Ile to już razy umawiałem się na wyjazd do Amsterdamu to nie
zliczę. Jesień 2012 roku nie była inna. Na jakiejś imprezie znowu padło hasło:
„ Jedźmy do Amsterdamu!”. Poczyniliśmy pewnie przygotowania. Plan był taki, że
jedzmy z Rzeszowa do Zielonej Góry samochodem. We trzech: ja Mariusz i Konrad.
Nocujemy w „Zielonej” i z samego rana, już w pełniej czteroosobowej ekipie z
Damianem na pokładzie, ruszamy w kierunku Amsterdamu. Przeliczyliśmy fundusze i
okazało się, że wcale to nie wyjdzie tak ekstremalnie drogo, będziemy mobilni i
w razie czego będziemy mieć dach nad głową. Gdy zaplanowany termin zaczął się
zbliżać nasz kolega Konrad wypadł ze składu wyjazdu. Okazało się, że swojego
zajebistego pomysłu nie skonsultował z małżonką, która postawiła go przed
wyborem: rodzina albo koledzy. Nasza ekipa zmniejszyła się, więc do trzech
osób. Gdy ponownie przeliczyliśmy koszta
już przestało się nam to kalkulować. Cena za benzynę w przeliczeniu na 3 osoby
wzrosła znacznie. Nikt nie chciał dołączyć do ekipy, więc pomysł z wyjazdem
samochodowym trzeba było porzucić. Już zacząłem godzić się z faktem, że rok
2012 to nie będzie rokiem odwiedzin stolicy Holandii. Wydarzyła się jednak
rzecz niesamowita. Pojawiły się bilety za niecałe 56 zł w dwie strony do Eindhoven!
Była to trochę akcja kombinowana, bo przeloty były na pokładach Wizzaira i Ryanaira.
Za bilet Wizzairem zapłaciliśmy po 54 zł od osoby natomiast w Ryanairze
załapaliśmy się na jedną z ostatnich w historii promocji pod znakiem „bilet za
1 zł” a konkretnie kosztował on nas 0,29 euro centów od osoby. Wypas. Ale to nie
koniec kosztów. Do tego trzeba jeszcze doliczyć Polskiego Busa za 10 zł oraz
koszt przejazdu z Eindhoven do Amsterdamu. Okazało się, że jest to największy
wydatek. Za bilet w jedną stronę trzeba zapłacić 17 euro. Są jakieś bilety dobowe,
ale dla nas to żaden interes, bo my w Amsterdamie mamy zamiar zostać trzy noce.
Musiałem jeszcze poprosić Kingę o możliwość przenocowania w Warszawie, bo
samolot był o takiej niefortunnej godzinie, że albo trzeba było jechać nocnym
busem i czekać na lotnisku jakieś 7 godzin albo jechać dzień wcześniej i przenocować
w stolicy. Na szczęście Kinga udostępniła nam kawałek podłogi w mieszaniu oraz
wybrała się z nami na piwko. Gdy przyszedł dzień wyjazdu umówiliśmy się na
przystanku Polskiego Busa i o 15.30 ruszyliśmy do stolicy. W między czasie rozpętała
się prawdziwa śnieżna nawałnica. Bus przyjechał spóźniony o ponad godzinę a
Kinga musiała marznąć czekając na nasz przyjazd. Potem szybko na rozgrzewające
piwko. Spędziliśmy w knajpie jakieś dwa browarki i udaliśmy się na spoczynek.
Rano pobudka koło 8 i jedziemy na lotnisko. Wizzair wtedy latał jeszcze z
Modlina, więc trzeba było się wlec na to nieszczęsne lotnisko. Tam chwila
przerwy, szybka odprawa i lecimy do Holandii. Przed wejściem jeszcze miała
miejsce zabawna scena. Jakaś młoda laska została poproszona o umieszczenie
walizki w „kratkach” żeby sprawdzić czy jej rozmiar jest dozwolony. Laska
wpycha tą walizkę na siłę żeby nie dopłacać kasy. Pech chciał, że walizka była
plastikowa i za cholerę nie chciała się zmieścić. W końcu laska stanęła na niej
i jakimś cudem wepchnęła ją w te kratki. Problem pojawił się nowy, bo nijak nie
mogła jej wyciągnąć. Dopiero pomoc dwóch kolesi sprawiła, że walizka została
uwolniona hehe.
Śnieżyca rozpętała
się na dobre i dziwiłem się, jakim sposobem te samoloty jeszcze latają. W górze
oczywiście widoków zero. Może nad Niemcami pojawiły się jakieś „dziury” w chmurach,
ale nic poza tym. W Holandii podobnie. Widoków zero. I śnieg. Wysiedliśmy z
samolotu i idziemy na autobus do centrum. Ten kosztuje 3 euro. Koszta rosną,
ale co zrobić. Z lotniska jest daleko. Gdy dotarliśmy pod dworzec poszliśmy
szukać pociągu do stolicy. Okazało się, że pociągi jeżdżą jakoś, co pół
godziny, więc szybko kupiliśmy bilety i już po chwili siedzieliśmy w wagonie
klasy super delux czy jakoś tak hehe. U nas takich nie ma i pewnie długo nie
będzie. Spotkaliśmy w pociągu grupę młodzieży z Polski, która leciała w celach wyraźnie
imprezowych. To chyba tak jak my hehe. Do Amsterdamu z Eindhoven jedzie się
godzinę. Po drodze krajobraz mało ciekawy. Jedyne, co przykuwało uwagę to
nieprzenikniona ściana śniegu i kanały. Czasem były zaraz przy torach i wyglądały
jak autostrady dla barek. Fajny widok. Na centralny dworzec w Amsterdamie dojechaliśmy,
gdy było już całkiem ciemno. Postanowiliśmy najpierw znaleźć hostel. Kawałek do
niego było, ale co to dla nas. Wzięliśmy mapę w dłonie i poszliśmy na piechotę.
Sporo błądziliśmy. Wszędzie są te kanały i ciężko odnaleźć się na mapie. Dlatego
do hotelu szliśmy pewnie z 3 godziny. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu z
Holenderskimi specjałami i niewykluczone, że to też było powodem naszego błądzenia
hehe. Na szczęście znaleźliśmy właściwą drogę. Okazała się ona banalna.
Najpierw należało zlokalizować Plac Dam, co nie jest wcale trudne. Jak się
zacznie błądzić to prędzej czy później się tam trafi. Plac ten jest bardzo
charakterystyczny z powodu Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud oraz ciekawego
w formie Pomnika Ofiar Drugiej Wojny Światowej, jak już się ten plac
zlokalizuje to do naszego hotelu idzie się prosto aż do parku i już się jest
prawie w domu. My tego na początku nie wiedzieliśmy, dlatego w hostelu
zameldowaliśmy się jakoś koło 22. Zmarznięci, przemoczeni, ale w dobrych
humorach. Zrobiliśmy kolacje i po chwili relaksu walnęliśmy się spać. Ten
hostel nie był luksusowy. Dostaliśmy do dyspozycji 8 osobową „celę” wypełnioną po
brzegi ludźmi. Komfort niewielki, ale był to jeden z tańszych hosteli w
Amsterdamie.
Dzień kolejny to pobudka najwcześniej jak się dało. Śniadanie
w cenie. Skromne, ale zawsze… I ruszamy w miasto. Planu nie było żadnego.
Najpierw jednak zaistniała potrzeba zakupienia miejscowych specjałów. Z racji
faktu, że było dość wcześnie to „kawiarnie” były pozamykane. Mariusz próbował
jedną wsiąść szturmem, ale został kulturalnie wyproszony hehe. Otwierali dopiero
za pół godziny. Poszliśmy, więc na bazar. Było tam coś w rodzaju świątecznego
jarmarku. Mnóstwo wszystkiego. Od ryb po petardy, od rowerków dziecięcych po
sery pleśniowe. Fajne miejsce. Można pospacerować. Gęste chmury spowijały
niebo, wiał zimny wiatr. Na szczęście jakoś po pół godzinie naszego spaceru
wyszło słońce i zrobiło się gorąco (jak na ta porę roku oczywiście). Z bazaru
poszliśmy w stronę centrum . Oczywiście po drodze sesja zdjęciowa z tysiącami rowerów,
kanałami… Pogoda sprzyjała fajnym zdjęciom! Następne poszliśmy z Mariuszem zobaczyć
muzea: Rijksmuseum, Muzeum Van Gogha i Stedelijkmuseum. Do środka nie wchodziliśmy,
bo ceny zaporowe. Szkoda też było czasu i pogody. Na niebie ani jednej chmurki,
słonce świeci… Coś wspaniałego. Łazimy, więc dalej błąkając się po uliczkach
Amsterdamu. Niesamowicie mi się to miasto spodobało. Te kanały nadają mu
jakiegoś wyjątkowego charakteru. Niby nic w tym mieście nie ma takiego szczególnego,
ale jest bardzo przyjemne. Niewysokie kamienice, barki, mnóstwo knajpek i
rowery. Od tych rowerów to powinienem zacząć hehe. Niesamowita jest ta rowerowa
kultura Holandii. Ścieżki rowerowe są wszędzie. Przeważnie są wyznaczone, jako
osobny pas ruchu na jezdni. Rowerzystów są niesamowite ilości. To była zima i
warunki dość kiepskie na rower (poranki wprawdzie były słoneczne a popołudnia
śnieżne i wietrzne) jednak ludzie niezrażeni jeździli dalej. W Polsce jak jest
w okolicach zera stopni często słyszę pytanie „Do roboty przejechałeś
rowerem??” Odpowiadam, że „Tak” to od razu pojawia się zdziwienie: „W taką
pogodę???”. W Holandii nawet sztorm czy tornado nie są w stanie sprawić, że
ludzie zostawią rowery w domach. Podoba mi się też to, że w centrum miasta jest
dzięki temu bardzo mały ruch. W zasadzie jeździ tylko komunikacja miejska, taksówki
i zaopatrzenie do sklepu. Samochody prywatne są pojedynczym zjawiskiem. Wiąże
się to z faktem, że przy wjazdach do miast są gigantyczne parkingi dla
samochodów i rowerów. To samo przy dworcach. Taki Holender jedzie sobie do
stolicy z oddalonej o np. 30 km mieściny. Zatrzymuje się przy wjeździe do
miasta na parkingu. Zostawia samochód, odpina rower i jedzie do centrum.
Ciekawy jestem, kiedy w Polsce, choć zbliżymy się do tego poziomu. Ja nie
jestem wymagający. Chciałbym jedynie żeby ludzie nie patrzyli na mnie jak na idiotę,
gdy mówię, że dla mnie sezon rowerowy nigdy się nie kończy. To mi w Holendrach właśnie
imponuje. Dla nich to normalne, że prezes wielkiej firmy czy polityk jeździ do
roboty rowerem a w Polsce zaraz koś podniesie głos, że to nie przystoi, albo że
sknera, albo że niespełna rozumu. Czasem przeraża mnie to zaściankowe myślenie
Polaków. A jeśli już o tym wspomniałem hehe. Chyba każdy na świece wie, z czego
słynie Amsterdam. Oprócz zabytków Amsterdam słynie z wolności obyczajów i
tolerancji. To, co w innych rejonach świata uważane jest za tabu w Amsterdamie
ma miejsce codziennie na ulicach. To, że Holandia ma legalną marihuanę,
prostytucję czy związki partnerskie wie każdy. Ale co innego wiedzieć a co innego
widzieć na własne oczy. Pary homoseksualne chodzą sobie za ręce po ulicy i
nikogo to nie dziwi. Ja tam nie mam zamiaru wnikać, co kto, z kim i dlaczego
robi w domowym zaciszu. To nie moja sprawa. Dalej jest sprawa legalnych
miękkich narkotyków. W Amsterdamie widać gołym okiem, że mnóstwo turystów
przyjeżdża tam tylko w jednym celu. I czemu nie. Mimo, że ja nie jestem jakimś
super entuzjastą tego sposobu rozrywki to zawsze uważałem, że jest to lepsze
niż wódka. Po pierwsze: zdrowsze. Po drugie: bezpieczniejsze. Jakoś nigdy nie
słyszałem żeby mąż pobił żonę po spaleniu skręta a po wódce wiadomo… Żeby
jednak nie było, że jestem taki do przodu to od razu napisze, że jestem
przeciwnikiem takiej liberalizacji w Polsce. Polscy nie mają umiaru w używkach,
a już zupełnie jest im obce używanie ich „rekreacyjne” czy „weekendowo”. Ale fanie, że jest taki kraj na świecie jak
Holandia gdzie można sobie pójść legalnie do sklepu, wybrać, na co się ma
ochotę, usiąść wygodnie w lokalu, zapalić, popić Coca Colą i pospacerować hehe.
No i jeszcze została kwestia prostytucji. Do tego jeszcze pewnie wrócę nie raz
w tej relacji. Dla mnie nie ma z tym problemu, wszyscy się zgadzają, nikt
nikogo do niczego nie zmusza, wszystko jest legalne, podatki do kasy państwa
odprowadzone. Czemu nie? Mafia się nie wzbogaca, dziewczyny nie są
wykorzystywane „na siłę” rozwiązanie jak najbardziej dobre.
Ale się zagalopowałem hehe. Wrócę do zwiedzania. Choć nie do
końca. Mariusz znalazł w Internecie „sklepik” prowadzony prze polaków. Postanowiliśmy
do niego trafić. Udało się. Wchodzimy do środka. Na ścianach obrazy z Bobem
Marleyem (no, bo jak inaczej hehe). Zapomnieliśmy, że jesteśmy „u swoich” i
zaczynamy gadać po angielsku. Laska za barem jednak rozpoznała, że jesteśmy z
Polski i zaczęła nam pokazywać swoją ofertę. A ta była bardzo bogata hehe. Dla
każdego coś miłego. Zaopatrzyliśmy się, więc w specyfik i zaczęliśmy się nim
raczyć na miejscu. Po pół godziny stwierdziliśmy, że jednak trzeba się ruszyć,
bo zostaniemy tu na zawsze hehehe. Poszliśmy najpierw zobaczyć Muzeum Heinekena.
Nienawidzę tego parszywego trunku, więc nie miałem zamiaru płacić 18 euro żeby
zobaczyć jego historię. Wlazłem jedynie do sklepu. Całość prezentowała się
okazale. Potem poszliśmy przejść się po
porcie a następnie natrafiliśmy na świąteczny bazar. A tam oprócz bombek, choinek,
łańcuszków znalazły się stoiska z lizakami, cukierkami, czekoladą z zielonym
listkiem na etykiecie hehe. Może babcia jakiemuś wnuczkowi taki prezent kupi
pod choinkę hehe. My skusiliśmy się na lizaki. Wyśmienite w smaku, efekt też
był. Potem poszliśmy zwiedzać dalej. Pogoda niestety zaczęła się psuć. Nie dość,
że słońce zaszło za chmury to jeszcze z tych chmur zaczął sączyć się deszcz ze
śniegiem a potem bardzo mokry śnieg.
Jakoś po 15 trafiliśmy ponownie na Plac Dam. Pogoda się nie zmieniła, więc
doszliśmy do wniosku, że idziemy na chwilę do hostelu, bo mamy blisko. Po
drodze wstąpiliśmy jeszcze do „sklepiku”, bo skusiły nas wspaniałe babeczki na
wystawie. Sporo słyszałem o tych babeczkach i ich magicznych mocach, więc kupiliśmy
jedną na pół i od razu ją skonsumowaliśmy.
Minęło jakieś 20 min i nic się nie wydarzyło. Byliśmy już prawie pod hostelem
a babeczka nie zadziałała, więc Mariusz zaproponował poprawkę w postaci
klasycznej. Potem okazało się, że wszystkie specyfiki jednak zadziałały i
robienie obiadu zeszło nam bardzo długo a potem należało udać się na spoczynek
hehehe. Chyba do 19 przeciągnęła się drzemka. Podnoszę się jednak z wyra, bo parzcież
jesteśmy w Amsterdamie. Ciuchy wyschły. Pasuje się ruszyć. Ciągnę, więc
Mariusza i idziemy w miasto. Tym razem nocny Amsterdam. Poszliśmy na słyną ulicę czerwonych latarni
hehe. Powiem szczerze, że robi to miejsce wrażenie, może nie pod względem zabytków,
ale pod względem atrakcyjnych kobiet hehe. Złaziliśmy tą ulicę w każdą stronę i
zatrzymaliśmy się w jednej z knajpek na browara, odżałowałem już to 5 euro na piwko,
bo lokal był naprawę świetny. Dobowy budżet przewidywał tylko jedno piwko, więc
koło 23 zwinęliśmy się z centrum i poszliśmy do hotelu.
Ulice Amsterdamu
Stedelijkmuseum
Van Gogh Museum
Rijksmuseum
:)
Kofikowe menu :)
Most zwodzony
Świąteczny jarmark
Kuchnia regionalna
Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud na Placu Dam
Nocny Amsterdam
Kolejny dzień znowu przywitał nas piękną pogodą. Po szybkim śniadaniu
idziemy znowu w kierunku centrum. Najpierw poszliśmy zrobić zdjęcia pod słynny napisem
„I’ amsterdam”. Byliśmy wczoraj blisko tego miejsca, ale szliśmy inną drogą,
więc dopiero dziś mieliśmy sesję fotograficzną z tym napisem. Swoją drogą. To
fajne jak można z takiej pierdoły zrobić świetną atrakcję. Trzeba mieć głowę
hehe. Potem kolejne spacery po mieście. Mariusz zobaczył jakąś galerię fotografii,
która go zainteresowała. Mnie nie zainteresowała, bo miałem inne palny. Mariusz
jednak się uparł, że chce iść, ja nie mam nic przeciwko. Mariusz poszedł do
galerii a ja poszedłem w kierunku dworca kolejowego, bo tam znajduje się jedyne
w świecie (chyba) Muzeum Seksu. Ja lubię dziwne muzea, więc nie mogłem opuścić
tej atrakcji. Tym bardziej, że cena przystępna: 3 euro. W kasie wydali mi jeszcze
resztę z monetami opatrzonymi na rewersie naklejką reklamującą to muzeum hehe. Wchodzę
do środka i co widz? Najpierw nieco historii hehe. Różne epoki i różne
eksponaty przedstawiające narządy bądź sceny. Wśród nich np. chińska porcelana.
Potem galeria obrazów, pomieszczenie z prasą i książkami. Same cuda i dziwy. Dodatkowo
najróżniejsze instalacje. Woskowe figury. Mocno odjechane miejsce hehe. Na
pewno warto odwiedzić, trzeba jednak mieć trochę spaczony gust żeby podejść do
tego z odpowiednim dystansem. Spędziłem
w tym muzeum jakieś 1,5 godziny. Wyszedłem i zadzwoniłem do Mariusza.
Ustawiliśmy się na „czerwonych latarniach”. Ja poszedłem jeszcze zobaczyć Oude
Kerk ("Stary Kościół") znajdujący się w samym centrum dzielnicy
czerwonych latarni nad kanałem. Mało tego: wokół tego kościoła znajdują się dwa
coffee shopy oraz swoje „wdzięki” oferują chyba najmniej urodziwe i najbardziej
posunięte (wiekiem) panie do towarzystwa hehe. Może ksiądz proboszcz z tego kościoła
akurat w takich „damach” gustuje heheh. Jakby tego jeszcze komuś było mało to
przed kościołem stoi pomnik pani lekkich obyczajów opatrzony napisałem
„Szacunek dla pracowników seksualnych”. Wyobraźcie sobie takie miejsce w Polsce
hehehehe. Spotkałem się z Mariuszem jakoś zaraz za kościołem i poszliśmy dalej
eksplorować centrum. Fajnie się łazi po tych uliczkach. Na każdym kroku coś
ciekawego. Wpadliśmy też na uliczkę, na której damy oferowały bardziej
nietypowe atrakcje dla bardziej wymagających dżentelmenów hehe. Już zaczęło robić się ciemno i zimno, więc postanowiliśmy
zahaczyć o jakiś lokal. Znaleźliśmy miejscową spelunę w której było happy hour z
piwem za 3,5 euro. Super. Wypiliśmy chyba po trzy, więc interesu nie zrobiliśmy
najlepszego, ale siedziało się fajnie. Gdy wyszliśmy z lokalu zrobiła się znowu
zima. Śnieg zaczął sypać i to dość mocno. Zrobiło się ekstremalnie zimno.
Mariuszowi spodobały się moje opowieści z Muzeum Seksu i zaczął żałować, że nie
poszedł ze mną. Ale co tam. Amsterdam wychodzi naprzeciw każdej potrzebie hehe.
W dzielnicy czerwonych latarni jest też Muzeum Erotyki . Idziemy! Wstęp już więcej:
7 euro. A w środku kolejna kolekcja pojebanych eksponatów. Było dużo
niespodzianek, więc nie będę pisał dokładnie, co tam jest. Radzę się przejść
samemu hehehe. Co za miejsce… Słów brak hehe. I tak zeszło nam gdzieś do 21.
Jeszcze wizyta w fajnym „kofiku”. Klitka wielkości dużej lodówki. W środku dwa
stoliki, z 6 typa siedzi i z nikim nie gada. Jakiś gość miksuje sobie muzę na
gramofonach. Fajne miejsce, ale atmosfera za bardzo „zawieszona” hehe. Wiadomo,
o co chodzi heheheh. Że my nie lubimy takiej atmosfery to postanowiliśmy bawić
się po swojemu. Zwiedzając i jedząc fast foody hehe. I tak nam minął ostatni
wieczór. Zmęczeni, przemarznięci i ale w doskonałych humorach dotarliśmy późno
do hostelu.
I am!
Oude Kerk
Szacunek dla pracowników seksualnych
Muzeum Sexu
Muzeum Erotyki
Poranek był ciężki
hehe. Najgorsze było to, że musimy się zbierać, bo po południu mamy samolot z Eindhoven.
Zeszło nam chwilę zanim wydostaliśmy się z hostelu. Wiedzieliśmy, że pociąg z dworca centralnego mamy
mniej więcej, co pół godziny. Poszliśmy więc. Ale szło nam ślamazarnie. Mariusz
umyślał sobie zakup pamiątek. Najpierw czapka, potem koszulka i tak zeszło… Zaczęliśmy
biec w kierunku dworca, gdy okazało się, że jak nam ucieknie następny pociąg to
możemy nie zdążyć na samolot. Wpadamy na dworzec, szybko kupujemy bilety. Potem
szukamy właściwego pociągu. Nie jest to takie łatwe. Radzę być jednak wcześniej
a nie „na styk” hehe. Ale dobra, jedziemy. Godzina drogi do Eindhoven upłynęła szybko.
Wysiadamy. Jeszcze wizyta na poczcie żeby wysłać kartki. Tu znowu ceregiel, bo
cholera wie, jaki znaczek. Już serio myślałem, że się spóźnimy. Biegniemy na
przystanek, śnieg sypie, autobus opóźniony, wlecze się niemiłosiernie. Jesteśmy
na lotnisku 15 min przed planowanym odlotem… Na szczęście śnieżyca opóźniła wszystkie
loty, więc udało się zdążyć. Jakby nie ten śnieg… Wolę nie myśleć. Trzeba by
było pół europy dymać stopem hehe. Najadłem się strachu i obiecałem sobie, że
nigdy więcej, tak na ostatnią chwilę, nie będę wbijał na lotnisko. Krótki lot i
już jesteśmy w Modlinie. Ponoć mieliśmy szczęście, bo późniejsze loty ze
względu na opady śniegu przekierowano do Lublina i Łodzi. W centrum byliśmy
umówieni z Kingą na kolejne piwko i o 23.59 mieliśmy busa do Rzeszowa.
A teraz tradycyjne podsumowanie:
Czy opłaca się w ten sposób jechać do Amsterdamu? Niekoniecznie.
Żeby a metoda się opłaciła trzeba kupić ekstremalnie tanie bilety do Eindhoven.
Teraz najtaniej da się wizzairem w dwie strony za 78 zł. Do tego musimy
doliczyć 40 euro za pociąg i autobus w dwie strony. Jak ktoś ma ochotę
odwiedzić Amsterdam to teraz opłaca się polować na tanie bilety w liniach Best
Bus albo na okazję na naszej rodzimej kolei. Mamy bezpośredni pociąg do Brukseli,
który jedzie przez Amsterdam a jego koszt zaczyna się od 29 euro w jedną stronę.
Jest to jakaś opcja. Ja byłem w zimie, ale ponoć najlepiej jechać tam latem, bo
miasto wygląda jak wielki Woodstock ściągający dziwaków z całego świata hehe. W
zimie mamy większy spokój.
Co do tych wszystkich „atrakcji” Amsterdamu. Ja jestem
zachwycony tą wolnością. Nikt nikomu nic nie zabrania a mimo to krajem nie
wstrząsają zamieszki i inne takie… Turyści wiadomo: chodzą naćpani tak, że przypominają
warzywa, ale Holendrzy jakoś inaczej do tego podchodzą. Mają to, na co dzień i
ich to tak nie kręci. Nie wiem. Może to moje błędne obserwacje a może mam
trochę wyprany umysł mieszkaniem w Polsce. Mi się jednak ta wolność podoba.
Jestem też zachwycony tymi rowerami i ich powszechnością. Rowerzysta ma zawsze
pierwszeństwo, nikt nie trąbi, nikt nie złorzeczy na rowerzystów. Ale działa to
też w drugą stronę. Rowerzyści jeżdżą tylko po wyznaczonych pasach, nie
rozpychają się, nie pchają się miedzy samochodami. A w Polsce… Nie zliczę ile
razy jakiś wąsaty „Janusz” pokazywał mi środkowy palec a w jego oczach
widziałem pogardę „dla biedaka, co kurwa ni ma na wachę”. Albo z drugiej
strony: ile to razy widziałem cwaniaczka na rowerze za 10000 dla którego
przepisy nie istnieją i zapierdziela równo po moście na którym z obu stron jest
znak „zakaz wjazdu rowerów” a za barierką piękna ścieżka rowerowa. Ale przecież
on ma w dupie przepisy i robi tak żeby wkurzyć kierowców.
Polska to dziwny kraj...