmowe, ale pod warunkiem,
że mamy swoje słuchawki. Jeśli nie, możemy je wypożyczyć, ale to już kosztuje.
Warto też wspomnieć o komforcie tych autokarów. Jest różnica w porównaniu z
naszym biało- czerwonym przewoźnikiem. Mamy do dyspozycji większe i
wygodniejsze siedzenia, jest mnóstwo miejsca na nogi, śpi się wyśmienicie. I ja
tak przespałem większą część drogi. Obudziłem się dopiero w Kownie, zerknąłem
na zegarek i odetchnąłem z ulgą, bo wyglądało na to, że jedziemy bardzo
punktualnie. W Wilnie na przesiadkę miałem niewiele ponad godzinę, więc trochę
obawiałem się o punktualność, na szczęście niepotrzebnie. Gdy w stolicy Litwy
wysiadłem z autobusu pomaszerowałem do dworcowej toalety, na zakupy, zjadłem
śniadanie i jakieś 20 min przed odjazdem kolejnego busa zameldowałem się na
odpowiednim stanowisku. Bus do Rygi oczywiście też bardzo punktualny. Sama
droga trochę nudna. Zza szyb autokaru w zasadzie nie ma czego oglądać. Na
trasie mamy cały czas las i płasko jak stół. Na południu Polski nie ma takich
monotonnych widoków, więc nie minęło wiele czasu a zapadłem w twardy sen. Do
stolicy Łotwy z Wilna jest jakieś 300 km, więc po południu byłem już na
miejscu. Mój hostel leżał bardzo blisko dworca i nazywał się Tiger. Przyzwoite miejsce,
niska cena: to niewątpliwe zalety. Do ścisłego centrum z tego hostelu jest
jakieś 15 minut, więc lokalizacja wyśmienita. Okazało się jednak, że w pokoju
mam ciekawe towarzystwo: Włocha, który cały czas śpi, starszą Niemkę, która bez
przerwy gada do siebie i jakąś młodą laskę, która cały czas siedziała na skraju
łóżka jakby gotowa natychmiast ewakuować się z hostelu. W zasadzie miałem to w dupie,
ale trochę się ośmiałem. Szczególnie z tej Niemki hehe. Z racji faktu, że ja do
tego hostelu wpadałem jedynie się przespać to mi to nie przeszkadzało. Gdy
tylko rozpakowałem się w pokoju poszedłem coś zjeść a następnie udałem się na
wstępne zwidzenie Rygi. Akurat tego dnia pogoda nie rozpieszczała. Było
przenikliwie zimno, sypał gęsty śnieg a niebo zasłaniały czarne chmury. Pamiętam,
że jak kupowałem bilety to myślałem, że już o tej porze pogoda będzie bardziej przyzwoita.
Niestety. Akurat początkiem wiosny zima postanowiła jeszcze raz zaatakować i to
z wielką mocą. Poszedłem, więc zobaczyć Pomnik Wolności, który znajdował się
zaraz obok hostelu, potem skierowałem się na rynek i obszedłem go dookoła,
wlazłem może jeszcze w dwie uliczki i stwierdziłem, że mam w dupie. Tak
przeraźliwie wiało, że nie dało się oddychać. Sypiący się z nieba śnieg też nie
wywoływał mojego entuzjazmu, więc zdecydowałem, że idę na jakieś piwko. Nie
miałem ochoty przepłacać, więc poszedłem w jakąś boczną uliczkę (obok kręcili
film hehe) z tej uliczki skręciłem w kolejną i znalazłem fajny pub. Bez szału,
ale przyjemny. Zamówiłem piwko a gość do mnie że mam 16 zł zapłacić (znaczy
równowartość w łatach ). Byłem w lekkim szoku, bo knajpka ani nie jakaś
przesadnie wylansowana, ani nie w centrum. Okazało się, że po prostu Łotwa jest
droga. Może nie tak jak Europa zachodnia, ale tanio nie jest. W głowie miałem obraz
taniego kraju a tu takie zaskoczenie. Musiałem, więc uważniej dobierać knajpki
i nastawić się na żywienie w supermarkecie. I tak też zrobiłem. Ponieważ już
się ściemniło poszedłem na zakupy do sklepu, wróciłem do hostelu i zjadłem
kolację. Z racji faktu, że było jeszcze dość wcześnie poszedłem do knajpy,
która znajdowała się w sąsiedztwie hostelu. Tam już piwko za mniej więcej 7 zł,
więc ok. Wypiłem dwa i poszedłem spać.
Plac Wolności
Mury miejskie
Uliczki Rygi
Relaks
Dnia następnego z niepokojem podszedłem do okna i wyjrzałem
na zewnątrz. Spodziewałem się dalszego ciągu zawiei a zobaczyłem niebieskie
bezchmurne niebo. Szkoda, więc tracić czas. Zebrałem się błyskawicznie, zjadłem
niewielkie śniadanie i pomaszerowałem na miasto. Początek trasy ten sam:
najpierw Pomnik Wolności. Miałem szczęście, bo akurat była zmiana warty, więc
stałem chwilę i przyglądałem się tej ceremonii. Następnym punktem programu był
zamek. Niezbyt imponująca budowla, widać po tym, co z niej zostało, że była wielokrotnie
przebudowywana i jej pierwotny charakter zatarł się zupełnie. Warto zobaczyć,
ale czy jest się, czym zachwycać to nie wiem. Z zamku jest rzut beretem nad
rzekę Dźwinę. Akurat jak ja byłem to była cała skuta lodem… Bardzo fajny widok szczególnie,
że słonce świeciło mocno. Gdy spacerowałem nad brzegiem rzeki natknąłem się na pamiątkę
po rodakach. Na murze wymazana była nazwa klubu i miasto, z którego pochodzi.
Ja nie wiem, jakim trzeba być matołem żeby takie rzeczy robić. Wstyd mi było okrutnie,
bo jak patrzę na coś takiego to najchętniej przywróciłbym cielesne kary za
takie przestępstwa. Ucięcie ręki byłoby, moim zdaniem, sprawiedliwą karą. Bezmyślne
prostaki, które robią takie rzeczy zawsze u mnie mogą liczyć na totalną
pogardę. Najgorsze jest to, że ja już w mojej podróżniczej karierze wielokrotnie
widziałem tego typu rzeczy. „WKS Bobki Dolne Pany” w Berlinie, „AZT Mleczarnia
Wąchock Mistrzem Polski” w Pradze albo „ STDD Malawa brzydko zabawia się sama
ze sobą” w Dreźnie. Celowo ugrzeczniłem formę i pozmieniałem nazwy żeby nie
dostać od kogoś w gębę. Taki kraj… Ale, jak zwykle odbiegłem od tematu a tu
cała Ryga do zwiedzania. Następnie poszedłem w kierunku Muzeum Okupacji.
Budynek z zewnątrz bardzo ciekawy, do środka nie wchodziłem, bo nie miałem
ochoty na martyrologiczne uniesienia. Potem poszedłem zobaczyć kościół św.
Piotra. Tym sposobem większość atrakcji
turystycznych Rygi odfajkowałem. Został mi jeszcze jeden punkt, do którego
jakoś nie mogłem trafić. Trzy kamienice nazwane imionami trzech braci, w końcu jednak
ukazały się moim oczom, zrobiłem im zdjęcia i stwierdziłem, że to w sumie tyle.
Postanowiłem poszukać czegoś do jedzenia. O uczciwym obiedzie nie mogło być mowy,
bo ceny zaczynały się od 35 zł za danie. Znalazłem jednak mała knajpkę w której serwowano pyszne pieczone pierożki, coś jak drożdżówka tylko na słono . Faszerowane
to było kapustą srogo przyprawioną kminkiem. Super, że na ciepło, bo trochę
mnie rozgrzało. Mimo że pogoda słoneczna to było pewnie z -7 stopni.
Poprawiwszy sobie nastrój tym pierożkiem poszedłem dalej. Dotarłem znowu na
rynek i zacząłem penetrować wszystkie boczne uliczki. Do tej pory jakoś nie
urzekło mnie to miasto, ale po tym spacerze uliczkami zyskało w moich oczach.
Mimo że centrum starego miasta jest niewielkie to ma dużo ciekawych zakamarków.
Gdy zaczęło się ściemniać a ja zacząłem poważnie marznąć, postanowiłem wrócić
do holselu. Tam posiliłem się rybką, wypiłem spory kubek wrzącej herbaty i stwierdziłem,
że nie ma, co siedzieć tylko trzeba się jeszcze gdzieś przejść. Postanowiłem pomaszerować
w przeciwnym kierunku niż stare miasto. Trafiłem na niespecjalnie ciekawą
dzielnicę. Mnóstwo sklepów i zakładów rzemieślniczych. Szewc? Krawiec? Z lokalizacją
takich fachowców miałbym problem w Rzeszowie hehe. Trafiłem też na ciekawą
knajpkę. Trochę zalatywała speluną, ale była przyjemna. Elegancko ubrany
barman, piwko za 4 zł, pierożki za 2,5 zł. Zostaje. Zamówiłem piwko, dwa
pierożki. Byłem najedzony, ale te pierożki są takie pyszne… Zamówiłem też 50 ml
jakiegoś wysokoprocentowego specyfiku, który zalatywał trochę samogonem, ale
był całkiem dobry. Okazało się, że stolik obok jakąś pani po 40 obchodziła
urodziny. Biesiadowało na tej imprezie pewnie z 7 osób i jeden gość mnie
zagadał. Pytał się skąd jestem, co tu robię. Zostałem poczęstowany kieliszkiem
jakiegoś domowego specyfiku i pierożkiem. Zjadłem już na siłę hehe. Skończyłem
piwko i stwierdziłem, że się jednak przejdę. Powłóczyłem się jeszcze trochę po
tej dzielnicy, ale zmarzłem okrutnie. Zawinąłem się więc do mojego przyhostelowego
baru. Zamówiłem jeszcze jednego browarka i wypiwszy go ze smakiem udałem się na
spoczynek.
Pomnik Wolności
Ulice Rygi
Zamek
Rzeka skuta lodem...
Muzeum Okupacji Łotwy
Dom Czarnogłowych
Katedra
Trzej Bracia
Kolejny dzień był moim ostatnim w Rydze, więc musiałem z
niego maksymalnie skorzystać. Autobus do Tallina miałem po południu, więc czasu
niewiele. Szybkie śniadanie i lecę zaliczyć kolejny punkt wycieczki.
Wspominałem wielokrotnie, że nie jestem wielbicielem typowych muzeów. Lubię
znaleźć sobie coś wyjątkowego i Ryga dwa takie muzea ma… Pierwsze na mojej
mapie zwiedzania było Muzeum Historii Medycyny. Nie jest ono daleko od centrum,
ale znowu nie mogłem doń trafić. Wybitnie kiepskie mają te mapy w informacji
turystycznej. W końcu jakiś gość mnie pokierował i trafiłem. Muzeum oczywiście
puste. W środku byłem tylko ja i jakaś parka z Rosji. W środku następujące
ekspozycje: medycyna w dawnych czasach, medycyna obecnie, stare sprzęty
medyczne, preparaty anatomiczne, nietypowe choroby. Była też cała sala poświęcona trądowi. Nie wiem czemu akurat ta makabryczna choroba miała swoją
ekspozycję ale była to mocna rzecz. Wejście do środka +18 albo pod opieką
rodziców a za kurtyną eksponaty pokazujące jak ta straszna choroba zżera części
ludzkiego ciała. Wydawało mi się, że ja jestem odporny na takie atrakcje, ale
jak zobaczyłem ważny męski organ pochłaniany przez to wstrętne choróbsko to
nieco się wzdrygnąłem i ukradkiem sprawdziłem czy u mnie wszystko ok. hehe. Była
też ekspozycja, która odbiegała nieco od konwencji muzeum. Była ona poświęcona
astronautom. A w zasadzie kosmonautom hehe. Mogłem w ramach tej ekspozycji podziwiać
kompletny strój śmiałka. Zobaczyć, co jadł, co pił. Można też było zobaczyć
kosmiczną toaletę. Zainteresowało mnie to bardzo, bo byłem ciekawy jak też to
działa i czy jest to urządzenie komfortowe. Funkcjonalność oceniłem wysoko
natomiast komfort zaklasyfikowałem mniej więcej na poziomi drewnianego wychodka
hehe. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o to muzeum. Polecam zdecydowanie.
Wstęp kosztuje jakieś grosze a wrażenia są duże. W czasie zwiedzania zdążyłem
zgłodnieć, więc usadowiłem się na ławeczce w pobliskim parku i zjadłem
przygotowane wcześniej kanapki. Kolejny punkt programu to Muzeum Motoryzacji. I
tu kolejny kłopot. Okazało się, że znowu na mapie mam je źle zaznaczone,
szukałem tego muzeum przez jakąś godzinę, po czym okazało się, że to w zupełnie
innej części miasta. Stwierdziłem, że mam za mało czasu i odpuściłem. Poszedłem
jednak na jeszcze jedną przechadzkę po centrum. Miałem jeszcze w planie zakupy
i knajpę. Znalazłem lokal przypominającego bar mleczny, zamówiłem dwa pierożki,
piwko i Riga Balsam razy dwa. Są tego specyfiku dwa smaki. Tradycyjny (ziołowy)
i porzeczkowy. Ziołowy od razu przypadł mi do gustu, bo jestem wielkim
wielbicielem Jagermeistra, ale ten porzeczkowy to przełknąłem z trudnością.
Chyba przypomniały mi się czasy liceum, w których większość trunków spożywanych
z kumplami miała nutkę aromatu identycznego z porzeczkowym hehe. Wypiłem,
zjadłem i poszedłem do marketu. Kupiłem prowiant na drogę i flaszeczkę
rzeczonego Riga Balsam. Poszedłem na dworzec i czekałem na autobus grzejąc się
w słońcu. Na tego samego busa czekała też grupka zdrowo podpitych Rosjan
(autobus ten docelowo jedzie do Petersburga ).W pewnym momencie zaczęła się między
nimi sprzeczka. Wykrzykiwano różne przekleństwa, w tym często przewijały się
słowa po Polsku. Albo mi się tak zdawało. W pewnej chwili usłyszałem jednak
stwierdzenie wypowiedziane niemal idealną polszczyzną:, „Co ty kurwa po Polsku
nie rozumiesz?? Nie ma pracy, nie ma pieniędzy...” Mam nadzieję, że nie śmiałem
się za głośno hehe. Autobus podjechał. Ja, podpici jegomoście i jeszcze z 10
innych osób wsiadło do autobusu i ruszyliśmy. Na szczęście był spokój, bo
Rosjanie momentalnie zasnęli hehe. Miałem przed sobą jakieś 4 godziny płaskiej
jak stół i nudnej trasy, więc skupiłem się na tym, co zwykle (poza spaniem)
robię w busach. Słuchałem muzyki.
Muzeum Historii Medycyny
Już było naprawdę ciemno, gdy dojechaliśmy do
stolicy Estonii. Dworzec autobusowy jest dość daleko od centrum, więc
uskuteczniłem spacerek . W międzyczasie śnieg zaczął solidnie sypać skutkiem,
czego po chwili zacząłem wyglądać jak bałwan hehe. Jak zwykle drogę do hostelu
miałem rozrysowaną, więc wiedziałem gdzie mam iść. Doszedłem do mikroskopijnego
rynku, skręciłem w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i już byłem na miejscu.
No nie do końca. Na ulicy były dwa wejścia do kamienicy, brama i knajpa.
Chodzę, szukam tego hostelu i nie mogę znaleźć. Wchodzę do knajpy i się pytam o
hostel, nikt nic nie wie. „No ładnie” myślę. Będą jaja. Na szczęście jakiś
koleś zauważył, że się kręcę po uliczce i czegoś szukam, gość wychodzi z bramy
i się mnie pyta czy ja do hostelu. Mówię ucieszony, że „Tak!!”. Okazało się, że
właściciel hostelu czekał tylko na mnie. Wlazłem do kamienicy, zostałem
oprowadzony po moim nowym lokum. Gość mi wręcza klucze i oświadcza, że ucieka.
Zostałem sam w hostelu. Nie do końca. Mieszkała ze mną jeszcze jedna Chinka.
Cała sytuacja mogłaby być nawet romantyczna. Przeszkodę stanowił jednak fakt,
że owa Chinka była wybitnie szkaradna hehe. Zjadłem, więc obfitą kolację,
wypiłem kupione wcześniej piwko i położyłem się spać.
Dobrze mi się spało, więc stwierdziłem, że dziś dzień
relaksu. Wstałem po 10, zjadłem śniadanie i poszedłem w miasto. Tallin jest wręcz
mikroskopijny. Stare miasto maleńkie a pozostałe zabytki są w odległości
maksymalnie 15 min drogi od rynku. Ja najpierw obszedłem ratusz a potem pomaszerowałem
na Plac Wolności. Następnie poszedłem obejrzeć mury miejskie oraz odfajkować
kościół św. Mikołaja i Sobór św. Aleksandra Newskiego. Nie śpieszyło mi się
nigdzie, więc i na piwko wstąpić się udało i to nie raz. W Tallinie już ceny
bardziej przyzwoite. Piwko w ścisłym centrum starego miasta w bardzo ładnej
knajpce kosztuje 8-10 zł. Przy czym 10 zł to już jest sporo. I tak mi minął
cały dzień-na spacerowaniu. Pod wieczór poszedłem jeszcze do marketu. Kupiłem sporo
rybek, wróciłem do hostelu i zrobiłem sobie królewską ucztę. W międzyczasie przyszedł
mój gospodarz. Gość okazał się bardzo ciekawym człowiekiem. Opowiadał, że kiedyś
dużo podróżował po świecie, ale zamarzyła mu się stabilizacja i dlatego
otworzył hostel. Trochę mu jednak biznes nie idzie i musi dorabiać, dlatego
czasem znika, ale zasadniczo ten hostel to jego mieszkanie hehe. Fajnie się z
nim gadało skutkiem, czego nie poszedłem na wieczorny spacer a jedynie opróżniałem
w towarzystwie nowego kolegi kolejne browarki. Lekko podchmielony poszedłem
spać.
Rynek w Tallinie
Plac Wolności
Mury miejskie
Sobór św. Aleksandra Newskiego
Kościół św. Mikołaja
Dnia kolejnego też mi się nie spieszyło ze wstawaniem.
Zjadłem śniadanie i koło południa poszedłem zobaczyć Zamek Toompea . Znalazłem
też bardzo ładny punkt widokowy na miasto i spędziłem tam dużo czasu robiąc
zdjęcia. Następnie odwiedziłem pasaż świętej Katarzyny. Ciekawe miejsce. Taka
mekka miejscowych artystów. Można tam podziwiać kunszt mistrzów w różnych
dziedzinach i kupić ich wyroby. Spędziłem tam trochę czasu. Poszedłem też na
zakupy a potem wróciłem do hotelu i ugotowałem pyszny makaron. Po obiedzie
postanowiłem wybrać się do portu. Chciałem zobaczyć gdzie mam z rana iść, bo
skoro świt następnego dnia mam prom do Helsinek. I dobrze zrobiłem, że się przeszedłem,
bo port duży, jest tam kilka terminali i trzeba znaleźć ten właściwy. Nie
chciałem na to marnować czasu rano. Po spacerze wróciłem do hostelu, wypiłem
piwko i wcześnie położyłem się spać.
Panorama Tallina
Port
Miejscowe wyroby
Pasaż świętej Katarzyny
Pomnik ofiar katastrofy promu "Estonia"
Na dzień następny pobudka o 5 rano (na polski czas o 4 rano)
za oknem jeszcze noc czarna a tu trzeba się zbierać. Pierwszy raz miałem płynąć
promem, więc byłem podekscytowany. Do portu miałem z 20 min. Po drodze jeszcze minąłem
kościół św. Olafa, który do tej pory pomijałem. W porcie byłem ponad godzinę
przed wypłynięciem. Najpierw poszedłem po kartę pokładową. W tym celu trzeba
znaleźć pomieszczenie z automatami. Wpisujemy nasz numer rezerwacji i po chwili
wyskakuje nasza karta. Potem idziemy do poczekalni i po prostu czekamy. Na
pokład jesteśmy zapraszani pół godziny przed wypłynięciem. Oczywiście nasz
bilet nie przewiduje kajuty, więc możemy się ulokować w jednej z knajpek albo stanąć
bezpośrednio na pokładzie. Lodowate powietrze jednak mnie nie zachęciło i wybrałem
zajebiste miejsce w knajpce na dziobie. I po pół godzinie w końcu wypływamy.
Niby nic takiego a emocje były hehe. Mijamy mniejsze i większe góry lodowe i po
jakiejś 1,5 godzinie widzę w oddali ląd. Mimo zimna podczas wpływania do portu
wyszedłem na odkryty pokład. Było, co podziwiać, choć przewiało mnie strasznie
hehe. Zlazłem z pokładu i wiedziałem, że mam prawie 7 godzin na miejscu.
Najpierw pospacerowałem trochę po porcie. Robiłem zdjęcia statkom i całej
infrastrukturze. Podobają mi się portowe miasta, więc byłem zadowolony. Potem
poszedłem dalej wzdłuż wybrzeża. Trafiłem na główny deptak miasta. Akurat był
tam jakiś jarmark, więc przystawałem co chwile zobaczyć, co też na straganach sprzedają.
Tak trafiłem do drugiego portu. Pokręciłem się chwilę i poszedłem do Katedry
Prawosławnej a potem do starego portu. Stary port szczególnie utkwił mi w pamięci.
Bardzo ładne miejsce. I jeszcze w tych okolicznościach przyrody. Mróz, świeci
słonce, port skuty lodem. Fajny klimat. Zmarzłem już poważnie. W Helsinkach nie
ma, co liczyć na gorącą herbatę w knajpie, bo ceny zaporowe. Poszedłem, więc do
kolejnej katedry, usiadłem w środku na ławce, wyjąłem termos i kanapki i
postanowiłem chwilę odpocząć. Nikogo tam nie było, więc nikt się nie
zbulwersował. Ja się najadłem i trochę rozgrzałem. I co ciekawe był to w zasadzie
koniec atrakcji. Helsinki nie maja wiele do zaoferowania, jako miasto
turystyczne. Dosłownie kilka atrakcji.
Ładne miasto, bardzo nowoczesne, ale nieciekawe. Ale ja się nie
planowałem nudzić hehe. Dzień wcześniej poszukałem w Internecie adresów
najlepszych sklepów z płytami. Znalazłem trzy. Na pierwszy ogień poszedł ten,
który był najdalej, szedłem tam ponad 45 min, ale warto było. Oprócz tego, że
sklep niesamowicie zaopatrzony to jeszcze w gablotach była potężna kolekcja różnych
muzycznych artefaktów. Postanowiłem jednak nie wydawać całej kasy w pierwszym
sklepie i poszedłem dalej. Kolejny sklep był dokładnie po przeciwnej stronie
miasta. Poszedłem, więc spacerkiem. Miałem na mapie zaznaczone miejsce i
dokładny adres. Nie mogłem jednak trafić. Postanowiłem, więc się zapytać. Ulica
wyludniona, ale patrzę idzie pan pod 50 w garniturze z neseserkiem. Rozmowa wyglądała
mniej więcej tak:
Ja: Przepraszam mówi pan po angielsku?
Dżentelmen: Oczywiście. (Zdziwiłbym się jakby nie mówił)
Ja: Szukam sklepu muzycznego, wie pan może gdzie tu jest…
Dżentelmen: Z muzyką metalową?
Ja: Tak.
Dżentelmen: To ja pana zaprowadzę.
Idę za nim, on prowadzi mnie do kamienicy i do drzwi sklepu
i mówi, że to tu. Przez drzwi dżentelmen wita się z laską siedzącą za ladą. Ale
co to była za lada! Biurko stylizowane na ołtarz raczej hehe. W środku płyt
mnóstwo. Zastanawiałem się ile mogę zrobić debetu na karcie hehe. Na szczęście aż
tak nie „popłynąłem”. Kupiłem tylko jedną płytę, ale za to konkretną hehe. Na
coś było mnie w końcu stać w tej Skandynawii. Szczególnie utkwił mi w pamięci człowiek,
który mnie do tego przybytku przyprowadził. W Polsce sytuacja abstrakcyjna. Po
pierwsze nie ma takich sklepów a po drugie nie ma takich dżentelmenów hehehe. Poprosiłem
jeszcze trupiobladą sprzedawczynię o możliwość zrobienia zdjęć. Zgodziła się.
Całe szczęście, bo by mi kumple nie uwierzyli. W programie miałem jeszcze jeden
sklep. Poszedłem tam, ale okazało się, że to bardziej sklep z gadżetami niż z
muzyką.
Do powrotu miałem jeszcze około 2 godzin, więc pokręciłem
się trochę po centrum i poszedłem do portu. Po drodze wstąpiłem jeszcze kupić
jedno pamiątkowe piwko. 0,3 za 2,5 euro. Sporo. W porcie mój prom już czekał.
Droga powrotna odbywała się tak samo jak na trasie Tallin – Helsinki tylko bez
ludzi wiozących ogromne ilości alkoholu.
Na promie
Port w Helsinkach
Katedra Wniebowzięcia NMP
Stary port
Luterańska katedra Św. Mikołaja i pomnik cara Aleksandra II
Rano pobudka i trzeba dymać na dworzec, bo to koniec mojej
wycieczki. Do końca to jeszcze daleko od teraz przede mną długa podróż
powrotna. O 10 maiłem busa do Wilna. Jazdy
do stolicy Litwy było jakieś 8 godzin, więc czasu miałem dużo. Na szczęście
miałem dużo świetnych płyt do słuchania i bogaty prowiant, więc podróż minęła
szybko. W Wilnie miałem prawie 3 godziny czasu. Przeszedłem się po starym mieście,
zrobiłem zakupy w postaci słynnego likieru 999 i poszedłem do knajpy. Koło
dworca jest mały lokal z wyśmienitymi piwami. Kilkanaście lanych, przepysznych piw
w ofercie. Do tego słynny litewski smażony chlebek z serem żółtym… byłem tam
jedynym klientem, więc oznajmiłem sympatycznej barmance, że jak będzie chciała zamykać
to niech mi powie a ja momentalnie dopije piwko, skończę chrupać chlebki i wyjdę.
Tak tez się stało, po wypiciu trzech piwek i zjedzeniu dwóch porcji chlebków
barmanka oznajmiła mi, że już chce iść do domu. Dopiłem, więc jednym łykiem
piwko i poszedłem na dworzec. Tam miałem jeszcze jakieś 40 minut do autobusu,
więc usiadłem na ławce i czekałem. Autobus podjechał punktualnie. Rano byłem w Warszawie.
Potem Polski Bus i już właściwie jestem w domu.
I na koniec garść konkretnych informacji.
Wyjazd był naprawdę ekstremalnie tani. Byłem przez te osiem
dni w pięciu stolicach a za przejazdy zapłaciłem 15 euro + jakieś grosze za
Polskiego Busa. Trochę koszty wzrosły po zabukowaniu promu do Helsinek gdyż ta
przyjemność kosztuje 40 euro. Warto jednak skorzystać, bo to jest promocja.
Jeśli wraca się w ten sam dzień to jest to bilet w dwie strony. Normalnie rejs
w jedną stronę kosztuje 40 euro. Promocja całkiem ok. Co do noclegów to hostel
w Rydze kosztował 7 euro za noc a w Tallinie 10, więc też przyzwoicie.
Zaskoczyły mnie natomiast ceny. Helsinki wiadomo- ekstremalnie drogie. Ale nie
spodziewałem się, że Ryga jest tak droga… Dużo drożej niż w Polsce. Za to Tallin
zadziwiająco rozsądny pod względem cen. W knajpach faktyczne jest drożej, ale w
sklepie nie odczułem żadnej różnicy. Za zakupy płaciłem praktycznie tyle samo,
co w Polsce. I dlatego Tallin polecam najbardziej. Bajkowe miasto. Taka
miniaturka stolicy hehe. Ale naprawdę bardzo sympatycznie i malowniczo. Ryga
natomiast jest trochę toporna. Miasto ładne, ale ja nie poczułem jego klimatu. Trochę
takie bez wyrazu. Helsinki natomiast to ultranowoczesna metropolia, w której
niewiele jest do zwiedzania. Na jeden dzień można się wybrać, ale na dłużej nie
ma sensu…
Z wyjazdu jednak jestem bardzo zadowolony i polecam każdemu
ten pomysł. Za śmieszne pieniądze można zobaczyć spory kawałek Europy.
Trzy galerie zdjęć