wtorek, 3 grudnia 2013

Rewolucyjny Kijów



Wyjazd do Kijowa miał być typowo turystycznym wypadem do stolicy, której jeszcze nie zwiedzałem. Okazało się jednak, że mnie i mojemu kompanowi Miłoszowi, przyszło uczestniczyć w początkach niezwykle ważnych dla Ukrainy wydarzeń…

Wyjazd ten był bardzo spontaniczny. W przypadku wyjazdu do Kijowa nie ma potrzeby wcześniejszego rezerwowania biletów czy noclegów. Siedząc w knajpie z Miłoszem w pewien sobotni wieczór i pijąc piwo dyskutowaliśmy o tym, że od Oslo nigdzie nie byliśmy. Kijów chodził nam już po głowie, ale w ten wieczór postanowiliśmy przekuć tą myśl w czyn. Ustaliliśmy, że startujemy we wtorek 26 listopada. Jeśli chodzi o wyjazdy Miłosz to jest konkretny człowiek, więc jak już się zdecyduje to nie ma zmiłuj. Tradycyjnie jednak w niedzielny poranek zdzwoniliśmy się potwierdzając ustalenia sobotniej nocy już na trzeźwo. Plan powstał na szybko, bo w zasadzie nie ma, co obmyślać. Znalazłem tylko jakiś przyzwoity hostel i zarezerwowałem w nim dwie noce.

We wtorek bladym świtem (w zasadzie ciemną nocą) ruszyliśmy pociągiem w kierunku Przemyśla. Potem przesiadka na bus do granicy. Przejście piesze i już Ukraina. Wymiana gotówki, zakupienie prowiantu i za chwilę nasza marszrutka rusza w kierunku Lwowa. Muszę nadmienić, że wyjazdy na Ukrainę mają swoją specyfikę. Nie ma, co ukrywać: jadąc na wschód pije się dużo. Powodów jest kilka. Pierwszy to oczywiście cena i jakość. Za niewielkie pieniądze można kupić znakomitą wódkę. Kolejny powód to temperatura. Na naszym wyjeździe może nie było jakiś ekstremalnie niskich temperatur, ale zimno było.  Wiadomo, że jak się nie ma na podorędziu gorącej herbaty to, co grzeje najlepiej…? Trzeci powód pijaństwa na tym wyjeździe to zwyczaje. Ciężko jest Ukraińcom odmówić „horiłki”. Dla nich człowiek niepijący to ktoś podejrzany albo dziwny… Dodatkowo w czasach rewolucji wódka staje się niezbędnym elementem podnoszącym morale i zachęcającym do większego poświecenia dla sprawy. Na naszym wyjeździe były wszystkie te czynniki, więc piliśmy bardzo dużo. Już w marszrutce rozpoczęliśmy pierwszą flaszeczkę ognistego napoju. Zmarzliśmy okrutnie na granicy, więc rzeczona butelczyna nie doczekała do bram wspaniałego miasta Lwowa. Gdy na horyzoncie zaczął majaczyć kościół św. Elżbiety mieliśmy już wyśmienite humory. Pierwszą i najważniejszą rzeczą do załatwienia we Lwowie były bilety na dalszą drogę. Wysiadamy, więc z busa i szybko maszerujemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się, że biletów na pociąg, którym chcieliśmy jechać (23 z minutami) już nie ma. Kupiliśmy, więc bilety na pociąg o 20 (do bani, bo przyjazd do Kijowa na 4 czy 5 rano). Ciekawe, że w tym momencie brak biletów nie dał mi do myślenia… Coś się jednak musi na tej Ukrainie dziać. I się działo… Po załatwieniu biletów czas na zwiedzanie.

Miłosz był we Lwowie pierwszy raz, więc postanowiłem go trochę oprowadzić. Nie mogę powiedzieć żebym Lwów znał dobrze, ale zdarzało mi się kilka razy po Lwowie oprowadzać, więc to i owo wiem. Zabrałem Miłosza na ekspresową przechadzkę po starym mieście z zaliczeniem punktów takich jak: Prospekt Swobody, Opera, Ratusz, Katedra Ormiańska, Katedra św. Jury, kościół Jezuitów, słynny pomnik „Babki Kiepskiej” (chodzi oczywiście o Nikifora) i pomnik Mickiewicza. Miłosz oczywiście zachwycony. Nie ma się, co dziwić. Nie mam pojęcia ile razy byłem już we Lwowie, ale ponad 20 na pewno a zawsze mnie to miasto zachwyca. Zawsze znajdę jakąś uliczkę, kamienicę, zakamarek, knajpę czy pomnik, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Uwielbiam włóczyć się ulicami Lwowa i po prostu chłonąć ten klimat. Wspaniałe miasto, jedno z moich ulubionych. Ale Lwów to nie tylko zabytki. To miasto ma też bardzo bogate życie rozrywkowe. Knajp jest mnóstwo a ja postanowiłem wypić po piwku z Miłoszem w tych najciekawszych. Oczywiście zaczęliśmy od słynnej, chyba już na cały świat, „Kryjówki”. Żeby nie psuć Miłoszowi niespodzianki kazałem mu tylko zapamiętać hasło hehe. Jak się już jest kolejny raz w tym lokalu to wrażenie są mniejsze, ale nie zmienia to faktu, że knajpa jest rewelacyjna. Coś w rodzaju okopów, wszystko stylizowane na czasy wojny i ani słowa o niuansach związanych z animozjami pomiędzy naszymi przodkami. Dla mnie to jest mądre podejście, bo ja nie jestem wielbicielem grzebania w historii i rozdrapywania jakiś zabliźnionych ran. Ale nie o tym miało być, a o części imprezowej naszej wycieczki. Do „Kryjówki” zawsze warto wstąpić na lane piwko „Stare Miasto”, które ja bardzo lubię. Choć pamiętać należy, że ceny są tu takie jak w polskich knajpach. Kolejny punkt programu zwiedzania lokali: „Dom Legenda”. To tam ostatnio najczęściej imprezuje jak jestem we Lwowie. Ceny podobne jak w „Kryjówce”, ale mają tam dobrą promocję na dzban piwka. Ta knajpa jest magiczna. To najlepsze określenie. Cała kamienica to jeden wielki lokal. W każdej sali jest odmienny klimat a tym, co łączy poszczególne pomieszczenia w jedną całość jest to, że pracują tam wyłącznie karły, jako kelnerzy. Warto też wybrać się na dach knajpy (tylko do 22!!) bo widok na stare miasto jest bardzo ładny a dodatkowo czeka tam na nas kolejna niespodzianka hehe. Na tych dwóch miejscach w zasadzie zakończyła się nasza przygoda na starym mieście. Ponieważ do pociągu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny był czas na zrobienie zakupów na drogę oraz wizytę w słynnej przydworcowej (mniej więcej) knajpce „Biała Czajka”. Knajpa ta została przeze mnie odkryta przy okazji wieczoru kawalerskiego mojego kumpla. Od tej pory zawsze jak jestem we Lwowie staram się zaglądnąć, odwiedzić sympatyczną panią za ladą i wypić, choć „kieliszok horiłki”. Tak było i tym razem z tym, że skończyło się na dwóch piwach kilku kieliszkach i solidnej porcji pierogów na głowę. Jak nie trudno się domyślić humory nam dopisywały, gdy maszerowaliśmy na pociąg. Weszliśmy na peron, znaleźliśmy nasz wagon, zameldowaliśmy się u prowadnika i idziemy szukać miejsc. Ponieważ miejscówki były prawie zupełnie wykupione nam przypadły najgorsze: na korytarzu, górna koja… „Bedze ciężko” pomyślałem. Okazało się, że obok naszego stanowiska ma miejsce niezła impreza. Wszyscy biesiadnicy wyszli na papierosa, ale po bogactwie, które leżało na stole wnioskowałem, że możemy znaleźć wspólny język. Gdy pociąg miał już ruszać i wszyscy pasażerowie powrócili na swoje miejsca okazało się, że cały nasz wagon to studenci jadący protestować na Majdan. Przełamywanie lodów nastąpiło błyskawicznie:

Student: „Wy na rewolucje?”
Ja: „Tak”
Student: „Pijecie horiłku?” (podnosząc w górę kieliszek i 0, 7 „złotego kłosa”)
Ja: „Tak” (wyciągając z plecaka nasz specyfik)

Mina prowadnika była bezcenna, gdy po 5 minutach od ruszenia przechodził przez nasz wagon. Komitywa była taka jak byśmy się z tymi studentami znali parę lat hehe.
Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Okazało się, że od nich z uniwersytetu jedzie cała delegacja żeby protestować na Majdanie. Cała sytuacja oczywiście wywołała mnóstwo dyskusji politycznych. Ukraińcy dużo opowiadali o tym, co na Ukrainie jest złe. Co trzeba wyrzucić a co zmienić. Kogo postawić pod sąd a kogo jak najszybciej przed pluton egzekucyjny. Ja z całą mocą popieram Ukraińców i ich dążenie do większej swobody. Uważam jednak, że minie jeszcze mnóstwo czasu zanim będzie można mówić o tym, że Ukraina ma szanse na członkostwo w Unii. Nie opuszcza mnie wrażenie, że Ukraińcy tą Unię za bardzo gloryfikują. Dla nich to symbol dobrobytu, wolności słowa, tolerancji i uczciwości. Wiadomo: nie do końca jest to prawda… Poza tym Ukraina to nadal kraj podziałów. Jest prorosyjski wschód i proeuropejski zachód. Jakby tego było mało to jest jeszcze podział na starszych ludzi, którym za komuny żyło się lepiej i na młodzież, która już trochę świata widziała. Trudno mi wypowiadać się na temat tego konfliktu. Uważam, że jest on tak złożony, że mało, kto wie jak to jest naprawdę. Każda ze stron ma swoje racje i każda jest święcie przekonana o ich słuszności. Strasznie to smutne, że komuna tak głęboko odcisnęła swoje piętno na tym kraju. Najlepiej opisują to słowa jednego Ukraińca, którego miałem kiedyś przyjemność poznać. Gadaliśmy sobie o sprawach politycznych i doszło między nami do małej różnicy zdań. Jarek (bo tak miał na imię ów jegomość) wykonał na mnie nokaut techniczny za pomocą jednego zdania „Komuna?! Co w Polsce była kur…a za komuna? Rolling Stones grali w Warszawie w ’67!!!” Tym zdaniem zakończę polityczne wywody (przynajmniej na ten moment). 

Poranek w Kijowie był bardzo ciężki. Ból głowy oraz wspomnienia poprzedniej nocy przyćmiewały nieco umysł. Ile to się wydarzyło… Dyskusje o życiu, o Ukrainie i o sprawach codziennych. Szachy, flaga i uśmiechnięty pan prowadnik hehe. Miłe wspomnienia, ale żyć trzeba dalej. Było pewnie jakoś przed piątą rano, gdy wyszliśmy z Kijowskiego dworca i udaliśmy się na śniadanie do Mc knajpy. Po posiłku podjęliśmy próbę drzemki na dworcu, którą co chwila skutecznie zakłócał ochroniarz. Gość wyraźnie się na nas uwziął, bo śpiące na ławkach menele mu nie przeszkadzały a my najwyraźniej tak. Udało nam się jakoś przekimać z godzinkę i kolejne wyzwanie: kupić bilet powrotny. Idę do jednej kasy, potem do drugiej i wszędzie ta sama odpowiedz: „Biletów nie ma”. Jak to nie ma? Jedyne, co nam kobieta w kasie zaproponowała to jakiś międzynarodowy pociąg z biletami w cenie całego naszego budżetu. Odpada, prędzej wrócę stopem hehe. Przypominałem sobie na szczęście, że niedaleko jest dworzec autobusowy. Szybko doszliśmy na miejsce, krótka rozmowa w kasie i mamy dwa ostatnie bilety na autobus 29 listopada na 22! Mimo że kupiliśmy je w cenie dwukrotnie wyższej niż pociąg to byłem zadowolony. Teraz pozostało tylko przeczekać do południa i iść do hostelu. Ale pojawił się problem: dolegliwość spowodowane imprezą dnia poprzedniego zaczęły się nasilać. Znaleźliśmy lokal obsługujący panów, których suszy całą dobę. Zamówiliśmy po piwie i kontynuowaliśmy imprezę. Pomysł, mimo że niegodny dżentelmena okazał się znakomity. Dolegliwości minęły jak ręką odjął. Kolejne piwka zupełnie przegnały kaca i wprawiły nas w dobry nastrój. Potem jeszcze pizza w słynnej trójkolorowej Ukraińskiej pizzerii i koło południa meldujemy się w hostelu. Cena przyjazna turyście, warunki nieurągające ludzkiej godności i ciekawostka: pani recepcjonistka nie zna angielskiego. „Tolko rasyjski jazyk”. Szybki prysznic, coś na ząb i idziemy w miasto. Z obawy przed kolejną falą niemocy i gorszego samopoczucia zaopatrzyliśmy się w pobliskim sklepie w kolejną butelkę ulubionego napoju oraz dwa litry Coca Coli i pomaszerowaliśmy w kierunku Majdanu. Mieszkaliśmy rzut koktajlem Mołotowa od tego słynnego placu, więc zaraz znaleźliśmy się wśród wesołych manifestantów. Tam atmosfera iście piknikowa: wesoła muzyka, gary z bulgoczącą zupą, przyjazna atmosfera wyraźnie poprawiana różnymi specyfikami. Bardzo miło. Poza tym Plac Niepodległości (inna nazwa) jest naprawdę bardzo ładny. Można na nim lub w bezpośredniej jego okolicy zobaczyć między innymi piękną Lacką Bramę oraz kolumnę symbolizującą niezależność Ukrainy z pomnikiem starosłowiańskiej bogini Brzeginii na szczycie. Są tam też inne pomniki: założycieli Kijowa oraz św. Michała Archanioła – patrona miasta. My pokręciliśmy się trochę wśród protestujących, wypiliśmy po kolejce i pomaszerowaliśmy dalej pod Łuk Przyjaźni Narodów (wiadomo jakiego narodu z jakim narodem hehe), który znajduje się w parku nad brzegiem Dniepru. Tam chwile się powłóczyliśmy, widok na drugą cześć miasta jest z tego miejsca imponujący a i park naprawdę przyjemny. Słoneczko świeciło i było dość ciepło, więc nie odmówiliśmy sobie małej biesiadki na ławce. Z parku poszliśmy w kierunku stadionu Dynama Kijów a potem, ponownie przecinając Majdan trafiliśmy do Monasteru św. Michała Archanioła ze złotymi kopułami i do Katedry św. Zofii. Imponujące budowle nie ma, co gadać.
Dzień poprzedni, noc oraz dzień obecny wykończyły nas do tego stopnia, że w hostelu. Byliśmy przed 18, zjedliśmy lekką kolację i przed 19 położyliśmy się spać. Ja spałem prawie 14 godzin, wstałem wypoczęty jak młody bóg bez śladów kaca. Metoda przetrzymania fazy zastosowana dnia poprzedniego poskutkowała hehe.


Rewolucyjny Majdan

Łuk Przyjaźni Narodów



Panorama Kijowa
Monaster św. Michała Archanioła


Wizyta w pobliskim sklepiku, szybkie śniadanie, ponowna wizyta w sklepiku i znowu ruszamy w miasto. Dzień muzeów się rozpoczął. Na początek ponowna wizyta na Majdanie i szybka lustracja czy piknik trwa dalej. Oczywiście trwał nadal a uczestniczy od rana w rewolucyjnych nastrojach. My kierujemy się jednak do metra. Poszliśmy specjalnie na stację Metro Arsenalna. I teraz ciekawostka. Metro Arsenalna jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie. Jedzie się schodami ruchomymi, które są tak długie, że po drodze jest „stacja przesiadkowa” na kolejne schody podobnej długości. Jest to imponująca konstrukcja budząca respekt. Ponad 100 m zjazd w głąb ziemi ruchomymi schodami zostaje w pamięci hehe. My kierowaliśmy się metrem do Muzeum Czarnobylskiego. Pewnie chodzi wam po głowie, czemu nie wybrałem się do samego Czarnobyla. Otóż była taka okazja. Idziemy sobie rano ulicą i widzimy znak „Biuro Podróży, wycieczki do Czarnobyla”. Wstąpić nie zaszkodzi. Pani nas informuje, że mamy szczęście, bo wycieczka jednodniowa jest akurat w piątek. Jestem podjarany jak cholera. Cena: ponad 180 dolarów. Myślę: „raz się żyje”. Dopełniamy formalności, płacimy kratą a ta nie przeszła, następna też nie… I tak oto nie kupiliśmy biletów na wycieczkę do Czarnobyla. I całe szczęście, bo cena była mocno „naciągana”. Nie teraz to, kiedy indziej. Ale wróćmy do muzeum. Rewelacyjne miejsce. Coś pomiędzy muzeum martyrologicznym, muzeum techniki  i galerią sztuki nowoczesnej. Niewielkie, ale ciekawe. W środku ekspozycje takie jak: budowa i zasady działania elektrowni atomowej. Katastrofa godzina po godzinie i dzień po dniu. Skutki katastrofy. Choroby popromienne. Upamiętnienie tych, co zginęli. Rzeczowo przedstawione, ale trochę „czerstwo”. Spędziliśmy w tym muzeum pewnie ze 2 godziny, następnie poszliśmy na piwko i obiad a potem do metra. Celem naszym było największe i najbardziej znane kijowskie muzeum: „Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”. Po naszemu: Muzeum II Wojny Światowej. Po drodze jeszcze jeden interesujący punkt programu: Pomnik Wielkiego Głodu wraz ze znajdującym się w jego podziemiach niewielkim muzeum. Jest to miejsce pamięci wielkiego kataklizmu, w którym, co ciekawe, nie ma ani słowa o tym jak to „Bratni Naród” przyczynił się do tej „naturalnej” tragedii. Pali się tam też wieczny ogień na pamiątkę tego wydarzenia. Przygnębiające miejsce. Idziemy dalej. Po drodze mijamy jeszcze Ławrę Peczerską – imponująca z zewnątrz, ale wejście płatne. Musiałaby mi chyba dachówka na łeb spaść żebym do takiego przybytku płacił za wejście. Z ławry do muzeum jest bardzo blisko, wystarczy się kierować na Pomnik Matki Ojczyzny, który jest centralnym punktem kompleksu muzeum. Jeszcze naparsteczek na rozgrzewkę i wchodzimy. Pierwszy punkt to plenerowa ekspozycja pojazdów wojskowych. Wstęp parę groszy: jasne, że wchodzę. Potem już główny budynek muzeum. Zdjęć niestety nie można robić w środku, ale muzeum imponujące. Niesamowita jest sama konstrukcja budynku i rozplanowanie wnętrz. Wystawy podzielone są chronologicznie, przez co odbiór wystawy jest jeszcze mocniejszy. Oczywiście na pierwszym miejscu eksponowana jest dobroć i rycerskość Narodu Bratniego hehe. Zdecydowanie warto się wybrać do tego muzeum. Wstęp kosztuje niewiele a zwiedzania jest na parę godzin. Gdy wyszliśmy z wnętrza budynku było już całkiem ciemno, więc obok najbliższego stanowiska czołgowego wypiliśmy po kieliszku i ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Droga bardzo się jednak wydłużyła, bo po w międzyczasie nastąpił przystanek w tradycyjnej ukraińskiej knajpce. Tam posiłek i piwko. Potem metrem na Majdan, zakupy i kolejna knajpka. Zapomniałem nazwy lokalu, ale był on w bliskim sąsiedztwie Majdanu, schowany nieco w boczną uliczkę. Miejsce z zewnątrz niepozorne, ale w środku naprawdę fajny klimat. Tam rozpoczęliśmy wielogodzinną debatę solidnie zakrapianą piwkiem i czymś mocniejszym. Polecam też tamtejsze kalmary w cieście. Jak się bawić to się bawić hehe. Dobrze po 22 opuściliśmy knajpę i poszliśmy do hostelu konsumować przysmaki zakupione w sklepie. Tam do biesiady dokooptowaliśmy jeszcze Amerykanina i Rosjanina i w takim egzotycznym zestawieniu opróżniliśmy flaszkę oraz kilka piw. Rozmowy, jak to podczas „wiosny ludów” bywa, były na ciężkim, politycznym poziomie. Spać położyliśmy się bardzo późno, przez co poranne wstawanie znacznie się opóźniło. 

Stacja metra: Arsenalna

 Muzeum Czarnobylskiego

Pomnik Wielkiego Głodu

 Pomnik Matki Ojczyzny

 Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej

Dopiero koło 11 opuściliśmy nasz hostel już z bagażami na plecach. Pierwsze kroki skierowaliśmy do pobliskiego sklepu a potem poszliśmy dokładnie w przeciwnym kierunku niż Majdan: w stronę Stadionu Olimpijskiego. Miłosz to fan piłki nożnej, więc mnie ciąga w takie miejsca hehe. Pogoda zrobiła się kiepska. Co chwilę padał straszny śnieg z deszczem, więc co chwila chowaliśmy się do jakiejś knajpki. Potem jeszcze pomnik Lenina (już nie istnieje), Muzeum Przyrodnicze (pełne wesołych eksponatów w stylu radzieckim) imponujący gmach uniwersytetu i idziemy znaleźć jakąś przyjemną knajpę żeby przeczekać do autobusu, bo pogoda coraz gorsza… Po długich poszukiwaniach trafiliśmy do przyjemnego lokalu w staromodnym stylu. Knajpa stylizowana na chłopską karczmę z sympatycznymi i stylowo ubranymi kelnerkami. Zamówiliśmy piwko, potem pielmieni (coś jak nasze uszka tylko faszerowane mięsem i podane z cebulką, masłem i koperkiem) i oczywiście wódeczkę. Z racji faktu, że był to już czwarty dzień z rzędu, w którym przez nasze gardła przelewał się ten rodzaj alkoholu pierwsze kieliszki nie były spacerem po parku. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że Ukraińcy nie wiedzieć, czemu, nie uznają chłodzenia wódki. Ja z każmy kolejnym kieliszkiem zakąszanym pielmieni ,czułem się wyśmienicie natomiast dla Miłosza kolejny „stakańczyk”  był walką z własnym organizmem hehe. Gdy godzina odjazdu się zbliżała pomaszerowaliśmy w kierunku dworca robiąc po drodze zakupy w sklepie. Na dworcu gwar i zamieszanie. Nikt nie wie, z którego peronu nasz autobus odjeżdża a dworzec duży. Zagadaliśmy w tej sprawie do dwóch Ukraińców Okazało się, że goście do Lwowa jadą tym samym autobusem. W takiej oto 4 osobowej komitywie doczekaliśmy do odjazdu. Okazało się ze owi Lwowianie siedzą koło nas. Należało ich poczęstować naszym napojem a oni poczęstowali nas swoim... Do komitywy dołączył się jeszcze jeden pasażer i zawiązała się oczywiście kolejna ciężka dyskusja. Ja w kulminacyjnym punkcie rozmowy postanowiłem (musiałem) udać się na spoczynek, więc odpływając w objęcia Morfeusza słyszałem kolejne rewolucyjne hasła. Miłosz jeszcze dzielnie konwersował do momentu wypicia wszystkich „argumentów”. 

 Pomnik Lenina

Kijowski Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki

Muzeum Przyrodnicze

Obudziłem się, gdy dojeżdżaliśmy do dworca autobusowego we Lwowie. Akurat świtało. Do stacji kolejowej z tego miejsca jest kawał drogi, więc rozpytawszy ludzi stojących na przystanku poznaliśmy numer marszrutki i już za chwilę jechaliśmy na dworzec. Po przyjeździe na miejsce morale zaczęło nieco opadać, więc postanowiliśmy zregenerować siły w pobliskiej pizzerii. Najedzeni i zadowoleni wsiedliśmy do marszrutki, która zawiozła nas na granicę. Tam zakupy, piesze przejście, kolejny bus, frytki w Przemyślu i pociąg do Rzeszowa… Tak zakończyła się nasza przygoda w Kijowie. Gdy byliśmy w stolicy Ukrainy protest na Majdanie był rodzinnym piknikiem. Już po powrocie okazało się, że w noc naszego wyjazdu z Kijowa Berkut po raz pierwszy użył siły na manifestantach. Jak wydarzenia potoczyły się potem to już każdy wie… 



piątek, 18 października 2013

Jesień w Norwegii



Jeden wyjazd zakończył się całkiem niedawno, jeszcze dobrze nie zdążyłem ochłonąć ani się rozpakować a już Miłosz dzwoni z informacją, że coś nowego wymyślił. Okazało się, że są bilety do Oslo za 59 zł w dwie strony. Chcę jechać? Jasne! Decyzja zabrała mi krótką chwilę, od razu zabukowałem bilety i pozostało jedynie czekać na 15 października. Dla mnie wyjazd rozpoczął się dzień wcześniej, bo pojechałem do Warszawy już w poniedziałek 14 października. Postanowiłem skorzystać z okazji i spotkać się z dawno niewidzianą koleżanką, która przy okazji mogła mnie przekimać, więc super. Miłosz miał jechać nocnym Polskim Busem ze znajomymi, ale że znajomi zrobili go delikatnie mówiąc w chu…a to przyjechał sam. Co ciekawe ci znajomi mieli kupione bilety na podróż z nami. Nie będę się rozwodził nad tą sytuacją, bo mnie to już nieraz spotkało. „Maciek ty to sobie tak podróżujesz… Ja bym następnym razem z tobą… Na 100%.” Ile ja to już razy w życiu słyszałem…
W Warszawie spędziłem wieczór na knajpingu. Potem nocleg i o 8 rano byłem ustawiony z Miłoszem na Dworcu Centralnym. Potem pociąg do Modlina i już jesteśmy na lotnisku. Z racji faktu, że godzina była wczesna a nasz samolot odlatywał po południu postanowiliśmy wybrać się na małą wycieczkę. Modlin ma tą zaletę, że jest gdzie. Niedaleko lotniska znajduje się przecież słynna twierdza. Wystarczy wyjść z lotniska i przejść do głównej drogi. Potem idziemy w lewo aż dojdziemy do niewielkiego skrzyżowania. Tam naszym oczom powinna ukazać się tabliczka ze strzałką na twierdzę. Z lotniska jest niewiele ponad 2 km. Warto się przejść, bo twierdza naprawdę robi wrażenie. W czasie naszego zwiedzania pogoda była ciężka. Nisko zawieszone chmury, słabo świecące słońce i mgła. Klimat był to i zdjęcia wyszły ciekawe. Pokręciliśmy się po twierdzy ponad 2 godziny, wypiliśmy piwko, zjedliśmy kanapki i trzeba było wracać na lotnisko, bo do odlotu coraz bliżej.  Na lotnisku oczywiście gwar i tłok. Po przejściu przez bramki udaliśmy się do sklepu bezcłowego, bo wiadomo: Norwegia jest poza Unią i alkohol w takim wypadku jest naprawdę tani. Widzieliśmy, że w Norwegii stać nas będzie najwyżej na wodę mineralną, kupiliśmy 1 litr „Finlandii” i Coca Colę hehe. Doskonały to był wybór. W samolocie wiadomo: folklor hehe, ale lot przebiegł bez ekscesów. Jakoś po 16 byliśmy już na miejscu. Plan był taki, że do centrum Oslo jedzmy dopiero następnego dnia rano. Dzień 15 października postanowiliśmy poświecić na zwiedzanie pobliskiego Moss. Ponieważ czasu mamy mnóstwo zdecydowaliśmy, że idziemy na nogach. Do Moss jest około 10 km, ale co to dla nas. „Finlandia” dodawała nam otuchy i rozgrzewała, bo ciepło wcale nie było. Droga w jedną stronę zajęła nam około 2 godzin. Dodam, że przystanki były częste hehe. W Moss najpierw odwiedziliśmy sklep spożywczy. To był moja pierwsza wizyta w Norwegii. Słyszałem, że w tym kraju jest ekstremalnie drogo, ale widok kawałka mięsa wołowego za 200 zł mnie zaszokował. Ponieważ nasz budżet był bardziej niż skromny kupiliśmy jedynie wodę mineralną, herbatę Lipton w proszku oraz chleb (ceny od 7 do 30 zł za bochenek). A ponoć Rema 1000 to i tak ekstremalnie tani market… Ze sklepu poszliśmy do centrum. Moss w zasadzie nie ma wiele do zaoferowania turystom. Jest tam niewielki deptak oraz mały, ale sympatyczny port, kilka knajpek i widok na morze. Nasze zwiedzanie Moss ograniczyło się w zasadzie do centrum i portu. W porcie przysiedliśmy na chwilę racząc się wódeczką. Gdy wracaliśmy z ciekawości wstąpiliśmy jeszcze na dworzec kolejowy zobaczyć czy na lotnisko czymś dojedziemy. Okazało się, że owszem jest pociąg, ale kosztuje równowartość 30 zł za 7 minut jazdy? Podziękuję. I takim sposobem udaliśmy się w długą drogę powrotną. Po drodze jeszcze kolacja na ławce i dłuższa impreza pod remizą strażacką. Gdy było już dobrze po pierwszej w nocy dotarliśmy na lotnisko. Humory nam dopisywały a i sen był twardy. Co ciekawe rano nikt nas nie budził, więc wstaliśmy zdrowo po 8 godzinie. Skromne śniadanie, toaleta i ruszamy do centrum. Najpierw trzeba wybrać busa. Firm, które worzą ludzi do Oslo jest mnóstwo a ceny za usługę również się dość poważnie wahają. My wybraliśmy bus ze zniżkami studenckimi, co sprawiło, że za bilet w dwie strony zapłaciliśmy po 75 zł. Przyzwoicie. Dodatkową atrakcją lotniska jest opanowanie go przez Polaków.  Korzystając z usług firmy PKS Oslo można również dojechać do centrum a Janbus bardzo chętnie zawiezie was nawet pod waszą farmę. Taka sytuacja hehe. Przejazd trwał około godziny, więc już przed południem byliśmy w centrum. Miałem kiepską mapę, więc początkowo trochę błądziliśmy, ale gdy już udało się załapać podstawowe punkty orientacyjne poszło sprawnie. Pierwszy zabytek, który napotkaliśmy to był kościół Dominikanów. Kościół jak kościół. Bez szału. Następnie nasze kroki skierowaliśmy na Twierdzę Akershus. To miejsce już bardziej mnie interesowało. Warownia położona nad morzem miała pierwotnie służyć do obrony miasta. Twierdzę można obejść dookoła i wejść na dziedziniec. Dodatkowo istnieje możliwość zwiedzenia niewielkiego muzeum oraz przyjrzenia się gwardii honorowej pilnującej głównego wejścia. Można też odpocząć chwilę na ławce, zjeść kanapki i wypić po kieliszku na rozgrzewkę.  Zwiedzania może nie ma za, wiele ale miejsce jest naprawdę przyjemne. Szczególnie, że podczas oglądania pogoda się wyraźnie poprawiła. Nawet na moment wyszło słońce. Z twierdzy jest rzut beretem do głównego placu Oslo, na którym stoi ratusz. Po drodze do tego miejsca wstąpiliśmy jeszcze do punktu informacji turystycznej żeby w końcu zdobyć dobrą mapę i rozeznać się w cenach. Chcieliśmy zobaczyć Muzeum Łodzi Wikingów, ale gdy okazało się, że dojazd do tego miejsca kosztuje więcej niż wstęp to zrezygnowaliśmy. Cena za jednorazowy bilet autobusowy na tą strefę to 20 zł. Po mieście tylko 15!! Ceny z kosmosu hehe. Kolejny punkt programu to budynek Teatru Narodowego. Tam zrobiliśmy chwilę przerwy na konsultacje. Należało zaplanować końcówkę dnia obecnego oraz dzień następny. Zdecydowaliśmy, że jeszcze tego dnia udamy się zobaczyć Park Vigelanda. Daleko jest ten park jak cholera, ale warto. Niesamowite miejsce z niewiarygodnymi rzeźbami. Będąc w Oslo po prostu nie można go pominąć. Miejsce wyjątkowe nie tylko dla wielbicieli sztuki, ale i dla osób, które szukają chwili wytchnienia od zgiełku centrum. Z parku jest bardzo daleko do centrum, więc postanowiliśmy wydać te 30 koron i podjechać autobusem. Oczywiście komfort niebywały. Dojechaliśmy do dzielnicy, w której znajdował się nasz hostel i po krótkich poszukiwaniach udało się znaleźć właściwe miejsce. Hostel oczywiście absurdalnie drogi. Dodatkowo zirytowało mnie, że kazali zapłacić za pościel 25 zł (50 koron). No nieraz spałem w tańszych miejscach niż tu kosztowała pościel. Za jeden nocleg wyszło nam na głowę ponad 100 zł. Strasznie drogo, ale w Oslo nie ma gdzie nocy przekoczować, więc nie było wyjścia. W środku warunki hostelowe (20 łóżek w pokoju), ale niesamowicie czysto. Łazienki wyszorowane na przysłowiowy błysk. Prysznic, kolacja i chwila drzemki. U Miłosza ta chwila zmieniła się w spanie do rana hehe. Ale ja miałem na wieczór plany. Okazało się, że akurat w ten wieczór w Oslo jest koncert muzyki, która mnie najbardziej interesuje. Przebrałem się w odpowiedni strój i pomaszerowałem do knajpy. Po około trzydziestu minutach byłem na miejscu, zapłaciłem 200 koron za wejście i od razu spotkałem kilku Polaków… Niesamowite… Goście byli wyraźnie zdziwieni, że nie jestem tu w pracy a przyjechałem sobie turystycznie. O samym koncercie nie będę się rozpisywał, bo o tym można poczytać gdzie indziej. Napiszę jednak, że cena piwa (100 koron) nie pozwoliła mi wypić ani jednego, więc po koncercie spokojnie udałem się do hostelu. Miłosz dalej spał w najlepsze hehe.

 Twierdza Akershus

 Panorama

 Budynek Ratusza

Park Vigelanda
 

Kolejny dzień zaczął się dla nas wcześnie. Wieczorem mamy już samolot powrotny nie ma, co marnować czasu. Szybkie śniadanie i w miasto. Pierwszy punkt programu to Muzeum Black Metalu. Oczywiście ku wielkiej uciesze Miłosza. On mnie ciąga po stadionach to teraz ja go zaciągnąłem do miejsca, które go nie interesuje hehe. Taka zemsta. Ale faktycznie, jak ktoś nie czai tych klimatów to mu się tam nie spodoba. Muzeum to w zasadzie mała klita będąca tak naprawdę sklepem, w której można znaleźć mnóstwo ciekawostek związanych z tą muzyką. Poza tym miło jest popatrzeć na płyty warte równowartość niewielkiego samochodu…  Ja wylazłem ze środka cały w skowronkach żałując jednocześnie, że na żadną płytę mnie nie stać… Kolejnym punktem było ZOO ale do środka nie wchodziliśmy. Wiadomo: bilety w norweskich cenach… Potem kolejna wizyta w centrum. Zwiedzanie okolic parlamentu i włóczenie się po uliczkach. Udało nam się znaleźć sklep, w którym piwko było za 5 zł. Kupiliśmy dwa i znaleźliśmy dogodne miejsce do spożycia z widokiem na budynek opery. Piwo okazało się obrzydliwe. Potem poszliśmy zwiedzić budynek opery. Całość jest tak sprytnie skonstruowana, że pochyłym dachem można wyjść an sam szczyt. Bardzo ciekawy budynek i przepięknie położony. Leży niejako na morzu, na wysepce połączonej z lądem czymś w rodzaju molo… Ciężko to dokładnie opisać, ale na pewno warto się tam wybrać. Z opery przeszliśmy się jeszcze po najnowocześniejszej dzielnicy i trzeba było wracać na dworzec autobusowy żeby złapać naszego busa na lotnisko. Niewiele czasu spędziliśmy w stolicy Norwegii, ale w zasadzie dwa dni wystarczą żeby zwiedzić to miasto. Niewielkie, przyjemne, zadbane i bardzo nowoczesne. 

 Architektura
Niespodzianki Oslo


Opera


Na lotnisku wiadomo: szybkie przejście przez bramki, zakup piwka na bezcłowym (50 koron za sześciopak 0,33- jak na Norwegię to tanio) i już po chwili lecimy do Modlina. A tam jak zwykle: autobus, potem pociągiem do centrum i wizyta w „Spiskowcach Rozkoszy” – wiadomo. Wyśmienitego piwka z tej knajpy nie jestem w stanie odmówić.
A teraz odpowiedz na podstawowe pytanie: Oslo. Czy warto? Oczywiście, że warto, ale trzeba nastawić się na bardzo oszczędne życie. Nawet zakupy w markecie mogą solidnie uszczuplić budżet a o piwku w knajpie to nawet nie ma mowy. Jezdnie w knajpie to tylko Fast Food, ale i to przepłacicie niesamowicie. Osobiście uważam, że Oslo warto odwiedzić „przy okazji”. Sporo jest ciekawych lotów ze stolicy Norwegii. Przy okazji przesiadki w jakieś bardziej egzotyczne regiony warto odwiedzić to miasto. Można też spróbować zorganizować sobie jednodniową wycieczkę z nocą na lotnisku. Nie polecam noclegu w centrum, bo ten pożarł nam większość budżetu wyjazdowego. Niemniej jednak stolica Norwegi to bardzo ładne miasto i na pewno warto je zobaczyć.

Zdjęcia z Oslo  

środa, 7 sierpnia 2013

Rowerem na piwko


Do długiego wyjazdu rowerowego nie jest łatwo znaleźć kompanie. Potrzeba dużo wolnego, pieniędzy też niemało. Poza tym trzeba współtowarzyszy przekonać, że taki wyjazd to nie Tour de France czy Giro d'Italia i każdy, kto nie wypluwa płuc wchodząc na pierwsze piętro powinien sobie dać radę. Zajebista kondycja nie jest wymagana. Choć jak się ją ma to jest zdecydowanie łatwiej hehe. Jak się nie ma to po prostu jedzie się wolniej, ewentualnie czasem się rower pod górkę trochę popcha. 


Może jednak zacznę od początku. Cały wyjazd rowerowy w wakacje 2013 roku stał pod wielkim znakiem zapytania… Jakoś tak wyszło, że ludzie, z którymi do tej pory jeździłem nie mogli mi towarzyszyć. Zastanawiałem się, co dalej… Udało mi się na szczęście przekonać Tomka i Emilię żeby tym razem wybrali się na wakacje rowerowe. Plan już miałem pozostało jedynie podrasować rowery, dokonać przeglądów i można jechać w drogę. Start był pierwotnie zaplanowany na 15 lipca. Moja kompania jednak startowała z okolic Biłgoraja a tam lało całą niedzielę, więc ostatecznie dojechali do Rzeszowa w poniedziałek po południu a w pociąg wsiedliśmy we wtorek rano. Oczywiście z PKP sielanki nie ma. Pierwszy etap przejazdu to Rzeszów – Kraków. Tu powoli, ale do przodu. W Krakowie pierwsze komplikacje, bo okazało się, że nasz pociąg do Katowic nie ma przedziałów na rowery i musieliśmy odczekać dwie godziny na następny. W Katowicach byliśmy już dobrze po południu i tam przesiedliśmy się w kolejny pociąg do Bielska Białej. Tak naprawdę w tym mieście rozpoczęła się nasza rowerowa przygoda. Wyładowaliśmy wszystkie graty z pociągu i w drogę. Miałem nadzieję, że już tego dnia uda się przekroczyć granicę z Czechami i napić się ich wspaniałego piwka, ale niestety… ciemność nas zastała jeszcze na polskiej ziemi. Należało zrobić zakupy i wypić ostatnie Polskie (dokładnie to na licencji) piwo Carlsberg. Obrzydliwy to trunek, ale tylko to mieli zimne. To albo tatrę pils i harnasia a tych wynalazków to się nie czepię nawet jakby mi ktoś miał zapłacić. Przyjemny nocleg na łące pod drzewem i z rana pobudka. Rolnik jedzie ową łąkę kosić. Na szczęście człek to był wyrozumiały. Pogratulował nam pomysłu i powiedział, że on takie wyprawy popiera. Spakowaliśmy , więc ekspresowo nasz dobytek i dalej na rowery. Ponieważ do granicy mieliśmy może z 15 km za niecałą godzinę byliśmy w Cieszynie.  Po przekroczeniu mostu już w Czeskim Cieszynie. Od razu nasze kroki (koła) skierowaliśmy do informacji turystycznej, bo zestaw naszych map był bardzo skromny. W Cieszynie pani obdarowała nas kilogramem makulatury. Oczywiście przydanej. Okazało się, że w okolicy jest mnóstwo ścieżek rowerowych a wszystkie one są znakomicie oznaczone na naszych mapach. Zadowoleni ruszyliśmy dalej, ale po drodze jeszcze przerwa w markecie i rozmowa z sympatycznym panem. Zagadał nas człowiek, który okazał się być członkiem jakiegoś klubu turystyki rowerowej. Miał on sporą wiedzę na temat okolic i postanowił się nią z nami podzielić. Informacje były naprawdę przydatne. Mimo że trochę drogi nadrobiliśmy to trasy, które nam zaproponował okazały się naprawdę malownicze. Z Cieszyna pojechaliśmy na południe. Nie był to zbyt dobry kierunek, ale okolica piękna, dzień cały jeździliśmy wśród małych pagórków, malowniczych wiosek i strumieni. Oczywiście, co chwilę przerwa na znakomite czeskie piwko a obozowanie nocleg przy równie dobrym trunku. 

 Nocleg jeszcze w Polsce

 Pierwsze czeskie widoki
Dzień kolejny obieramy azymut na miasto Frydlant nad Ostravice. Ciąg dalszy malowniczych wiosek i pagórków. Zaczęły się też spore podjazdy, więc trzeba było wytężyć mięśnie łydek i cisnąć mocnej na pedała. Do Frydlantu przyjechaliśmy wieczorem, więc jedynie starczyło czasu na szybkie zakupy i trzeba było szukać miejsca na nocleg. Wyjechaliśmy za miasto i po chwili trafiliśmy na znakomite miejsc e: niewielki podjazd pod górkę a na polanie coś w rodzaju leśniczówki. Miejsce najwyraźniej opuszczone lub takie, do którego rzadko się zagląda. I całe szczęście. Okazało się, bowiem że choroba dopadła Tomka i musieliśmy spędzić w tym miejscu więcej niż jedną noc. On się kurował a my zwiedzaliśmy okolice, smakowaliśmy miejscowej kuchni i wypijaliśmy mnóstwo znakomitego piwa. Szczególnie posmakował mi ser prażony z żurawiną w miejscowej knajpie. Wyśmienite też mieli piwko ważone na miejscu. „Podhorskie” się nazywało a w smaku było czystą poezją hehe. Postanowiliśmy też spróbować miejscowych specyfików o nieco większej zawartości alkoholu. Padło na flaszeczkę „Starej Myśliwieckiej” . W smaku coś jak brandy. Mi smakowała szczególnie, dlatego że do zakąszania była kiełbasa z ogniska hehe. Ale dość już było tego siedzenia. Dzień następny: ruszamy w dalszą drogę. Rano przywitał nas rezydent owej leśniczówki. Człowiek bardzo miły i otwarty. Poczęstował nas kawą i herbatą. I ruszyliśmy…

 "Stara Myśliwiecka" i ognisko


Znakomite piwko „Podhorskie”


Pogoda nas nie rozpieszczała. Od rana chmury nisko zawieszone. Górki już poważniejsze, więc wysiłku było sporo. Kierunek, który obraliśmy to Kopřivnice (Koprzywnice). Czemu tam? Dowiedzieliśmy się, że jest tam muzeum Tatry. Nie tego obrzydliwego napoju piwopodobnego dla bezdomnych a samochodu Tarta produkowanego swego czasu w Czechach (a w zasadzie to w Czechosłowacji). Muzeum z zewnątrz naprawdę imponujące. Przed wejściem stoi pociąg. Cena biletu jednak bardzo wysoka. O ile pamiętam było to miedzy 20 a 30 zł. Budżet maiłem na ten wyjazd bardzo skromny, więc nie wiedziałem czy to dobry pomysł tym bardziej, że miałem w planie kilka innych miejsc do odwiedzenia. Ostateczne zjedliśmy obiad na ławce pod muzeum i pojechaliśmy dalej. W tym dniu krajobraz nie zmienił się zasadniczo. Wieczorem postanowiliśmy zajechać do knajpki i zamówić prażony ser. Oczywiście pojawiło się też piwko. I nie byle, jakie piwko. Pierwszy raz piłem coś takiego. Piwo nazywało się „Maestro” i charakteryzowało się tak niesamowitą pianką i smakiem, że słów barak. Gdy kelnerka przyniosła nam po kuflu piwo wyglądało jak mleko a dopiero stopniowo budowała się z niego kremowa pianka wyglądająca jak lody. Piwko w smaku rewelacyjne: coś jak bardzo delikatne ALE. Myślałem, że piwo to jest nie do dostania w Polsce, ale ostatnio zlazłem je w knajpce przy dworcu w Krakowie. I to za 6 zł!! Nie mogłem uwierzyć! Nocleg znaleźliśmy przyjemny, nad rzeką… tylko gdyby nie te komary… Ale albo człowiek się przyzwyczai albo zwariuje. Ja się wolę przyzwyczaić  hehe. Muszę teraz poświęcić chwilę na opis trudności trasy. Nie wiem, czemu ale ja zawsze w głowie miałem obraz Czech płaskich jak stół nie licząc oczywiście części północnej. Okazało się jednak, że Czechy są naprawdę górzystym krajem. Drogi są tak skonstruowane, że trzeba najpierw wjechać w dolinkę, potem pod górkę z 5 km, potem z górki. Kolejne 10 km dolinki i następna górka i tak cały czas praktycznie do samej Pragi. Było to trochę męczące, ale po zjeździe z górki zawsze był pretekst do wypicia kolejnego zimnego piwka, które smakowało tak dobrze…. Do samej Pragi praktycznie krajobraz niezmienny. Co chwila jakaś malownicza wioska, w której warto się na chwilę zatrzymać, usiąść na ławce i wypić piwko. Dlatego też tempa jakiegoś szczególnie mocnego nie mieliśmy. Tylko kilka było takich dni, w których licznik wieczorem pokazał ponad 100 km. Często też jeździliśmy okrężnymi drogami i okazywało się, że przez cały dzień zrobiliśmy 90 km, ale w linii prostej, do celu jedynie 20. Ale zawsze było warto. Mimo iż nic specjalnego nie widzieliśmy to jechało się naprawdę przyjemnie, widoki były bardzo ładne. Warto też wspomnieć o problemach z rowerami. Te zawsze są… Tomek, na początku, miał niewielkie problemy, ale szybko udało się je naprawić. Ja natomiast kolejny rok z rzędu cierpiałem z powodu niedomagania tylnego koła. Koło dodam pochodzi ze szrotu z Bułgarii. Niestety problemy był poważny, bo koło było wyraźnie zużyte. Dodatkowo wypadały z niego szprychy. Jedna z nich podczas któregoś z karkołomnych zjazdów postanowiła przebić mi dętkę. Miałem jednak okazję wypróbować zdolności w centrowaniu koła. Nie obyło się też bez wizyty u specjalisty (brakowało nam jednego klucza oczywiście tego najpotrzebniejszego). Gość popatrzył tylko na moje koło i skwitował: „Pneumatyka dobra, resta szrot”. Wiedziałem to i bez konsultacji. Rowerowy majster stwierdził, że do Pragi dojadę nie wiedział jednak, że ja wybieram się nieco dalej. Mimo tego, że koło było mocno niepewne udało mi się przejechać cała trasę już bez większych ekscesów. Dzień złapanej gumy skończył się za to fajnym noclegiem. Znaleźliśmy miejsce nad pięknym jeziorem. Okazało się, że to jakiś rezerwat i miejscowy strażnik (leśnik? Jak zwał tak zwał) postanowił nas rano kulturalnie opierdolić za spanie w niedozwolonym miejscu, ale jedynie na podniesionym tonie głosu się skończyło.
 Muzeum Tatry


 Znakomite piwko "Maestro"

 Czeskie drogi

 !

 Rowerista

Awarie się zdarzają  


Nasze rowery zaczęliśmy kierować powoli w stronę pierwszej większej atrakcji tego wyjazdu, czyli Kutnej Hory. Ale zanim dojechaliśmy do tego miasta zrobiliśmy sobie wolne popołudnie nad Jeziorem Seč w pobliżu miasta o tej samej nazwie. Co to był za relaks. Już prawie tydzień minął od ostatniego uczciwego prysznica hehe. Mino, że miejsce bardzo turystyczne to udało się znaleźć mały kawałek plaży zakamuflowany trochę za drzewami. Tam poświęciliśmy się wyłącznie odmakaniu w wodzie piciu piwa i jedzeniu hehe. Nocleg też był przewidziany na tej plaży. Stwierdziliśmy, że jak się ściemni to rozłożymy sobie namioty i potem bladym świtem się zwiniemy. Plan był zajebisty, nie przewidywał tylko całonocnej imprezy na drugim brzegu jeziora, co sprawiło, że nie była to zbyt dobrze przespana noc. 


 Relaks nad Jeziorem Seč

Dzień następny to już Kutna Hora. Miasto samo w sobie jest przepiękne. Bardzo ładna starówka, zamek, katedra. Ale takich miast w Europie jest tysiące. Nas (mnie) interesowała atrakcja wyjątkowa w skali światowej. W Kutnej Horze znajduje się mianowicie największa na świecie Kaplica Czaszek. Trzeba jednak pamiętać, że miejsce to nie leży w samym centrum i trzeba tam dojechać. My mamy rowery, więc no problem hehe. Wstęp około 17 zł, ale warto. W środku klimat makabryczny. Kaplica zawiera miedzy 40 a 70 tysięcy całych zwłok lub ich fragmentów. Są to ofiary dżumy z XIV wieku a z ich doczesne szczątki poukładane są w różne formy. Są zrobione z kości żyrandole, stojaki na świece, monstrancja. Mamy kościste herby i inne rzeźby, których cel trudno jest zidentyfikować. Niesamowite miejsce. Polecam każdemu, kto ma nieco spaczony gust oraz wszystkim trym, którym znudziło się łażenie po typowych muzeach. Jest to coś innego i zdecydowanie warto to na własne oczy zobaczyć. Obecnie śmierć jest wielkim tematem tabu. To miejsce przypomina, że śmierć to naturalny element życia. Skłania to miejsce do refleksji… Ja wychodząc z wnętrza tej krypty byłem pod wrażeniem a dyskusje na ten temat ciągnęły się do wieczora hehe. Potem rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu. Nie było łatwo, bo zajechaliśmy w ślepą uliczkę. W zasadzie to ślepą drogę. Nikt nie był w stanie nam powiedzieć czy jakoś dostaniemy się tą drogą do głównej trasy. Już zaczęło się ściemniać, gdy wpadliśmy przez przypadek na pole namiotowe. Nie było drogie, więc zatrzymaliśmy się na nim na jedną noc. Ten prysznic był tego wart. Szkoda, że skutki ataku jakiś latających wampirów, które tam grasowały odczuwałem jeszcze przez miesiąc….


 Kościół świętej Barbary Kutná Hora







 Kaplica czaszek
Rano wyruszamy w około 60 km trasę do stolicy. Droga łatwa technicznie, ale w bliskim sąsiedztwie miasta ruch się znacznie wzmógł i to nas spowolniło. Trzeba było bardzo uważać. Pobocze wąskie chodniki wyboiste… Ale po południu dotarliśmy do centrum. Nie od końca to prawda, bo wjechaliśmy do miasta od stromy Žižkova. Ucieszyłem się z tego, bo Žižkov słynie z dużej liczby tanich hosteli. Ja już kiedyś spałem na Žižkovie, więc mniej więcej wiedziałem gdzie, co i jak. Nie mogłem jednak trafić do hostelu „Elf”, który sobie umyślałem. Dopiero gość w recepcji jednego hotelu pomógł mi trafić we właściwą uliczkę. Załadowaliśmy się z wszystkimi tobołami do hostelu. Tam prysznic, pranie i jedzenie. Poszedłem z Tomkiem w delegację do sklepu. Przynieśliśmy dobra wszelkiego ponad miarę. Czyści i najedzeni późnym wieczorem wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na wycieczkę po nocnej Pradze. Ja już w Pradze byłem, więc wiedziałem, czego się spodziewać. Ale miasto zawsze zachwyca. Wspaniała stolica z niepowtarzalnym klimatem. My objechaliśmy trasę od hostelu do rynku potem na Most Karola i nad Wełtawę na piwko. Zeszło nam do późna…. Kolejny prysznic (chyba już trzeci tego dnia hehe) i spać.
Potem od rana zwiedzanie Pragi. Śniadanie na szybkości i na rowery. Pierwszy punkt to rynek i kantor. Potem znowu Most Karola, wzgórze zamkowe, Hradczany i katedra św. Wita. Tam należało zrobić moment przerwy w pobliskiej knajpce i napić się słynnego lanego ciemnego Kozela. Niebo w gębie hehe. Potem dalsza wędrówka po Hradczanach. Wyjątkowe miejsce. I kolejne piwko w parku nad Wełtawą. Trochę zdjęć, trochę relaksu, trochę zwiedzania. Zupełnie bez ciśnienia. Udało mi się też zdobyć pewien skarb. Poszedłem do informacji turystycznej i zapytałem czy mają mapę najlepszych knajp w Pradze. I dostałem taką. Był to w zasadzie dodatek do planu miasta, na którym na mini mapie były zaznaczone (za pomocą symbolu kufla) knajpy słynące z piwa. I zaczęliśmy się kierować w te miejsca. Rozpoczęliśmy od knajpy ze słynnym Kozelem. Potem pojechaliśmy w kierunku centrum gdzie dwie kolejne knajpy były zamknięte (o 16 otwierają), ale trafiliśmy do jednej z imponującym wyborem browarów. Część ważona na miejscu i serwowana „z kija” oraz przebogaty wybór piw butelkowych. Jak jestem w Czechach lub innym kraju, w którym produkuje się wspaniałe piwa to w knajpach jednak koncentruję się na lanym. Uwielbiam Czechy ze względu na ich piwo. Imponuje mi ich kultura piwna. Podoba mi się to, że w pubach przesiadują ludzie całą dobę. Młodzi i starzy. Mało, kto się upija a po prostu wszyscy smakują ten wspaniały napój. I ewenement. W każdej knajpie znajdziesz jakieś dobre piwo. Nawet te popularne jak Holba, Litovel czy Gambrinus trzymają zawsze ten sam wysoki poziom. A w Polsce wiadomo… Znajdziesz sobie knajpkę z dobrym piwem, ale trzeba za nie odpowiednio zapłacić i nie jest to takie łatwe. Dzięki popularności „piw regionalnych” trochę się to zmienia, ale obawiam się, że nigdy w Polsce nie doczekam czasów, gdy w każdej knajpce dostanę piwo, które wypiję ze smakiem... Ale to nie koniec atrakcji tego dnia. Ja jeszcze znalazłem sobie sklep płytowy, do którego oczywiście zaciągnąłem całą wycieczkę. Na ich szczęście (i mojego portfela) nie było tam za wiele muzyki z mojego kręgu zainteresowań hehe. Potem zakupy i na obiad do hostelu. Wpadłem na pomysł, że tym razem ja przyrządzę prażony ser. Zrobiłem to i nieskromnie powiem, że był zajebisty hehe. Pod wieczór wsiedliśmy po raz kolejny na rowery, zrobiliśmy piwne zakupy w sklepie i pojechaliśmy nad brzeg Wełtawy. Tam obok „Tańczącego Domu” jest miejsce do picia piwka. Spora ilość młodzieży siedzi i raczy się tam złocistym napojem przeważnie w spokoju. My akurat byliśmy świadkami ułańskiej fantazji jednego z biesiadników, który postanowił przepłynąć na drugi brzeg. Widać było, że koło połowy gość z sił opada a potem nam zniknął. Potem widzieliśmy tylko policyjne syreny. Mam nadziej, że go wyłowili. Późno wróciliśmy do hostelu…
Rano śniadanie i trzeba się zbierać. Z całej mocy polecam wam hostel „Elf”. Może nie jest najtańszy i do centrum trzeba się z 15 min pofatygować, ale jest naprawdę świetny. Czysto, ładnie i schludnie. I do tego, jakie wypasione śniadanie hehe. 


 Praga. Most Karola

 Praga
Praga. Hradczany. 
Ponieważ po długich obliczeniach okazało się, że czas jednak zaczyna nas gonić i jeśli chcemy pod te Alpy dojechać to musimy nieco przyspieszyć. Wsiedliśmy, więc w pociąg i podjechaliśmy z Pragi do miejscowości Klatovy. Ładne miasto, zjedliśmy tam obiad i wypiliśmy po piwku i rozpoczęliśmy podróż w kierunku granicy z Niemcami. Górki zrobiły się dość srogie… Nocleg pod lasem i już następnego dnia przed południem jesteśmy na granicy z Niemcami. Kraj znakomitego pilznera zmienia się w kraj wybitnych piw pszenicznych… I niestety pojawił się problem, bo dzień przekroczenia granicy to była niedziela… Bawaria to bardzo religijny region Niemiec, więc wszystkie sklepy pozamykane. Otwarte są tylko stacje benzynowe a tam niestety nie dostaniemy dobrego piwa. Tylko jakieś ciepłe ścieki z 2% zawartością alkoholu. Na szczęście w małej wiosce (pierwszej za granicą) spotkaliśmy właścicielkę sklepu, która nam go specjalnie otworzyła i mogliśmy zakupić po piwku. Ale to było piwko… Wyśmienite. Pierwszy nocleg w Niemczech niestety o chlebie i wodzie, bo nie udało się nigdzie zrobić zakupów. 

Niemiecka granica

 Pierwsze niemieckie piwko
Dzień kolejny to już inny świat. Piękne słońce od rana. Pierwsza większa mieścina za granicą i punkt obowiązkowy: informacja turystyczna. Zdobyliśmy nowe mapy tym razem obejmujące szczegółowo ścieżki Lasu Bawarskiego i pozostałej części Bawarii. Bardzo mi się ten region Niemiec podoba. Bardzo dziki i naturalny jak na Niemcy. Nie ma tu przemysłu, wyłącznie rolnictwo. Sielski klimat i bardzo mili ludzie. Do tej pory nie spotkałem się z tak otwartymi i przyjaznymi Niemcami. Widać Bawaria ma trochę inny klimat… W luźnym stosunku do życia mieszkańców Bawarii świadczyć może nasza przygoda. Znaleźliśmy sobie miejsce na nocleg. Przyjemną polankę za żywopłotem. Już po zachodzi słońca na drogę między polami zajeżdża samochód, z którego wysiada Niemiec. Tomek poszedł z nim gadać, dlatego że tylko on zna Niemiecki. Gość powiedział, że mu nasza obecność zupełnie nie przeszkadza i z uśmiechem oglądał dalej swoje włości.
Poranek rozpoczął się od iście królewskiej uczty. Zafundowaliśmy sobie śniadanie złożone z białej kiełbasy gotowanej na wodzie, słodkiej musztardy, precli z masłem czosnkowym oraz ciemnego pszenicznego piwa. Niebo w gębie, ale aż ciężko było się po tym ruszać. To stało się naszą tradycją, bo niemal codziennie, będąc na Bawarii sprawialiśmy sobie takie śniadanie. 

 Śniadanie mistrzów


 Plenery


Następny nocleg mieliśmy farta. Nic ciekawego nie było po drodze do spania, więc zjechaliśmy w z głównej i pojechaliśmy mniej uczęszczaną. Nagle wpadliśmy (prawie dosłownie) na jezioro. Niby ktoś się wczasował nad jego brzegiem, ale my zajechaliśmy z drugiej strony i rozbiliśmy się w odludnej okolicy. Mielimy sporo piwek, więc wieczór był przegadany do późna hehe. Był to jeden z ostatnich wieczorów na trasie, bo już niewiele kilometrów pozostało nam do miejscowości Schnaitsee. Czemu tam? Otóż Tomek kiedyś tam pracował na wakacjach i zażyczył sobie żeby odwiedzić ludzi, u których mieszkał i pracował. Gdy powiedział, że z tej miejscowości jest rewelacyjny widok na Alpy od razu przystałem na tą propozycję. Nie muszę wspominać, że czas uciekał nieubłaganie i już powoli należało myśleć o końcu naszej podróży. Tomek miał rację. Gdy dojeżdżaliśmy do mieściny i wjechaliśmy na szczyt wzgórza naszym oczom ukazał się imponujący widok na masyw Alp. Godne miejsce do zakończenia wyprawy. Potem zajechaliśmy do mieściny. Odwiedziliśmy babcię, którą Tomek bardzo dobrze znał. Oczywiście ugościła nas piwkiem. Czy wasza babcia kiedyś ugościła was piwkiem hehe ? Potem pojechaliśmy do sąsiedniej mieściny odwiedzając po drodze kolejnego znajomego Tomka a następnie dotarliśmy na farmę człowieka, u którego Tomek kiedyś pracował. Plan był taki żeby poprosić go o kawałek miejsca na namiot. Okazało się jednak, że jego syn pojechał na wakacje do Brazylii, więc odstaliśmy jego wolny pokój. O prysznic czy pranie też nie musieliśmy się martwić. Wieczorem nasi gospodarze przygotowali grilla… Jedzenia było tyle, że można było pęknąć i piwka do woli. Skończyła się ta impreza tak, że pan domu wziął gitarę i zaczął śpiewać Bawarskie piosenki (oczywiście z jodłowaniem hehe). Impreza się przedłużyła dość poważnie, ale mogliśmy się w końcu porządnie wyspać… Na dzień następny koło południa pojechaliśmy, już bez tobołów, na wycieczkę do Wasserburga – maleńkiej mieściny, która jest malowniczo położona w zakolu rzeki. Tam oczywiście piwka i wieczorem piwka i tak mijał nam kolejny dzień. Trzeba było też wymyślić jak tu do Polski wracać. Plan był od początku taki, że wracamy pociągiem do Berlina. Ceny są zaporowe, ale jest jeden sposób. Otóż Niemcy mają tak zwane bilety weekendowe. Może na tym bilecie jechać do 5 osób i jest to bilet obejmujący wszystkie pociągi osobowe. Dalekobieżne i superszybkie ICE nie wchodzą w zakres tego biletu. Nie da się tym sposobem szybko dostać z punktu A do punktu B, ale jest tanio. My zapłaciliśmy 40 euro za bilet i 15 euro za 3 rowery, więc jak najbardziej cena przyzwoita. Mieliśmy wydrukowane dokładnie przesiadki, więc należało tylko doczekać do piątku. Nasi gospodarze nie mieli nic przeciwko temu żebyśmy jeszcze jedną noc u nich zostali. Mało tego. Urządzili kojonego grilla z piwkiem na bogato a na następny dzień pani domu na pożegnanie urządziła nam ucztę z Bawarskimi przysmakami. Nie, nie tylko z piwem hehe. Zasmakowałem szczególnie w szpeclach. Choć piwko też było. Pierwszy raz spróbowałem np. bawarskiego radlera. Wyśmienity, smak prawdziwej lemoniady połączonej z wyśmienitym piwem. Piwko wręcz gorzkie, zajebiście orzeźwiające. Nie to, co te polskie popłuczyny nazywane radlerem. Jak pierwszy raz spróbowałem tej naszej, tak zachwalanej warki cytrynowej to myślałem, że puszcze pawia. Co za syf… Jak się jednak chce to można wyprodukować, (choć lepsze słowo to stworzyć) na tej recepturze naprawdę dobry napój… 


Alpy

Jeszcze bliżej Alp

Wasserburg
Wspaniałości  


Monachium

W Niemieckim pociągu


Po obfitym obiedzie pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w stronę stacji kolejowej. Tam mieliśmy pociąg do Monachium. Na miejscu byliśmy wieczorem, więc objechaliśmy większość miasta. Znalazł się oczywiście czas na piwko i relaks. Podczas wycieczki szukaliśmy też miejsca na nocleg. W centrum dużych miast nie jest to łatwe, ale w Niemczech sprawa jest dużo mniej skomplikowana. Nie ma meneli, nie ma patologii, więc zdecydowaliśmy się na spanie w parku. Dodatkową atrakcja byli surferzy, którzy popisywali się blisko naszego noclegu. Tak surferzy. W Monachium jest jeden fragment rzeki o wyjątkowych warunkach nadający się idealni do tego sportu. Noc minęła bezproblemowo, ale koło 5 trzeba było wstać. Pojechaliśmy na dworzec, kupiliśmy bilet weekendowy i już z jego pomocą ruszyliśmy w dalszą drogę. Oczywiście nie bez przygód. Pierwsza i druga przesiadka bez problemu. Jedziemy trzecim pociągiem, gdy konduktorka przychodzi sprawdzić nasze bilety okazuje się, że jedziemy w niewłaściwym wagonie. Należy się przesiąść do innego, który jedzie w naszym kierunku. Pytamy czy możemy to zrobić na następnej stacji, bo mamy rowery. Ona odpowiada, że nie ma problemu. My wysiadamy z pociągu a on rusza hehe. Wolę myśleć, że stało się to w wyniku bariery językowej a nie ze złośliwości. Ale Niemcy to nie Polska. Idziemy do elektronicznej kasy. Drukujemy kolejny plan podróży i za chwilę znowu jesteśmy w pociągu. Kolejne przesiadki bez problemów. Kłopoty zaczęły się, gdy byliśmy już około 100km od Berlina. Wysiadamy w jakiejś mieścinie, do pociągu mamy 40 min, więc biegniemy z Emilią szukać sklepu, bo prowiant nam się już kończył. Gdy wychodziłem z dworca rzuciłem okiem na tablicę z odjazdami. Nasz pociąg był, ale coś tam obok pisało po niemiecku. Zdyszani wpadamy na peron 10 min przed odjazdem za to z solidnym zapasem jedzenia i picia. Tomek mówi, że tam pisze, że pociąg odwołany. O co chodzi? Na szczęście to nie Polska. Na peron wychodzi pracownica dworca i objaśnia zebranym podróżnym, że była jakaś burza i zerwało trakcję. Ten pociąg nie pojedzie, ale następny ponoć ma jechać. Czas jest, więc na kolejną wizytę w sklepie… Potem okazuje się, że następny pociąg też nie pojedzie… Zaczęło się robić nieciekawie, bo tym sposobem w Polsce też nam pociąg ucieknie. Na szczęście spotkaliśmy dwóch niemieckich rowerzystów. Okazuje się, że goście też jadą do Berlina i muszą być tam jak najszybciej. Okazuje się, że będzie jechał w naszym kierunku jeszcze jeden pociąg tylko, że ICE, na którego to nasze bilety nie obowiązują. Dodam jeszcze, że nie wolno w nim przewozić rowerów. Pociąg zajeżdża, goście pertraktują z konduktorką. Ta początkowo nie chce widzieć nas i naszych rowerów w jej zajebistym pociągu, ale w końcu się zgadza. My obstawiamy jeden koniec wagonu nasze ziomki drugi koniec i tak oto z prędkością ponad 200 km na godzinę dojeżdżamy do Berlina. Tam trochę ceregieli z tymi rowerami, ale ostatecznie dostajemy się na stację, z której pociąg wiezie nas do Frankfurtu nad Odrą. Na miejscu byliśmy zdrowo po północy. Z Frankfurtu trzeba było jeszcze przejechać ponad 20 km do Rzepina. Po drodze trochę się pogubiliśmy, więc na pociąg, który miał być o 3 rano zdążyliśmy na styk. Nie do końca to prawda, bo ostatecznie do tego pociągu nie wsiedliśmy. Co się okazało? Pociąg ten jechał z przystanku Woodstock. Jak ktoś był na tej imprezie to wie, że do pociągu tego nie da rady wbić nawet szpilki. Oczywiście na stronie PKP nie było na ten temat nawet słowa. Wracamy, więc do kasy i próbujemy z panią coś wymyślić. Pani niespecjalnie pomocna. Widocznie bardzo jej przeszkadzaliśmy w piciu kawy. Gadamy z jednym konduktorem i gość mówi, że o 5 będzie kolejny pociąg. Ponoć kontaktował się z maszynistą i w tym składzie jest sporo wolnego miejsca. Wracamy, więc do kasjerki żeby przerwać jej picie kawy. I czynimy kojenie pertraktacje. Zależało nam żeby kupić jeden bilet na wszystkie dzisiejsze przejazdy. Proszę kasjerkę po raz nie wiem który który żeby dokładnie sprawdziła połączenie.  Chciałem mieć pewność, że damy radę dojechać dziś do Rzeszowa. Ona twierdzi, że tak i sprzedaje nam bilet. Ok. jedziemy do Wrocławia. Tam próbujemy się dowiedzieć, co dalej. Oczywiście pani w informacji jest tak samo kompetentna jak pani w Rzepinie i wyraźnie chce się nas pozbyć. Wkurwiłem  się już nie na żarty i stwierdziłem, że mam w dupie z nimi gadać. Wsiadamy, więc do pierwszego pociągu mniej więcej w naszym kierunku. Tym razem napotykamy na świetnego kontrolera. Gość nam wszystko dokładnie sprawdza. Mamy połączenie! Trzeba wysiąść w Opolu, potem 1, 5 godziny czekania i pociąg do Krakowa a z niego powinniśmy zdążyć na pospieszy do Rzeszowa. Bajka. Nie do końca. Wysiadamy w Opolu, zakupy, kawka i kolejne dopytywanie się. Ponieważ jest remont torów miedzy Katowicami a Krakowem nie jest jasne czy pociąg z rozkładu jest pociągiem czy autobusem… Uśmiałem się, gdy Tomek prowadził następującą rozmowę z konduktorem
Tomek: Panie, ale ten pociąg do Krakowa to jest pociąg?
Konduktor: No tak, pociąg.
Tomek:  Ale taki co jedzie po torach, taki jak tu stoi (Tomek pokazuje palcem skład osobowy)
Konduktor: Tak (już poirytowany)

Ja jeszcze poszedłem do pani w informacji, ale wyniosłem z tego miejsca tylko podniesione ciśnienie, bo pani w informacji miała mnie tak głęboko w dupie jak ja mam teraz koleje państwowe. Pociąg przyjechał oczywiście spóźniony pewnie z 1, 5 godziny. Po drodze opóźnienie oczywiście uległo zmianie i do Krakowa dojechaliśmy długo po tym jak ostatni pociąg nam odjechał. Na szczęście, od czego ma się kumpli. Zadzwoniłem do Patryka. To jest człowiek otwarty na takie wyzwania i skory do pomocy. Zapytałem się go czy przyjedzie po nas do Krakowa. On odpowiedział, że nie ma problemu i tym sposobem byliśmy w domu jakoś koło 3 nad ranem. Polskim kolejom macham z tego miejsca środkowym placem.



 Koniec w Krakowie
Żeby to wszystko w miarę podsumować:
Byliśmy w drodze 21 dni i przejechaliśmy około 1100 km. Główny szlak wiódł przez Czechy i niemiecką Bawarię. Oba te kraje na rower są rewelacyjne. I w Czechach i w Niemczech szlaki rowerowe są znakomicie oznaczone. Mapy można dostać nawet w najmniejszej mieścinie i dokładnie pokrywają się one z tym, co w terenie. Jeśli chodzi o ceny to Czechy taniutkie Niemcy trochę droższe. Wiadomo. Jedzenie w obu krajach znakomite a piwko… Ach najlepsze na świecie. Czesi wyspecjalizowali się w ważeniu wyśmienitych pilznerów a Niemcy to mistrzowie piw pszenicznych. Dla mnie rewelacja hehe.  Nie był to jakiś super sportowy wyjazd, ale na pewno znakomite wakacje. I padało raz przez 15 min hehe….