sobota, 18 czerwca 2022

Polska dookoła na raty


Pomysł przejechania Polski dookoła zrodził się w mojej głowie, gdy jechałam R10 w zeszłym roku w maju. Po powrocie z tego wyjazdu zacząłem analizować i zastanawiać się jak to zrobić logistycznie. Nie miałem zamiaru trzymać się idealnie granic, bo doskonale wiem jedno: im bliżej granicy, tym gorsze drogi. Postanowiłem, więc wybierać takie tras, żeby było i przyjemnie i było co zwiedzać. Nie będę się tu rozpisywał o poszczególnych dniach i ilości kilometrów. Jeśli ktoś śledzi mnie już od jakiegoś czasu na Facebooku, miał to na bieżąco. Skupię się na plusach i minusach i na tym co mi się podobało, a co już nie do końca.



R10. Jest to chyba jeden z najbardziej znanych szlaków rowerowych w Polsce, no może poza Green Velo. Z tą jednak różnicą, że R10 to faktycznie w sporej mierze ścieżki rowerowe, a Green Velo to… Szkoda gadać… Zasadniczo R10 w Polsce wiedzie do Świnoujścia na Hel. Warto ten etap podzielić na dwa pod względem województw.

Zachodniopomorskie. Bajka. No po prostu zrobione jest to świetnie. Kapitalne drogi rowerowe. Oznaczanie szlaku 10/10. Bardzo dobra infrastrukturę, jest gdzie zjeść, jest gdzie się przepasać. O to w ogóle nie musimy się martwić. Nie dość, że polecam ten etap zapalonym rowerzystom, to jeszcze rodziny z dziećmi też mogą tu stawiać swoje pierwsze kroki w turystyce rowerowej. Nie ma się co martwić, że ścieżka na raz się skończy i będziemy zmuszeni jechać ruchliwą drogą. Nie ma takiej opcji. Kampingów jest mnóstwo. Ja głównie z takiej formy noclegu korzystałem. Problemem było jednak to, że gdy ja jechałem (połowa maja 2021), to dopiero znoszono wszystkie covidowe restrykcje i było jeszcze przed sezonem, więc sporo miejsc było zamkniętych. Niektóre pola namiotowe dopiero miały zamiar się otwierać, ale i tak skorzystałem.  W sezonie sądzę, że z noclegiem pod namiotem nie byłoby najmniejszych problemów. Jeśli chodzi o spanie na dziko, to też wiele miejsc się znajdzie, tylko pas przy plaży najczęściej opatrzony jest znakiem „zakaz kampingu” . Zresztą, ja już kilka razy na plaży spałem na wyprawie rowerowej. Uwielbiam to, ale co się człowiek potem oszoruje napędy z tego piasku…

Pomorskie. No tu jest trochę gorzej. Ścieżka się czasami urywa i mamy oczywiście do czynienia z tym słynnym etapem za Rowami. O co chodzi? Już wyjaśniam. Za Ustką mamy taki dość nieciekawy etap. Jak jest sucho, to jest wszytko ok. Ponoć elegancko przejdziemy, natomiast po deszczu robi się błoto. Nawet w pociągu słyszałem już o tym historie. Ja miałem sytuację o tyle jasna, że dzień wcześniej lało w tych rejonach praktycznie dobę, więc wiedziałem, na czym stoję. Byłem się też pytać w informacji turystycznej. Pracownik potwierdził moje przypuszczenia i ostatecznie ominąłem tą cześć jadać na południe do Słupska, a potem na zachód. Co do pozytywnych zaskoczeń: super się jechało z Władysławowa na Hel i bardzo przyjemnie wspominam część Gdynia, Sopot, Gdański, choć tu już były tłumy…








Dlatego R10 mam zamiar przejechać jeszcze raz zdecydowanie. Jeśli i  Wy chcecie, to polecam nieco późniejszy termin, ale jednak przed sezonem. Myślę z tej perspektywy, że czerwiec na R10 jest perfekcyjny. No i najważniejsze: jak chcecie mieć wiatr w plecy, to tylko z zachodu na wschód.

Kolejny mój etap to były Mazury i Podlasie. I tak też go podzielę.

Mazury. Co prawda zacząłem w Gdańsku ponownie swoją przejażdżkę, ale na Mazury to znowu nie było tak daleko, więc wrzucam to do jednego worka. Zasadniczo jestem bardzo zadowolony, ścieżek mnóstwo, dróg bardzo mało uczęszczanych też bardzo dużo. Widziałem też sporo rowerowych szlaków tematycznych, dlatego zdecydowanie okolica warta polecenia na rower. Jedyne co tu mnie zdenerwowało to Elbląg. Co za dziury, co za krawężniki… Przeprawić się przez to miasto było naprawdę niełatwo. Co do samych jezior. Okolica malownicza i obfitująca w ciekawe atrakcje, ale ja nigdy jakoś nie piałem z zachwytu and tym rejonem Polski. Wiem, że są tutaj wielcy fani, ale ja do nich nie należę, bo dla mnie to nic szczególnego. Z noclegami też nie było problemów, kampingów było sporo, ale z tego, co pamiętam to w Giżycku zapłaciłem chyba najwięcej za kamping, czyli 47 zł, a nie było jakiegoś szału, bo telefon np. musiałem ładować w kiblu.







Podlasie. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta kraina. I to nie tylko rowerowo, ale i widokowo. Niby tylko płasko, ale jakże malowniczo i tak jakoś inaczej w porównaniu z tym, co mam na co dzień na Podkarpaciu. Nie umiem tego dokładnie sprecyzować, ale wiem, że na Podlasie chce jeszcze wrócić rowerowo i zwiedzić jeszcze więcej. Tu też Green Velo postanowiło mnie miło przywitać. Jechałem tym szlakiem pewnie poda 40 km jednego dnia i ani razu nie zgubiłem drogi czy wpadłem w piaski… Bardzo sobie to cenie.







Kolejny etap to Lubelszczyzna. Tu mam podobnie jak z Podlasiem. Może klimaty nieco inne, ale pod względem terenowym podobnie. Infrastruktura raczej kiepska i tu polecałbym jednak, albo dobrze planować etapy z noclegami w agroturystykach, albo po postu olać system i spać na dziko. Trzeba tylko uważać z terenami przygranicznymi.






Podkarpacie, Bieszczady i Beskidy. No tu już wiadomo: góry się zaczynają. Tak naprawdę zaczynają się one na południe od Przemyśla. Pierwszy naprawdę wymagający podjazd w tych rejonach to definitywnie był wyjazd do Arłamowa. Ile jak tam wylałem potu, a kondycję też miałem dość niską, bo to był pierwszy dłuższy wyjazd rowerowy po zimie w 2022 roku. Dokładnie był to majowy weekend, więc bardzo obawiałem się o wzmożony ruch samochodów w Bieszczadach. Nie było jednak najgorzej. Druga obawa to noclegi. Niby na dziko też się da, ale jak ja jechałem, trwała wojna w Ukrainie i straż graniczna miała pełne ręce roboty z pilnowaniem granicy. Ale nawet w takich okolicznościach nocleg udało się znaleźć np. w schronisku w Stuposianach, które polecam niezmiernie. Co do samych podjazdów. Zdecydowanie najdłuższy, najbardziej wymagający i też z największym ruchem samochodów, to oczywiście podjazd na Przełęcz Wyżniańską. My zrobiliśmy go zaraz z rana, więc nie było tak źle. Nogi jednak mocno to odczuły, ale ludzie bili nam brawo. Miło. Potem technicznie już pomału wyjeżdżaliśmy z Bieszczad. Jeden nocleg spędziliśmy w Medzilaborcach w hotelu, a kolejny zaraz koło Krynicy Zdrój, aby ostatecznie dojechać do Piwnicznej Zdroju. Zdecydowanie najbardziej podjazdowy etap wyprawy. Polecam jak już się zrobi nieco kondycji.







Teraz się muszę cofnąć się, żeby zachować pewną chronologię myślową i mieć w głowie trasę z punktami we właściwej kolejności.

Szlak Nysa – Odra. Tym razem miałem objeżdżać Polskę poza jej granicami. Wydało mi się to logiczne, zważywszy, że po niemieckiej stronie mam ponad 600 km  ścieżki rowerowej, a po polskiej tylko dziury i tiry. Postanowiłem rozpocząć w Świnoujściu, a konkretnie to w Ahlbeck po niemieckiej stronie, gdzie faktycznie szlak ma swój początek. Zasadniczo mogłem startować ze Szczecina i jechać w kierunku Niemiec trafiając ostatecznie na ten szlak, ale nie chciałem tego robić, bo miałem ochotę zobaczyć jak Zalew Szczeciński wygląda z drugiej strony. Teraz wiem, że warto, bo trasa świetna i widoki również. Trochę była na tym etapie szutrów, ale wszystkie bardzo dobrze ubite i nie było żadnych problemów z jazdą. Zasadniczo cały szlak to myślę ze w 95% drogi wyłącznie dla rowerów. Zdarzają się jakieś pojedyncze, krótkie fragmenty gdzie korzystamy z drogi dojazdowe do czyjejś posesji.  Ścieżki wjeżdżają też do większych miast takich jak np. Gubin, Gorlitz czy Frankfurt nad Odrą, ale nie sprawia to najmniejszego kłopotu.  Szlak ten rzadko prowadzi do osad ludzkich, co trzeba wziąć pod uwagę panując przejazd. Robienie zakupów po drodze bywa kłopotliwe, aczkolwiek z głodu czy pragnienia nie umrzecie, bo knajpki są co chwilę. Ceny też całkiem przyzwoite. Co do noclegów to kampingów jest mnóstwo. Sporo zaznaczonych jest na mapach Google, ale mam wrażenie, że nie wszystkie. Logistycznie można sobie to spokojnie zaplanować nie martwiąc się o nocleg. Ceny to powiedzmy 10 -15 euro za noc. Warunki różne, ale przeważnie dobre, choć większość z tych kampingów nastawnia jest na przyjmowanie kamperów. Jeśli macie nieco większy budżet, no nie brakuje agroturysty przyjaznych rowerzystom. Ceny zaczynają się od 50 – 70 euro za noc.  Można też nocować po polskiej stronie, co ja zrobiłem dwa razy. Raz w Gryfinie, a raz w Kostrzynie nad Odrą. Polecam rozglądać się za domami turysty, bo takie miejsca to najtańsza opcja noclegu nie licząc pola namiotowego. Tak więc podsumowując etap niemiecki tego przejazdu 10/10. Ktoś może napisać, że nuda, bo cały czas jedziemy wałem i krajobraz nie zmienia się jakoś za szybko, ale ja wypoczywałem w tych warunkach rewelacyjnie. Po czeskiej stronie już trochę gorzej, bo jednak tych ścieżek brakuje, ale jedziemy drogami o niezmiernie małym ruchu, więc wszytki jest ok.









Polska południowa. Tu pozwolę sobie też na małe uogólnienie, ale już tłumaczę. Chodzi mi o odcinek mniej więcej od granicy z Czechami do Jeleniej Góry, a potem Piwnicznej. Tu ze względu na warunki pogodowe i kwestie logistyki związanej z dojazdem musiałem jechać łukiem do Wrocławia, a następnie w kolejnym etapie, z Wrocławia w kierunku Nysy. Dalej przejazd Czechami (spora cześć szlakiem rowerowym 55) w kierunku na Bilsko Białą i potem do Piwnicznej. Może wygląda na to, że trochę skracałem sobie drogę, ale wynikło to z pogody. Pierwotny plan zakładał jazdę Słowacją z uwzględnieniem południowej części szlaku wokół Tatr. Szlak wokół Tatr i tak już kiedyś przejechałem i mam zamiar zrobić to ponownie, bo ponoć pojawiło się tam o wiele więcej kilometrów ścieżki rowerowej niż przed laty. Tymczasem słów kilka o trasie, którą ja jechałem. Jeszcze Województwo Śląskie, jako tako się jechało. Drogi mało uczęszczane i ruch niewielki. W Małopolsce już zaczęło mi się nie podobać. Niezależnie, którą drogę wybraliśmy, a wybieraliśmy zawsze te bardziej na zabupiu, ruch był spory. Ciężarówki potrafiły mnie zaskoczyć nawet na tak wychwalanej trasie Velo Dunajec. Gęstość zadnienia też była przerażająca. Z jednej wioski, wjeżdżamy w kolejną i czasem nawet nie ma gdzie spokojnie odcedzić kartofelków, że już o „numerze 2” nie wspomnę. Sam ten Velo Dunajec, czy szlak Stary Sącz – Piwniczna Zdrój mają jeszcze sporo dziur w infrastrukturze. Często jedziemy drogą dojazdową do czyjegoś domu, więc nie mogę do końca stwierdzić, że jest to szlak wyłącznie dla rowerów. Cóż… W porównaniu z Niemcami czy nawet z Czechami wypada to naprawdę blado. Przykro też patrzeć na zaniedbane miejsca odpoczynku rowerzysty z przykładem w Barcicach (najpewniej). Widać, że już o to nikt nie dba… Maluje nam to trochę przykry obraz infrastruktury rowerowej w naszym kraju.












Podsumowanie. Zdecydowanie najlepsze etapy to szklak Nysa Orda i R10 w Zachodniopomorskim. Pozytywnie zaskoczenie rowerowe, to na pewno Podlasie i chce jeszcze tam wrócić. Można jechać Polskę dookoła zarówno na raz, jak i etapami tak jak ja. Z rowerem w PKP nie ma problemu tylko ze względu na ograniczoną ilość miejsc, radzę sobie rezerwować bilety wcześniej szczególnie w sezonie. Ja na wakacjach np. polowałem o północy dokładnie 30 dni wcześniej, żeby mieć pewność, że zabiorę rower i nie będę musiał jechać z pięcioma przesiadkami. Poza tym, kupując w PKP bilet z wyprzedzaniem, jest rabat nawet 45%. Noclegów nigdy nie rezerwowałem z wyprzedzaniem, zawsze załatwiałem to danego dnia lub dnia poprzedzającego. Klasyczny problem samotnego rowerzysty jest zawsze ten sam: na nocleg nie chcą przyjmować na jedną noc. Dlatego warto korzystać z booking. Ja też wyszukiwałem noclegi po prostu na mapie Google i dzwoniłem. Rekord to chyba ponad 20 telefonów wykonanych jednego popołudnia, ale poza tym to nie było jakiś większych problemów z noclegami nawet w wakacje. To tyle relacji z tej przygody. Fajnie było sobie trochę pojeździć po rejonach Polski nieznanych mi wcześniej za dobrze, jednak smutna prawda jest taka, że nadal daleko nam do krajów o wysokiej kulturze rowerowej.

Galeria R10

Galeria Lubelszczyzna

Galeria Mazury i Podlasie

Galeria Bieszczady

Galeria Nysa Odra

Galeria część południowa

czwartek, 7 kwietnia 2022

Dubaj i Abu Dhabi na weekend

 

Dubaj i Abu Dhabi na weekend czy warto? A może należałoby zapytać po prostu: Dubaj i Abu Dhabi czy warto? Nie mam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, ale może przeczytanie tego artykułu nieco wam rozjaśni sprawę.


Zacznę może od tego, co skłoniło mnie do wybrania się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jedna rzecz: cena biletu. Nigdy nie miałem jakiegoś marzenia żeby zobaczyć Dubaj. Niespecjalnie mnie to interesowało. Obiecałem sobie jednak, że jak uda mi się złapać bilety za 200 zł to polecę. I prawie się udało, bo zapłaciłem 208 zł, ale na tyle, to reguły mogę nagiąć. Jak kupić tak tani bilet? Po pierwsze to nie było on aż tak tani, bo można było wyłapać jeszcze tańsze i to dokładnie na te same loty, którymi ja leciałem. Co złożyło się na tą sytuację? Trzy rzeczy: koniec Expo, początek ramadanu i zmiana lotniska z Dubaju na Abu Dhabi. Dlatego jeśli chcecie polecieć za grosze, to trzeba mieć sporo szczecią i refleksu, ale też dobrze, gdy warunki są ku temu sprzyjające i wtedy możecie temu szczęściu trochę dopomóc. Myślę, że za cenę miała też wpływ niepewna sytuacja z covidem. Gdy ja kupowałem bilety, teoretycznie testy po powrocie z krajów spoza Schengen nadal obowiązywały. Na szczecie zostały zniesione i tym samym oszczędziłem sobie 150 zł i sporo stresu. Co do covida na miejscu. Abu Dhabi i Dubaj to dwa inne światy pod tym względem. Zasadniczo nic nie trzeba. Mi nie sprawdzali na terenie ZEA paszportu covidowego ani razu. Jedynym miejscem, w którym ktokolwiek ktoś go zobaczył, było lotnisko w Katowicach przed odlotem. Ponoć dla niezaszczepionych jest obowiązek okazania na granicy negatywnego wyniku testu, ale kompletnie nikt tego nie sprawdzał.  Co do realiów życia codziennego. W Dubaju nie ma w zasadzie żadnych obostrzeń. Zakładamy maski tylko w miejscach publicznych i tyczy się to zasadniczo tylko zamkniętych przestrzeni. Nie mam żadnych limitów ilościowych, nic z tych rzeczy. Inaczej ma się sprawa w Abu Dhabi. Żeby wejść do miejsc publicznych trzeba mieć zielony status w aplikacji Al Hosh. Jedynym sposobem, żeby turysta go uzyskał jest test na miejscu. I teraz najważniejsze. Nie musicie mieć tej aplikacji żeby wejść do: autobusu, taksówki czy na dworzec. Nikt tego nie wymaga. Problem pojawia się jak chcecie wejść do sklepu czy do restauracji. Tam właściciele maja obowiązek sprawdzić Wam tą aplikację. W praktyce jednak w małych sklepach nikt tego nie robi, a w dużych można przekonać ochronę, że nasza europejska aplikacja też daje radę i to przechodzi. Nie wiem czy zawsze, ale przechodzi.

I teraz będzie właśnie moment o samej Abu Dhabi. Co polecam tam robić: uciekać jak najszybciej. Po pierwsze dlatego, że nic tam nie ma ciekawego. Zrobiłem sobie po Abu Dhabi jakiś 3 godzinny spacer i jedyne, co jakoś tam mój wzrok przykuło, to widok meczetu i naokoło ogromnych wieżowców. Dość osobliwa panorama. Poza tym totalnie nic. Gdy okazało się, że jednak mój lot jest do Abu Dhabi, zerknąłem na noclegi, żeby zorientować się w sytuacji i okazało się, że nie da rady tam znaleźć nic w rozsądniejszym przedziale cenowym. Poza tym te zakazy. Wiecie. Ja nie jestem covidowym negacjonistą, uważam, że trzeba sobie z tym wirusem jakoś radzić, ale aż takie zakazy dla mnie sensu nie mają. Tym bardziej, że w zatłoczonym autobusie testu nie trzeba, a w galerii handlowej, która w ramadan świeci pustkami trzeba. Sensu dla mnie w tym działaniu brak. Dodatkowo w Abu Dhabi, wszyscy wszędzie chodzą w maseczkach. Najgorsze jest to, że żeby wejść do jedynej ciekawej atrakcji, czyli Wielkiego Meczetu Szejka Zajida też musicie mieć aktywną aplikację Al Hosh. Bez tego można meczet oglądnąć z zewnątrz, ale ja nie wiem czy jest sens specjalnie tam jechać. Z okien busa z lotniska wdać go doskonale.








Kilka obrazków z Abu Dhabi

To teraz jak już nie chcemy zwiedzać Abu Dhabi, to jak się szybko sprawnie dostać z lotniska w Abu do Dubaju? Jest kilka sposobów. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie ogarnął jakiegoś bezpośredniego połączenia. Myślę, że jest wielka szansa, że takie niedługo powstanie, natomiast na razie go nie ma. Możemy wziąć taksówkę. Koszt to 250 – 350 AED. Ludzie na necie się na te taksówki umawiają grupowo i jakoś to działa. Możecie spróbować ogarnąć takie dzielnie się taksówką np. na grupie „Wakacje w Dubaju” na Facebooku. Jest też inna opcja: autobusy. Po kolei wyjaśnię jak to działa. Wysiadacie z samolotu i jesteście po chwili dłuższej, lub krótszej w hali przylotów. Kierujecie się nieco na lewo w kierunku wyjścia. Znajdziecie tam taką biało –zieloną maszynę. Musicie się tam zaopatrzyć w kartę hafilat. Karta kosztuje 10 AED i doładowujecie ją za kolejne 10 AED i tym sposobem macie na koncie wystarczającą ilość kasy, żeby dojechać na dworzec autobusowy wAbu Dhabi w dwie strony. Akurat jak ja byłem, to płatność była tylko gotówką, ale kantor i bankomat macie zaraz pod nosem. Teraz wychodzicie przez te najbliższe drzwi na lewo na zewnątrz i po przekroczeniu ulicy jesteście na przystanku autobusowym. Do miasta jeżdżą dwie linie A1 i A2. Interesuje nas A2, bo to dzięki niej dostaniemy się bezpośrednio na dworzec autobusowy. Autobus ten według zamieszczonego na słupku rozkładu, powinien jechać co godzinę, o pełnej godzinie. W rzeczywistości jeździ jak chce, więc polecam zasiąść na przystanku i cierpliwie czekać. Gdy już podjedzie musicie mieć kartę hafilat, bo w autobusie nie zapłacicie za bilet i kolejna godzina czekania przed wami. Oczywiście naładowaną kartę. Dojazd na dworzec zajmuje około 45 minut. Jak nie wiecie gdzie wysiąść zapytajcie kierowcy i Wam pokarze. Zasadniczo wszyscy w mniejszym lub większym stopniu gadają po angielsku, więc no problem. Na dworcu kierujemy się do kas. Warto mieć gotówkę, bo jak ja byłem, to kartą nie można było płacić. Na szczęście też mamy bankomat. Ponoć bankomaty NBD i ADCB nie pobierają prowizji. Ten był jakiś inny, ale mi nie pobrał. Płaciłem revolutem. Ile musicie mieć hajsu? Co najmniej 35 AED. Musicie wykupić kolejną kartę nol, która kosztuje 10 AED i doładować ją za 25 AED, bo dokładnie tyle kosztuje bilet do Dubaju. Akurat w tym przepadku, karta posłuży nam też do poruszania się po samym Dubaju (metro, bus, ponoć i taksówki), tak więc możecie sobie ją doładować większą kwotą, ale pamiętajcie żeby mieć na niej minimum 25 AED. To bardzo ważne. Teraz idziecie na stanowisko odjazdu autobusów. Autobusy jeżdżą od 5 rano chyba 5.20 pierwszy i tak przez cały dzień do 23.30 co mniej więcej pół godziny. Problem w tym, że zasadniczo chętnych jest od cholery, dlatego stanowisko odjazdu rozpoznacie po jebuckiej kolejce. Nam nie pozostaje nic innego jak w niej stanąć i czekać. Ja na trasie Abu Dhabi – Dubaj nie czekałem długo, bo jechałem dość wcześnie rano, natomiast w drugą stronę już musiałem jakieś 40 minut odstać. Z tego co mi ludzie powiedzieli, to i tak była mała kolejka… Tak więc zarezerwujcie sobie sporo czasu, bo nigdy nie wiadomo ile przyjdzie Wam czekać na ten autobus.  Dlatego to takie ważne, żebyście nie zapomnieli karty i doładowania, bo istnieje ryzyko, że będziecie musieli stać podwójnie w razie zapominalstwa. Jak już dostaniecie się do busa to droga prosta jak stół. Półtorej godziny (lub dwie) i jesteście w Dubaju na stacji IBN Battuta, z której sobie już spokojnie dojedziecie pociągiem czy tam metrem we wszystkie rejony Dubaju. Przypominam jednak, że Dubaj jest ogromny i z tego miejsca pod Burdz Chalifa to metro jedzie prawie godzinę.


Swoje trzeba odstać

Poruszanie się po mieście jest banalnie proste. Metro, taksówki, autobusy, tramwaje to wszystko działa bardzo sprawnie. Google Maps wystarczy wam za nawigację, dlatego warto się zaopatrzyć w ich kartę. W metrze jest net, ale nie udało mi się z nim połączyć, bo do tej pory nie dostałem smsa z hasłem. Darmowy net jest w okolicach Burdz Chalifa / Dubaj Mall i ten działa zajebiście. Przy przemieszczaniu się z punktu A do B musicie zwrócić uwagę, na ogromne odległości. Jeśli wpadniecie na pomysł: „a przejdę się na następną stację” radzę najpierw sprawdzić jak to daleko. Trzeba też brać to pod uwagę przy rezerwacji atrakcji.





Pospacerować też się da, ale nie jest to łatwe


To teraz o tych atrakcjach. Większość z nich zarezerwujecie przez Internet i najczęściej są to rezerwacje na konkretne godziny. Tylko w Burdz Chalifa trzeba swoje odstać i da się wejść z marszu. Warto wybierać jednak dość wybrednie i pod kątem własnych gustów, a nie wszystko jak leci, bo ceny wszelkich biletów wstępu liczy się w stówkach. Najważniejsze to oczywiście wjazd na Burdz Chalifa, muzeum przyszłości, wszelkie obiady / śniadania w drapaczach chmur, rejsy, aqua parki i tak dalej. Ja myślałem o wyjeździe na Burdz Chalifa, ale jak zobaczyłem tą kolejkę do biletów, to dałem sobie spokój.




Dla tego widoku wybrałem się do Dubaju


Osobiście zdecydowałem się na safari na pustynie. Wycieczkę kupiłem u Huberta (Podróże z Hubertem) za 219 złoty. Może jak bym poszukał, to bym znalazła coś trochę tajniej, ale chciałem się Hubertowi odwdzięczyć za pewną małą przysługę podróżniczą. Dlatego i Wam polecam takie rozwianie. Ogarnięte wszystko zawodowo i co ważne: zajebiste jedzenie. Jak to dokładnie przebiega: jak już ogarniacie rezerwacje i sprawy kasowe, umawiacie się na konkrety dzień w waszym hotelu. Przyjeżdża po Was koleś terenówka i zabiera na wycieczkę. Pierwszy punkt tej wycieczki to quady po pustyni. Ekstra płatne chyba 160 zł. Moim zdaniem nie warto. Zróbmy pewien eksperyment: zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie jak wygląda przygoda kładami na pustyni. Gotowe? To już pisze Wam, że to taki nie wygląda. Kawałek wydzielonego piachu zaraz koło drogi i parkingu. Potem jedziemy na pustynie i to jest zajebiste. Nasz kierowca to robił takie ewolucje tą terenówką, że obiad mi podchodził do gardła, dlatego radzę nie objadać się przed. Na to przyjdzie czas wieczorem w oazie. Były oczywiście przerwy na fotki. Po całej zabawie na pustyni jedziemy do oazy, gdzie mamy zachód słońca (akurat jak ja byłem to był słaby) i poczęstunek. Napisałem poczęstunek? Ucztę nie do przejedzenia. U nas było wszystkiego ile chcesz i naprawdę bardzo smaczne. Byłem przedniego wieczoru na kebabie w restauracji, ten w oazie niczym nie ustępował. Dodatkowo pokazy tańca, wielbłądy, połykacze ognia. Takie badziew dla turystów. Zasadniczo wszystko w cenie, ale jak chcesz, żeby cię obsługiwał kelner czy chcesz się napić browara albo walnąć fotkę z wielbłądem, to płacisz ekstra. Powrót jest między 21 a 22 i kierowca odstawia cię pod hotel. Czy mi się podobało? Pewnie! Niemniej jednak to była moja trzecia pustynia w życiu i ta akurat była zdecydowanie najsłabsza.





Pustynne safari

Teraz może trochę przeskoczę, ale napisze o czymś, co się przewija na forach bez przerwy: ramadan. Czy ma sens jechanie do kraju muzułmańskiego w ramadam? Przynajmniej do Dubaju ma i to jak! Najważniejsza zaleta to brak tłumów. Jest po prostu luźno. Ludzi na ulicach jest niewiele, w komunikacji nie ma tłoku. Wady: knajpki otwierane są później niż normalnie. Na 100% działa wszystko wieczorami, natomiast w dzień lokale otwierają się koło 14 – 15 i oferują jedzenie raczej na wynos, choć wiele jest takich, w których możemy sobie usiąść, tylko nie na zewnątrz. Co do jedzenia i picia w miejscach publicznych: ja się powstrzymywałem i jak już coś, to robiłem, to dyskretnie za rogiem albo jak faktycznie nikogo nie było. W komunikacji i tak nie można, bez względu czy ramadan czy nie. Jak dla mnie podróż do Dubaju w ramadan w zasadzie nie ma minusów. Plażowanie też bez problemów. Polecam się nie przejmować.



Niby ramadan, a w sumie normalnie... 


Ceny. Temat rzeka. Jak już pisałem wcześniej: atrakcje są drogie. Natomiast komunikacja miejska czy taksówki moim zdaniem ceny mają jak w Polsce, albo nawet jest trochę taniej, co ma zapewne związek z ekstremalnie niskimi cenami paliwa. Ceny w sklepie niewiele wyższe jak w Polsce, z tą inflacją zapewne za parę miesięcy się zrównamy. W knajpkach można znaleźć dobrze rzeczy, w dobrej cenie, ale trzeba poszukać. Ja np. jadłem świetnego kebaba za 35 zł. Dla mnie cena bardzo ok.

Noclegi: tu rozrzut kosmiczny. Można znaleźć tanie zakwaterowanie za mniej jak 100 zł, ale to najczęściej w dormie w hotelu. Ja spałem za 95 zła noc i byłem bardzo zadowolony. Miejsce bardzo przyjazne, gospodarz miły i pomocny, sympatyczni współlokatorzy. Może trochę czystość można by poprawić, ale jak dla mnie, było bardzo przyjemnie. Wybierając jednak nocleg zawsze patrzcie na oceny i opinie! Mój hostel miał ocenę ponad 8, a było powiedzmy, że ok, ale kilka wad znalazłem. Jak jednak wygląda w środku hostel z oceną 3 to nie mam pojęcia i ciężko mi to sobie nawet wyobrazić, a na booking jest takich dość sporo. Mniej sugerowałbym się natomiast kryterium „odległość od centrum”, bo w Dubaju wszędzie jest daleko, ale komunikacja dział nad wyraz sprawnie i lepiej dojechać dłużej, a mieć za tą samą cenę lokum bez grzyba na ścianie.




U mnie na dzielni


Bezpieczeństwo: bezpieczniej jak w Polsce.

Wiza: brak.

Temperatury. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej jechać w zimie. Po pierwsze mamy fajną odskocznie od mrozu i śniegu, a po drugie na miejscu temperatury też nie zabijają. W moim przypadku było + 30 – 35 i lekka bryza od morza. Perfekcja. Ale jak wam dowali grubo ponad 40 to możecie się zdziwić. W takich temperaturach nawet Arabom funkcjonuje się ciężko. Ja byłem w Egipcie końcem czerwca… Niby fajnie, ale lepiej celować w chłodniejsze terminy.

Alkohol, rzecz bardzo ważna dla polskiego turysty. W normalnym sklepie / supermarkecie najbliższe alkoholowi znajdziecie piwo 0%. Są sklepy z alkoholem, specjalnie dla turystów, w których, żeby się zaopatrzyć, musicie wylegitymować się paszportem. Co do cen i ich lokalizacji, to nic Wam nie powiem, bo żadnego nie znalazłem. Żeby być bardziej szczery: nie szukałem. W knajpach tych bardziej dla turystów oczywiście jest. W tych bardziej dla miejscowych brak. Polecam się zaopatrzyć w opór na bezcłowym w Polsce.

Jeśli chodzi o finanse to najlepiej wyrobić sobie kartę revolut i wybierać albo płacić za jej pośrednictwem. W mojej ocenie, najlepiej to wychodzi. Na pewno znacznie lepiej jak kupowanie w Polsce euro czy dolarów i zamienianie ich na miejscu na dirhemy, bo w takim układzie tracimy da razy na przewalutowaniu. A i tak gwoli ścisłość: 1 AED to 1,2 zł tak mniej więcej.

Pora to jakoś podsumować. Czy ja polecam Dubaj. Za taką cenę lotu, jak ja zapłaciłem to oczywiście. Za więcej…. Cóż, znajdziecie sobie lepsze kierunki w okolicach 1000 zł za bilet w dwie strony. Ja nigdy nie miałem takiego marzenia żeby zobaczyć to miasto, chciałem natomiast zobaczyć  Burdz Chalifa i faktycznie robi ten budynek piorunujące wrażanie. Przez to, że jest tak wysoki sprawia wrażenie wręcz nierealnego. Piękny pomnik ludzkiej myśli inżynieryjnej. Co do minusów. Dla mnie Dubaj to takie miast wydmuszka. Stworzone dla pozorów, z przepychu i nieskończonej wręcz ilości gotówki. To miasto nie ma ani jednej atrakcji turystycznej, która nie była by wymyślona. Nie wiem czy wiecie o co mi chodzi, więc spróbuję wytłumaczyć. Jeśli macie w jakimś mieście mury miejskie, to za nimi stoi jakaś historia. Może jakiejś wojny, może bohaterskiej obrony, a może jakiejś historii miłosnej o rycerzu i księżniczce. W Dubaju za niczym nic nie stoi. Wszystko jest dla mnie takie puste bez historii i bez jakiejś opowieści. Wszystko to jest po to, żeby pokazać ile to mamy kasy i na co nas nie stać. Najgorsze jest to, że jak się przyjrzycie temu wszystkiemu z bliska to zobaczycie, śmierdzące kible, nieumyte od lat podłogi, odpadające tynki, czyli taki zwykły Arabski bajzel. Ja też nieraz czułem, że to miasto nie jest mi przyjazne. Ja się lubię przejść, spacerem pozwiedzać. Tu jest bardzo ciężko, bo nie ma chodników, przejść dla pieszych. Po co? Przecież bogaci wszędzie jeżdżą samochodem. Dlaczego też nikt nie wpadł na pomysł linii kolejowej Dubaj – Abu Dhabi? Przecież tym sposobem mnóstwo ludzi mogłoby się sprawnie, wygodnie i szybko przemieszczać między tymi dwoma miastami, a nie stać w gigantycznych kolejkach do autobusu. Ale po co? Przecież szejk swoim Ferrari dojedzie sześciopasmową autostradą w pół godziny. Mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi? Ja wiem jedno: do Dubaju raczej nigdy nie wrócę, no chyba że będę zmuszony jakąś przesiadką. Wam daję pod rozwagę. Fakt jest faktem, że względu na ceny biletów lotniczych jest to zdecydowanie kierunek, którym można opisać jako: egzotyka za grosze.

 Galeria