Wyjazd do Kijowa miał być typowo turystycznym wypadem do stolicy,
której jeszcze nie zwiedzałem. Okazało się jednak, że mnie i mojemu kompanowi
Miłoszowi, przyszło uczestniczyć w początkach niezwykle ważnych dla Ukrainy
wydarzeń…
Wyjazd ten był bardzo spontaniczny. W przypadku wyjazdu do Kijowa
nie ma potrzeby wcześniejszego rezerwowania biletów czy noclegów. Siedząc w knajpie
z Miłoszem w pewien sobotni wieczór i pijąc piwo dyskutowaliśmy o tym, że od
Oslo nigdzie nie byliśmy. Kijów chodził nam już po głowie, ale w ten wieczór postanowiliśmy
przekuć tą myśl w czyn. Ustaliliśmy, że startujemy we wtorek 26 listopada. Jeśli
chodzi o wyjazdy Miłosz to jest konkretny człowiek, więc jak już się zdecyduje
to nie ma zmiłuj. Tradycyjnie jednak w niedzielny poranek zdzwoniliśmy się
potwierdzając ustalenia sobotniej nocy już na trzeźwo. Plan powstał na szybko,
bo w zasadzie nie ma, co obmyślać. Znalazłem tylko jakiś przyzwoity hostel i
zarezerwowałem w nim dwie noce.
We wtorek bladym świtem (w zasadzie ciemną nocą) ruszyliśmy pociągiem
w kierunku Przemyśla. Potem przesiadka na bus do granicy. Przejście piesze i
już Ukraina. Wymiana gotówki, zakupienie prowiantu i za chwilę nasza marszrutka
rusza w kierunku Lwowa. Muszę nadmienić, że wyjazdy na Ukrainę mają swoją specyfikę.
Nie ma, co ukrywać: jadąc na wschód pije się dużo. Powodów jest kilka. Pierwszy
to oczywiście cena i jakość. Za niewielkie pieniądze można kupić znakomitą
wódkę. Kolejny powód to temperatura. Na naszym wyjeździe może nie było jakiś
ekstremalnie niskich temperatur, ale zimno było. Wiadomo, że jak się nie ma na podorędziu
gorącej herbaty to, co grzeje najlepiej…? Trzeci powód pijaństwa na tym
wyjeździe to zwyczaje. Ciężko jest Ukraińcom odmówić „horiłki”. Dla nich
człowiek niepijący to ktoś podejrzany albo dziwny… Dodatkowo w czasach
rewolucji wódka staje się niezbędnym elementem podnoszącym morale i
zachęcającym do większego poświecenia dla sprawy. Na naszym wyjeździe były wszystkie
te czynniki, więc piliśmy bardzo dużo. Już w marszrutce rozpoczęliśmy pierwszą
flaszeczkę ognistego napoju. Zmarzliśmy okrutnie na granicy, więc rzeczona
butelczyna nie doczekała do bram wspaniałego miasta Lwowa. Gdy na horyzoncie
zaczął majaczyć kościół św. Elżbiety mieliśmy już wyśmienite humory. Pierwszą i
najważniejszą rzeczą do załatwienia we Lwowie były bilety na dalszą drogę.
Wysiadamy, więc z busa i szybko maszerujemy na dworzec kolejowy. Tam okazuje się,
że biletów na pociąg, którym chcieliśmy jechać (23 z minutami) już nie ma.
Kupiliśmy, więc bilety na pociąg o 20 (do bani, bo przyjazd do Kijowa na 4 czy
5 rano). Ciekawe, że w tym momencie brak biletów nie dał mi do myślenia… Coś
się jednak musi na tej Ukrainie dziać. I się działo… Po załatwieniu biletów
czas na zwiedzanie.
Miłosz był we Lwowie pierwszy raz, więc postanowiłem go
trochę oprowadzić. Nie mogę powiedzieć żebym Lwów znał dobrze, ale zdarzało mi
się kilka razy po Lwowie oprowadzać, więc to i owo wiem. Zabrałem Miłosza na
ekspresową przechadzkę po starym mieście z zaliczeniem punktów takich jak: Prospekt
Swobody, Opera, Ratusz, Katedra Ormiańska, Katedra św. Jury, kościół Jezuitów,
słynny pomnik „Babki Kiepskiej” (chodzi oczywiście o Nikifora) i pomnik
Mickiewicza. Miłosz oczywiście zachwycony. Nie ma się, co dziwić. Nie mam
pojęcia ile razy byłem już we Lwowie, ale ponad 20 na pewno a zawsze mnie to
miasto zachwyca. Zawsze znajdę jakąś uliczkę, kamienicę, zakamarek, knajpę czy pomnik,
o których nie miałem wcześniej pojęcia. Uwielbiam włóczyć się ulicami Lwowa i
po prostu chłonąć ten klimat. Wspaniałe miasto, jedno z moich ulubionych. Ale
Lwów to nie tylko zabytki. To miasto ma też bardzo bogate życie rozrywkowe.
Knajp jest mnóstwo a ja postanowiłem wypić po piwku z Miłoszem w tych
najciekawszych. Oczywiście zaczęliśmy od słynnej, chyba już na cały świat,
„Kryjówki”. Żeby nie psuć Miłoszowi niespodzianki kazałem mu tylko zapamiętać
hasło hehe. Jak się już jest kolejny raz w tym lokalu to wrażenie są mniejsze,
ale nie zmienia to faktu, że knajpa jest rewelacyjna. Coś w rodzaju okopów,
wszystko stylizowane na czasy wojny i ani słowa o niuansach związanych z
animozjami pomiędzy naszymi przodkami. Dla mnie to jest mądre podejście, bo ja
nie jestem wielbicielem grzebania w historii i rozdrapywania jakiś
zabliźnionych ran. Ale nie o tym miało być, a o części imprezowej naszej
wycieczki. Do „Kryjówki” zawsze warto wstąpić na lane piwko „Stare Miasto”,
które ja bardzo lubię. Choć pamiętać należy, że ceny są tu takie jak w polskich
knajpach. Kolejny punkt programu zwiedzania lokali: „Dom Legenda”. To tam ostatnio
najczęściej imprezuje jak jestem we Lwowie. Ceny podobne jak w „Kryjówce”, ale
mają tam dobrą promocję na dzban piwka. Ta knajpa jest magiczna. To najlepsze określenie.
Cała kamienica to jeden wielki lokal. W każdej sali jest odmienny klimat a tym,
co łączy poszczególne pomieszczenia w jedną całość jest to, że pracują tam
wyłącznie karły, jako kelnerzy. Warto też wybrać się na dach knajpy (tylko do
22!!) bo widok na stare miasto jest bardzo ładny a dodatkowo czeka tam na nas kolejna
niespodzianka hehe. Na tych dwóch miejscach w zasadzie zakończyła się nasza
przygoda na starym mieście. Ponieważ do pociągu mieliśmy jeszcze ponad dwie
godziny był czas na zrobienie zakupów na drogę oraz wizytę w słynnej
przydworcowej (mniej więcej) knajpce „Biała Czajka”. Knajpa ta została przeze mnie
odkryta przy okazji wieczoru kawalerskiego mojego kumpla. Od tej pory zawsze
jak jestem we Lwowie staram się zaglądnąć, odwiedzić sympatyczną panią za ladą
i wypić, choć „kieliszok horiłki”. Tak było i tym razem z tym, że skończyło się
na dwóch piwach kilku kieliszkach i solidnej porcji pierogów na głowę. Jak nie
trudno się domyślić humory nam dopisywały, gdy maszerowaliśmy na pociąg.
Weszliśmy na peron, znaleźliśmy nasz wagon, zameldowaliśmy się u prowadnika i
idziemy szukać miejsc. Ponieważ miejscówki były prawie zupełnie wykupione nam
przypadły najgorsze: na korytarzu, górna koja… „Bedze ciężko” pomyślałem.
Okazało się, że obok naszego stanowiska ma miejsce niezła impreza. Wszyscy
biesiadnicy wyszli na papierosa, ale po bogactwie, które leżało na stole wnioskowałem,
że możemy znaleźć wspólny język. Gdy pociąg miał już ruszać i wszyscy
pasażerowie powrócili na swoje miejsca okazało się, że cały nasz wagon to
studenci jadący protestować na Majdan. Przełamywanie lodów nastąpiło
błyskawicznie:
Student: „Wy na rewolucje?”
Ja: „Tak”
Student: „Pijecie horiłku?” (podnosząc w górę kieliszek i 0,
7 „złotego kłosa”)
Ja: „Tak” (wyciągając z plecaka nasz specyfik)
Mina prowadnika była bezcenna, gdy po 5 minutach od ruszenia
przechodził przez nasz wagon. Komitywa była taka jak byśmy się z tymi
studentami znali parę lat hehe.
Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Okazało się,
że od nich z uniwersytetu jedzie cała delegacja żeby protestować na Majdanie.
Cała sytuacja oczywiście wywołała mnóstwo dyskusji politycznych. Ukraińcy dużo
opowiadali o tym, co na Ukrainie jest złe. Co trzeba wyrzucić a co zmienić.
Kogo postawić pod sąd a kogo jak najszybciej przed pluton egzekucyjny. Ja z
całą mocą popieram Ukraińców i ich dążenie do większej swobody. Uważam jednak,
że minie jeszcze mnóstwo czasu zanim będzie można mówić o tym, że Ukraina ma
szanse na członkostwo w Unii. Nie opuszcza mnie wrażenie, że Ukraińcy tą Unię
za bardzo gloryfikują. Dla nich to symbol dobrobytu, wolności słowa, tolerancji
i uczciwości. Wiadomo: nie do końca jest to prawda… Poza tym Ukraina to nadal
kraj podziałów. Jest prorosyjski wschód i proeuropejski zachód. Jakby tego było
mało to jest jeszcze podział na starszych ludzi, którym za komuny żyło się
lepiej i na młodzież, która już trochę świata widziała. Trudno mi wypowiadać
się na temat tego konfliktu. Uważam, że jest on tak złożony, że mało, kto wie
jak to jest naprawdę. Każda ze stron ma swoje racje i każda jest święcie
przekonana o ich słuszności. Strasznie to smutne, że komuna tak głęboko
odcisnęła swoje piętno na tym kraju. Najlepiej opisują to słowa jednego
Ukraińca, którego miałem kiedyś przyjemność poznać. Gadaliśmy sobie o sprawach politycznych
i doszło między nami do małej różnicy zdań. Jarek (bo tak miał na imię ów
jegomość) wykonał na mnie nokaut techniczny za pomocą jednego zdania „Komuna?!
Co w Polsce była kur…a za komuna? Rolling Stones grali w Warszawie w ’67!!!”
Tym zdaniem zakończę polityczne wywody (przynajmniej na ten moment).
Poranek w Kijowie był bardzo ciężki. Ból głowy oraz
wspomnienia poprzedniej nocy przyćmiewały nieco umysł. Ile to się wydarzyło…
Dyskusje o życiu, o Ukrainie i o sprawach codziennych. Szachy, flaga i
uśmiechnięty pan prowadnik hehe. Miłe wspomnienia, ale żyć trzeba dalej. Było
pewnie jakoś przed piątą rano, gdy wyszliśmy z Kijowskiego dworca i udaliśmy
się na śniadanie do Mc knajpy. Po posiłku podjęliśmy próbę drzemki na dworcu,
którą co chwila skutecznie zakłócał ochroniarz. Gość wyraźnie się na nas uwziął,
bo śpiące na ławkach menele mu nie przeszkadzały a my najwyraźniej tak. Udało
nam się jakoś przekimać z godzinkę i kolejne wyzwanie: kupić bilet powrotny.
Idę do jednej kasy, potem do drugiej i wszędzie ta sama odpowiedz: „Biletów nie
ma”. Jak to nie ma? Jedyne, co nam kobieta w kasie zaproponowała to jakiś międzynarodowy
pociąg z biletami w cenie całego naszego budżetu. Odpada, prędzej wrócę stopem
hehe. Przypominałem sobie na szczęście, że niedaleko jest dworzec autobusowy.
Szybko doszliśmy na miejsce, krótka rozmowa w kasie i mamy dwa ostatnie bilety
na autobus 29 listopada na 22! Mimo że kupiliśmy je w cenie dwukrotnie wyższej
niż pociąg to byłem zadowolony. Teraz pozostało tylko przeczekać do południa i
iść do hostelu. Ale pojawił się problem: dolegliwość spowodowane imprezą dnia
poprzedniego zaczęły się nasilać. Znaleźliśmy lokal obsługujący panów, których
suszy całą dobę. Zamówiliśmy po piwie i kontynuowaliśmy imprezę. Pomysł, mimo
że niegodny dżentelmena okazał się znakomity. Dolegliwości minęły jak ręką
odjął. Kolejne piwka zupełnie przegnały kaca i wprawiły nas w dobry nastrój.
Potem jeszcze pizza w słynnej trójkolorowej Ukraińskiej pizzerii i koło
południa meldujemy się w hostelu. Cena przyjazna turyście, warunki nieurągające
ludzkiej godności i ciekawostka: pani recepcjonistka nie zna angielskiego.
„Tolko rasyjski jazyk”. Szybki prysznic, coś na ząb i idziemy w miasto. Z obawy
przed kolejną falą niemocy i gorszego samopoczucia zaopatrzyliśmy się w
pobliskim sklepie w kolejną butelkę ulubionego napoju oraz dwa litry Coca Coli
i pomaszerowaliśmy w kierunku Majdanu. Mieszkaliśmy rzut koktajlem Mołotowa od
tego słynnego placu, więc zaraz znaleźliśmy się wśród wesołych manifestantów.
Tam atmosfera iście piknikowa: wesoła muzyka, gary z bulgoczącą zupą, przyjazna
atmosfera wyraźnie poprawiana różnymi specyfikami. Bardzo miło. Poza tym Plac
Niepodległości (inna nazwa) jest naprawdę bardzo ładny. Można na nim lub w
bezpośredniej jego okolicy zobaczyć między innymi piękną Lacką Bramę oraz kolumnę
symbolizującą niezależność Ukrainy z pomnikiem starosłowiańskiej bogini
Brzeginii na szczycie. Są tam też inne pomniki: założycieli Kijowa oraz św.
Michała Archanioła – patrona miasta. My pokręciliśmy się trochę wśród
protestujących, wypiliśmy po kolejce i pomaszerowaliśmy dalej pod Łuk Przyjaźni
Narodów (wiadomo jakiego narodu z jakim narodem hehe), który znajduje się w
parku nad brzegiem Dniepru. Tam chwile się powłóczyliśmy, widok na drugą cześć
miasta jest z tego miejsca imponujący a i park naprawdę przyjemny. Słoneczko świeciło
i było dość ciepło, więc nie odmówiliśmy sobie małej biesiadki na ławce. Z
parku poszliśmy w kierunku stadionu Dynama Kijów a potem, ponownie przecinając
Majdan trafiliśmy do Monasteru św. Michała Archanioła ze złotymi kopułami i do
Katedry św. Zofii. Imponujące budowle nie ma, co gadać.
Dzień poprzedni, noc oraz dzień obecny wykończyły nas do
tego stopnia, że w hostelu. Byliśmy przed 18, zjedliśmy lekką kolację i przed
19 położyliśmy się spać. Ja spałem prawie 14 godzin, wstałem wypoczęty jak
młody bóg bez śladów kaca. Metoda przetrzymania fazy zastosowana dnia
poprzedniego poskutkowała hehe.
Rewolucyjny Majdan
Łuk Przyjaźni
Narodów
Panorama Kijowa
Monaster św. Michała Archanioła
Wizyta w pobliskim sklepiku, szybkie śniadanie, ponowna
wizyta w sklepiku i znowu ruszamy w miasto. Dzień muzeów się rozpoczął. Na początek
ponowna wizyta na Majdanie i szybka lustracja czy piknik trwa dalej. Oczywiście
trwał nadal a uczestniczy od rana w rewolucyjnych nastrojach. My kierujemy się
jednak do metra. Poszliśmy specjalnie na stację Metro Arsenalna. I teraz
ciekawostka. Metro Arsenalna jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie. Jedzie
się schodami ruchomymi, które są tak długie, że po drodze jest „stacja
przesiadkowa” na kolejne schody podobnej długości. Jest to imponująca
konstrukcja budząca respekt. Ponad 100 m zjazd w głąb ziemi ruchomymi schodami
zostaje w pamięci hehe. My kierowaliśmy się metrem do Muzeum Czarnobylskiego.
Pewnie chodzi wam po głowie, czemu nie wybrałem się do samego Czarnobyla. Otóż
była taka okazja. Idziemy sobie rano ulicą i widzimy znak „Biuro Podróży,
wycieczki do Czarnobyla”. Wstąpić nie zaszkodzi. Pani nas informuje, że mamy szczęście,
bo wycieczka jednodniowa jest akurat w piątek. Jestem podjarany jak cholera.
Cena: ponad 180 dolarów. Myślę: „raz się żyje”. Dopełniamy formalności, płacimy
kratą a ta nie przeszła, następna też nie… I tak oto nie kupiliśmy biletów na
wycieczkę do Czarnobyla. I całe szczęście, bo cena była mocno „naciągana”. Nie
teraz to, kiedy indziej. Ale wróćmy do muzeum. Rewelacyjne miejsce. Coś
pomiędzy muzeum martyrologicznym, muzeum techniki i galerią sztuki nowoczesnej. Niewielkie, ale
ciekawe. W środku ekspozycje takie jak: budowa i zasady działania elektrowni
atomowej. Katastrofa godzina po godzinie i dzień po dniu. Skutki katastrofy.
Choroby popromienne. Upamiętnienie tych, co zginęli. Rzeczowo przedstawione,
ale trochę „czerstwo”. Spędziliśmy w tym muzeum pewnie ze 2 godziny, następnie
poszliśmy na piwko i obiad a potem do metra. Celem naszym było największe i
najbardziej znane kijowskie muzeum: „Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej”. Po
naszemu: Muzeum II Wojny Światowej. Po drodze jeszcze jeden interesujący punkt
programu: Pomnik Wielkiego Głodu wraz ze znajdującym się w jego podziemiach
niewielkim muzeum. Jest to miejsce pamięci wielkiego kataklizmu, w którym, co
ciekawe, nie ma ani słowa o tym jak to „Bratni Naród” przyczynił się do tej
„naturalnej” tragedii. Pali się tam też wieczny ogień na pamiątkę tego wydarzenia.
Przygnębiające miejsce. Idziemy dalej. Po drodze mijamy jeszcze Ławrę Peczerską
– imponująca z zewnątrz, ale wejście płatne. Musiałaby mi chyba dachówka na łeb
spaść żebym do takiego przybytku płacił za wejście. Z ławry do muzeum jest
bardzo blisko, wystarczy się kierować na Pomnik Matki Ojczyzny, który jest
centralnym punktem kompleksu muzeum. Jeszcze naparsteczek na rozgrzewkę i
wchodzimy. Pierwszy punkt to plenerowa ekspozycja pojazdów wojskowych. Wstęp
parę groszy: jasne, że wchodzę. Potem już główny budynek muzeum. Zdjęć niestety
nie można robić w środku, ale muzeum imponujące. Niesamowita jest sama
konstrukcja budynku i rozplanowanie wnętrz. Wystawy podzielone są chronologicznie,
przez co odbiór wystawy jest jeszcze mocniejszy. Oczywiście na pierwszym
miejscu eksponowana jest dobroć i rycerskość Narodu Bratniego hehe. Zdecydowanie
warto się wybrać do tego muzeum. Wstęp kosztuje niewiele a zwiedzania jest na
parę godzin. Gdy wyszliśmy z wnętrza budynku było już całkiem ciemno, więc obok
najbliższego stanowiska czołgowego wypiliśmy po kieliszku i ruszyliśmy w drogę
powrotną do hostelu. Droga bardzo się jednak wydłużyła, bo po w międzyczasie
nastąpił przystanek w tradycyjnej ukraińskiej knajpce. Tam posiłek i piwko.
Potem metrem na Majdan, zakupy i kolejna knajpka. Zapomniałem nazwy lokalu, ale
był on w bliskim sąsiedztwie Majdanu, schowany nieco w boczną uliczkę. Miejsce
z zewnątrz niepozorne, ale w środku naprawdę fajny klimat. Tam rozpoczęliśmy wielogodzinną
debatę solidnie zakrapianą piwkiem i czymś mocniejszym. Polecam też tamtejsze
kalmary w cieście. Jak się bawić to się bawić hehe. Dobrze po 22 opuściliśmy
knajpę i poszliśmy do hostelu konsumować przysmaki zakupione w sklepie. Tam do
biesiady dokooptowaliśmy jeszcze Amerykanina i Rosjanina i w takim egzotycznym
zestawieniu opróżniliśmy flaszkę oraz kilka piw. Rozmowy, jak to podczas „wiosny
ludów” bywa, były na ciężkim, politycznym poziomie. Spać położyliśmy się bardzo
późno, przez co poranne wstawanie znacznie się opóźniło.
Stacja metra: Arsenalna
Muzeum Czarnobylskiego
Pomnik Wielkiego Głodu
Pomnik Matki Ojczyzny
Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
Dopiero koło 11 opuściliśmy nasz hostel już z bagażami na
plecach. Pierwsze kroki skierowaliśmy do pobliskiego sklepu a potem poszliśmy
dokładnie w przeciwnym kierunku niż Majdan: w stronę Stadionu Olimpijskiego.
Miłosz to fan piłki nożnej, więc mnie ciąga w takie miejsca hehe. Pogoda
zrobiła się kiepska. Co chwilę padał straszny śnieg z deszczem, więc co chwila
chowaliśmy się do jakiejś knajpki. Potem jeszcze pomnik Lenina (już nie istnieje),
Muzeum Przyrodnicze (pełne wesołych eksponatów w stylu radzieckim) imponujący
gmach uniwersytetu i idziemy znaleźć jakąś przyjemną knajpę żeby przeczekać do autobusu,
bo pogoda coraz gorsza… Po długich poszukiwaniach trafiliśmy do przyjemnego
lokalu w staromodnym stylu. Knajpa stylizowana na chłopską karczmę z
sympatycznymi i stylowo ubranymi kelnerkami. Zamówiliśmy piwko, potem pielmieni
(coś jak nasze uszka tylko faszerowane mięsem i podane z cebulką, masłem i
koperkiem) i oczywiście wódeczkę. Z racji faktu, że był to już czwarty dzień z
rzędu, w którym przez nasze gardła przelewał się ten rodzaj alkoholu pierwsze
kieliszki nie były spacerem po parku. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że Ukraińcy
nie wiedzieć, czemu, nie uznają chłodzenia wódki. Ja z każmy kolejnym
kieliszkiem zakąszanym pielmieni ,czułem się wyśmienicie natomiast dla Miłosza
kolejny „stakańczyk” był walką z własnym
organizmem hehe. Gdy godzina odjazdu się zbliżała pomaszerowaliśmy w kierunku
dworca robiąc po drodze zakupy w sklepie. Na dworcu gwar i zamieszanie. Nikt nie
wie, z którego peronu nasz autobus odjeżdża a dworzec duży. Zagadaliśmy w tej
sprawie do dwóch Ukraińców Okazało się, że goście do Lwowa jadą tym samym
autobusem. W takiej oto 4 osobowej komitywie doczekaliśmy do odjazdu. Okazało
się ze owi Lwowianie siedzą koło nas. Należało ich poczęstować naszym napojem a
oni poczęstowali nas swoim... Do komitywy dołączył się jeszcze jeden pasażer i
zawiązała się oczywiście kolejna ciężka dyskusja. Ja w kulminacyjnym punkcie
rozmowy postanowiłem (musiałem) udać się na spoczynek, więc odpływając w
objęcia Morfeusza słyszałem kolejne rewolucyjne hasła. Miłosz jeszcze dzielnie
konwersował do momentu wypicia wszystkich „argumentów”.
Pomnik Lenina
Kijowski Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki
Muzeum Przyrodnicze
Obudziłem się, gdy dojeżdżaliśmy do dworca autobusowego we Lwowie.
Akurat świtało. Do stacji kolejowej z tego miejsca jest kawał drogi, więc
rozpytawszy ludzi stojących na przystanku poznaliśmy numer marszrutki i już za
chwilę jechaliśmy na dworzec. Po przyjeździe na miejsce morale zaczęło nieco
opadać, więc postanowiliśmy zregenerować siły w pobliskiej pizzerii. Najedzeni
i zadowoleni wsiedliśmy do marszrutki, która zawiozła nas na granicę. Tam
zakupy, piesze przejście, kolejny bus, frytki w Przemyślu i pociąg do Rzeszowa…
Tak zakończyła się nasza przygoda w Kijowie. Gdy byliśmy w stolicy Ukrainy protest
na Majdanie był rodzinnym piknikiem. Już po powrocie okazało się, że w noc
naszego wyjazdu z Kijowa Berkut po raz pierwszy użył siły na manifestantach.
Jak wydarzenia potoczyły się potem to już każdy wie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz