wtorek, 3 grudnia 2013

Rewolucyjny Kijów



Wyjazd do Kijowa miał być typowo turystycznym wypadem do stolicy, której jeszcze nie zwiedzałem. Okazało się jednak, że mnie i mojemu kompanowi Miłoszowi, przyszło uczestniczyć w początkach niezwykle ważnych dla Ukrainy wydarzeń…

Wyjazd ten był bardzo spontaniczny. W przypadku wyjazdu do Kijowa nie ma potrzeby wcześniejszego rezerwowania biletów czy noclegów. Siedząc w knajpie z Miłoszem w pewien sobotni wieczór i pijąc piwo dyskutowaliśmy o tym, że od Oslo nigdzie nie byliśmy. Kijów chodził nam już po głowie, ale w ten wieczór postanowiliśmy przekuć tą myśl w czyn. Ustaliliśmy, że startujemy we wtorek 26 listopada. Jeśli chodzi o wyjazdy Miłosz to jest konkretny człowiek, więc jak już się zdecyduje to nie ma zmiłuj. Tradycyjnie jednak w niedzielny poranek zdzwoniliśmy się potwierdzając ustalenia sobotniej nocy już na trzeźwo. Plan powstał na szybko, bo w zasadzie nie ma, co obmyślać. Znalazłem tylko jakiś przyzwoity hostel i zarezerwowałem w nim dwie noce.

We wtorek bladym świtem (w zasadzie ciemną nocą) ruszyliśmy pociągiem w kierunku Przemyśla. Potem przesiadka na bus do granicy. Przejście piesze i już Ukraina. Wymiana gotówki, zakupienie prowiantu i za chwilę nasza marszrutka rusza w kierunku Lwowa. Muszę nadmienić, że wyjazdy na Ukrainę mają swoją specyfikę. Nie ma, co ukrywać: jadąc na wschód pije się dużo. Powodów jest kilka. Pierwszy to oczywiście cena i jakość. Za niewielkie pieniądze można kupić znakomitą wódkę. Kolejny powód to temperatura. Na naszym wyjeździe może nie było jakiś ekstremalnie niskich temperatur, ale zimno było.  Wiadomo, że jak się nie ma na podorędziu gorącej herbaty to, co grzeje najlepiej…? Trzeci powód pijaństwa na tym wyjeździe to zwyczaje. Ciężko jest Ukraińcom odmówić „horiłki”. Dla nich człowiek niepijący to ktoś podejrzany albo dziwny… Dodatkowo w czasach rewolucji wódka staje się niezbędnym elementem podnoszącym morale i zachęcającym do większego poświecenia dla sprawy. Na naszym wyjeździe były wszystkie te czynniki, więc piliśmy bardzo dużo. Już w marszrutce rozpoczęliśmy pierwszą flaszeczkę ognistego napoju. Zmarzliśmy okrutnie na granicy, więc rzeczona butelczyna nie doczekała do bram wspaniałego miasta Lwowa. Gdy na horyzoncie zaczął majaczyć kościół św. Elżbiety mieliśmy już wyśmienite humory. Pierwszą i najważniejszą rzeczą do załatwienia we Lwowie były bilety na dalszą drogę. Wysiadamy, więc z busa i szybko maszerujemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się, że biletów na pociąg, którym chcieliśmy jechać (23 z minutami) już nie ma. Kupiliśmy, więc bilety na pociąg o 20 (do bani, bo przyjazd do Kijowa na 4 czy 5 rano). Ciekawe, że w tym momencie brak biletów nie dał mi do myślenia… Coś się jednak musi na tej Ukrainie dziać. I się działo… Po załatwieniu biletów czas na zwiedzanie.

Miłosz był we Lwowie pierwszy raz, więc postanowiłem go trochę oprowadzić. Nie mogę powiedzieć żebym Lwów znał dobrze, ale zdarzało mi się kilka razy po Lwowie oprowadzać, więc to i owo wiem. Zabrałem Miłosza na ekspresową przechadzkę po starym mieście z zaliczeniem punktów takich jak: Prospekt Swobody, Opera, Ratusz, Katedra Ormiańska, Katedra św. Jury, kościół Jezuitów, słynny pomnik „Babki Kiepskiej” (chodzi oczywiście o Nikifora) i pomnik Mickiewicza. Miłosz oczywiście zachwycony. Nie ma się, co dziwić. Nie mam pojęcia ile razy byłem już we Lwowie, ale ponad 20 na pewno a zawsze mnie to miasto zachwyca. Zawsze znajdę jakąś uliczkę, kamienicę, zakamarek, knajpę czy pomnik, o których nie miałem wcześniej pojęcia. Uwielbiam włóczyć się ulicami Lwowa i po prostu chłonąć ten klimat. Wspaniałe miasto, jedno z moich ulubionych. Ale Lwów to nie tylko zabytki. To miasto ma też bardzo bogate życie rozrywkowe. Knajp jest mnóstwo a ja postanowiłem wypić po piwku z Miłoszem w tych najciekawszych. Oczywiście zaczęliśmy od słynnej, chyba już na cały świat, „Kryjówki”. Żeby nie psuć Miłoszowi niespodzianki kazałem mu tylko zapamiętać hasło hehe. Jak się już jest kolejny raz w tym lokalu to wrażenie są mniejsze, ale nie zmienia to faktu, że knajpa jest rewelacyjna. Coś w rodzaju okopów, wszystko stylizowane na czasy wojny i ani słowa o niuansach związanych z animozjami pomiędzy naszymi przodkami. Dla mnie to jest mądre podejście, bo ja nie jestem wielbicielem grzebania w historii i rozdrapywania jakiś zabliźnionych ran. Ale nie o tym miało być, a o części imprezowej naszej wycieczki. Do „Kryjówki” zawsze warto wstąpić na lane piwko „Stare Miasto”, które ja bardzo lubię. Choć pamiętać należy, że ceny są tu takie jak w polskich knajpach. Kolejny punkt programu zwiedzania lokali: „Dom Legenda”. To tam ostatnio najczęściej imprezuje jak jestem we Lwowie. Ceny podobne jak w „Kryjówce”, ale mają tam dobrą promocję na dzban piwka. Ta knajpa jest magiczna. To najlepsze określenie. Cała kamienica to jeden wielki lokal. W każdej sali jest odmienny klimat a tym, co łączy poszczególne pomieszczenia w jedną całość jest to, że pracują tam wyłącznie karły, jako kelnerzy. Warto też wybrać się na dach knajpy (tylko do 22!!) bo widok na stare miasto jest bardzo ładny a dodatkowo czeka tam na nas kolejna niespodzianka hehe. Na tych dwóch miejscach w zasadzie zakończyła się nasza przygoda na starym mieście. Ponieważ do pociągu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny był czas na zrobienie zakupów na drogę oraz wizytę w słynnej przydworcowej (mniej więcej) knajpce „Biała Czajka”. Knajpa ta została przeze mnie odkryta przy okazji wieczoru kawalerskiego mojego kumpla. Od tej pory zawsze jak jestem we Lwowie staram się zaglądnąć, odwiedzić sympatyczną panią za ladą i wypić, choć „kieliszok horiłki”. Tak było i tym razem z tym, że skończyło się na dwóch piwach kilku kieliszkach i solidnej porcji pierogów na głowę. Jak nie trudno się domyślić humory nam dopisywały, gdy maszerowaliśmy na pociąg. Weszliśmy na peron, znaleźliśmy nasz wagon, zameldowaliśmy się u prowadnika i idziemy szukać miejsc. Ponieważ miejscówki były prawie zupełnie wykupione nam przypadły najgorsze: na korytarzu, górna koja… „Bedze ciężko” pomyślałem. Okazało się, że obok naszego stanowiska ma miejsce niezła impreza. Wszyscy biesiadnicy wyszli na papierosa, ale po bogactwie, które leżało na stole wnioskowałem, że możemy znaleźć wspólny język. Gdy pociąg miał już ruszać i wszyscy pasażerowie powrócili na swoje miejsca okazało się, że cały nasz wagon to studenci jadący protestować na Majdan. Przełamywanie lodów nastąpiło błyskawicznie:

Student: „Wy na rewolucje?”
Ja: „Tak”
Student: „Pijecie horiłku?” (podnosząc w górę kieliszek i 0, 7 „złotego kłosa”)
Ja: „Tak” (wyciągając z plecaka nasz specyfik)

Mina prowadnika była bezcenna, gdy po 5 minutach od ruszenia przechodził przez nasz wagon. Komitywa była taka jak byśmy się z tymi studentami znali parę lat hehe.
Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Okazało się, że od nich z uniwersytetu jedzie cała delegacja żeby protestować na Majdanie. Cała sytuacja oczywiście wywołała mnóstwo dyskusji politycznych. Ukraińcy dużo opowiadali o tym, co na Ukrainie jest złe. Co trzeba wyrzucić a co zmienić. Kogo postawić pod sąd a kogo jak najszybciej przed pluton egzekucyjny. Ja z całą mocą popieram Ukraińców i ich dążenie do większej swobody. Uważam jednak, że minie jeszcze mnóstwo czasu zanim będzie można mówić o tym, że Ukraina ma szanse na członkostwo w Unii. Nie opuszcza mnie wrażenie, że Ukraińcy tą Unię za bardzo gloryfikują. Dla nich to symbol dobrobytu, wolności słowa, tolerancji i uczciwości. Wiadomo: nie do końca jest to prawda… Poza tym Ukraina to nadal kraj podziałów. Jest prorosyjski wschód i proeuropejski zachód. Jakby tego było mało to jest jeszcze podział na starszych ludzi, którym za komuny żyło się lepiej i na młodzież, która już trochę świata widziała. Trudno mi wypowiadać się na temat tego konfliktu. Uważam, że jest on tak złożony, że mało, kto wie jak to jest naprawdę. Każda ze stron ma swoje racje i każda jest święcie przekonana o ich słuszności. Strasznie to smutne, że komuna tak głęboko odcisnęła swoje piętno na tym kraju. Najlepiej opisują to słowa jednego Ukraińca, którego miałem kiedyś przyjemność poznać. Gadaliśmy sobie o sprawach politycznych i doszło między nami do małej różnicy zdań. Jarek (bo tak miał na imię ów jegomość) wykonał na mnie nokaut techniczny za pomocą jednego zdania „Komuna?! Co w Polsce była kur…a za komuna? Rolling Stones grali w Warszawie w ’67!!!” Tym zdaniem zakończę polityczne wywody (przynajmniej na ten moment). 

Poranek w Kijowie był bardzo ciężki. Ból głowy oraz wspomnienia poprzedniej nocy przyćmiewały nieco umysł. Ile to się wydarzyło… Dyskusje o życiu, o Ukrainie i o sprawach codziennych. Szachy, flaga i uśmiechnięty pan prowadnik hehe. Miłe wspomnienia, ale żyć trzeba dalej. Było pewnie jakoś przed piątą rano, gdy wyszliśmy z Kijowskiego dworca i udaliśmy się na śniadanie do Mc knajpy. Po posiłku podjęliśmy próbę drzemki na dworcu, którą co chwila skutecznie zakłócał ochroniarz. Gość wyraźnie się na nas uwziął, bo śpiące na ławkach menele mu nie przeszkadzały a my najwyraźniej tak. Udało nam się jakoś przekimać z godzinkę i kolejne wyzwanie: kupić bilet powrotny. Idę do jednej kasy, potem do drugiej i wszędzie ta sama odpowiedz: „Biletów nie ma”. Jak to nie ma? Jedyne, co nam kobieta w kasie zaproponowała to jakiś międzynarodowy pociąg z biletami w cenie całego naszego budżetu. Odpada, prędzej wrócę stopem hehe. Przypominałem sobie na szczęście, że niedaleko jest dworzec autobusowy. Szybko doszliśmy na miejsce, krótka rozmowa w kasie i mamy dwa ostatnie bilety na autobus 29 listopada na 22! Mimo że kupiliśmy je w cenie dwukrotnie wyższej niż pociąg to byłem zadowolony. Teraz pozostało tylko przeczekać do południa i iść do hostelu. Ale pojawił się problem: dolegliwość spowodowane imprezą dnia poprzedniego zaczęły się nasilać. Znaleźliśmy lokal obsługujący panów, których suszy całą dobę. Zamówiliśmy po piwie i kontynuowaliśmy imprezę. Pomysł, mimo że niegodny dżentelmena okazał się znakomity. Dolegliwości minęły jak ręką odjął. Kolejne piwka zupełnie przegnały kaca i wprawiły nas w dobry nastrój. Potem jeszcze pizza w słynnej trójkolorowej Ukraińskiej pizzerii i koło południa meldujemy się w hostelu. Cena przyjazna turyście, warunki nieurągające ludzkiej godności i ciekawostka: pani recepcjonistka nie zna angielskiego. „Tolko rasyjski jazyk”. Szybki prysznic, coś na ząb i idziemy w miasto. Z obawy przed kolejną falą niemocy i gorszego samopoczucia zaopatrzyliśmy się w pobliskim sklepie w kolejną butelkę ulubionego napoju oraz dwa litry Coca Coli i pomaszerowaliśmy w kierunku Majdanu. Mieszkaliśmy rzut koktajlem Mołotowa od tego słynnego placu, więc zaraz znaleźliśmy się wśród wesołych manifestantów. Tam atmosfera iście piknikowa: wesoła muzyka, gary z bulgoczącą zupą, przyjazna atmosfera wyraźnie poprawiana różnymi specyfikami. Bardzo miło. Poza tym Plac Niepodległości (inna nazwa) jest naprawdę bardzo ładny. Można na nim lub w bezpośredniej jego okolicy zobaczyć między innymi piękną Lacką Bramę oraz kolumnę symbolizującą niezależność Ukrainy z pomnikiem starosłowiańskiej bogini Brzeginii na szczycie. Są tam też inne pomniki: założycieli Kijowa oraz św. Michała Archanioła – patrona miasta. My pokręciliśmy się trochę wśród protestujących, wypiliśmy po kolejce i pomaszerowaliśmy dalej pod Łuk Przyjaźni Narodów (wiadomo jakiego narodu z jakim narodem hehe), który znajduje się w parku nad brzegiem Dniepru. Tam chwile się powłóczyliśmy, widok na drugą cześć miasta jest z tego miejsca imponujący a i park naprawdę przyjemny. Słoneczko świeciło i było dość ciepło, więc nie odmówiliśmy sobie małej biesiadki na ławce. Z parku poszliśmy w kierunku stadionu Dynama Kijów a potem, ponownie przecinając Majdan trafiliśmy do Monasteru św. Michała Archanioła ze złotymi kopułami i do Katedry św. Zofii. Imponujące budowle nie ma, co gadać.
Dzień poprzedni, noc oraz dzień obecny wykończyły nas do tego stopnia, że w hostelu. Byliśmy przed 18, zjedliśmy lekką kolację i przed 19 położyliśmy się spać. Ja spałem prawie 14 godzin, wstałem wypoczęty jak młody bóg bez śladów kaca. Metoda przetrzymania fazy zastosowana dnia poprzedniego poskutkowała hehe.


Rewolucyjny Majdan

Łuk Przyjaźni Narodów



Panorama Kijowa
Monaster św. Michała Archanioła


Wizyta w pobliskim sklepiku, szybkie śniadanie, ponowna wizyta w sklepiku i znowu ruszamy w miasto. Dzień muzeów się rozpoczął. Na początek ponowna wizyta na Majdanie i szybka lustracja czy piknik trwa dalej. Oczywiście trwał nadal a uczestniczy od rana w rewolucyjnych nastrojach. My kierujemy się jednak do metra. Poszliśmy specjalnie na stację Metro Arsenalna. I teraz ciekawostka. Metro Arsenalna jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie. Jedzie się schodami ruchomymi, które są tak długie, że po drodze jest „stacja przesiadkowa” na kolejne schody podobnej długości. Jest to imponująca konstrukcja budząca respekt. Ponad 100 m zjazd w głąb ziemi ruchomymi schodami zostaje w pamięci hehe. My kierowaliśmy się metrem do Muzeum Czarnobylskiego. Pewnie chodzi wam po głowie, czemu nie wybrałem się do samego Czarnobyla. Otóż była taka okazja. Idziemy sobie rano ulicą i widzimy znak „Biuro Podróży, wycieczki do Czarnobyla”. Wstąpić nie zaszkodzi. Pani nas informuje, że mamy szczęście, bo wycieczka jednodniowa jest akurat w piątek. Jestem podjarany jak cholera. Cena: ponad 180 dolarów. Myślę: „raz się żyje”. Dopełniamy formalności, płacimy kratą a ta nie przeszła, następna też nie… I tak oto nie kupiliśmy biletów na wycieczkę do Czarnobyla. I całe szczęście, bo cena była mocno „naciągana”. Nie teraz to, kiedy indziej. Ale wróćmy do muzeum. Rewelacyjne miejsce. Coś pomiędzy muzeum martyrologicznym, muzeum techniki  i galerią sztuki nowoczesnej. Niewielkie, ale ciekawe. W środku ekspozycje takie jak: budowa i zasady działania elektrowni atomowej. Katastrofa godzina po godzinie i dzień po dniu. Skutki katastrofy. Choroby popromienne. Upamiętnienie tych, co zginęli. Rzeczowo przedstawione, ale trochę „czerstwo”. Spędziliśmy w tym muzeum pewnie ze 2 godziny, następnie poszliśmy na piwko i obiad a potem do metra. Celem naszym było największe i najbardziej znane kijowskie muzeum: „Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”. Po naszemu: Muzeum II Wojny Światowej. Po drodze jeszcze jeden interesujący punkt programu: Pomnik Wielkiego Głodu wraz ze znajdującym się w jego podziemiach niewielkim muzeum. Jest to miejsce pamięci wielkiego kataklizmu, w którym, co ciekawe, nie ma ani słowa o tym jak to „Bratni Naród” przyczynił się do tej „naturalnej” tragedii. Pali się tam też wieczny ogień na pamiątkę tego wydarzenia. Przygnębiające miejsce. Idziemy dalej. Po drodze mijamy jeszcze Ławrę Peczerską – imponująca z zewnątrz, ale wejście płatne. Musiałaby mi chyba dachówka na łeb spaść żebym do takiego przybytku płacił za wejście. Z ławry do muzeum jest bardzo blisko, wystarczy się kierować na Pomnik Matki Ojczyzny, który jest centralnym punktem kompleksu muzeum. Jeszcze naparsteczek na rozgrzewkę i wchodzimy. Pierwszy punkt to plenerowa ekspozycja pojazdów wojskowych. Wstęp parę groszy: jasne, że wchodzę. Potem już główny budynek muzeum. Zdjęć niestety nie można robić w środku, ale muzeum imponujące. Niesamowita jest sama konstrukcja budynku i rozplanowanie wnętrz. Wystawy podzielone są chronologicznie, przez co odbiór wystawy jest jeszcze mocniejszy. Oczywiście na pierwszym miejscu eksponowana jest dobroć i rycerskość Narodu Bratniego hehe. Zdecydowanie warto się wybrać do tego muzeum. Wstęp kosztuje niewiele a zwiedzania jest na parę godzin. Gdy wyszliśmy z wnętrza budynku było już całkiem ciemno, więc obok najbliższego stanowiska czołgowego wypiliśmy po kieliszku i ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Droga bardzo się jednak wydłużyła, bo po w międzyczasie nastąpił przystanek w tradycyjnej ukraińskiej knajpce. Tam posiłek i piwko. Potem metrem na Majdan, zakupy i kolejna knajpka. Zapomniałem nazwy lokalu, ale był on w bliskim sąsiedztwie Majdanu, schowany nieco w boczną uliczkę. Miejsce z zewnątrz niepozorne, ale w środku naprawdę fajny klimat. Tam rozpoczęliśmy wielogodzinną debatę solidnie zakrapianą piwkiem i czymś mocniejszym. Polecam też tamtejsze kalmary w cieście. Jak się bawić to się bawić hehe. Dobrze po 22 opuściliśmy knajpę i poszliśmy do hostelu konsumować przysmaki zakupione w sklepie. Tam do biesiady dokooptowaliśmy jeszcze Amerykanina i Rosjanina i w takim egzotycznym zestawieniu opróżniliśmy flaszkę oraz kilka piw. Rozmowy, jak to podczas „wiosny ludów” bywa, były na ciężkim, politycznym poziomie. Spać położyliśmy się bardzo późno, przez co poranne wstawanie znacznie się opóźniło. 

Stacja metra: Arsenalna

 Muzeum Czarnobylskiego

Pomnik Wielkiego Głodu

 Pomnik Matki Ojczyzny

 Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej

Dopiero koło 11 opuściliśmy nasz hostel już z bagażami na plecach. Pierwsze kroki skierowaliśmy do pobliskiego sklepu a potem poszliśmy dokładnie w przeciwnym kierunku niż Majdan: w stronę Stadionu Olimpijskiego. Miłosz to fan piłki nożnej, więc mnie ciąga w takie miejsca hehe. Pogoda zrobiła się kiepska. Co chwilę padał straszny śnieg z deszczem, więc co chwila chowaliśmy się do jakiejś knajpki. Potem jeszcze pomnik Lenina (już nie istnieje), Muzeum Przyrodnicze (pełne wesołych eksponatów w stylu radzieckim) imponujący gmach uniwersytetu i idziemy znaleźć jakąś przyjemną knajpę żeby przeczekać do autobusu, bo pogoda coraz gorsza… Po długich poszukiwaniach trafiliśmy do przyjemnego lokalu w staromodnym stylu. Knajpa stylizowana na chłopską karczmę z sympatycznymi i stylowo ubranymi kelnerkami. Zamówiliśmy piwko, potem pielmieni (coś jak nasze uszka tylko faszerowane mięsem i podane z cebulką, masłem i koperkiem) i oczywiście wódeczkę. Z racji faktu, że był to już czwarty dzień z rzędu, w którym przez nasze gardła przelewał się ten rodzaj alkoholu pierwsze kieliszki nie były spacerem po parku. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że Ukraińcy nie wiedzieć, czemu, nie uznają chłodzenia wódki. Ja z każmy kolejnym kieliszkiem zakąszanym pielmieni ,czułem się wyśmienicie natomiast dla Miłosza kolejny „stakańczyk”  był walką z własnym organizmem hehe. Gdy godzina odjazdu się zbliżała pomaszerowaliśmy w kierunku dworca robiąc po drodze zakupy w sklepie. Na dworcu gwar i zamieszanie. Nikt nie wie, z którego peronu nasz autobus odjeżdża a dworzec duży. Zagadaliśmy w tej sprawie do dwóch Ukraińców Okazało się, że goście do Lwowa jadą tym samym autobusem. W takiej oto 4 osobowej komitywie doczekaliśmy do odjazdu. Okazało się ze owi Lwowianie siedzą koło nas. Należało ich poczęstować naszym napojem a oni poczęstowali nas swoim... Do komitywy dołączył się jeszcze jeden pasażer i zawiązała się oczywiście kolejna ciężka dyskusja. Ja w kulminacyjnym punkcie rozmowy postanowiłem (musiałem) udać się na spoczynek, więc odpływając w objęcia Morfeusza słyszałem kolejne rewolucyjne hasła. Miłosz jeszcze dzielnie konwersował do momentu wypicia wszystkich „argumentów”. 

 Pomnik Lenina

Kijowski Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki

Muzeum Przyrodnicze

Obudziłem się, gdy dojeżdżaliśmy do dworca autobusowego we Lwowie. Akurat świtało. Do stacji kolejowej z tego miejsca jest kawał drogi, więc rozpytawszy ludzi stojących na przystanku poznaliśmy numer marszrutki i już za chwilę jechaliśmy na dworzec. Po przyjeździe na miejsce morale zaczęło nieco opadać, więc postanowiliśmy zregenerować siły w pobliskiej pizzerii. Najedzeni i zadowoleni wsiedliśmy do marszrutki, która zawiozła nas na granicę. Tam zakupy, piesze przejście, kolejny bus, frytki w Przemyślu i pociąg do Rzeszowa… Tak zakończyła się nasza przygoda w Kijowie. Gdy byliśmy w stolicy Ukrainy protest na Majdanie był rodzinnym piknikiem. Już po powrocie okazało się, że w noc naszego wyjazdu z Kijowa Berkut po raz pierwszy użył siły na manifestantach. Jak wydarzenia potoczyły się potem to już każdy wie… 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz