W Rumunii byłem już na północy, na południu, ale nigdy w
części centralnej. Co jest o tyle dziwne, że ten fragment kraju to słynny
Siedmiogród, nazywany również Transylwanią. Na wyjazd miałem tylko 5 dni i
zastanawiałem się czy to ma sens. Okazało się, że miało, trzeba jednak spędzić
sporo czasu w samochodzie…
W drogę ruszyliśmy wczesnym rankiem 25 lipca. Do Rumunii
zasadniczo nie jest daleko. Do granicy GPS wskazywał nieco ponad 5 godzin
jazdy. Przez Słowację jechaliśmy bocznymi drogami. Przy granicy udało się
odwiedzić zamek Veľký Kamenec, z którego nie zachowało się może wiele, ale to co
zostało, robi wrażenie. Kilka ścian wystaje ze sporego wzniesienia. Zamek
fajnie się prezentuje i ze szczytu rozciąga się piękny widok. Jeśli będziecie
przejeżdżać w okolicy,to warto wstąpić. W pobliżu jest jeszcze jeden zamek. Też
wart odwiedzenia, ale o nim napiszę pod koniec relacji, bo odwiedziliśmy go
wracając do Polski.
Zamek Veľký Kamenec
Drogi na Słowacji są naprawdę dobre, mimo włóczenia się
raczej po wsiach. Na Węgrzech już trochę z tym gorzej… U Madzirów zasadniczo
nie było się gdzie zatrzymać, bo nic ciekawego po drodze nie wypatrzyłem.
Jedyny przystanek był przy budzie z langoszem. Oczywiście chwile zeszło, zanim
udało się zamówić jedzenie, bo nie od dziś wiadomo, że porozumiewanie się na Węgrzech
przypomina kopanie się z koniem. Langosz całkiem niezły, nie jestem jakimś
super fanem tego specjału, ale trzeba przyznać, że zaspokaja głód na długo. A
co z rumuńską granica? W Rumuni nadal obowiązuje kontrola graniczna. Polega ona
jednak głownie na spojrzeniu w dowód osobisty i życzeniu: „DrumBun”. Kilka
samochodów jednak było przed nami, ale łączny czas oczekiwania nie przekroczył
15 minut. Nareszcie Rumunia! No może jeszcze nie ten region, na którym mi
zależało, ale jest to kraj, który bardzo lubię. Świetne krajobrazy, ciekawa
historia, mili ludzie, łatwość porozumiewania się (znają angielski), banalny
przelicznik waluty, niskie ceny, smaczna kuchnia… Mógłbym jeszcze tak chwile
wymieniać. Lubię wracać do Rumunii.
Uważam, że to jeden z najciekawszych krajów z całej Unii Europejskiej, choć
miejscami dość trudno uwierzyć, że się w niej znajduje. Postanowiliśmy jechać
bez pośpiechu, mniejszymi drogami, żeby popatrzeć trochę na wioski. Brak
pośpiechu zaowocował jednak tym, że w Kluż Napoce byliśmy około 17. Dawno temu przejeżdżałem
przez to miasto, ale jakoś nie zawitałem do centrum. Tym razem też nie zawitałem.
W sumie jedyne, co mnie zainteresowało to Fabrica de bere Ursus. Nic innego,
jak reprezentacyjna knajpa najpopularniejszego piwa w Rumunii, czyli Ursusa.
Knajpa reklamuje się, jako browar. Jakaś produkcja tam się odbywa, ale wątpię,
że tylko tam, bo browar raczej niewielki. Miejsce cieszy się jednak sporą popularnością.O
17 w czwartek nie było łatwo o miejsce. Nam się jednak udało. Z piwek
zamówiliśmy Ursusa Retro, Niefiltrowany i zwykły jasny. Piwa bez jakiegoś
większego szału, ale przyjemne na upał i świeże. A to już coś. O ile dobrze
pamiętam, cena wahała się między 7 a 8 lei. A co do jedzenia? Ceny dość
wysokie. Burger 28 -36 lei, pizza podobnie. Za steki czy bardziej wyszukane
dania trzeba już zapłacić ponad 50 lei. Ja zamówiłem burgera i był całkiem
niezły. Frytki były niestety fatalne, bo tylko krótką chwilę pieczone i byłyby
surowe. I do tego zimne. Ja nie jestem fanem narzekania, staram się zrozumieć,
sam pracowałem w gastro i wiem jak jest. Prawda jest taka, że burger mi
smakował i się najadłem. Piwo też na plus, choć bez fajerwerków. Kto by się tam
krafta na Rumunii spodziewał… Ale… Ale o tym później. Zjedliśmy i udaliśmy się
dalej na południe.
Fabrica de bere Ursus
Niedaleko Aiud mieliśmy zarezerwowany nocleg. Nic
specjalnego, ale w zasadzie byliśmy tam tylko się przespać. Przed snem jeszcze
piwko celem lepszego nawodnienia organizmu i jutro jedziemy dalej.
Wstaliśmy jakoś przed 7, ale zanim się zebraliśmy było po 8. Dzisiaj
miała być chyba największa atrakcja tego wyjazdu. Coś, co chciałem zrobić już
dawno. Zasadniczo chciałem to zrobić rowerem, ale wyszło tak, że zrobiłem
samochodem. Mowa o słynnej Drodze Transfogaraskiej. Drogę tą rozkazał zbudować Nicolae
Ceaușescu, pierwotnie miała ona znaczenie wyłącznie militarne. Z czasem stała
się ona jednym z punktów obowiązkowych wizyty w Rumunii. Najwyższy punkt drogi
znajduje się na wysokości 2042 m n.p.m. Wrażenia miały być niezapominanie. I
były. Podjazd zaczyna się dość niewinnie. My jechaliśmy od strony północnej.
Stopniowo zaczynają się jednak solidne serpentyny, a niedługo po nich
zapierające dech widoki.
Trasa i pierwsze widoki
Co chwile mamy coś w rodzaju zatoczki, na którą możemy
zajechać i zrobić kilak fotek, problem w tym, że ludzi było sporo i czasem
ciężko było gdzieś zaparkować. Największe tłumy napotkaliśmy w dwóch punktach.
W miejscu gdzie jest piękny widok na wodospad Bâlea i skąd startuje kolejka
linowa. Drugi punkt skupienia turystów znajdował się na samym szczycie przed
wjazdem do tunelu. Trudno było przejechać, o miejscu parkingowym nie
wspominając. Ludzie jednak tłoczyli się w złym miejscu, po stronie północnej
było zachmurzone niebo i szczyty pokrywała mgła, natomiast po drugiej stronie
tunelu świeciło słonce i nie było najmniejszego problemu z zaparkowaniem.
Po jednej stronie...
... i z drugiej strony gór.
Śnieg
też był. W tym roku ponoć droga była zamknięta aż do końca czerwca, więc śniegu
musiało być naprawdę sporo. Za tunelem zaczyna się zjazd. My zatrzymaliśmy się
jeszcze przy kliku wodospadach i spotkaliśmy niedźwiedzia. Słyszałem o tym, że zdarzają
się takie sytuacje. Niedźwiedź zablokował przeciwległy pas ruchu, ktoś z
samochodu jadącego z naprzeciwka rzucił mu kanapkę… Niedźwiedź był raczej
młodym osobnikiem. Ja nigdy wcześniej nie wiedziałem misia na wolności i przyznam
szczerze, że stworzenie to wzbudza respekt… W południowej części trasy mamy też
zaporę Vidraru i spore sztuczne jezioro. Wodospadów też jakby jakoś więcej, więc
jest naprawdę sporo do zobaczenia. Po tej stronie gór jest jeszcze zamek Poenari.
W zasadzie jedyny zamek w Rumuni, który można z czystym sumieniem nazwać
„Zamkiem Draculi”. Ponoć w tym zamku przez jakiś czas przebywał słynny Vlad Palownik.
W przeciwieństwie do zamku Bran, ale o tym za chwilę. Zamek niestety był zamknięty
z powodu inwazji niedźwiedzi… Może to i dobrze, bo do zamku trzeba dymać pod górę
po 1480 schodach. Ruiny są fajnie położone, ale jakoś same nie robią większego wrażania.
Bardziej mi się podobały ruiny na Słowacji. Cóż. Nie ma co się narażać na atak
miśka. Jedziemy dalej.
Niedźwiedź na drodze.
Sztuczne jezioro.
Zamek Poenari
I tak dla informacji: bilet to tylko 5 lei, a obok jest
fajny sklepik z pamiątkami. Ja jednak chciałem zakupić inne pamiątki. Na
straganach, przy drodze można kupić palinkę. Można też kupić rakiję. Cena to 20
lei za poł litra, ale podlegała ona negocjacji. Palinkę udało się kupić naprawdę
dobrą. To nie była pogoda na picie takich trunków, bo temperatura przekraczała
30 stopni, ale do domu sobie wziąłem. Pojawił się też głód. Na fajną knajpkę
wpadliśmy zaraz przy wjeździe do miejscowości Curtea de Argeș. Knajpka nazywała
się Hanul Ancuţei i był w niej naprawdę solidny wybór fajnych grillowych
przysmaków. Ja sobie zamówiłem mici, czyli bardzo popularne w Rumunii
grillowane kiełbaski bez skóry. Podane to było z frytkami (pysznymi!) i
musztardą. Do tego surówka i piwo. Świetny obiad. Piwa wypiłem dwa, a za wszystko
zamknąłem się w 22 lejach. Polecam serdecznie tą knajpkę, gdy będziecie w
okolicy. Tutaj też był czas na znalezienie noclegu, bo jeszcze byliśmy bezdomni.
Chcieliśmy spać w Bram, ale ceny były dość wysokie, znaleźliśmy, więc całkiem fajną
prywatna kwaterą 19 km od zamku. Miejsce nazywa się Casa Marcela i prowadzi je
przesympatyczny dziadek, który nic nie mówi w innym jeżyku niż rumuński, ale
nie przeszkadza to w sympatycznej wymianie podstawowych informacji i uprzejmości.
Polecam również bardzo gorąco to miejsce. Było jeszcze dość wcześnie, gdy
zajechaliśmy na miejsce, postanowiłem,więc wybrać się jeszcze z aparatem na mały
spacer. Przeszedłem się kawałek czerwonym szlakiem, doszedłem do przełęczy i
moim oczom ukazał się piękny widok na góry Bucegi. Co prawda, trochę zakrywały
je gęste chmury, ale i tak robiły spore wrażenie. Miałem też piwo o tej samej
nazwie, z charakterystyczną skałą w kształcie sfinksa, będącą wizytówką tych
gór. Początkowo był plan, żeby się przejechać na szczyt kolejką, ale jak się
dowędzałem, że kosztuje to prawie 100 zł i wymaga gigantycznej cierpliwości i
wystania w kolejce nawet kilku godzin, to szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Góry
jednak są o tyle ciekawe, że wokół nich narosło dość sporo teorii spiskowych.
Nie będę tu się rozpisywał, wszystko znajdziecie w Internecie. Stałem jednak
chwilę i wypatrywałem nad szczytami jakiś niezidentyfikowanych obiektów
latających. Oczywiście nic nie wypatrzyłem żadnego i gdy zaczęło się robić
ciemno, ruszyłem w dół. W chatce jeszcze prysznic, kolacja i idziemy spać.
Trochę widoków złapanych po drodze
Poranek wita nas piękną pogodą, jest dość chłodno, ale
jesteśmy przecież wysoko. Zbieramy się dość wcześnie i przed 9 ruszamy w
kierunku zamku Bran i miejscowości o tej samej nazwie. Te 19 km dzielących nas
od zamku to w 100% piękne widoki. Znowu muszę prosić kierowcę, żeby zatrzymywał
się w każdym możliwym miejscu. Jest jeszcze wcześnie, sporo zdjęć zrobionych
jest pod światło, z czego nie jestem zadowolony, ale coś tam wyszło.
Po drodze do zamku Bran widoki były takie.
Do zamku dojeżdżamy
po około pół godzinie. Zostawiamy samochód dużo wcześniej, bo pod zamkiem jest ponoć
problem z parkowaniem. Zamek jest widoczny jak na dłoni. Calikiem ładny. Im bardziej
zbliżamy się do wejścia, tym bardziej jestem jednak zniesmaczony. Takiej ilości
pierdół z Chin to chyba w życiu w jednym miejscu, poza Ali Express, nie wiedziałem.
Ludzi po prostu tłumy. Nie ma jak przejść po chodniku, a jest w okolicach 9.20
czyli 20 minut po otwarciu zamku dla zwiedzających. Żeby dojść do kas musimy
przedostać się przez wąską uliczkę w 100% zastawioną kramami z pamiątkami. Po
bilety kolejka długa na kilkanaście metrów. Bilet 40 lei… Tu stwierdziłem, że w
życiu. Mieliśmy zdecydować na spontanie czy wchodzimy czy nie. Jednogłośnie stwierdziliśmy,
że „Nie”. Jak pomyśle, że maiłbym się z tym tłumem tłoczyć po korytarzach
zamku… Jak pomyśle, że maiłbym zapłacić za to 40 lei… Tym bardziej, że w Internecie
nie znalazłem ANI JEDNEJ opinii, która by mówiła, że „Warto”. Poza tym. Nie
wiem czy wiecie, ale Bram, lansowany na zamek Draculi, nie ma z Vladem Palownikiem
nic wspólnego. Jego nawet tam nie było… On jest po prostu ładny, ale Rumuni
zrobili z niego kurę zanoszącą złote jajka. Żerują na bezmyślności, niewiedzy
czy wręcz głupocie ludzi, wyciskając z nich grube pieniądze w sumie nie wiadomo
za co. Na to nie ma mojej zgody i nigdy nie będzie. Odradzam serdecznie. Z
zewnątrz można popatrzeć, ale do środka to bym nie wchodził.
Zamek Bran
Miejscowość Bran
Z zamku niedaleko
jest do Braszowa. Po drodze jest jeszcze Raszow z ponoć fajną twierdza i niewielką
jaskinią w okolicy. Wolałem jednak Braszów, bo ponoć fajne miasto i parę osób
mi je polecało. Zatrzymujemy się na parkingu koło Czernego Kościoła. Ani on
czarny, ani jakiś specjalnie ciekawy. Wejście do środka płatne, chyba 8 lei.
Szkoda, że w środku nie ma nic z oryginalnego wyposażenia, bo spłonęło ono w
pożarze. Starówka i rynek w Braszowie naprawdę super. Można się pokręcić, można
się „pogubić”. Sporo fajnych knajpek. Nad wszystkim góruje wielki napis
BRASZOW. Jak Hollywood. Nic w tym mieście mnie jakoś szczególnie nie
zachwyciło, ale te uliczki były naprawdę fajne i bardzo przyjemnie się
spacerowało. W Braszowie jest też ponoć najwęższa uliczka w Rumunii, a może i w
całej Europie. Znajduje się ona nieopodal starego miasta i nazywa się
StradaSforii. Szczerze: nic ciekawego. Zwykłą wąska uliczka i to wszystko.
Czarny Kościół
Rumuńskie Hollywood
Rynek
Spacer uliczkami
StradaSforii
Ważniejsze
jest jednak to, że obok wpadliśmy na ciekawą knajpkę. Nazywała Cafe Central i
okazało się, że były w niej rumuńskie piwa kraftowe. Zacząłem jednak od Ursusa,
i wypiłem go prawie na raz, bo taki był upał. Potem jednak zamówiłem Crowd
Control z browaru Hop Hooligans. Była to naprawdę dobra IPA, w której ktoś nie żałował
chmielu. Coś zaczyna się dziać w Rumunii w tej kwestii i to niezmiernie mnie
cieszy. Piwko wypite, można jechać dalej.
Rumunki kraft istnieje i jest na wysokim poziomie
Następny cel to Sighisoara. Niewiele
ponad godzina jazdy z Braszowa. O tym mieście nasłuchałem się dużo dobrego i nie
mogłem go ominąć. Pierwotnie mieliśmy tu nocować, ale kompletnie nic nie udało
się znaleźć. Zastanawiałem się, czemu. Wiadomo: sezon, weekend. Okazało się, że dodatkowo
był tam jakiś średniowieczny festiwal. Trudno było nawet znaleźć miejsce do parkowania,
ale w końcu się udało i ruszamy. Stare miasto Sighisoary wpisane jest na listę
UNESCO i nie ma się co dziwić. Starówka jest kapitalnie zachowana i czuć wręcz
duch średniowiecza. Super uliczki, kolorowe domki. Szkoda, że ilości turystów
była naprawdę gigantyczna. Jak w Krakowie na Floriańskiej. Skutkiem czego
pokręciliśmy się trochę po mieście i ruszyliśmy dalej. Chętnie bym tu kiedyś wrócił,
ale zdecydowanie poza sezonem. Chciałbym zrobić trochę zdjęć, ale tak, żeby co
chwila nikt nie wchodził mi w kadr. Tym razem było to niemożliwe, jednak sama Sighisoara
wywołała u mnie bardzo pozytywne wrażenia. Jedziemy dalej.
Sighisoara
Zbliża się już
wieczór. Nocleg mamy zarezerwowany w mieście Targu Mures oddalonym o jakąś
godzinę jazdy do Sighisoary. Po drodze jeszcze jemy obiad popity solidną
ilością piwa. Po 20 jesteśmy na miejscu. Meldujemy się w fajnym hotelu
niedaleko centrum. Hotel nazywał się Cristina i przyznam szczerze, że 50 lei za
zajebisty pokój ze śniadaniem to naprawdę dobra cena. Zrobiłem sobie mały spacer.
Głównym celem był supermarket, ale przy okazji okazało się, że to Targu Mures
to też niebrzydka mieścina.
Poranek jak zwykle rozpoczął się wcześnie. Zeszliśmy na śniadanie,
które okazało się naprawdę świetne. Spory wybór, smaczne jezdnie i spore
porcje. Dziś plan miał być inny, ale część wycieczki chciała zobaczyć Wesoły
Cmentarz. Musieliśmy nadrobić trochę drogi, ale kierowca wyraził zgodę, wiec
pojechaliśmy. Przed nami było 4 godziny jazdy po dość krętych i nie za dobrych
drogach, ale oglądanie Rumuńskich wiosek chyba nigdy mi się nie znudzi, więc
nie miałem nic przeciwko. Po drodze mieliśmy jeszcze Monastyr Barsana. Jeśli zastanawialiście
się czy warto, to warto. Miejsce to robi wrażenie. Możemy tam zobaczyć piękne strzeliste
wieże, świetne stare budynki, a wszytko to w otoczeniu pagórków, zieleni i
kwiatów. Naprawdę ładne miejsce. Zdecydowanie polecam na krótki spacer. W tym
miejscu jeszcze zjadłem sobie placinte z bryndzą. Bardzo dobra. Polecam, cena 3
leje.
Monastyr Barsana
Do cmentarza już nie jest daleko. Byłem tam wiele lat temu, sporo miłych
wspomnień mam z tego wyjazdu, który zaprowadził mnie między innymi w to
miejsce. Co się zmieniło? Zmieniła się na pewno ilość turystów… Może nie tłumy,
ale ludzi dużo. Co ciekawe, na samym cmentarzu wcale tłoku nie było wielkiego.
Przed wejściem kramy z badziewiem z Chin, ale nie tylko, sporo stoisk z
rękodziełem czy wyrobami ludowymi. Jak już mają być pamiątki, to takie
akceptuje. Cmentarz to oczywiście miejsce jedyne w swoim rodzaju. Unikalne w
skali całego świata. Pierwszym razem byłem pod wrażeniem i teraz też byłem pod
wrażeniem. Znalazłem też kilka grobów, o których dowiedziałem się po ostatnim zwiedzaniu.
Na przykład grób tragicznie zmarłego bimbrownika. Jak ja chlałbym znać, choć
trochę rumuński… Próbowaliśmy z tłumaczem tekstu przez translator w komórce,
ale nic mądrego z tego nie wyszło… Tym razem spędziłem tu więcej czasu,
fotografując większość tabliczek i wierszy. Jeśli będziecie w okolicy to po
prostu nie możecie ominąć tego miejsca. Rewelacja.
Cimitirul Vesel, Săpânța
Zaraz obok znalazła się też knajpka,
w której zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na nocleg. Ten mieliśmy zarezerwowany
zaraz przy granicy z Węgrami. Nazywało się to Centru de recreere Kentaur i było
to całkiem przyzwoite miejcie. Tanio, bez przesadnych wygód, ale przyjemnie.
Choć nie wiem po co ktoś miałby tam jechać specjalnie… Dla nas to był zwykły
nocleg na trasie.
Kolejny dzień jak zwykle rozpoczynaliśmy wcześnie, tym razem
jednak zupełnie nam się nie spieszyło. Do domu GPS wskazywał niecałe 6 godzin. Ogarnęliśmy
się, zjedliśmy śniadanie i jedziemy. Do granicy jest dosłownie 10 minut
samochodem. Na granicy tłok trochę większy niż w pierwszą stronę, zeszło nam 40
minut. Kontrola polegała na rzuceniu okiem w dowody. To wszytko. Węgry
oczywiście musiały mnie zirytować. Wpadłem do Tesco kupić papryczki. Uwielbiam
je. W Polsce też są dostępne, ale nie wszystkie i są trochę droższe. Stwierdziłem,
że uzupełnię zapasy. Wyładowałem koszyk, idę do kasy, gość kasuje. Mam do zapłaty
niecałe4000 forintów, daje mu 4 banknoty po 100 forintów, a on coś do mnie mówi.
Oczywiście nie mam pojęcia, co bo w węgierskim nawet pół słowa nie brzmi tak, że
można coś skojarzyć. Patrzę na wyświetlacz kasy, no daje tyle ile trzeba. Gość
w końcu mówi „oldmoney”. Nic mi to tym nie wiadomo, kasę faktycznie w domu
trzymałem z 3 lata… Zapłaciłem kartą. Nie to mnie jednak wkurzyło. Gość
ewidentnie zna, choć trochę angielki, więc po cholerę gada do mnie po węgiersku,
jak doskonale wie, że ja kompletnie nic z tego nie rozumiem? Nie ogarniam umysłem
tych Węgrów. Co za dziwny naród. Nikt ich nie zmusza do władania perfekcyjnie
kilkoma językami, ale mogliby choć próbować się porozumieć, tym bardziej, że
doskonale wiedzą, że ich język jest przez większość ludzi kompletnie nie do
ogarnięcia. Ale za niedługo piękna Słowacja. Zupełnie inna kultura, zupełnie
inna rozmowa i zupełnie inny klimat. Wracamy w zasadzie tą samą drogą. Zajeżdżamy
do knajpki przy drodze na klasykę: smażony ser i piwo. Wybieramy Reštaurácia u
Marshala w miejscowości Majerovce. Chyba tylko raz w życiu, w Brnie dostałem
tak gigantyczną porcję. Do tego dwa piwa i miałem kłopoty wyjść z lokalu. Ceny
więcej jak przyzwoite, obsługa supermiła. Obok mamy zamek Čičva. Pięć dni temu
ominęliśmy go, teraz postanowiliśmy zwiedzić. Ruiny naprawdę okazałe, a widok
ze szczytu piękny. Wstęp bezpłatny.
Zamek Čičva, Słowacja
Ruszamy w dalszą drogę, do domu już nie
daleko. Po drodze jeszcze piwne zakupy, a potem już Polska. Następny przystanek
w Browarze Dukla. Coś wyjątkowo mały wybór piw mieli… Szkoda… Ale nie ma się co
dziwić w takie upały. W Rzeszowie byliśmy pod wieczór.
Czy Transylwania na 5 dni to dobry pomysł? Ujmę to tak:
wyjazd to zawsze dobry pomysł, że ja miałem akurat 5 dni, to musiałem jakoś to
dostosować do rzeczywistości. Faktycznie: dużo czasu trzeba spędzać w
samochodzie, ale jest też i czas na relaks. Dodałbym do tego dwa dni i na
spokojnie bym sobie to ogarnął. Dlatego polecam raczej taką wersję wyjazdu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz