piątek, 14 grudnia 2012

Amsterdam Experience

Ile to już razy umawiałem się na wyjazd do Amsterdamu to nie zliczę. Jesień 2012 roku nie była inna. Na jakiejś imprezie znowu padło hasło: „ Jedźmy do Amsterdamu!”. Poczyniliśmy pewnie przygotowania. Plan był taki, że jedzmy z Rzeszowa do Zielonej Góry samochodem. We trzech: ja Mariusz i Konrad. Nocujemy w „Zielonej” i z samego rana, już w pełniej czteroosobowej ekipie z Damianem na pokładzie, ruszamy w kierunku Amsterdamu. Przeliczyliśmy fundusze i okazało się, że wcale to nie wyjdzie tak ekstremalnie drogo, będziemy mobilni i w razie czego będziemy mieć dach nad głową. Gdy zaplanowany termin zaczął się zbliżać nasz kolega Konrad wypadł ze składu wyjazdu. Okazało się, że swojego zajebistego pomysłu nie skonsultował z małżonką, która postawiła go przed wyborem: rodzina albo koledzy. Nasza ekipa zmniejszyła się, więc do trzech osób.  Gdy ponownie przeliczyliśmy koszta już przestało się nam to kalkulować. Cena za benzynę w przeliczeniu na 3 osoby wzrosła znacznie. Nikt nie chciał dołączyć do ekipy, więc pomysł z wyjazdem samochodowym trzeba było porzucić. Już zacząłem godzić się z faktem, że rok 2012 to nie będzie rokiem odwiedzin stolicy Holandii. Wydarzyła się jednak rzecz niesamowita. Pojawiły się bilety za niecałe 56 zł w dwie strony do Eindhoven! Była to trochę akcja kombinowana, bo przeloty były na pokładach Wizzaira i Ryanaira. Za bilet Wizzairem zapłaciliśmy po 54 zł od osoby natomiast w Ryanairze załapaliśmy się na jedną z ostatnich w historii promocji pod znakiem „bilet za 1 zł” a konkretnie kosztował on nas 0,29 euro centów od osoby. Wypas. Ale to nie koniec kosztów. Do tego trzeba jeszcze doliczyć Polskiego Busa za 10 zł oraz koszt przejazdu z Eindhoven do Amsterdamu. Okazało się, że jest to największy wydatek. Za bilet w jedną stronę trzeba zapłacić 17 euro. Są jakieś bilety dobowe, ale dla nas to żaden interes, bo my w Amsterdamie mamy zamiar zostać trzy noce. Musiałem jeszcze poprosić Kingę o możliwość przenocowania w Warszawie, bo samolot był o takiej niefortunnej godzinie, że albo trzeba było jechać nocnym busem i czekać na lotnisku jakieś 7 godzin albo jechać dzień wcześniej i przenocować w stolicy. Na szczęście Kinga udostępniła nam kawałek podłogi w mieszaniu oraz wybrała się z nami na piwko. Gdy przyszedł dzień wyjazdu umówiliśmy się na przystanku Polskiego Busa i o 15.30 ruszyliśmy do stolicy. W między czasie rozpętała się prawdziwa śnieżna nawałnica. Bus przyjechał spóźniony o ponad godzinę a Kinga musiała marznąć czekając na nasz przyjazd. Potem szybko na rozgrzewające piwko. Spędziliśmy w knajpie jakieś dwa browarki i udaliśmy się na spoczynek. Rano pobudka koło 8 i jedziemy na lotnisko. Wizzair wtedy latał jeszcze z Modlina, więc trzeba było się wlec na to nieszczęsne lotnisko. Tam chwila przerwy, szybka odprawa i lecimy do Holandii. Przed wejściem jeszcze miała miejsce zabawna scena. Jakaś młoda laska została poproszona o umieszczenie walizki w „kratkach” żeby sprawdzić czy jej rozmiar jest dozwolony. Laska wpycha tą walizkę na siłę żeby nie dopłacać kasy. Pech chciał, że walizka była plastikowa i za cholerę nie chciała się zmieścić. W końcu laska stanęła na niej i jakimś cudem wepchnęła ją w te kratki. Problem pojawił się nowy, bo nijak nie mogła jej wyciągnąć. Dopiero pomoc dwóch kolesi sprawiła, że walizka została uwolniona hehe.
 Śnieżyca rozpętała się na dobre i dziwiłem się, jakim sposobem te samoloty jeszcze latają. W górze oczywiście widoków zero. Może nad Niemcami pojawiły się jakieś „dziury” w chmurach, ale nic poza tym. W Holandii podobnie. Widoków zero. I śnieg. Wysiedliśmy z samolotu i idziemy na autobus do centrum. Ten kosztuje 3 euro. Koszta rosną, ale co zrobić. Z lotniska jest daleko. Gdy dotarliśmy pod dworzec poszliśmy szukać pociągu do stolicy. Okazało się, że pociągi jeżdżą jakoś, co pół godziny, więc szybko kupiliśmy bilety i już po chwili siedzieliśmy w wagonie klasy super delux czy jakoś tak hehe. U nas takich nie ma i pewnie długo nie będzie. Spotkaliśmy w pociągu grupę młodzieży z Polski, która leciała w celach wyraźnie imprezowych. To chyba tak jak my hehe. Do Amsterdamu z Eindhoven jedzie się godzinę. Po drodze krajobraz mało ciekawy. Jedyne, co przykuwało uwagę to nieprzenikniona ściana śniegu i kanały. Czasem były zaraz przy torach i wyglądały jak autostrady dla barek. Fajny widok. Na centralny dworzec w Amsterdamie dojechaliśmy, gdy było już całkiem ciemno. Postanowiliśmy najpierw znaleźć hostel. Kawałek do niego było, ale co to dla nas. Wzięliśmy mapę w dłonie i poszliśmy na piechotę. Sporo błądziliśmy. Wszędzie są te kanały i ciężko odnaleźć się na mapie. Dlatego do hotelu szliśmy pewnie z 3 godziny. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu z Holenderskimi specjałami i niewykluczone, że to też było powodem naszego błądzenia hehe. Na szczęście znaleźliśmy właściwą drogę. Okazała się ona banalna. Najpierw należało zlokalizować Plac Dam, co nie jest wcale trudne. Jak się zacznie błądzić to prędzej czy później się tam trafi. Plac ten jest bardzo charakterystyczny z powodu Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud oraz ciekawego w formie Pomnika Ofiar Drugiej Wojny Światowej, jak już się ten plac zlokalizuje to do naszego hotelu idzie się prosto aż do parku i już się jest prawie w domu. My tego na początku nie wiedzieliśmy, dlatego w hostelu zameldowaliśmy się jakoś koło 22. Zmarznięci, przemoczeni, ale w dobrych humorach. Zrobiliśmy kolacje i po chwili relaksu walnęliśmy się spać. Ten hostel nie był luksusowy. Dostaliśmy do dyspozycji 8 osobową „celę” wypełnioną po brzegi ludźmi. Komfort niewielki, ale był to jeden z tańszych hosteli w Amsterdamie.
Dzień kolejny to pobudka najwcześniej jak się dało. Śniadanie w cenie. Skromne, ale zawsze… I ruszamy w miasto. Planu nie było żadnego. Najpierw jednak zaistniała potrzeba zakupienia miejscowych specjałów. Z racji faktu, że było dość wcześnie to „kawiarnie” były pozamykane. Mariusz próbował jedną wsiąść szturmem, ale został kulturalnie wyproszony hehe. Otwierali dopiero za pół godziny. Poszliśmy, więc na bazar. Było tam coś w rodzaju świątecznego jarmarku. Mnóstwo wszystkiego. Od ryb po petardy, od rowerków dziecięcych po sery pleśniowe. Fajne miejsce. Można pospacerować. Gęste chmury spowijały niebo, wiał zimny wiatr. Na szczęście jakoś po pół godzinie naszego spaceru wyszło słońce i zrobiło się gorąco (jak na ta porę roku oczywiście). Z bazaru poszliśmy w stronę centrum . Oczywiście po drodze sesja zdjęciowa z tysiącami rowerów, kanałami… Pogoda sprzyjała fajnym zdjęciom! Następne poszliśmy z Mariuszem zobaczyć muzea: Rijksmuseum, Muzeum Van Gogha i Stedelijkmuseum. Do środka nie wchodziliśmy, bo ceny zaporowe. Szkoda też było czasu i pogody. Na niebie ani jednej chmurki, słonce świeci… Coś wspaniałego. Łazimy, więc dalej błąkając się po uliczkach Amsterdamu. Niesamowicie mi się to miasto spodobało. Te kanały nadają mu jakiegoś wyjątkowego charakteru. Niby nic w tym mieście nie ma takiego szczególnego, ale jest bardzo przyjemne. Niewysokie kamienice, barki, mnóstwo knajpek i rowery. Od tych rowerów to powinienem zacząć hehe. Niesamowita jest ta rowerowa kultura Holandii. Ścieżki rowerowe są wszędzie. Przeważnie są wyznaczone, jako osobny pas ruchu na jezdni. Rowerzystów są niesamowite ilości. To była zima i warunki dość kiepskie na rower (poranki wprawdzie były słoneczne a popołudnia śnieżne i wietrzne) jednak ludzie niezrażeni jeździli dalej. W Polsce jak jest w okolicach zera stopni często słyszę pytanie „Do roboty przejechałeś rowerem??” Odpowiadam, że „Tak” to od razu pojawia się zdziwienie: „W taką pogodę???”. W Holandii nawet sztorm czy tornado nie są w stanie sprawić, że ludzie zostawią rowery w domach. Podoba mi się też to, że w centrum miasta jest dzięki temu bardzo mały ruch. W zasadzie jeździ tylko komunikacja miejska, taksówki i zaopatrzenie do sklepu. Samochody prywatne są pojedynczym zjawiskiem. Wiąże się to z faktem, że przy wjazdach do miast są gigantyczne parkingi dla samochodów i rowerów. To samo przy dworcach. Taki Holender jedzie sobie do stolicy z oddalonej o np. 30 km mieściny. Zatrzymuje się przy wjeździe do miasta na parkingu. Zostawia samochód, odpina rower i jedzie do centrum. Ciekawy jestem, kiedy w Polsce, choć zbliżymy się do tego poziomu. Ja nie jestem wymagający. Chciałbym jedynie żeby ludzie nie patrzyli na mnie jak na idiotę, gdy mówię, że dla mnie sezon rowerowy nigdy się nie kończy. To mi w Holendrach właśnie imponuje. Dla nich to normalne, że prezes wielkiej firmy czy polityk jeździ do roboty rowerem a w Polsce zaraz koś podniesie głos, że to nie przystoi, albo że sknera, albo że niespełna rozumu. Czasem przeraża mnie to zaściankowe myślenie Polaków. A jeśli już o tym wspomniałem hehe. Chyba każdy na świece wie, z czego słynie Amsterdam. Oprócz zabytków Amsterdam słynie z wolności obyczajów i tolerancji. To, co w innych rejonach świata uważane jest za tabu w Amsterdamie ma miejsce codziennie na ulicach. To, że Holandia ma legalną marihuanę, prostytucję czy związki partnerskie wie każdy. Ale co innego wiedzieć a co innego widzieć na własne oczy. Pary homoseksualne chodzą sobie za ręce po ulicy i nikogo to nie dziwi. Ja tam nie mam zamiaru wnikać, co kto, z kim i dlaczego robi w domowym zaciszu. To nie moja sprawa. Dalej jest sprawa legalnych miękkich narkotyków. W Amsterdamie widać gołym okiem, że mnóstwo turystów przyjeżdża tam tylko w jednym celu. I czemu nie. Mimo, że ja nie jestem jakimś super entuzjastą tego sposobu rozrywki to zawsze uważałem, że jest to lepsze niż wódka. Po pierwsze: zdrowsze. Po drugie: bezpieczniejsze. Jakoś nigdy nie słyszałem żeby mąż pobił żonę po spaleniu skręta a po wódce wiadomo… Żeby jednak nie było, że jestem taki do przodu to od razu napisze, że jestem przeciwnikiem takiej liberalizacji w Polsce. Polscy nie mają umiaru w używkach, a już zupełnie jest im obce używanie ich „rekreacyjne” czy „weekendowo”.  Ale fanie, że jest taki kraj na świecie jak Holandia gdzie można sobie pójść legalnie do sklepu, wybrać, na co się ma ochotę, usiąść wygodnie w lokalu, zapalić, popić Coca Colą i pospacerować hehe. No i jeszcze została kwestia prostytucji. Do tego jeszcze pewnie wrócę nie raz w tej relacji. Dla mnie nie ma z tym problemu, wszyscy się zgadzają, nikt nikogo do niczego nie zmusza, wszystko jest legalne, podatki do kasy państwa odprowadzone. Czemu nie? Mafia się nie wzbogaca, dziewczyny nie są wykorzystywane „na siłę” rozwiązanie jak najbardziej dobre. 
Ale się zagalopowałem hehe. Wrócę do zwiedzania. Choć nie do końca. Mariusz znalazł w Internecie „sklepik” prowadzony prze polaków. Postanowiliśmy do niego trafić. Udało się. Wchodzimy do środka. Na ścianach obrazy z Bobem Marleyem (no, bo jak inaczej hehe). Zapomnieliśmy, że jesteśmy „u swoich” i zaczynamy gadać po angielsku. Laska za barem jednak rozpoznała, że jesteśmy z Polski i zaczęła nam pokazywać swoją ofertę. A ta była bardzo bogata hehe. Dla każdego coś miłego. Zaopatrzyliśmy się, więc w specyfik i zaczęliśmy się nim raczyć na miejscu. Po pół godziny stwierdziliśmy, że jednak trzeba się ruszyć, bo zostaniemy tu na zawsze hehehe. Poszliśmy najpierw zobaczyć Muzeum Heinekena. Nienawidzę tego parszywego trunku, więc nie miałem zamiaru płacić 18 euro żeby zobaczyć jego historię. Wlazłem jedynie do sklepu. Całość prezentowała się okazale.  Potem poszliśmy przejść się po porcie a następnie natrafiliśmy na świąteczny bazar. A tam oprócz bombek, choinek, łańcuszków znalazły się stoiska z lizakami, cukierkami, czekoladą z zielonym listkiem na etykiecie hehe. Może babcia jakiemuś wnuczkowi taki prezent kupi pod choinkę hehe. My skusiliśmy się na lizaki. Wyśmienite w smaku, efekt też był. Potem poszliśmy zwiedzać dalej. Pogoda niestety zaczęła się psuć. Nie dość, że słońce zaszło za chmury to jeszcze z tych chmur zaczął sączyć się deszcz ze śniegiem a potem bardzo mokry śnieg.  Jakoś po 15 trafiliśmy ponownie na Plac Dam. Pogoda się nie zmieniła, więc doszliśmy do wniosku, że idziemy na chwilę do hostelu, bo mamy blisko. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do „sklepiku”, bo skusiły nas wspaniałe babeczki na wystawie. Sporo słyszałem o tych babeczkach i ich magicznych mocach, więc kupiliśmy jedną na pół i od razu ją skonsumowaliśmy.  Minęło jakieś 20 min i nic się nie wydarzyło. Byliśmy już prawie pod hostelem a babeczka nie zadziałała, więc Mariusz zaproponował poprawkę w postaci klasycznej. Potem okazało się, że wszystkie specyfiki jednak zadziałały i robienie obiadu zeszło nam bardzo długo a potem należało udać się na spoczynek hehehe. Chyba do 19 przeciągnęła się drzemka. Podnoszę się jednak z wyra, bo parzcież jesteśmy w Amsterdamie. Ciuchy wyschły. Pasuje się ruszyć. Ciągnę, więc Mariusza i idziemy w miasto. Tym razem nocny Amsterdam.  Poszliśmy na słyną ulicę czerwonych latarni hehe. Powiem szczerze, że robi to miejsce wrażenie, może nie pod względem zabytków, ale pod względem atrakcyjnych kobiet hehe. Złaziliśmy tą ulicę w każdą stronę i zatrzymaliśmy się w jednej z knajpek na browara, odżałowałem już to 5 euro na piwko, bo lokal był naprawę świetny. Dobowy budżet przewidywał tylko jedno piwko, więc koło 23 zwinęliśmy się z centrum i poszliśmy do hotelu.




Ulice Amsterdamu

Stedelijkmuseum

Van Gogh Museum

Rijksmuseum

:) 

Kofikowe menu :)

Most zwodzony

Świąteczny jarmark

Kuchnia regionalna

Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud na Placu Dam


n


Nocny Amsterdam 


Kolejny dzień znowu przywitał nas piękną pogodą. Po szybkim śniadaniu idziemy znowu w kierunku centrum. Najpierw poszliśmy zrobić zdjęcia pod słynny napisem „I’ amsterdam”. Byliśmy wczoraj blisko tego miejsca, ale szliśmy inną drogą, więc dopiero dziś mieliśmy sesję fotograficzną z tym napisem. Swoją drogą. To fajne jak można z takiej pierdoły zrobić świetną atrakcję. Trzeba mieć głowę hehe. Potem kolejne spacery po mieście. Mariusz zobaczył jakąś galerię fotografii, która go zainteresowała. Mnie nie zainteresowała, bo miałem inne palny. Mariusz jednak się uparł, że chce iść, ja nie mam nic przeciwko. Mariusz poszedł do galerii a ja poszedłem w kierunku dworca kolejowego, bo tam znajduje się jedyne w świecie (chyba) Muzeum Seksu. Ja lubię dziwne muzea, więc nie mogłem opuścić tej atrakcji. Tym bardziej, że cena przystępna: 3 euro. W kasie wydali mi jeszcze resztę z monetami opatrzonymi na rewersie naklejką reklamującą to muzeum hehe. Wchodzę do środka i co widz? Najpierw nieco historii hehe. Różne epoki i różne eksponaty przedstawiające narządy bądź sceny. Wśród nich np. chińska porcelana. Potem galeria obrazów, pomieszczenie z prasą i książkami. Same cuda i dziwy. Dodatkowo najróżniejsze instalacje. Woskowe figury. Mocno odjechane miejsce hehe. Na pewno warto odwiedzić, trzeba jednak mieć trochę spaczony gust żeby podejść do tego z odpowiednim dystansem.  Spędziłem w tym muzeum jakieś 1,5 godziny. Wyszedłem i zadzwoniłem do Mariusza. Ustawiliśmy się na „czerwonych latarniach”. Ja poszedłem jeszcze zobaczyć Oude Kerk ("Stary Kościół") znajdujący się w samym centrum dzielnicy czerwonych latarni nad kanałem. Mało tego: wokół tego kościoła znajdują się dwa coffee shopy oraz swoje „wdzięki” oferują chyba najmniej urodziwe i najbardziej posunięte (wiekiem) panie do towarzystwa hehe. Może ksiądz proboszcz z tego kościoła akurat w takich „damach” gustuje heheh. Jakby tego jeszcze komuś było mało to przed kościołem stoi pomnik pani lekkich obyczajów opatrzony napisałem „Szacunek dla pracowników seksualnych”. Wyobraźcie sobie takie miejsce w Polsce hehehehe. Spotkałem się z Mariuszem jakoś zaraz za kościołem i poszliśmy dalej eksplorować centrum. Fajnie się łazi po tych uliczkach. Na każdym kroku coś ciekawego. Wpadliśmy też na uliczkę, na której damy oferowały bardziej nietypowe atrakcje dla bardziej wymagających dżentelmenów hehe.  Już zaczęło robić się ciemno i zimno, więc postanowiliśmy zahaczyć o jakiś lokal. Znaleźliśmy miejscową spelunę w której było happy hour z piwem za 3,5 euro. Super. Wypiliśmy chyba po trzy, więc interesu nie zrobiliśmy najlepszego, ale siedziało się fajnie. Gdy wyszliśmy z lokalu zrobiła się znowu zima. Śnieg zaczął sypać i to dość mocno. Zrobiło się ekstremalnie zimno. Mariuszowi spodobały się moje opowieści z Muzeum Seksu i zaczął żałować, że nie poszedł ze mną. Ale co tam. Amsterdam wychodzi naprzeciw każdej potrzebie hehe. W dzielnicy czerwonych latarni jest też Muzeum Erotyki . Idziemy! Wstęp już więcej: 7 euro. A w środku kolejna kolekcja pojebanych eksponatów. Było dużo niespodzianek, więc nie będę pisał dokładnie, co tam jest. Radzę się przejść samemu hehehe. Co za miejsce… Słów brak hehe. I tak zeszło nam gdzieś do 21. Jeszcze wizyta w fajnym „kofiku”. Klitka wielkości dużej lodówki. W środku dwa stoliki, z 6 typa siedzi i z nikim nie gada. Jakiś gość miksuje sobie muzę na gramofonach. Fajne miejsce, ale atmosfera za bardzo „zawieszona” hehe. Wiadomo, o co chodzi heheheh. Że my nie lubimy takiej atmosfery to postanowiliśmy bawić się po swojemu. Zwiedzając i jedząc fast foody hehe. I tak nam minął ostatni wieczór. Zmęczeni, przemarznięci i ale w doskonałych humorach dotarliśmy późno do hostelu.

I am!

Oude Kerk

Szacunek dla pracowników seksualnych

Muzeum Sexu

Muzeum Erotyki


 Poranek był ciężki hehe. Najgorsze było to, że musimy się zbierać, bo po południu mamy samolot z Eindhoven. Zeszło nam chwilę zanim wydostaliśmy się z hostelu.  Wiedzieliśmy, że pociąg z dworca centralnego mamy mniej więcej, co pół godziny. Poszliśmy więc. Ale szło nam ślamazarnie. Mariusz umyślał sobie zakup pamiątek. Najpierw czapka, potem koszulka i tak zeszło… Zaczęliśmy biec w kierunku dworca, gdy okazało się, że jak nam ucieknie następny pociąg to możemy nie zdążyć na samolot. Wpadamy na dworzec, szybko kupujemy bilety. Potem szukamy właściwego pociągu. Nie jest to takie łatwe. Radzę być jednak wcześniej a nie „na styk” hehe. Ale dobra, jedziemy. Godzina drogi do Eindhoven upłynęła szybko. Wysiadamy. Jeszcze wizyta na poczcie żeby wysłać kartki. Tu znowu ceregiel, bo cholera wie, jaki znaczek. Już serio myślałem, że się spóźnimy. Biegniemy na przystanek, śnieg sypie, autobus opóźniony, wlecze się niemiłosiernie. Jesteśmy na lotnisku 15 min przed planowanym odlotem… Na szczęście śnieżyca opóźniła wszystkie loty, więc udało się zdążyć. Jakby nie ten śnieg… Wolę nie myśleć. Trzeba by było pół europy dymać stopem hehe. Najadłem się strachu i obiecałem sobie, że nigdy więcej, tak na ostatnią chwilę, nie będę wbijał na lotnisko. Krótki lot i już jesteśmy w Modlinie. Ponoć mieliśmy szczęście, bo późniejsze loty ze względu na opady śniegu przekierowano do Lublina i Łodzi. W centrum byliśmy umówieni z Kingą na kolejne piwko i o 23.59 mieliśmy busa do Rzeszowa.


A teraz tradycyjne podsumowanie:
Czy opłaca się w ten sposób jechać do Amsterdamu? Niekoniecznie. Żeby a metoda się opłaciła trzeba kupić ekstremalnie tanie bilety do Eindhoven. Teraz najtaniej da się wizzairem w dwie strony za 78 zł. Do tego musimy doliczyć 40 euro za pociąg i autobus w dwie strony. Jak ktoś ma ochotę odwiedzić Amsterdam to teraz opłaca się polować na tanie bilety w liniach Best Bus albo na okazję na naszej rodzimej kolei. Mamy bezpośredni pociąg do Brukseli, który jedzie przez Amsterdam a jego koszt zaczyna się od 29 euro w jedną stronę. Jest to jakaś opcja. Ja byłem w zimie, ale ponoć najlepiej jechać tam latem, bo miasto wygląda jak wielki Woodstock ściągający dziwaków z całego świata hehe. W zimie mamy większy spokój.
Co do tych wszystkich „atrakcji” Amsterdamu. Ja jestem zachwycony tą wolnością. Nikt nikomu nic nie zabrania a mimo to krajem nie wstrząsają zamieszki i inne takie… Turyści wiadomo: chodzą naćpani tak, że przypominają warzywa, ale Holendrzy jakoś inaczej do tego podchodzą. Mają to, na co dzień i ich to tak nie kręci. Nie wiem. Może to moje błędne obserwacje a może mam trochę wyprany umysł mieszkaniem w Polsce. Mi się jednak ta wolność podoba. Jestem też zachwycony tymi rowerami i ich powszechnością. Rowerzysta ma zawsze pierwszeństwo, nikt nie trąbi, nikt nie złorzeczy na rowerzystów. Ale działa to też w drugą stronę. Rowerzyści jeżdżą tylko po wyznaczonych pasach, nie rozpychają się, nie pchają się miedzy samochodami. A w Polsce… Nie zliczę ile razy jakiś wąsaty „Janusz” pokazywał mi środkowy palec a w jego oczach widziałem pogardę „dla biedaka, co kurwa ni ma na wachę”. Albo z drugiej strony: ile to razy widziałem cwaniaczka na rowerze za 10000 dla którego przepisy nie istnieją i zapierdziela równo po moście na którym z obu stron jest znak „zakaz wjazdu rowerów” a za barierką piękna ścieżka rowerowa. Ale przecież on ma w dupie przepisy i robi tak żeby wkurzyć kierowców.
Polska to dziwny kraj...



wtorek, 30 października 2012

Litwo...

Do Wilna zawsze chciałem pojechać. Okazja nadarzyła się jesienią 2012 roku. Zupełnie przypadkowo trafiłem na jakiś kupon rabatowy linii Simple Express z pomocą, którego można było kupić bilety na trasie Wilno – Warszawa za 40 zł w dwie strony. Moja siostra też zawsze chciała pojechać do Wilna, więc postanowiła mi towarzyszyć. Bilety od razu kupiłem. Dodałem do tego interesu jeszcze Polskiego Busa do stolicy. Znalazłem hostel i go zarezerwowałem. Zdziwiony byłem trochę cenami… Niby Litwa powinna być tania a o hostel za mniej niż 10 euro trudno znaleźć. Znalazłem jednak najtańszy w mieście „A Hostel” za 7 euro za noc od osoby.  Przyzwoicie. Pozostało, więc czekać do wyjazdu.
 I ten dzień nadszedł.  Wsiadamy do Polskiego Busa i jedzmy w kierunku stolicy. W Warszawie mamy ponad 2 godziny czasu, więc na luzach dojeżdżamy do centrum, idziemy na szybkie zakupy i coś zjeść. Potem trzeba znaleźć właściwy przystanek. Na bilecie mam zapisane „Dworzec Centralny 04”, ale gdzie to jest? W końcu znalazłem właściwe miejsce. Jeszcze się upewniłem pytając jakiegoś gościa, który też jechał do Wilna. Autobus podjeżdża punktualnie, wsiadamy. Wnętrze robi wrażenie. Autokar naprawdę ma wysoki standard, każdy ma własne centrum rozrywki, na ekranie można oglądać filmy albo śledzić trasę autokaru. Spoko. Miejsca bardzo wygodne do spania. To też wielki plus, bo przed nami ponad 8 godzin jazdy. Włączyłem, więc muzykę i ułożyłem się spać.
Obudziłem się dopiero w Kownie hehe. Teraz granic nie ma, więc nic po drodze nie przeszkadza, nie trzeba wychodzić, pokazywać paszportów… Lubię to. Z Kowna jest bardzo blisko do stolicy, więc postanowiłem trochę popatrzeć przez okno, bo w końcu na Litwie jestem pierwszy raz. Jakoś koło 8 rano dojeżdżamy do Wilna. Nie wiem, czemu zrobiłem z biletami dziwną rzecz. Zamiast zarezerwować bilety na dworzec centralny kupiłem je na przystanek pod centrum handlowym „Panorama”. Z tego miejsca jest daleko do centrum, ale w sumie można się przejść. Coś trzeba robić, bo wbijać do hostelu można dopiero od południa. Niestety zaczęło padać. Poszliśmy, więc do tego centrum handlowego przeczekać. Na szczęście padało może pół godziny. Ruszyliśmy, więc w drogę do centrum. Pierwsza styczność z Wilnem mnie nie powaliła. Fajne miasto, ładne, zadbane. Dzielnica, w którą wkroczyliśmy najpierw, była nowoczesna i miała dużo biurowców. Szału nie było. Ale gdy zaczęliśmy zbliżać się do ścisłego centrum widoki się zmieniły. Pojawiły się malownicze kamieniczki, jakieś pomniki, ciekawe uliczki. Udało się też znaleźć otwartą informację turystyczną. Wziąłem mapy i kilka ulotek. Szczególnie mapa się przydała, bo do tej pory szedłem trochę „na oślep”. Miałem jedynie kiepską mapkę z przewodnika. Pierwszym zabytkiem, na który „wpadliśmy” na starym mieście był budynek ratusza miejskiego. Budynek jest bardzo ładnie położony nieopodal ciekawego placu. Było co focić hehe. Potem weszliśmy na Ulicę Wielką (Didžioji gatvė). To na niej znajdują się najcenniejsze zabytki miasta: Cerkiew Piatnicka, Pałac Paców, Cerkiew św. Mikołaja czy Kościół św. Kazimierza. Bardzo malownicza uliczka. Taki reprezentacyjny deptak. Było przed południem, więc ludzi było jak na lekarstwo. Miło się spacerowało. Wchodziliśmy w boczne uliczki, zaglądaliśmy do kościołów. I tak nam zleciało do południa. Stwierdziliśmy, że idziemy zostawić bagaże do hostelu. Idziemy dalej prosto. Ulica zmienia nazwę na Aušros Vartų i to nią dochodzimy do słynnej ostrej bramy. Brama jak brama. Pokręciliśmy się trochę idziemy dalej. Z tego miejsca już jest do hostelu blisko. Ciekawe jest to, że A Hostel ma dwie siedziby. Jedna od drugiej oddalone są może o 100 m i znajdują się na tej samej ulicy. My weszliśmy najpierw do tej droższej wersji A Hostelu. Babka mi mówi, że nie ma naszej rezerwacji. Trochę mnie to zmartwiło, ale laska widzi, że sie tym przejąłem i mówi, że oni mają jeszcze jeden „oddział” i że tam na pewno maja naszą rezerwację a jak nie to tam na pewno miejsce znajdziemy bez problemu. I tak też się stało. Na szczęście mieli naszą rezerwację, starsza pani w recepcji władała doskonale polskim, angielskim i rosyjskim. Wytłumaczyła nam zasady działania hostelu. Wręczyła nam klucze do pokoju i oprowadziła po całym obiekcie. Pokój miał trochę dziwne łóżka, bo na piętrowe ciężko się było wspiąć. Na szczęście niedrogo. Fajna za to była świetlica. Zrobiło się już trochę po południu, więc szkoda czasu marnować. Idziemy na dalsze zwiedzanie. Po drodze wstąpiliśmy na halę targową. Fajny bazarek. Pokręciliśmy się trochę, zrobiliśmy rozpoznanie w kwestii cen. Litwa nie powala taniością. Jest praktycznie identycznie jak w Polsce. Rozpoznanie w produktach spożywczych nam jednak nie wystarczyło. Należało sprawdzić, co też miejscowe knajpki mają do zaoferowania. I okazało się, że naprzeciwko wejścia (no prawie) do hali targowej znajdował się fajny lokal. Przybytek nazywał się Kavine Baras. Rewelacyjna knajpa, zawsze szukam takich w podróży. No i na dokładkę lokalna kuchnia i spory wybór piwka. Zamówiliśmy po porcji cepelinów i po piwku. Ja wziąłem jakieś ciemne a Dorota jasne miodowe. Oba znakomite. Ale co to te cepeliny? Dostałem na talerzu dwie kluchy wielkości nieco ponadwymiarowych klusek śląskich. To wszystko posypane zieleniną i z sosem grzybowym. Zerknąłem na to podejrzliwie, bo jakoś nie widziałem siebie najedzonego po spożyciu tego dania. Nie mogłem się bardziej mylić. Klucha ta była, bowiem nafaszerowana pysznym mięsem. Sam ledwo zjadłem swoją porcję. Dorota zjadła tak 2/3 i resztę otrzymałem ja. Przecież takie pyszne jedzenie nie może się zmarnować hehe. Oczywiście zjadłem, popiłem piwem i poprosiłem o jeszcze pół godziny w knajpie na trawienie hehe. Po takim królewskim posiłku należało się jeszcze poruszać. Nie chciało mi się wychodzić z tej knajpy, ale Wilno się przecież samo nie zwiedzi hehe. Idziemy tą samą drogą, którą przyszliśmy z przystanku autobusowego. Przedłużamy jednak spacer deptakiem i dochodzimy do najsłynniejszego zabytku Wilna (chyba), czyli katedry. Budynek dość dziwny. Nie za bardzo przypomina kościół. Mi się on nie do końca spodobał. Ale faktem jest ze 90% kartek pocztowych jest ze zdjęciem tego kościoła. Ponieważ było jeszcze jasno wybraliśmy się zobaczyć wzgórze zamkowe. I tu podobnie. Zamek jak zamek, niczym specjalnym się nie wyróżnia. Największa atrakcja to chyba widok ze szczytu na miasto. Zamek to był punkt kulminacyjny zwiedzania tego dnia. Idąc na zamek zobaczyłem niedaleko katedry zajebistą knajpkę. Piwko lokalne z małych browarów to zawsze wielka atrakcja. Idziemy. Lokal mały, ukryty wśród kamienic. W środku może ze trzy stoły. Cały bar udekorowany rzędem pip, ciężko było coś wybrać hehe. Zdecydowałem się na jasnego browarka a moja siostra wzięła ichniejszy cydr. Oba trunki bardzo dobre. Zamówiliśmy sobie do tego słynne litewskie pieczone chlebki. Jest to zwykły chleb pokrojony w paski i smażony jak frytki. Podaje się to z dodatkiem sera żółtego i czosnku. Bomba kaloryczna, ale niebo w gębie hehe. Mimo że dalej czułem się najedzony po cepeliach skonsumowałem całą miskę i zamówiłem jeszcze jedną hehe. W tym lokalu też bardzo mi się spodobało to, że sprzedawali piwko na wynos. Za litr na wynos płaciłeś dokładnie tyle samo, co za pół litra w knajpie. Świetny interes tym bardziej, że cena za piwko (litr lub pół) kształtowała się w okolicach 6 zł. Wzięliśmy, więc na wieczór trzy litry. Oczywiście każdy litr inne piwko. Poszliśmy w kierunku hostelu. Dzień był długi, więc na miejscu prysznic, kolacja, piwko i przed 23 postanowiliśmy udać się na spoczynek.

Panorama Wilna

Budynek ratusza

Ostra Brama

Katedra

Zamek w Wilnie

Panorama miasta


Rano wczesna pobudka, bo jedzmy do Troków zboczyć słynny zamek. Miejsce to jest blisko od stolicy. Łatwo dojedzmy busem z głównego dworca autobusowego. Za bilet płaciliśmy jakieś 7 zł. Pogada od rana niespecjalna. Zimno, wieje i niskie chmury. Co to dla nas? Ubraliśmy się lepiej i już koło 11 byliśmy w Trokach. Do zamku z przystanku jest kawałek drogi, ale miasteczko bardzo ładne. Mieścina otoczona z wszystkich stron jeziorami. Bardzo malownicze miejsce. Ale nam zależało żeby zobaczyć główny zabytek, czyli zamek. I ten faktycznie robi duże wmarznie. Świetnie położona warownia. Pokręciliśmy się trochę po okolicy. Wstąpiliśmy też do lokalnej knajpki, bo było zimno okrutnie. Chcieliśmy coś zjeść i się napić. Na rozgrzewkę wziąłem po 50 ml jakiegoś miejscowego specyfiku a do jedzenia zmówiłem Kibiny. Co to takiego? To są pierożki wielkości małej drożdżówki nadziewane różnymi rzeczami i smażone na głębokim tłuszczu. Tak knajpka akurat specjalizowała się w Kibinach z kurczakiem i szpinakiem w środku. Bardzo smaczne, choć jak na warunki litewskie zapłaciliśmy dość dużo. Za dwie sztuki wyszło 10 zł. Normalna cena to połowę z tego. Ale cena wynikała z miejsca położenia knajpki. Z okien był wspaniały widok na zamek. Chwilę udało się zagrzać w knajpce i idziemy dalej.  Znalazłem fajne miejsce. Był to dom, na którym widniała tablica: „W tym domu w roku 1954 nic się nie wydarzyło” hehe. Okolice zamku nadają się doskonale na spacery. Ja wymyśliłem sobie przejście przez las niejako z drugiej strony fortecy, aby zrobić zdjęcie z oddali. Szliśmy pewnie z półtorej godziny przez las i nie udało się znaleźć dogodnego miejsca na fotkę. Dorota już się trochę na mnie wkurzyła, więc gdy zaczęło padać do razu stwierdziłem, że wracamy. Do centrum było daleko. Deszcz lał poważnie. Wszystkie ciuchy nam przemokły. Na szczęście, gdy dotarliśmy na przystanek bus już czkał. Szybko dojechaliśmy na dworzec autobusowy. Z tego miejsca mamy bardzo blisko do hotelu, więc jesteśmy uratowani hehe. Jeszcze wstąpiłem do piekarni po Kibiny, do pobliskiej knajpki po browar na wieczór i uciekłem do hostelu. Na miejscu suszenie wszystkiego, co mieliśmy na sobie. Ponieważ nasze buty nie nadawały się do użycia postanowiliśmy wieczór zostać w hostelu, pić piwko i grać w karty.



Troki

Oryginalne...

Zamek z zewnątrz

Wnętrze zamku

Pałac Tyszkiewiczów

Kolejny dzień, kolejne plany. Rano ruszamy do Kowna. Trzeba było wstać o jakiejś rozsądnej godzinie żeby zdążyć na pociąg. Tych jest sporo, są wygodne, czyste i zadbane. Minusem jest fakt, że są dość drogie. Do Kowna jedzie się jakieś 1,5 godziny a płaci się za tą przyjemność ponad 30 zł. Ale Kowno piękne, więc odwiedzić trzeba. Po drodze same lasy, więc podziwiać nie było, czego ale jechało się przyjemnie. Jakoś przed dziesiątą dojeżdżamy na miejsce. Ponieważ pogoda z rana była kiepska: zimno i zero słońca postanowiliśmy zacząć zwiedzanie od najsłynniejszego muzeum miasta. Muzeum Diabła hehe. Bardzo ciekawe miejsce. Ludzi mało, cena przystępna. Co możemy tam zobaczyć? Oczywiście diabły. A konkretnie przedstawienia szatana w różnych kulturach w postaci obrazów, rzeźb i tak dalej. Mi najbardziej podobała się rzeźba przedstawiająca Hitlera, jako diabła okładanego kijem przez inną rogatą postać: Stalina. Przekomiczne to było hehe. Mimo że muzeum niewielkie to byłem bardzo zadowolony z tej wizyty. Na pewno warto odwiedzić to miejsce. Gdy wyszliśmy z muzeum pogoda zmieniła się na lepsze. Wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Idziemy, więc nad rzekę zbaczyć zamek. Zamek jak zamek, ale malowniczo położony. Obok jeszcze fajniejsza atrakcja: zrujnowany kościół. Wygląda na to, że się ludzie zabierają do remontu, ale budynek jest w takim stanie, że pewnie lata miną zanim coś się tu znacznie zmieniać. Tymczasem jednak kościół robi wrażenie swoimi zamurowanymi oknami i poniszczoną fasadą. Obok znajduje się tez niewielki rynek z ratuszem i odchodzi od niego bardzo długa uliczka. Taki ichniejszy deptak. Ponieważ chodziliśmy od rana a było koło 14 postanowiliśmy zrobić przerwę. Udało się znaleźć przyjemną knajpkę z solidnym wyborem Kibinów. Nie mogliśmy ominąć. Oczywiście kibiny w różnych smakach. Skończyło się na tym, że spróbowaliśmy większości hehe. Potem zaistniała potrzeba napicia się piwka. W Kownie nie ma z tym problemu. W mieście jest bardzo dużo knajpek. My znaleźliśmy przyjemne miejsce w bocznej uliczce. Przed knajpą był na zewnątrz stolik. Akurat w słońcu hehe. Zamówiliśmy, więc po piwku i usiedliśmy wygrzewając się. Ja zamówiłem sobie jeszcze jeden browarek. Bardzo mi smakował a jego cena wynosiła 3,5 za pół litra. Fantastycznie. Było już zdrowo po południu, gdy zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze raz do knajpki z Kibinami po prowiant na drogę i udaliśmy się na dworzec. Jakoś koło 17 wsiedliśmy w pociąg do Wilna i przed 19 byliśmy na miejscu. Poszliśmy jeszcze do przydworcowej knajpki na piwko, zamówiliśmy na wynos po litrze i poszliśmy do hostelu. Tam kolacja, piwko i spanie. W hostelu okazało sie, że musimy się przeprowadzić z naszego pokoju, bo przyjechała jakaś zorganizowana grupa i chciała mieć cały pokój. Nie miałem nic przeciwko, bo przeniesiono nas do mniejszego pokoju, z mniejszą ilością współlokatorów i w końcu nie musiałem się wspinać na górę, bo dostałem łóżko na dole.




Ulice Kowna


Muzeum Diabła

Rynek

Zamek w Kownie


Dzień kolejny to już powolne pożegnanie z Wilnem. Mieliśmy czas do południa na wyprowadzkę, więc trochę ociągaliśmy się ze wstawaniem. Ogarnęliśmy dobytek, duże plecaki zostawiliśmy na recepcji a z bagażem podręcznym pomaszerowaliśmy na Cmentarz na Rossie . Jest to miejsce szczególne, bo chyba najbardziej „polskie” z aktualnych zabytków Wilna. Ponoć cmentarz ten jest jeszcze bardziej malowniczy niż Lwowski Łyczaków. Trzeba było przekonać się naocznie. Do tej pory nie mogę jednoznaczni stwierdzić, które miejsce jest ciekawsze. Oba mają ten klimat zadumy. Stare nagrobki, mnóstwo polskich akcentów. Warto się przejść i samemu rozstrzygnąć, który cmentarz zasługuje na miano najciekawszej polskiej nekropolii poza granicami kraju. Pod koniec zwiedzania zaczęło okrutnie padać, więc uciekliśmy z cmentarza i udaliśmy się na piwko do knajpy. Podczas spożycia wyszło słońce i już można było bezproblemowo zwiedzać dalej. Kolejny punkt programu to Kościół św. Anny. Chciałem go zobaczyć, bo ma piękną fasadę. Trudną do sfotografowania niestety. Obok też znajduje się pomnik naszego narodowego wieszcza Adam Mickiewicza. Ale największa atrakcja tego dnia jeszcze przed nami. Otóż zaraz za rzeką znajduje się Republika Užupis, czyli Republika Zarzecza. Ciekawe miejsce, trochę lansiarskie, trochę artystyczne. Była to też dawna dzielnica żydowska, więc ten fakt też odcisnął swoje piętno na tym miejscu. Na pewno jest to jedna z bardziej malowniczych dzielnic Wilna i polecam ją każdemu, kto po zabytkach potrzebuje trochę „inności”. My zrobiliśmy sobie przerwę w jednej z knajpek gdzie wypiliśmy likier  „999”. Wiedziałem, że ten specyfik jest słynny na Litwie i że trzeba go do Polski przywieźć. Jest go jednak kilka rodzajów i nie wiedziałem, który jest najlepszy, postanowiłem, więc nieco popróbować. Okazał się to dobrym pomysłem, bo „czerwony” i „żółty”(chodzi o kolor butelki) nie są najlepsze za to ten ziołowy w brązowej flaszce jest znakomity. Przypomina Jagermeistra, którego jestem wielkim fanem. Ponieważ było już sporo po południu wróciliśmy do hostelu po nasze rzeczy i wpadliśmy na pizze do knajpy koło dworca. Mieliśmy jeszcze sporo czasu do busa, więc ruszyliśmy na stare miasto. Tam wypiliśmy jeszcze po piwku w knajpie koło katedry i poszliśmy robić nocne zdjęcia Wilna z tarasu widokowego na zamku. Potem spacerowym krokiem udaliśmy się na przystanek. Podobnie jak w pierwszą stronę busa tak niefortunnie zarezerwowałem, że musieliśmy iść pod CH Panorama, ale nic się nie stało, bo czasu mieliśmy sporo. Gdy dotarliśmy na miejsce był czas żeby zrobić jeszcze zakupy do Polski (w tym likier „999”) i akurat byliśmy na miejscu, gdy nasz Simple Expres do Warszawy (a docelowo do Berlina) podjechał na miejsce.




Cmentarz na Rossie



Republika Zarzecza 

Ponik Mickiewicza 

Kościół św. Anny

Nocna panorama Wilna

Droga do domu miała być spokojna jednak gdzieś w środku nocy obudziła wszystkich potężny hałas i nagłe hamowanie. Okazało się ze zaraz przed polską granicą staranowaliśmy sarnę. Sytuacja nie była wesoła, bo okazało się, że możemy nigdzie nie pojechać. Przyjechała policja na oględziny. Sarna stłukła przednią lampę a z jedną nie pozwolą nam jechać. Poprowadzono, więc negocjacje dotyczące wkręcenia nowej żarówki i ruszenia dalej. W między czasie znajdujący się na pokładzie Japończycy robili siebie zdjęcia z rozwalonym przodem autokaru. Dobrze, że sarna uciekła, bo by sobie pewnie z nim też zdjęcia robili hehe.  Dziwna nacja hehe. Jakieś dwie godziny stania i w końcu ruszamy. Przez ten postój cały plan wyjazdu uległ zmianie. Na szczecie jakoś dotarliśmy do Warszawy. W stolicy jeszcze Polski Bus i już tak jakby jesteśmy w domu…
Czy warto się wybrać do Wilna? Oczywiście, że warto, choć nie jest to miasto na długi pobyt. Można je zwiedzić w jeden dzień. Podobnie jak Kowno. Tylko, że Kowno jest znacznie tańsze i według mnie bardziej malownicze. Jakbym miał się drugi raz wybrać w się w te rejony to polecałbym obrać sobie za bazę wypadową Kowno. Ma tanie noclegi i dużo tańsze restauracje. Wilno jakoś nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Ciekawe, historyczne miasto, ale jakieś takie mało szałowe. Spaceruje się przyjemnie, ale nie ma tam chyba ani jednego zabytku, który wzbudziłby mój zachwyt. W Kownie za to mamy rewelacyjnie położony zamek. On zrobił na mnie duże wrażenie i bardzo mi się spodobał. No i to muzeum diabła: obowiązkowo trzeba odwiedzić. Co do jedzenia to te Kibiny was wyżywią po taniości. Koncernowego piwa radzę nie dotykać. Jest niedobre. Radzę szukać knajp z piwkiem z małych browarów. Sporo jest takich miejsc zarówno w Wilnie jak i Kownie. A i zamek w Trokach też polecam, ale obyście mieli lepszą pogodę niż my...

Galeria zdjęć z Litwy


środa, 19 września 2012

Na południe: Ukraina, Rumunia Bułgaria rowerem.

Rok wcześniej kolega Albert tak mnie na wyprawę rowerową nakręcił, że w 2012 roku też musiałem jakąś urządzić. Miałem spore problemy ze znalezieniem towarzystwa. Wszyscy w tym roku nie mogli. Na szczęście moja kumpela Justa powróciła na ojczyzny łono po kilkunastomiesięcznym pobycie za granicą. Miała ochotę na wyjazd, więc super. Plany zostały poczynione. Ja zrobiłem obowiązkowy przegląd roweru. Justa rower musiała kupić. Trochę było nerwów, bo dostała go kilka dni przed wyruszeniem, ale ostatecznie wszystko się udało i wyprawa się rozpoczęła. 

Ruszyliśmy w poniedziałek dwudziestego sierpnia., Plan był taki, że jedziemy pociągiem do Przemyśla i do granicy. Granica na luzie- bez stresów ani zbędnego stania nie wiadomo, za czym i jedziemy już po Ukrainie. Słońce prażyło solidnie, więc musiał odbyć się obowiązkowy popas z piwem lwowskim w roli głównej. Niemniej jednak niezbyt długi, bo ciśnienie było. Akurat w tym dniu trzeba było „normę wyrobić”. Wiedziałem, że ze Lwowa jest coś po 19 pociąg do Odessy, ale nie wiedziałem dokładnie, o której. Szybko się jechało, więc po południu byliśmy już w Gródku. Do Lwowa jest z tego miejsca jedynie 30 kilometrów, więc stwierdziliśmy że jakieś piwko można walnąć. Z tego jednego piwka zrobiły się trzy i obiad,  jak wyszliśmy z „knajpy” było już dość późno. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy złapać pociąg do Lwowa. Dworzec kolejowy w gródku jest niedaleko centrum - jedziemy. Okazuje się, że za chwilę mamy pociąg. Oczywiście przed wejściem na „pokład” tradycyjne zmagania z władowaniem rowerów do wagonu. Nikt nie wpadł na pomysł wybudowania peronu, więc jest to szczególnie skomplikowane. Dojeżdżamy pod lwowski dworzec, wpadam do środka, patrzę a pociąg do Odessy za 4 minuty. Tylko na siebie popatrzyliśmy i biegiem, bez biletu z tymi rowerami. Wariactwo. Wpadliśmy na peron, wrzuciliśmy rowery do pociągu i zadowoleni, wiedzieliśmy że za 13 godzin jesteśmy nad Morzem Czarnym. Przez zupełny przypadek trafiliśmy na wagony droższej klasy. Kupujemy. Różni się on od popularnego płackarta tym, że ma on wydzielone przedziały z czterema lóżkami. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jaka będzie cena. Pani prowadnica policzyła nam po 250 hrywien na głowę razem z rowerami. W sumie okazało się, że zapłaciliśmy więcej o jakieś 70 hrywien. Co ciekawe: biletu na oczy nie widziałem, więc istnieje uzasadnione podejrzenie, że te 250 hrywien na głowę było swoistym „podziękowaniem” za to, że zostaliśmy do pociągu wpuszczeni hehe. Podróż jak to w ukraińskim pociągu – wesoło. W Odessie byliśmy na rano, zjedliśmy pizze i ruszyliśmy jak najszybciej żeby już wyjechać za miasto, bo miasto to zawsze najgorszy koszmar rowerzysty. Szczególnie miasto na Ukrainie. Odjechaliśmy z 40 kilometrów od Odessy, zainstalowawszy się na plaży i pierwszy dzień = relaks. Potem kilka nocy z rzędu na plaży. Ukraina to świetny kraj pod tym względem. Można tam się wszędzie rozbijać na dziko i jak to nie jest posesja prywatna to nikt ci słowa nie powie. Wszyscy tam z tego korzystają robiąc sobie wczasy po taniości: biorą cała rodzinę, sąsiadów, kumpli z wojska itd. i jadą z namiotami robiąc obozowiska po prostu na plaży. Coś fantastycznego. I ja zawsze takich miejsc szukałem. Nie ma to jak nocleg na plaży, w nocy można popływać w morzu, można poznać fajnych ludzi i mieć nocleg za darmo.  Jazda nad morzem była naprawdę fajna. Trzy pierwsze dni to była nadmorska trasa.  Drogi przyzwoite, niezniszczone, ruch na drogach do zniesienia, temperatura fantastyczna, wiaterek wieje od morza. Niewiele można chcieć więcej. Niby są to miejsca skomercjalizowane, ale jakoś tak śmiesznie. Sami Rosjanie i Ukraińcy a to świadczy o tym, że jest swojsko. To był bardzo przyjemny etap. Potem zaczęły się już małe schody. Zaczęło się od dnia, w którym złapałem trzy dętki (wszystkie moje 3 zapasowe poszły się j…. bo drogi zaczęły się fatalne). Po dwóch dniach jazdy drogą, w której zasadniczo są same dziury, moja opona nadawał się do kosza. Kupiłem nową na bazarze i już nie łapałem dętek tak często. Dalszy plan był taki, że jedziemy do mieściny o nazwie Kilija, bo tam płynąć ma prom do Rumunii, jechaliśmy tam FATALNĄ drogą pod wiatr, upał niesamowity. Dojeżdżamy a tam okazuje się, że promu nie ma… No to następne miasto: Izmir. Do niego jest jakieś 50 kilometrów, po drodze jedna wioska, do której trzeba odbić z 5 kilometrów i droga, która jest zaznaczona na mapie, jako „biała”… Te „żółte” drogi były jak ser szwajcarski, więc aż bałem się pomyśleć, co to na Ukrainie znaczy „biała droga”. Ale nic to. Jedzmy. Niestety Justa po kilku kilometrach tej drogi wpadła w depresje usiadła na poboczu i stwierdziła, że nie jedzie. W sumie i ja minę miałem nietęgą, bo w godzinę przejechaliśmy może z 7 km, żar się lał z nieba a mi został litr wody. Podjęliśmy decyzję ciężką dla każdego rowerzysty: łapiemy stopa. Ale tu nic nie jedzie… Jeden drugi, trzeci papieros i na horyzoncie zaczyna majaczyć jakiś kształt, ja się patrzę a to busik, no to łapiemy… Goście budujący nagrobki uratowali nas od „śmierci” hehe .O ironio. W Izmirze byliśmy wykończeni, wzięliśmy hotel. Nie jest to taka prosta sprawa znaleźć nocleg w mieście takim jak Izmir. Baza noclegowa jest w takich miastach na zadupiu niewielka. Szukaliśmy jakichś kwater prywatnych, ale nic takiego się nie udało znaleźć. Dopiero ktoś pokierował nas do tego hotelu. Standard kiepski, ale co zrobić? A i oczywiście się okazało, że z Izmiru też nie ma promu do Rumunii…. Na morskim dworcu urządzono magazyn. W hotelu wypoczęliśmy, zrobiliśmy pranie, przepłaciliśmy za niego również sporo i rano do Reni (to już jakieś 150 km od morza w stronę, która zasadniczo nie była celem naszej wyprawy). W Reni już dałem sobie spokój: nie będę się stresował tym promem jedziemy na granicę. A tam śmieszna granica: Ukraina- Mołdawia potem jakieś 4 km drogi i Mołdawia – Rumunia. Także i w Mołdawii byłem na tym wyjeździe. Potem już się wieczór zbliżał, zajechaliśmy na przedmieścia a w zasadzie do dzielnicy stoczniowej w Galati (Rumunia). Mieliśmy 20 lei rumuńskich które gdzieś w domu znalazłem i zaopatrzyliśmy się z produkty pierwszej potrzeby: 4 piwa, wodę mineralną, chleb i pasztet wegetariański (zwykły jest niejadalny ) i pojechaliśmy szukać miejsca na nocleg. Oczyścicie nie było gdzie się rozbić, przestraszyliśmy się trochę slumsów i suma summarum spaliśmy na dość drogim polu namiotowym. Ja tam strachliwy w nocy w namiocie nie jestem, ale wiem, że Justa by oka nie zmrużyła przez te slumsy. Na polu namiotowym było bezpiecznie i przyjemnie. Można było wziąć prysznic tak, że byłem zadowolony.  W godziwych warunkach myć trzeba się zawsze, gdy nadarzy się ku temu sposobność. Takich momentów na wyjazdach rowerowych nie ma za wiele hehe. 

Tak przewozi się rowery w pociągu na Ukrainie 

Odessa

Pierwszy kemping nad morzem 

Kilometry niczego 

Nowa i stara opona

Coś z niedalekiej przeszłości 

Nie ma lekko

Technika upychania rowerów do marszrutki 

Kilka kilometrów Mołdawii

Potem Galati z rana, śniadanko, wymiana kasy, przeprawa promem przez Dunaj i jedziemy do Tulczy (wracamy w kierunku morza i zasadniczo jesteśmy w centrum delty Dunaju). To ja może z tej okazji napiszę słów kilka o delcie: zawsze marzyłem żeby się tam wybrać i się nie zawiodłem. Po ukraińskiej stronie jakieś było to wszystko trochę zaniedbane i zapuszczone a tu (w Rumunii) naprawdę jest  fantastycznie. Większa i bardziej rozbudowana cześć delty jest właśnie po stronie Rumuńskiej a szczególnie fantastyczne widoki są z górek właśnie w okolicy Tulczy. Jeden gość nam pozwiedzał, że to są ponoć najniższe góry na świecie. Chyba sobie dorabiał jakąś ideologie, ale nie ma co ukrywać – malownicze miejsce. Jeszcze tylko mieć łódkę i sobie popływać. Spaliśmy raz w takim miejscu niewiarygodnym nad jeziorem, tysiące ptaków, całą noc fantastyczne dźwięk: śpiewy, klekotania, lądowania i starty z wody. Jeden z najpiękniejszych noclegów wyprawy. I rano wschód słońca nad tymi wszystkimi cudami. Nie do opisania, coś pięknego. Ale zburzyłem nieco chronologię, bo przed nami była ważna noc zasadniczo najcięższa. Gdy już wysiedliśmy z promu zaczęło padać. I to padać poważnie. Stwierdziliśmy, że podjedziemy kawałek busem do Tulczy. Gdy po dwóch godzinach dojechaliśmy na miejsce i nadal padało. Potem przestało na chwilę, więc zrobiliśmy z 30 km. Wieczorem zbierało się już poważnie na deszcz, ale nie na deszcz tylko na DESZCZ! Chmury czarne jak węgiel, wiatr się wzmaga. Mówię do Justy: wjeżdżamy do miasta kupujemy szybko fajki, piwo i coś na kolację i uciekamy. W pierwszym miejscu, które choć trochę się nada rozbijemy namiot. No i za miastem już wiatr zaczął porządnie wiać. Próbuje rozbić namiot, ale nie ma lekko.  Wyrywa mi tropik z ręki. Jakoś udało mi się go rozbić w małym dołku. Śledzi mi brakowało to przybijałem sznurki, czym miałem: śrubokrętem, znalezionym drutem, kluczem francuskim. Oczywiście już w deszczu. Zaczęła się nawałnica na całego. Całą noc lało, szarpało namiotem do tego stopnia, że myślałem, że odlecę razem z nim. Rano dalej deszcz leje, ale postanowiliśmy ruszać, bo zimno, herbaty trzeba się napić. I zwijam tą mokrą szmatę zwaną namiotem. Nie powinienem tak go nazywać, bo spisał się namiot wyśmienicie i nie ma, na co narzekać hehe. Choć trochę porwało mi tropik przy wejściu. W nocy wyrwało śledzia i zaczęło szarpać tropikiem tak, że porwało materiał. Zapakowaliśmy to wszystko na rowery i ruszamy.  Już jak jechaliśmy do następnego miasta to przestało padać, potem stopniowo się rozpogadzało. Później pogoda zrobiła się fantastyczna. Generalnie po tej nawałnicy pogoda się zmieniła. Kilka dni z rzędu nie było upału i wiał fantastyczny wiatr w plecy. Tak to można jeździć hehe. Zaczęła się kraina bardzo ładnych jezior. Płasko, trochę monotonie, ale nocleg zawsze przypadał w ładnym miejscu. Jedziemy do Konstancy. Dwadzieścia kilometrów przed miastem awaria. Urwane padało.  Z tym pedałem to była historia… Jakieś dziesięć km przed miejscem zdarzenia wpadliśmy na sklep rowerowy. Justa stwierdziła, że ułamał się jej kawałek pedała, niewygodnie się jedzie, więc kupmy nowe. Ok. Kupiliśmy. Próbuje jednak odkręcić stare,  ani drgnie, śruba tak zapieczona. Miałem trochę za krótki klucz i nie dałem rady odkręcić. Zagadaliśmy, więc jakiegoś gościa. Tan nie miał klucza i poszliśmy do jego sąsiada. Goście we dwóch się mordują z tą śrubą. W kocu im się udało. Zabrali się jednak za przykręcanie nowych pedałów. Nie popatrzyli jednak i przykręcili prawe do lewego i lewe do prawego. Hej hehe. I tym sposobem się rozwalił gwint, co doprowadziło do zniszczenia kolejnej części i tak to poszło… Nie dało się jechać… To łapiemy „stopa”  i po chwili mamy transport. Ładujemy rowery na pakę z klejami. Nasze rowery jadą do serwisu. Prosto pod drzwi. Gość zdarł tam z Justy sporo kasy za naprawę, bo ostatecznie trzeba było wymielić trochę więcej niż samo padało…  Ale zyskaliśmy nowych „ziomków”. Jednego, który nas oprowadził po mieście i pokazał gdzie można tanio zjeść . Poznaliśmy też kolesia, co nam załatwił nocleg. Co prawda nie w mieście, ale niedaleko. Co do samej Konstancy. Ja się zawiodłem… Uwielbiam portowe miasta i port faktycznie zajebisty, ale czy wspanialszy i okazalszy niż w Odessie… Nie wydaje mi się. A miasto to trochę betonowo - turystyczny moloch. Mało ma uroku, więc nie żałowałem, że nie zostaliśmy tam na noc. Po południu wyjechaliśmy dalej na południe w kierunku miejsca gdzie gość z rowerowego serwisu załatwił nam nocleg za grosze. Musieliśmy zaznać lepszych warunków bo od burzy minęło już parę dni a wszystko nadal w błocie: nie tyle ja potrzebowałem mycia (ale potrzebowałem ) co moje ciuchy wymagały proszku do prania. Po wypełnieniu obowiązków udaliśmy się na tak zwane miasto troszkę wyluzować. Mieścina fajna, było sympatycznie! Nocleg faktycznie bardzo przyzwoity i w rozsądnej cenie. Następny dzień to już był plan żeby atakować Bułgarię. Po drodze spotykamy fajną parę Rumunów świetnie znających angielski, co zasadniczo ułatwiło sprawę komunikacji. Opowiadali nam dużo o trasie, po której jedziemy, o Rumunii, o ludziach. Jechali sobie na jeden dzień na plażę do Bułgarii to i my z nimi. Po drodze w mieście Mangalia zabrali nas na coś dziwnego. Braga (nie mam pojęcia czy tak się to pisze) to się nazywało i było bliżej niezidentyfikowanym, przefermentowanym napojem z jakichś owoców i otrębów. Albo się jest tego fanem albo nie: ja nie jestem, ale że są ponoć w całej Rumunii tylko dwa miejsca gdzie tego specyfiku można spróbować to spróbowałem. Jedną zaletę ma ten napój  – jest strasznie energetyczny. Ma się wrażenie, że rower sam jedzie hehe. 

Jezioro w Galati

Promem przez Dunaj 

Po nocnej nawałnicy


Pustkowia Rumunii 

Mycie roweru

Kraina jezior

Granica z Bułgarią

A potem granica i Bułgaria… A i tam oczyścicie przygoda, bo Justa złapała dętkę, ale okazało się, że w jej kołach są jakieś śmieszne zawory, do których nie mamy pompki, ale Rumuni na szczęście mieli. Nie będę wdawał się w szczegóły: więcej szczęścia niż rozumu i z każdym dniem człowiek uczy się czegoś nowego hehe. A potem kolejna historia była: jedziemy, ja patrzę a tam trzech rowerzystów majstruje coś ostro przy kole . Zagaduje do nich po angielsku: „Coś pomóc?”. Oni , też po angielsku, jaki mają problem. Dociera do mnie, że usiłują od kilku dni wycentrować koło. Cóż w tym też nie jestem mistrzem. A przynajmniej wtedy nie byłem hehe. W końcu po pięciu minutach pytam się skąd są. A oni „Poland!”, „My też!!!”, „O kurwa!!”, „O ja pierdole!!” i tak się oto Polacy poznali na obczyźnie. To było trzech strażaków z Kędzierzyna Koźla. Jechali identyczna trasą jak my tylko, że wyjechali 2 dni wcześniej z Odessy. Jechali do Warny (wtedy nie wiedziałem, że i naszym celem będzie Warna). I tak oto z typami spędziliśmy trzy dni. Już nie wspomnę, że jak wracałem to we Lwowie pcham sobie sam rower przez miasto o trzeciej w nocy w kierunku dworca podmiejskiego a tu słyszę z za rogu : „Maciek? Co ty tu robisz?”. „Ja pierdole!!” Trzy dni z typami to było obżarstwo, pijaństwo, zwiedzanie i zabawa. We dwójkę fajnie, ale już po takim długim czasie to już się szuka towarzystwa. A na Bułgarii specjały wyborne: piwo nawet niezłe, wino wspaniałe (ja na winach się nie znam, więc może jednak być z tym różnie hehe). Jedzenie też fantastyczne. Ja stałem się fanem ichniejszej bryndzy i wszelkich potraw z nią w składzie. Śniadanie to była kostka bryndzy, pomidor i oliwki. Uwielbiam. A potem jedziemy do Warny. Czas mija sympatycznie. A jeszcze w między czasie awaria. Jadę sobie a tam w tylnym kole zaczyna coś skrzypieć. Przeglądnąłem pobieżnie, nic nie znalazłem, pojechałem dalej. Wieczorem jednak mnie coś tknęło i przewróciłem rower , patrzę, sprawdzam a tu koło rusza się o jakieś 0,5 cm na boki. Dokręcam, nic nie pomaga. Zbladłem, bo domyśliłem się, o co chodzi. Zniszczyłem łożysko!! Z tego miejsca jest z  40 km do jakiejś większej mieściny, w której może jakimś cudem będzie serwis. Sam nic nie zrobię tylko muszę jechać i trzymać kciuki. I tak cały następny dzień jechałem. Rower wył, koło się telepało na wszystkie strony, bałem się, że się rozleci. Dojechałem jednak do mieściny a tam… Jest serwis… Ale koło kompletnie zniszczone, może mi je gość poskładać na poniedziałek (jest piątek). Oczywiście sposobem migowym tłumacze: „Weź pan coś zrób ja nie mam czasu do poniedziałku!!”. Gość wykręcił koło ze swojego własnego roweru i mi je sprzedał – poczciwy i fajny człowiek. Podziękowałem, pojechałem. Przed Warną Złote Piaski. Wpadłem tylko do sklepu po wodę, ceny bardzo wysokie. Odjechaliśmy z tego miejsca szybko. Tu też rozstaliśmy się ze strażakami. A następnym miastem była już Warna! Jak Konstancja: port zajebisty. Deptak fajny, katedra i w sumie nic poza tym. A i muzeum morskie fajne… I to w zasadzie tyle. Nikt nie miał ochoty siedzieć w tym mieście, więc zdecydowaliśmy jechać nad morze. Problem pojawił się jeden. Okazało się, że nie ma wyjścia tylko kawałek drogi (dwadzieścia parę kilometrów) trzeba pokonać po autostradzie. Ten etap jeszcze ok. Droga w miarę szeroka i z poboczem. Jak autostrada zmieniła się w dwupasmową drogę to dopiero zaczęły się jaja. Pobocza brak. Ruch jak cholera. Ja się bałem a Justa to już wychodziła z sienie. Gdy dojechaliśmy do zjazdu z drogi ona tylko siadła na poboczu, zapaliła peta… Ja po jej minie już wiedziałem, że daleko tą drogą nie zajedziemy. Ale to nie problem na ten dzień tylko na następny. Okazało się, że też nie na następny hehe. Dojedzmy do mieściny położonej nad morzem. To też coś w rodzaju kurortu, ale dla mniej zamożnych. Są tam ponoć dwa pola namiotowe, więc jedziemy na pierwsze. Tam jakieś zlot motocyklowy i nas nie chcą wpuścić. Przecież my też na dwóch kołach hehe. Jedziemy dalej. Kolejne pole namiotowe okazuje się być placem z domkami. Drogie strasznie. Pertraktujemy z jakimś gościem nad rozbiciem się za jakimś barakiem. Nie dochodzimy jednak do porozumienia. Nawinął nam się jednak jakiś człowiek, który mniej więcej rozumiał, jakim typem trustów jesteśmy i że nas nie interesuje leżenie na plaży dwa tygodnie. Gość mówi że nas zaprowadzi do miejsca gdzie ludzie przyjeżdżają i rozbijają się za darmo. Okazało się, że za darmo dostaliśmy „pole namiotowe” zaraz koło plaży. Takie miejsca lubię i takich miejsc szukałem na tym wyjeździe. Od razu zapoznaliśmy jakąś parę Niemców. Gość i babka byli jakoś przed 50 i określali się jako para hehe. Podróżowali z dwoma ogromnymi psami. Od razu zgadaliśmy. Nie mieliśmy nic do jedzenia, więc zaoferowali nam swoje, poczęstowali jakimś winem i zaproponowali, że podwiozą nas do sklepu. Ucieszyłem się. Pojechałem do najbliższego sklepu, nakupiłem smakołyków, alkoholi… No i zaczęła się impreza zakończona nocną kąpielą w morzu. Mieliśmy siedzieć tu dwie noce a zostaliśmy na trzy. Ostatni wieczór to były jaja. Justa wybrała się ze mną na wyjazd zaznaczając, że może się wydarzyć, że będzie musiała z tego wyjazdu uciekać.  Ja zaakceptowałem sytuację licząc, że nic takiego się nie wydarzy. Wydarzyło się jednak. Siostra Justyny dzwoni do niej i mówi, że za mniej więcej 48 godzin musi się w Rejkiawiku zameldować. Szybkie sprawdzenie połączeń i okazuje się że jest to możliwe. W tym celu pobudka rano i wracamy do Warny. Justa ładuje się do taksówki na lotnisko a ja zostaje sam hehe. I co tu robić dalej? No trzeba wracać. Najpierw idę na dworzec kolejowy i pytam się o połączenia do Lwowa. Jest takie, ale bilet na niego kupuje się w biurze podróży nie na dworcu. No to jadę szukać tego biura. Zeszło mi naprawdę długo żeby go znaleźć. Ale udało się. Babka mówi, że jest opcja kupienia biletu, ale nie z rowerem. Ciekawe czemu. No to nic. Jadę na dworzec autobusowy. Są dwa. Jeden coś jak nasz PKS a drugi specjalny z połączeniami międzynarodowymi. I jeszcze po drodze ciekawa sytuacja. Szukałem kogoś, kto gada po angielsku, bo rosyjski tu mało, kto zna. Okazało się, że rozmowa wyglądała przeważnie tak:
Ja: „Hello. Do you speak english?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „Yes”
Ja: „Where is the bus station?”
Przypadkowo spotkany przechodzień: „eeeeeeeee…..???!!”
Czyli z tą ich znajomością angielskiego jest kiepsko… Dobra, ale wracajmy do podróży. Znalazłem w końcu ten dworzec. Znalazłem miejsce gdzie kupuje się bilety. I okazało się, że jest połączenie nocne do Odessy. Mi pasuje. Nie ma problemu z rowerem. Musiałem jedynie dopłacić coś w okolicy polskich 10 zł za możliwość załadowania roweru na pokład autobusu. Miałem jeszcze z dwie godziny, więc poszedłem po zakupy, wypiłem herbatę i jakoś po 14 odjazd. Droga daleka i dość monotonna. Na początku zacząłem rozmawiać z jedną panią wyraźnie zdziwioną tym, że w Polsce uczą jeszcze rosyjskiego (albo uczyli). Po drodze zanotowałem jeden fajny postój przy budce z doskonałymi bułkami z wędliną i serem na ciepło. Kierowca postanowił tez umilać wszystkim podróż za pomocą puszczanego na dvd programu telewizyjnego. Polegał on na tym że w komisji siedziało trzech znanych rosyjskich komików i przed nimi produkowali się ludzie chcący ich rozśmieszyć. Za kolejne „rozśmieszenie” dostawali kolejne pliki pieniędzy. Ale to było żenujące. Aż mnie głowa rozbolała hehe. Rano na szczęście jesteśmy na miejscu. W zasadzie przespałem całą noc nie licząc wysiadania na mołdawskiej granicy.
W Odessie należało zadbać o dalszą cześć podróży. Zabrałem, więc klamoty, złożyłem rower do kupy i pojechałem na dworzec kolejowy. Na szczęście okazało się ze za parę godzin mam pociąg. Poszedłem do kasy i znowu miałem stres, bo na Ukrainie kupowanie biletów z rowerem wcale nie jest łatwe. Trafiłem jednak na bardzo pomocną panią. Kupiłem bilet dla siebie i pani mi powiedziała, że z rowerem powinienem wejść. Jakby się jednak tak nie stało to mam przyjść do niej przed odjazdem i kupić bilet na dodatkowy bagaż (okazało się, że jednak jest taka opcja). Udałem się, więc do pizzerii czekać na pociąg. Na peron polazłem najwcześniej jak się dało. Podchodzę do pociągu, znajduje swój wagom. W jednej kieszeni mam drobne 5 euro w drugiej drobne 5 dolarów żeby panią prowadnicę „przekonać” w razie czego hehe. Pokazuje jednak bilet ona tylko patrzy na nie i pyta, co z rowerem. Ja mówię, że wiem jak go zmieścić, bo już z nim jechałem i wchodzę. Bez dodatkowych opłat hehe. Super. W przedziale byłem cała drogę sam, wypiłem przed snem dwa piwka i obudziłem się już we Lwowie. I tam miałem wcześniej wspomnianą historię ze spotkaniem poznanych wcześniej strażaków. Pojechaliśmy, więc razem do granicy kolejnym pociągiem a potem już rowerami do Przemyśla. Tam trzeba się było rozstać. Ja wsiadłem w pociąg do Rzeszowa i tak zakończyła się moja przygoda.

Plażing w Bułgarii

Są bunkry i jest zajebiście 


Manewry wojsk bułgarskich 


Taki klimat mi odpowiada :)

Ekipa się powiększyła

Port w Warnie

!
Tym razem przejechaliśmy około 900 km w 19 dni. I ten wyjazd przekonał mnie, że Ukraina na rowery się nie nadaje. Drogi są po prostu tragiczne. Już nawet nie wspomnę o tych dziurach. Najgorszy jest brak pobocza. Goście też jeżdżą jak szaleni, więc to nie ułatwia poruszania się rowerem. I ceny. Po euro 2012 podrożało strasznie u naszych wschodnich sąsiadów i można to odczuć na każdym kroku.