piątek, 12 kwietnia 2013

Osiem dni, pięć stolic.



Ten wyjazd miałem zaplanowany pół roku wcześniej. Rzadko zdarza mi się rezerwować bilety z tak dużym wyprzedzeniem, ale tym razem warto było. Gdy jesienią 2012 roku wybrałem się do Wilna linią Simple Express dowiedziałem się, że u tego przewoźnika dwa pierwsze bilety na każdy kurs kosztują 3 euro. Po powrocie ze stolicy Litwy zacząłem intensywnie myśleć nad kolejnym wyjazdem w kraje bałtyckie. Aż pewnego popołudnia wszedłem na stronę tego przewoźnika i zacząłem szukać. Znalazłem połączenia w cenie 3 euro, lecz dopiero na kwiecień. Ale co tam. Ryzykuje tylko 15 euro a może się okazać, że za pól roku odbędę zajebistą podróż za pół darmo. Zarezerwowałem wiec bilety i pozostało tylko czekać. Plan był następujący: wyjazd w nocy z Warszawy do Wilna. Rano przesiadka w Wilnie na autobus do Rygi. Tam zatrzymuje się na dwie noce. Potem wyjazd do Tallina. Tam spędzam trzy noce. W między czasie urządzam sobie jednodniową wycieczkę do Helsinek. Potem powrót. Cały dzień wracam do Wilna, 3 godziny oczekiwania i nocnym do Warszawy. Plan prosty, ale naprawdę atrakcyjny. 

I w końcu dzień wyjazdu nadszedł. Wpakowałem się do Polskiego Busa i 4 kwietnia pojechałem do stolicy. W Warszawie byłem nieco wcześniej, bo chciałem odwiedzić jedno miejsce. Centrum Nauki Kopernik. Już od dłuższego czasu rozpalało ono moją wyobraźnię, więc korzystając z okazji postanowiłem w końcu wybrać się na zwiedzanie. Bilet dość drogi, ale warto. Byłem tam około 4 godziny. Wydaje się długo, ale nie ma szans żeby to miejsce w takim czasie dokładnie zwiedzić. W zasadzie każda instalacja jest warta dłuższej uwagi. Świetne w tym miejscu jest to, że nie jest to typowe muzeum. Wszystkiego można dotknąć, mnóstwo jest interaktywnych ekspozycji, które pochłoną nas bez reszty. Są ekspozycje przybliżające nam świat muzyki, zagadnienia z fizyki. Jest coś dla wielbicieli nauk społecznych… Nie sposób wszystkiego wymienić. Mi najbardziej podobało się urządzenie do tworzenia muzyki. Coś w rodzaju stołu, na którym tworzymy muzykę układając kostki. Trudno to urządzenie dokładnie opisać, ale frajda jest niesamowita. Podobało mi się też stanowisko, na którym z własnych poglądów tworzyło się program partii. Żałowałem, że niedane mi było zobaczyć planetarium. Okazało się, że tak „wsiąknąłem” w to miejsce, że ledwo się obejrzałem a przez głośniki uprzejmy głos oznajmił, że za chwilę zamykają… Na pewno jeszcze raz się tu wybiorę. Zarezerwuje sobie jednak cały dzień. 

Ponieważ do busa miałem jeszcze trochę czasu uskuteczniłem spacer po stolicy i jakieś 2 piwka. Przed 23 pomaszerowałem na przystanek Simple Express, który znajduje się zaraz obok Dworca Centralnego. Autobus podjeżdża punktualnie i już po 23 jesteśmy na trasie. Autobusy Simple Express to klasa, lub dwie wyżej niż Polski Bus. Do dyspozycji mamy prywatne centrum rozrywki. Przed nami jest mały monitor. Możemy za jego pośrednictwem pograć w jakieś badziewne gry, możemy pooglądać film czy posłuchać muzyki. Jest to darmowe, ale pod warunkiem, że mamy swoje słuchawki. Jeśli nie, możemy je wypożyczyć, ale to już kosztuje. Warto też wspomnieć o komforcie tych autokarów. Jest różnica w porównaniu z naszym biało- czerwonym przewoźnikiem. Mamy do dyspozycji większe i wygodniejsze siedzenia, jest mnóstwo miejsca na nogi, śpi się wyśmienicie. I ja tak przespałem większą część drogi. Obudziłem się dopiero w Kownie, zerknąłem na zegarek i odetchnąłem z ulgą, bo wyglądało na to, że jedziemy bardzo punktualnie. W Wilnie na przesiadkę miałem niewiele ponad godzinę, więc trochę obawiałem się o punktualność, na szczęście niepotrzebnie. Gdy w stolicy Litwy wysiadłem z autobusu pomaszerowałem do dworcowej toalety, na zakupy, zjadłem śniadanie i jakieś 20 min przed odjazdem kolejnego busa zameldowałem się na odpowiednim stanowisku. Bus do Rygi oczywiście też bardzo punktualny. Sama droga trochę nudna. Zza szyb autokaru w zasadzie nie ma czego oglądać. Na trasie mamy cały czas las i płasko jak stół. Na południu Polski nie ma takich monotonnych widoków, więc nie minęło wiele czasu a zapadłem w twardy sen. Do stolicy Łotwy z Wilna jest jakieś 300 km, więc po południu byłem już na miejscu. Mój hostel leżał bardzo blisko dworca i nazywał się Tiger. Przyzwoite miejsce, niska cena: to niewątpliwe zalety. Do ścisłego centrum z tego hostelu jest jakieś 15 minut, więc lokalizacja wyśmienita. Okazało się jednak, że w pokoju mam ciekawe towarzystwo: Włocha, który cały czas śpi, starszą Niemkę, która bez przerwy gada do siebie i jakąś młodą laskę, która cały czas siedziała na skraju łóżka jakby gotowa natychmiast ewakuować się z hostelu. W zasadzie miałem to w dupie, ale trochę się ośmiałem. Szczególnie z tej Niemki hehe. Z racji faktu, że ja do tego hostelu wpadałem jedynie się przespać to mi to nie przeszkadzało. Gdy tylko rozpakowałem się w pokoju poszedłem coś zjeść a następnie udałem się na wstępne zwidzenie Rygi. Akurat tego dnia pogoda nie rozpieszczała. Było przenikliwie zimno, sypał gęsty śnieg a niebo zasłaniały czarne chmury. Pamiętam, że jak kupowałem bilety to myślałem, że już o tej porze pogoda będzie bardziej przyzwoita. Niestety. Akurat początkiem wiosny zima postanowiła jeszcze raz zaatakować i to z wielką mocą. Poszedłem, więc zobaczyć Pomnik Wolności, który znajdował się zaraz obok hostelu, potem skierowałem się na rynek i obszedłem go dookoła, wlazłem może jeszcze w dwie uliczki i stwierdziłem, że mam w dupie. Tak przeraźliwie wiało, że nie dało się oddychać. Sypiący się z nieba śnieg też nie wywoływał mojego entuzjazmu, więc zdecydowałem, że idę na jakieś piwko. Nie miałem ochoty przepłacać, więc poszedłem w jakąś boczną uliczkę (obok kręcili film hehe) z tej uliczki skręciłem w kolejną i znalazłem fajny pub. Bez szału, ale przyjemny. Zamówiłem piwko a gość do mnie że mam 16 zł zapłacić (znaczy równowartość w łatach ). Byłem w lekkim szoku, bo knajpka ani nie jakaś przesadnie wylansowana, ani nie w centrum. Okazało się, że po prostu Łotwa jest droga. Może nie tak jak Europa zachodnia, ale tanio nie jest. W głowie miałem obraz taniego kraju a tu takie zaskoczenie. Musiałem, więc uważniej dobierać knajpki i nastawić się na żywienie w supermarkecie. I tak też zrobiłem. Ponieważ już się ściemniło poszedłem na zakupy do sklepu, wróciłem do hostelu i zjadłem kolację. Z racji faktu, że było jeszcze dość wcześnie poszedłem do knajpy, która znajdowała się w sąsiedztwie hostelu. Tam już piwko za mniej więcej 7 zł, więc ok. Wypiłem dwa i poszedłem spać. 

 Plac Wolności

 Mury miejskie

 Uliczki Rygi

Relaks


Dnia następnego z niepokojem podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Spodziewałem się dalszego ciągu zawiei a zobaczyłem niebieskie bezchmurne niebo. Szkoda, więc tracić czas. Zebrałem się błyskawicznie, zjadłem niewielkie śniadanie i pomaszerowałem na miasto. Początek trasy ten sam: najpierw Pomnik Wolności. Miałem szczęście, bo akurat była zmiana warty, więc stałem chwilę i przyglądałem się tej ceremonii. Następnym punktem programu był zamek. Niezbyt imponująca budowla, widać po tym, co z niej zostało, że była wielokrotnie przebudowywana i jej pierwotny charakter zatarł się zupełnie. Warto zobaczyć, ale czy jest się, czym zachwycać to nie wiem. Z zamku jest rzut beretem nad rzekę Dźwinę. Akurat jak ja byłem to była cała skuta lodem… Bardzo fajny widok szczególnie, że słonce świeciło mocno. Gdy spacerowałem nad brzegiem rzeki natknąłem się na pamiątkę po rodakach. Na murze wymazana była nazwa klubu i miasto, z którego pochodzi. Ja nie wiem, jakim trzeba być matołem żeby takie rzeczy robić. Wstyd mi było okrutnie, bo jak patrzę na coś takiego to najchętniej przywróciłbym cielesne kary za takie przestępstwa. Ucięcie ręki byłoby, moim zdaniem, sprawiedliwą karą. Bezmyślne prostaki, które robią takie rzeczy zawsze u mnie mogą liczyć na totalną pogardę. Najgorsze jest to, że ja już w mojej podróżniczej karierze wielokrotnie widziałem tego typu rzeczy. „WKS Bobki Dolne Pany” w Berlinie, „AZT Mleczarnia Wąchock Mistrzem Polski” w Pradze albo „ STDD Malawa brzydko zabawia się sama ze sobą” w Dreźnie. Celowo ugrzeczniłem formę i pozmieniałem nazwy żeby nie dostać od kogoś w gębę. Taki kraj… Ale, jak zwykle odbiegłem od tematu a tu cała Ryga do zwiedzania. Następnie poszedłem w kierunku Muzeum Okupacji. Budynek z zewnątrz bardzo ciekawy, do środka nie wchodziłem, bo nie miałem ochoty na martyrologiczne uniesienia. Potem poszedłem zobaczyć kościół św. Piotra. Tym sposobem większość atrakcji turystycznych Rygi odfajkowałem. Został mi jeszcze jeden punkt, do którego jakoś nie mogłem trafić. Trzy kamienice nazwane imionami trzech braci, w końcu jednak ukazały się moim oczom, zrobiłem im zdjęcia i stwierdziłem, że to w sumie tyle. Postanowiłem poszukać czegoś do jedzenia. O uczciwym obiedzie nie mogło być mowy, bo ceny zaczynały się od 35 zł za danie. Znalazłem jednak mała knajpkę w której serwowano pyszne pieczone pierożki, coś jak drożdżówka tylko na słono . Faszerowane to było kapustą srogo przyprawioną kminkiem. Super, że na ciepło, bo trochę mnie rozgrzało. Mimo że pogoda słoneczna to było pewnie z -7 stopni. Poprawiwszy sobie nastrój tym pierożkiem poszedłem dalej. Dotarłem znowu na rynek i zacząłem penetrować wszystkie boczne uliczki. Do tej pory jakoś nie urzekło mnie to miasto, ale po tym spacerze uliczkami zyskało w moich oczach. Mimo że centrum starego miasta jest niewielkie to ma dużo ciekawych zakamarków. Gdy zaczęło się ściemniać a ja zacząłem poważnie marznąć, postanowiłem wrócić do holselu. Tam posiliłem się rybką, wypiłem spory kubek wrzącej herbaty i stwierdziłem, że nie ma, co siedzieć tylko trzeba się jeszcze gdzieś przejść. Postanowiłem pomaszerować w przeciwnym kierunku niż stare miasto. Trafiłem na niespecjalnie ciekawą dzielnicę. Mnóstwo sklepów i zakładów rzemieślniczych. Szewc? Krawiec? Z lokalizacją takich fachowców miałbym problem w Rzeszowie hehe. Trafiłem też na ciekawą knajpkę. Trochę zalatywała speluną, ale była przyjemna. Elegancko ubrany barman, piwko za 4 zł, pierożki za 2,5 zł. Zostaje. Zamówiłem piwko, dwa pierożki. Byłem najedzony, ale te pierożki są takie pyszne… Zamówiłem też 50 ml jakiegoś wysokoprocentowego specyfiku, który zalatywał trochę samogonem, ale był całkiem dobry. Okazało się, że stolik obok jakąś pani po 40 obchodziła urodziny. Biesiadowało na tej imprezie pewnie z 7 osób i jeden gość mnie zagadał. Pytał się skąd jestem, co tu robię. Zostałem poczęstowany kieliszkiem jakiegoś domowego specyfiku i pierożkiem. Zjadłem już na siłę hehe. Skończyłem piwko i stwierdziłem, że się jednak przejdę. Powłóczyłem się jeszcze trochę po tej dzielnicy, ale zmarzłem okrutnie. Zawinąłem się więc do mojego przyhostelowego baru. Zamówiłem jeszcze jednego browarka i wypiwszy go ze smakiem udałem się na spoczynek.

Pomnik Wolności

Ulice Rygi

Zamek

Rzeka skuta lodem...

Muzeum Okupacji Łotwy

Dom Czarnogłowych

Katedra

Trzej Bracia


Kolejny dzień był moim ostatnim w Rydze, więc musiałem z niego maksymalnie skorzystać. Autobus do Tallina miałem po południu, więc czasu niewiele. Szybkie śniadanie i lecę zaliczyć kolejny punkt wycieczki. Wspominałem wielokrotnie, że nie jestem wielbicielem typowych muzeów. Lubię znaleźć sobie coś wyjątkowego i Ryga dwa takie muzea ma… Pierwsze na mojej mapie zwiedzania było Muzeum Historii Medycyny. Nie jest ono daleko od centrum, ale znowu nie mogłem doń trafić. Wybitnie kiepskie mają te mapy w informacji turystycznej. W końcu jakiś gość mnie pokierował i trafiłem. Muzeum oczywiście puste. W środku byłem tylko ja i jakaś parka z Rosji. W środku następujące ekspozycje: medycyna w dawnych czasach, medycyna obecnie, stare sprzęty medyczne, preparaty anatomiczne, nietypowe choroby. Była też cała sala poświęcona trądowi. Nie wiem czemu akurat ta makabryczna choroba miała swoją ekspozycję ale była to mocna rzecz. Wejście do środka +18 albo pod opieką rodziców a za kurtyną eksponaty pokazujące jak ta straszna choroba zżera części ludzkiego ciała. Wydawało mi się, że ja jestem odporny na takie atrakcje, ale jak zobaczyłem ważny męski organ pochłaniany przez to wstrętne choróbsko to nieco się wzdrygnąłem i ukradkiem sprawdziłem czy u mnie wszystko ok. hehe. Była też ekspozycja, która odbiegała nieco od konwencji muzeum. Była ona poświęcona astronautom. A w zasadzie kosmonautom hehe. Mogłem w ramach tej ekspozycji podziwiać kompletny strój śmiałka. Zobaczyć, co jadł, co pił. Można też było zobaczyć kosmiczną toaletę. Zainteresowało mnie to bardzo, bo byłem ciekawy jak też to działa i czy jest to urządzenie komfortowe. Funkcjonalność oceniłem wysoko natomiast komfort zaklasyfikowałem mniej więcej na poziomi drewnianego wychodka hehe. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o to muzeum. Polecam zdecydowanie. Wstęp kosztuje jakieś grosze a wrażenia są duże. W czasie zwiedzania zdążyłem zgłodnieć, więc usadowiłem się na ławeczce w pobliskim parku i zjadłem przygotowane wcześniej kanapki. Kolejny punkt programu to Muzeum Motoryzacji. I tu kolejny kłopot. Okazało się, że znowu na mapie mam je źle zaznaczone, szukałem tego muzeum przez jakąś godzinę, po czym okazało się, że to w zupełnie innej części miasta. Stwierdziłem, że mam za mało czasu i odpuściłem. Poszedłem jednak na jeszcze jedną przechadzkę po centrum. Miałem jeszcze w planie zakupy i knajpę. Znalazłem lokal przypominającego bar mleczny, zamówiłem dwa pierożki, piwko i Riga Balsam razy dwa. Są tego specyfiku dwa smaki. Tradycyjny (ziołowy) i porzeczkowy. Ziołowy od razu przypadł mi do gustu, bo jestem wielkim wielbicielem Jagermeistra, ale ten porzeczkowy to przełknąłem z trudnością. Chyba przypomniały mi się czasy liceum, w których większość trunków spożywanych z kumplami miała nutkę aromatu identycznego z porzeczkowym hehe. Wypiłem, zjadłem i poszedłem do marketu. Kupiłem prowiant na drogę i flaszeczkę rzeczonego Riga Balsam. Poszedłem na dworzec i czekałem na autobus grzejąc się w słońcu. Na tego samego busa czekała też grupka zdrowo podpitych Rosjan (autobus ten docelowo jedzie do Petersburga ).W pewnym momencie zaczęła się między nimi sprzeczka. Wykrzykiwano różne przekleństwa, w tym często przewijały się słowa po Polsku. Albo mi się tak zdawało. W pewnej chwili usłyszałem jednak stwierdzenie wypowiedziane niemal idealną polszczyzną:, „Co ty kurwa po Polsku nie rozumiesz?? Nie ma pracy, nie ma pieniędzy...” Mam nadzieję, że nie śmiałem się za głośno hehe. Autobus podjechał. Ja, podpici jegomoście i jeszcze z 10 innych osób wsiadło do autobusu i ruszyliśmy. Na szczęście był spokój, bo Rosjanie momentalnie zasnęli hehe. Miałem przed sobą jakieś 4 godziny płaskiej jak stół i nudnej trasy, więc skupiłem się na tym, co zwykle (poza spaniem) robię w busach. Słuchałem muzyki. 


 Muzeum Historii Medycyny









Już było naprawdę ciemno, gdy dojechaliśmy do stolicy Estonii. Dworzec autobusowy jest dość daleko od centrum, więc uskuteczniłem spacerek . W międzyczasie śnieg zaczął solidnie sypać skutkiem, czego po chwili zacząłem wyglądać jak bałwan hehe. Jak zwykle drogę do hostelu miałem rozrysowaną, więc wiedziałem gdzie mam iść. Doszedłem do mikroskopijnego rynku, skręciłem w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i już byłem na miejscu. No nie do końca. Na ulicy były dwa wejścia do kamienicy, brama i knajpa. Chodzę, szukam tego hostelu i nie mogę znaleźć. Wchodzę do knajpy i się pytam o hostel, nikt nic nie wie. „No ładnie” myślę. Będą jaja. Na szczęście jakiś koleś zauważył, że się kręcę po uliczce i czegoś szukam, gość wychodzi z bramy i się mnie pyta czy ja do hostelu. Mówię ucieszony, że „Tak!!”. Okazało się, że właściciel hostelu czekał tylko na mnie. Wlazłem do kamienicy, zostałem oprowadzony po moim nowym lokum. Gość mi wręcza klucze i oświadcza, że ucieka. Zostałem sam w hostelu. Nie do końca. Mieszkała ze mną jeszcze jedna Chinka. Cała sytuacja mogłaby być nawet romantyczna. Przeszkodę stanowił jednak fakt, że owa Chinka była wybitnie szkaradna hehe. Zjadłem, więc obfitą kolację, wypiłem kupione wcześniej piwko i położyłem się spać.
Dobrze mi się spało, więc stwierdziłem, że dziś dzień relaksu. Wstałem po 10, zjadłem śniadanie i poszedłem w miasto. Tallin jest wręcz mikroskopijny. Stare miasto maleńkie a pozostałe zabytki są w odległości maksymalnie 15 min drogi od rynku. Ja najpierw obszedłem ratusz a potem pomaszerowałem na Plac Wolności. Następnie poszedłem obejrzeć mury miejskie oraz odfajkować kościół św. Mikołaja i Sobór św. Aleksandra Newskiego. Nie śpieszyło mi się nigdzie, więc i na piwko wstąpić się udało i to nie raz. W Tallinie już ceny bardziej przyzwoite. Piwko w ścisłym centrum starego miasta w bardzo ładnej knajpce kosztuje 8-10 zł. Przy czym 10 zł to już jest sporo. I tak mi minął cały dzień-na spacerowaniu. Pod wieczór poszedłem jeszcze do marketu. Kupiłem sporo rybek, wróciłem do hostelu i zrobiłem sobie królewską ucztę. W międzyczasie przyszedł mój gospodarz. Gość okazał się bardzo ciekawym człowiekiem. Opowiadał, że kiedyś dużo podróżował po świecie, ale zamarzyła mu się stabilizacja i dlatego otworzył hostel. Trochę mu jednak biznes nie idzie i musi dorabiać, dlatego czasem znika, ale zasadniczo ten hostel to jego mieszkanie hehe. Fajnie się z nim gadało skutkiem, czego nie poszedłem na wieczorny spacer a jedynie opróżniałem w towarzystwie nowego kolegi kolejne browarki. Lekko podchmielony poszedłem spać.


 Rynek w Tallinie

Plac Wolności

Mury miejskie

Sobór św. Aleksandra Newskiego

Kościół św. Mikołaja


Dnia kolejnego też mi się nie spieszyło ze wstawaniem. Zjadłem śniadanie i koło południa poszedłem zobaczyć Zamek Toompea . Znalazłem też bardzo ładny punkt widokowy na miasto i spędziłem tam dużo czasu robiąc zdjęcia. Następnie odwiedziłem pasaż świętej Katarzyny. Ciekawe miejsce. Taka mekka miejscowych artystów. Można tam podziwiać kunszt mistrzów w różnych dziedzinach i kupić ich wyroby. Spędziłem tam trochę czasu. Poszedłem też na zakupy a potem wróciłem do hotelu i ugotowałem pyszny makaron. Po obiedzie postanowiłem wybrać się do portu. Chciałem zobaczyć gdzie mam z rana iść, bo skoro świt następnego dnia mam prom do Helsinek. I dobrze zrobiłem, że się przeszedłem, bo port duży, jest tam kilka terminali i trzeba znaleźć ten właściwy. Nie chciałem na to marnować czasu rano. Po spacerze wróciłem do hostelu, wypiłem piwko i wcześnie położyłem się spać.


 Panorama Tallina

Port

Miejscowe wyroby

Pasaż świętej Katarzyny

Pomnik ofiar katastrofy promu "Estonia"

 
Na dzień następny pobudka o 5 rano (na polski czas o 4 rano) za oknem jeszcze noc czarna a tu trzeba się zbierać. Pierwszy raz miałem płynąć promem, więc byłem podekscytowany. Do portu miałem z 20 min. Po drodze jeszcze minąłem kościół św. Olafa, który do tej pory pomijałem. W porcie byłem ponad godzinę przed wypłynięciem. Najpierw poszedłem po kartę pokładową. W tym celu trzeba znaleźć pomieszczenie z automatami. Wpisujemy nasz numer rezerwacji i po chwili wyskakuje nasza karta. Potem idziemy do poczekalni i po prostu czekamy. Na pokład jesteśmy zapraszani pół godziny przed wypłynięciem. Oczywiście nasz bilet nie przewiduje kajuty, więc możemy się ulokować w jednej z knajpek albo stanąć bezpośrednio na pokładzie. Lodowate powietrze jednak mnie nie zachęciło i wybrałem zajebiste miejsce w knajpce na dziobie. I po pół godzinie w końcu wypływamy. Niby nic takiego a emocje były hehe. Mijamy mniejsze i większe góry lodowe i po jakiejś 1,5 godzinie widzę w oddali ląd. Mimo zimna podczas wpływania do portu wyszedłem na odkryty pokład. Było, co podziwiać, choć przewiało mnie strasznie hehe. Zlazłem z pokładu i wiedziałem, że mam prawie 7 godzin na miejscu. Najpierw pospacerowałem trochę po porcie. Robiłem zdjęcia statkom i całej infrastrukturze. Podobają mi się portowe miasta, więc byłem zadowolony. Potem poszedłem dalej wzdłuż wybrzeża. Trafiłem na główny deptak miasta. Akurat był tam jakiś jarmark, więc przystawałem co chwile zobaczyć, co też na straganach sprzedają. Tak trafiłem do drugiego portu. Pokręciłem się chwilę i poszedłem do Katedry Prawosławnej a potem do starego portu. Stary port szczególnie utkwił mi w pamięci. Bardzo ładne miejsce. I jeszcze w tych okolicznościach przyrody. Mróz, świeci słonce, port skuty lodem. Fajny klimat. Zmarzłem już poważnie. W Helsinkach nie ma, co liczyć na gorącą herbatę w knajpie, bo ceny zaporowe. Poszedłem, więc do kolejnej katedry, usiadłem w środku na ławce, wyjąłem termos i kanapki i postanowiłem chwilę odpocząć. Nikogo tam nie było, więc nikt się nie zbulwersował. Ja się najadłem i trochę rozgrzałem. I co ciekawe był to w zasadzie koniec atrakcji. Helsinki nie maja wiele do zaoferowania, jako miasto turystyczne. Dosłownie kilka atrakcji.  Ładne miasto, bardzo nowoczesne, ale nieciekawe. Ale ja się nie planowałem nudzić hehe. Dzień wcześniej poszukałem w Internecie adresów najlepszych sklepów z płytami. Znalazłem trzy. Na pierwszy ogień poszedł ten, który był najdalej, szedłem tam ponad 45 min, ale warto było. Oprócz tego, że sklep niesamowicie zaopatrzony to jeszcze w gablotach była potężna kolekcja różnych muzycznych artefaktów. Postanowiłem jednak nie wydawać całej kasy w pierwszym sklepie i poszedłem dalej. Kolejny sklep był dokładnie po przeciwnej stronie miasta. Poszedłem, więc spacerkiem. Miałem na mapie zaznaczone miejsce i dokładny adres. Nie mogłem jednak trafić. Postanowiłem, więc się zapytać. Ulica wyludniona, ale patrzę idzie pan pod 50 w garniturze z neseserkiem. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

Ja: Przepraszam mówi pan po angielsku?
Dżentelmen: Oczywiście. (Zdziwiłbym się jakby nie mówił)
Ja: Szukam sklepu muzycznego, wie pan może gdzie tu jest…
Dżentelmen: Z muzyką metalową?
Ja: Tak.
Dżentelmen: To ja pana zaprowadzę.

Idę za nim, on prowadzi mnie do kamienicy i do drzwi sklepu i mówi, że to tu. Przez drzwi dżentelmen wita się z laską siedzącą za ladą. Ale co to była za lada! Biurko stylizowane na ołtarz raczej hehe. W środku płyt mnóstwo. Zastanawiałem się ile mogę zrobić debetu na karcie hehe. Na szczęście aż tak nie „popłynąłem”. Kupiłem tylko jedną płytę, ale za to konkretną hehe. Na coś było mnie w końcu stać w tej Skandynawii. Szczególnie utkwił mi w pamięci człowiek, który mnie do tego przybytku przyprowadził. W Polsce sytuacja abstrakcyjna. Po pierwsze nie ma takich sklepów a po drugie nie ma takich dżentelmenów hehehe. Poprosiłem jeszcze trupiobladą sprzedawczynię o możliwość zrobienia zdjęć. Zgodziła się. Całe szczęście, bo by mi kumple nie uwierzyli. W programie miałem jeszcze jeden sklep. Poszedłem tam, ale okazało się, że to bardziej sklep z gadżetami niż z muzyką.
Do powrotu miałem jeszcze około 2 godzin, więc pokręciłem się trochę po centrum i poszedłem do portu. Po drodze wstąpiłem jeszcze kupić jedno pamiątkowe piwko. 0,3 za 2,5 euro. Sporo. W porcie mój prom już czekał. Droga powrotna odbywała się tak samo jak na trasie Tallin – Helsinki tylko bez ludzi wiozących ogromne ilości alkoholu. 

 Na promie





Port w Helsinkach 



Katedra Wniebowzięcia NMP

Stary port

 Luterańska katedra Św. Mikołaja i pomnik cara Aleksandra II

Do portu w Tallinie przycumowaliśmy, gdy było już zupełnie ciemno. Udało mi się jeszcze zrobić zakupy w markecie i wracam do hostelu. Na miejscu znowu żywej duszy hehe. Zrobiłem sobie kolację i jakoś z braku kontaktów międzyludzkich przegadałem wieczór na facebooku. Żałosne. Wiem, ale po tylu dniach samotnej wyprawy musiałem z kimś pogadać… Wypiłem z 3 piwka i zasypiałem na stojąco, więc poszedłem do łóżka.
Rano pobudka i trzeba dymać na dworzec, bo to koniec mojej wycieczki. Do końca to jeszcze daleko od teraz przede mną długa podróż powrotna.  O 10 maiłem busa do Wilna. Jazdy do stolicy Litwy było jakieś 8 godzin, więc czasu miałem dużo. Na szczęście miałem dużo świetnych płyt do słuchania i bogaty prowiant, więc podróż minęła szybko. W Wilnie miałem prawie 3 godziny czasu. Przeszedłem się po starym mieście, zrobiłem zakupy w postaci słynnego likieru 999 i poszedłem do knajpy. Koło dworca jest mały lokal z wyśmienitymi piwami. Kilkanaście lanych, przepysznych piw w ofercie. Do tego słynny litewski smażony chlebek z serem żółtym… byłem tam jedynym klientem, więc oznajmiłem sympatycznej barmance, że jak będzie chciała zamykać to niech mi powie a ja momentalnie dopije piwko, skończę chrupać chlebki i wyjdę. Tak tez się stało, po wypiciu trzech piwek i zjedzeniu dwóch porcji chlebków barmanka oznajmiła mi, że już chce iść do domu. Dopiłem, więc jednym łykiem piwko i poszedłem na dworzec. Tam miałem jeszcze jakieś 40 minut do autobusu, więc usiadłem na ławce i czekałem. Autobus podjechał punktualnie. Rano byłem w Warszawie. Potem Polski Bus i już właściwie jestem w domu.
I na koniec garść konkretnych informacji.
Wyjazd był naprawdę ekstremalnie tani. Byłem przez te osiem dni w pięciu stolicach a za przejazdy zapłaciłem 15 euro + jakieś grosze za Polskiego Busa. Trochę koszty wzrosły po zabukowaniu promu do Helsinek gdyż ta przyjemność kosztuje 40 euro. Warto jednak skorzystać, bo to jest promocja. Jeśli wraca się w ten sam dzień to jest to bilet w dwie strony. Normalnie rejs w jedną stronę kosztuje 40 euro. Promocja całkiem ok. Co do noclegów to hostel w Rydze kosztował 7 euro za noc a w Tallinie 10, więc też przyzwoicie. Zaskoczyły mnie natomiast ceny. Helsinki wiadomo- ekstremalnie drogie. Ale nie spodziewałem się, że Ryga jest tak droga… Dużo drożej niż w Polsce. Za to Tallin zadziwiająco rozsądny pod względem cen. W knajpach faktyczne jest drożej, ale w sklepie nie odczułem żadnej różnicy. Za zakupy płaciłem praktycznie tyle samo, co w Polsce. I dlatego Tallin polecam najbardziej. Bajkowe miasto. Taka miniaturka stolicy hehe. Ale naprawdę bardzo sympatycznie i malowniczo. Ryga natomiast jest trochę toporna. Miasto ładne, ale ja nie poczułem jego klimatu. Trochę takie bez wyrazu. Helsinki natomiast to ultranowoczesna metropolia, w której niewiele jest do zwiedzania. Na jeden dzień można się wybrać, ale na dłużej nie ma sensu…
Z wyjazdu jednak jestem bardzo zadowolony i polecam każdemu ten pomysł. Za śmieszne pieniądze można zobaczyć spory kawałek Europy.

 Trzy galerie zdjęć






wtorek, 2 kwietnia 2013

Ole Barcelona!

Długa była dla mnie zima 2012/2013… Ciemno zimno, odejść nie chce... Co tu robić? Najlepiej znaleźć jakąś fajną promocję i polecieć na południe hehe. Początkiem lutego okazało się, że Ryanair uruchamia połączenie z Rzeszowa do Barcelony. Ucieszyłem się, lecz nie miałem w planach kupowania biletu, aż pewnego razu poszedłem na imprezę. Zabalowałem poważnie. Może nawet trochę za poważnie. Na następny dzień próbuję się jakoś pozbierać i nic mi nie pomaga. Za oknem pogoda okropna. Stwierdziłem „mam to w dupie” wlazłem na stronę i kupiłem bilety do Barcelony. Kac od razu minął i zrobiło się jakoś jaśniej w pokoju. Wylot był z Rzeszowa, powrót jednak do Bydgoszczy. Trochę daleko, ale w Bydgoszczy nie byłem, więc od razu napisałem do kumpla z tego miasta, że będę i fajnie by było jakby mnie oprowadził i przekimał. Zgodził się, więc plan się powoli dopinał. Pozostało jeszcze dokupić Polskiego Busa i znaleźć jakiś nocleg w Barcelonie. Z noclegiem  nie było problemu, bo od razu znalazłem świetny Ole Barcelona hostel. Cena przystępna, blisko centrum i warunki na oko przyzwoite. Problem jednak pojawił się z Polskim Busem. Trasa Bydgoszcz – Warszawa w granicach dobrej ceny natomiast bilet Rzeszów – Warszawa kosztował mnie 40 zł. W życiu tyle za Polskiego Busa nie zapłaciłem… To dlatego, że mój przyjazd do Rzeszowa pokrywał się z powrotami studentów do domu na święta… Ale nie to teraz było ważne a odliczanie do dnia wylotu.

I ten dzień nadszedł nieuchronnie. Poprosiłem kumpla żeby zawiózł mnie na lotnisko w Rzeszowie. Mariusz zgodził się chętnie, bo chciał zobaczyć, choć z zewnątrz nowy terminal. Do tej pory lotnisko rzeszowskie wyglądało jak kilka połączonych kontenerów na śmieci, a teraz jest to naprawdę zacny budynek. Może niewielki, ale ładny, nowoczesny i pomysłowo zaprojektowany.  Jedyne, co razi w oczy człowieka takiego jak ja to obecność kaplicy oczywiście pod wezwaniem (jedynym słusznym) Św. Jana Pawła II. Ja się pytam, po co? Na zachodzie Europy Polska i tak uważana jest za zabobonny ciemnogród a takie miejsca nie polepszają tego wizerunku. Ale niech im będzie. Może ktoś odczuje przed wylotem potrzebę załatwienia z wyższą instancją sprawy bezpiecznego przelotu samolotem. Gdy ja zasiadłem na swoim fotelu było już po 20. Zająłem miejsce z tylu samolotu przy oknie i postanowiłem popatrzeć trochę na te słynne „pajęczyny” miast. Lubię bardzo ten widok. Po około trzech godzinach byliśmy na miejscu. Przylot był na lotnisko w Gironie. Ostatniego busa do centrum jeszcze bym złapał, ale postanowiłem oszczędzić na jednym noclegu i przekimać na lotnisku. Zanim to zrobiłem przeszedłem się na przystanek busa i sprawdziłem dokładną godzinę odjazdu, nastawiłem budzik na telefonie i poszedłem szukać miejsca. Nie było to trudne. Znalazłem pierwszą lepszą ławkę schowaną nieco w cieniu, rozłożyłem manele i poszedłem spać. Przebudziłem się dwa razy. Po raz pierwszy sprzątaczka mnie obudziła (było jakoś koło 3), a potem był lot do Londynu. Na lotnisko około 4 rano wparowało z 20 kompletnie pijanych Angoli , więc siłą rzeczy też się obudziłem. Gdy ten tabun przebił się przez bramki zrobiło się cicho. Ja znowu zasnąłem snem twardym i gdyby nie budzik pewnie przespałbym autobus. Zebrałem się z mojego barłogu i poszedłem na przystanek. W budce kupiłem bilet za 25 euro w dwie strony. To jest najtańsza opcja. Za 10 min odjazd. Ruszam przez Hiszpanię hehe. Rano jeszcze nie było jakoś szczególnie ciepło, ale gdy wysiadłem z busa na dworcu w Barcelonie uderzyła mnie zmiana temperatury. Z Polskiego – 15 zrobiło się Hiszpańskie + 20. Uwielbiam takie sytuacje! Polar i kurtka zaraz powędrowały do plecaka i już w krótkiej koszulce pomaszerowałem pod Sagrade Familie, bo w jej okolicy znajdował się mój hostel. Z dworca nie było daleko. Może pół godziny drogi. Ale mi się nie spieszyło. Po drodze zobaczyłem jeszcze słynny stadion corridy i charakterystyczne wielkie jajo, czyli dziwaczny wieżowiec. W końcu doszedłem do najsłynniejszego zabytku w Barcelonie. Sagrada Familia robi wrażenie. Monumentalna budowla tak misternie zdobiona, że człowiek ma wrażenie jakby ktoś ulepił ją z gliny. Podchodząc bliżej uświadamiamy sobie, że te „ulepione” nieregularne kształty to w rzeczywistości misterne rzeźby, którymi pokryta jest cała budowla. No szczęka opada hehe. Gaudi to był jednak geniusz. Zrobiłem parę fotek i stwierdziłem, że znajdę swój hostel. Co prawda wbijać do niego mogę za jakieś dwie godziny, ale wpadłem na pomysł, że przynajmniej sobie plecak zostawię. Miałem dokładny adres, znalazłem ulicę i szukam. Obszedłem raz, obszedłem drugi a hostelu nie widać. Zdziwiło mnie, że nie ma żadnego szyldu czy czegoś takiego. Pytam się przechodniów: nikt nic nie wie, pytam w sklepach: to samo. Dopiero taksówkarz mi pomógł. Wskazał mi właściwą kamienicę. Co z tego jak hostelu dalej nie widzę. Aż w końcu zacząłem czytać nazwy na domofonach. I znalazłem. Jedynym znakiem obecności hostelu w tym miejscu był napis pod przyciskiem na urządzeniu. Zadzwoniłem, wszedłem na górę, powiedziałem, że mam rezerwację i wrócę po 14 tylko chciałem sobie plecak zostawić. Recepcjonistka powiedziała, że nie ma problemu, szybko przepakowałem się do mniejszego plecaka i poszedłem dalej zwiedzać. Obszedłem Sagradę Familię kilka razy, zrobiłem mnóstwo zdjęć. Zastanawiałem się, co z wejściem do środka. Znalazłem kasę i cennik. 20 Euro za wstęp. Przegięcie pały. Niech Japończycy płacą. Ja mam w dupie. Skończą tą budowle to się zastanowię hehe. Pokręciłem się po uliczkach, poszedłem do sklepu, zrobiłem małe zakupy. Kupiłem czteropak Estrelli 0,33, ser pleśniowy i bagietki. Już było zdrowo po 14 więc poszedłem do hostelu. Tam już zameldowałem się na dobre, znalazłem swój pokój, rozłożyłem manele, zjadłem obiado- śniadanio -kolację i poszedłem na miasto. Nie miałem jakiegoś określonego celu. Gdy wlazłem na stare miasto zacząłem po prostu błąkać się po uliczkach. Barcelona wyśmienicie nadaje się do takiego włóczenia, uliczek mnóstwo a w nich puby, galerie, sklepy, mieszkania. Fajny klimat. Bardzo mi się podobało. Całkiem przypadkiem trafiłem na Katedrę św. Eulalii. Kościół też imponujący. A przed nim plac, w którym spotykają się mieszkańcy. Ładne miejsce. Potem trafiłem na słynny deptak La Ramble. Strasznie tam było tłoczno. Deptakiem doszedłem do pomnika Kolumba i do portu. Tu już wiedziałem, że Barcelona mi się podoba. Ciekawe miasto, bardzo ładne, gwarne i pięknie położone. Wiedziałem, że się nie będę nudził hehe. Przeszedłem wzdłuż portu, bo chciałem znaleźć plażę. Jakiś gość mnie skierował i po pół godzinie byłem na miejscu. Otworzyłem piwko i cieszyłem się pierwszym w tym sezonie browarkiem obalonym w plenerze. Sporo ludzi miało taki sam pomysł jak ja. Ta plaża to dość specyficzne miejsce. W czasie picia piwa zostałem dwa razy zaczepiony propozycją kupienia czegoś zielonego, raz czegoś białego, widziałem dwie lesbijki i całkowicie gołego typa spacerującego po plaży hehe. Ot wolność krajów zachodnich hehe. Skończyłem piwo i poszedłem dalej. Wróciłem przez stare miasto i doszedłem pod Sagrade Familie. Pokręciłem się jeszcze trochę po parku, zrobiłem parę fotek, wypiłem piwko na ławce i około 22 poszedłem do hostelu. Tam skromna kolacja, dwa pozostałe piwka i spać.


Sagrada Familia





Ulice miasta

Katedra św. Eulalii

Pomnik Kolumba

Port i kolejka linowa

Piwko na plaży

Ciekawa rzeźba

Sagrada Familia nocą


Dnia następnego wstałem bardzo wcześnie, nie wiem, czemu. Poszedłem, więc na poranne zakupy. Zrobiłem sobie śniadanie, wziąłem prysznic i już miałem wychodzić, gdy z korytarza doszły mnie głosy rozmowy prowadzonej po polsku. Zwykle to olewam, ale tym razem poszedłem zagadnąć. Okazało się ze to jakaś parka przyleciała sobie pozwiedzać, jak ja. Okazało się, że nie do końca jak ja. Laska wydawała się cały czas niezadowolona a koleś mi opowiadał, że oni na La Ramble nie pójdą, bo się na forach naczytali, że tam kradną. A gdzie nie kradną? Kurde, co za zjeby. Uciekłem z hostelu, bo się bałem, że się do mnie przyczepią przez to, że im się wydałem taki „pewny siebie”. Cel na dziś to park Guell. Z hostelu do parku jest kawał drogi, ale przecież mam czasu mnóstwo. Poszedłem sobie przez osiedla mieszkalne i dobrze zrobiłem, bo miałem okazje zobaczyć jak się gra w Pétanque. Fajny sport. Zawsze wydawało mi się, że to gra dla emerytów a w Hiszpanii wszyscy w nią grają. Po drodze wpadłem też na sklep płytowy skutkiem, czego szedłem do parku ponad dwie godziny. Zanim wejdziemy do środka warto jednak zlokalizować pewną ciekawostkę. Idąc pod górkę w kierunku bramy wejściowej parku Guell napotkamy niewielki szyld z napisem „Muzeum Miniatur”. Nie jest to jednak zwykłe muzeum. Miejsce to prowadzi bardzo sympatyczny dziadek, dla którego to miejsce jest dziełem życia. Polega to na tym, że gość ma piwnicę wypełnioną małymi figurkami, głównie zabawkami, z których układa np. słynne bitwy, miasta, zabytki. Rewelacja. Zobaczcie na zdjęciach. Każdy jak był dzieckiem oddałby wszystko za taką piwnicę hehe. Dziadek oczywiście oprowadza po całym przybytku i nic mu nie przeszkadzał fakt, że ja po hiszpańsku umiem jedynie piwo zamówić hehe. Strasznie mi się spodobało to miejsce, więc sypnąłem na odchodne dziadkowi z 3 euro. Nie chciał tyle, ale miałem gest hehe. Zajebiste miejsce i zero ludzi. Kontrastowało to bardzo z samym parkiem. Przed wejściem tłok niesamowity. Autokary tylko podjeżdżają i wyładowują kolejne tabuny turystów. Jednak, gdy wejdziemy trochę głębiej w park okaże się, że ta masa ludzi gdzieś się rozpierzcha i możemy już w spokoju kontemplować sztukę. Z parku widać też rewelacyjną panoramę miasta. Naprawdę super miejsce. Ja byłem zachwycony i wszyscy moi znajomi, którzy w Barcelonie byli też bardzo dobrze to miejsce wspominają. Polecam zdecydowanie. Ja spędziłem tam jakieś półtorej godziny. Przed wyjściem siadłem na ławce i jedząc kanapki ustalałem dalszy plan. Chciałem też walnąć piwko, ale dużo ludzi się tam kreci i nie wiedziałem czy tak wypada. Wyszedłem, więc z parku, znalazłem sobie przyjemną ławeczkę i wypiłem San Miguela. Piwko niezbyt przyjemnego smaku, jednak Estrella lepsza. Choć żeby nie było: generalnie Hiszpańskie piwa smakują jak szczyny hehe. Umyślałem sobie, że po wyjściu z parku idę zobaczyć Monastyr Pedralbes. Tam to dopiero był kawał drogi, ale co z tego. Poszedłem spacerkiem. Po drodze minąłem jakąś ciekawą galerię, jakieś ruiny i byłem na miejscu. Ciekawy ten monastyr, ale dupy nie urywał. Pokręciłem się, więc chwilę zjadłem batona i poszedłem dalej zobaczyć Pałac Pedralbes ciekawy, ale chyba najwięcej uwagi poświeciłem papugom hehe. Tu zatrzymałem się też na chwilkę, wypiłem kolejnego browarka 0,33 i poszedłem zobaczyć słynny stadion Camp Nou. Piłkę nożną to mam głęboko w poważaniu a konflikt pomiędzy polskimi kibicami Barcelony a polskimi kibicami Realu to już kompletne kuriozum, ale stadion największy w Europie, więc… poszedłem hehe. Stadion jak stadion. Mało w sumie widać, bo jest on jakby zakopany w ziemi. Wstęp 11 euro- w życiu nie dam hehe. Poszedłem tylko zobaczyć sklepik, bo dostałem zamówienie na szalik Barcelony. Kupiłem szalik i wyszedłem zadając sobie pytanie, jakim dziwakiem trzeba być żeby na koszulkę wydać 100 - 150 euro… Kolejny punkt zwiedzania to pięknie brzmiący po hiszpańsku Parc de l'Espanya Industrial. Dziwne i wyjątkowe miejsce. A przede wszystkim mało turystyczne, więc można odpocząć nieco od gwaru ścisłego centrum. Ja usiadłem wygodnie na ławce, wypiłem kolejne małe piwko, zagryzłem bagietką z serem pleśniowym i pomaszerowałem do hostelu. Droga była daleka, więc gdy doszedłem na miejsce zrobiło się już ciemno. W hostelu zjadłem niewielką kolację i postanowiłem jeszcze się gdzieś przejść. Okazało się jednak, że doszedłem do sympatycznej knajpy znajdującej się jakieś 200 m do hostelu i zostałem na piwko. A w zasadzie na dwa piwka, które sprawiły że po tym pełnym wrażeń dniu miałem tylko ochotę udać się spać.


 Gra w Pétanque

"Muzeum miniatur"

 Wejście do parku Guell

Panorama z tarasu widokowego w parku Guell

Monastyr Pedralbes

Fantazyjna brama

Camp Nou

Parc de l'Espanya Industrial

Relaks
Dzień trzeci w Barcelonie postanowiłem spędzić na przysłowiowym „luzie”. Wstałem późno, zjadłem śniadanie i poszedłem w kierunku bazaru. Uwielbiam bazary w portowych miastach, bo można na nich zobaczyć rewelacyjne ryby. I tak tez było w Barcelonie. Dodatkowo były stragany z egzotycznymi przyprawami i świetne pieczywo. Znalazłem też stoisko ze słynna szynką serrano. Ciekawy widok. Z bazaru postanowiłem pójść jeszcze raz zobaczyć La Ramble i na jej końcu zahaczyć o Muzeum Morskie. Tak też zrobiłem. Gdy doszedłem pod muzeum usiadłem chwilę na ławce, pooglądałem eksponaty przed muzeum (w tym jedną z pierwszych łodzi podwodnych). Jakoś nie miałem ochoty wchodzić do środka, pogoda była tak piękna, że nie miałem ochoty na muzeum. Poszedłem, więc do portu. Upatrzyłem sobie wielki most na horyzoncie i stwierdziłem, że będzie z niego zajebisty widok. Pomaszerowałem, więc w jego stronę. Okazało się, że nie tak łatwo do niego dojść, trzeba iść na około i trwa to dość długo. Ale warto było. Świetne miejsce na robienie zdjęć. Oczywiście jak ktoś lubi takie klimaty. Ja lubię, więc mi się podobało. Strasznie jednak zgłodniałem i postanowiłem znaleźć jakieś miejsce na obiad. W porcie nie ma ku temu sposobności. Szukałem ładnego miejsca. I znalazłem dopiero, gdy wróciłem pod pomnik Kolumba. Zaraz koło tego pomnika jest sympatyczny deptak pod palmami. Z jednej ławki skorzystałem, rozłożyłem swój bufet i raczyłem się bagietką i piwem. Dodam, że pierwszym tego dnia a było już zdrowo po południu. Potem poszedłem jeszcze na plażę i wróciłem się żeby zobaczyć El Cap de Barcelona surrealistyczną rzeźbę przedstawiającą twarz, będąca kolejną wizytówką miasta. Z tego miejsca wybrałem się na następną przechadzkę po uliczkach starego miasta. Spacerując tak dość długo trafiłem na ciekawy lokal. Patrzę a na szyldzie pisze „Cerveza 1 euro”. Wchodzę. W środku sami dżentelmeni po 40. Każdy imprezuje „solo”. Więc i ja znalazłem sobie miejsce. Użyłem jednego, jedynego zdania, które znam po hiszpańsku „Una cerveza, por fawor”. Zająłem miejsce przy stoliku pokrytym ceratą i starałem się nie przejmować faktem, że współbiesiadnicy gapią się na mnie jak na ducha hehe. Widać nieczęsto zachodzą w to miejsce turyści. Mi się tak spodobało, że strzeliłem sobie jeszcze jednego San Miguela i poszedłem dalej. Stwierdziłem, że mam ochotę na jakiś obiad. Zrobiłem, więc zakupy w sklepie i poszedłem do hostelu gotować jajecznicę. Zeszło mi do wieczora. Trochę miałem lenia, ale postanowiłem jednak ruszyć się na miasto. W końcu to ostatnia noc w stolicy Katalonii. Wyszedłem, więc z hostelu i znowu skierowałem się w stronę starego miasta. Znalazłem sobie sympatyczną knajpkę i postanowiłem zostać. Nie miałem jednak ochoty na piwo, bo tego opiłem się sporo a jak wspominałem wcześniej w smaku mnie hiszpańskie piwo nie powala . Procentami też nie hehe. Zamówiłem, więc typową hiszpańską Sangrię. Zapytałem barmanki czy mogę zerknąć jak się też tą Sangrię robi. Przyglądałem się uważnie i oprócz tego, co już wiedziałem na temat tego drinka okazało się, że barmanka wzmacnia całość za pomocą 25 ml Cointreau. Ciekawe połączenie, bo to jest francuski likier. Ale smakowało to ciekawie. Słodkie strasznie, ale dało się wypić. Cena 4 euro też była przyzwoita tym bardziej, że i knajpa na dość wysokim poziomie. Wypiłem drinka i poszedłem do hostelu.




Rozmaitości z bazaru

Muzeum morskie

Port

El Cap de Barcelona

Drink na dobranoc


W ostatni dzień trochę zaspałem. Na szczęście nie na samolot a po prostu. Miałem obudzić się wcześniej i pójść jeszcze na krótki spacer niestety obudziłem się jakoś przed 11 i musiałem się powoli zbierać z hostelu. Wyszedłem akurat „na styk” żeby zdążyć na autobus. Na dworcu siedzę sobie na ławce i zastanawiam się, z którego peronu ten autobus. Babka z informacji powiedziała żebym słuchał zapowiedzi przez megafon, ale one są po hiszpańsku a w dodatku głośnik pierdzi jak po grochówce. Nic nie rozumiałem. Naglę słyszę rozmowę po polsku i widzę parę moich rodaków. Gość wygląda na wyluzowanego, więc się pytam czy często jeżdżą i czy wiedzą skąd ten bus odjeżdża, gość mówi, że z tego peronu obok i dosiada się do mojej ławki. Sceptycznie podszedłem do zawierania nowej znajomości, ale jakoś się rozmowa rozkręciła i okazało się, że goście są ok. Gadaliśmy o podróżach i o Hiszpanii ogólnie. Typ pracuje w jakiejś polsko – hiszpańskiej firmie, więc lata tu często. Opowiadał różne smaczki o Hiszpanii i o tym, co warto zobaczyć, bo gość ma zjeżdżony ten kraj w każdą możliwą stronę. Przyjechaliśmy na lotnisko i okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Gość nie mógł zmieścić w głowie, po jaką cholerę lecę do Bydgoszczy jak dosłownie 10 min później mam samolot do Rzeszowa. Ja mu wytrwale tłumaczę, że ta subtelna różnica to nie 10 min a 250 zł hehe. W końcu chyba dotarło. Lot spokojny i przyjemny, ale lądowanie już mniej. Zimno ciemno, śnieg pada. Coś strasznego. Po wylądowaniu zadzwoniłem do Karola, że jestem, on mi pozwiedzał żebym wsiadł w autobus i przyjechał do centrum, on będzie czekał na przystanku. Tak też zrobiłem i w centrum się spotkaliśmy. Poszedłem do niego na chatę, zostawiłem plecak i poszliśmy na obiecane zwiedzanie Bydgoszczy. Ładne miasto, ale wiele tam nie ma. Mamy pomnik łuczniczki, operę, spichrze. Te spichrze bardzo mi się podobały. Obok jest też sprytnie zainstalowana rzeźba linoskoczka. Jest też knajpa z Browarem Bydgoskim. Lokal malowniczo położona nad rzeką. Wypiłem „zestaw degustacyjny” i byłem zachwycony. Szczególnie ciemne było doskonałe. Potem Karol zabrał mnie do swojej ulubionej knajpy: Sailing Club. Super klimat, widać, że wszyscy się znają a knajpa jest prowadzona z pasją. Zajebiście mi się spodobał sposób na odsiewanie klienteli, która delikatnie rzecz ujmując nie pasuje do knajpy. Barman się pyta typa czy ma kartę żeglarską (czy coś takiego) dżentelmen w ortalionie raczej jej nie posiada, więc musi knajpę opuścić hehe. Zajebisty patent. Pijemy sobie kolejne piwko z Karolem a tu się okazuje, że jest jakiś konkurs. Każdy, kto jest w knajpie wypełnia kupon i w drodze losowania wygrywa flaszkę. I ja wygrałem! Już po tych kilku piwach wiedziałem, że poranne wstawanie będzie problemem a teraz się trochę przestraszyłem hehe. Okazało sie jednak, że w zwyczaju tej knajpy jest, aby się podzielić ową flaszką z innymi obecnymi. Flaszka została rozlana, ale dla mnie i tak zostało z 4 baniaki, które musiałem wypić. Dodatkowy problemy stanowił fakt, że ową flaszką była Lubelska Porzeczkowa- trunek, którego wybitnie nie toleruje. Musiałem jednak stanąć na wysokości zadania i obalić kieliszki bez skrzywienia, hehe. Zdrowo po 12 opuściliśmy z Karolem knajpę. Trochę mnie przerażał fakt pobudki o 4 rano. Na szczęście Karol to człowiek o złotym sercu i zaoferował, że mnie na przystanek Polskiego Busa z rana podwiezie, przez co mogłem pospać pół godziny dłużej. I tak nie było łatwo. W busie praktycznie momentalnie zasnąłem i ani się obejrzałem a byłem już w Warszawie. W stolicy miałem 5 godzin, więc postanowiłem je jakoś sensownie wykorzystać. Postanowiłem wybrać się do muzeum Powstania Warszawskiego. Po drodze jednak patrzę a na budynku szyld „Muzeum Kolejnictwa”. Nie byłem. Idę. Wstęp jakieś grosze. W środku oczywiście pusto. Standard hehe. A muzeum fajne. W środku dużo modeli pociągów, pamiątek i eksponatów związanych z kolejami polskimi i przede wszystkim, na zewnątrz, pokaźna kolekcja prawdziwych pociągów w tym jedyny tak dobrze zachowany polski pociąg pancerny. W tym muzeum ukryty jest jeden akcent Rzeszowski. Ktoś wie, jaki? Potem faktycznie poszedłem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Byłem tam zaraz po otwarciu, ale postanowiłem je zobaczyć jeszcze raz. Miejsce robi wrażenie. Dla mnie nowością był krótki film pokazujący widok zniszczonej Warszawy z lotu ptaka (a konkretnie bombowca). Całość w 3 D. Urywa dupę hehe. Pokręciłem się po muzeum z dwie godziny i poszedłem powoli na busa. Tam szał pał, studentów od groma, zamieszanie strasznie, bo na jeden kurs podstawili dwa autokary tyle było ludzi. Znalazłem sobie jednak miejsce i przesypiając ¾ drogi dojechałem do Rzeszowa. Wyjazd super. Przynajmniej człowiek trochę ciepła doświadczył.