sobota, 10 sierpnia 2019

Ostrawa na weekend


Czechy to zawsze ciekawy kierunek, zarówno pod względem krajoznawczym jak i kulinarnym. Tym razem wpadłem na pomysł, żeby na moment wyskoczyć sobie do ciekawego miasta, które leży jedynie 30 km od granicy z Polską. Mowa o Ostrawie. Kto był ten wie, że wbrew pozorom, miasto to ma wiele do zaoferowania. Oto kilka moich propozycji. 



Muzea i zwiedzanie miasta.

Zacznę może od okolic Ostrawy, a mianowicie od miejscowości Kopřivnice. W tej miejscowości  mieści się fantastyczne muzeum Tatry. W środku miasta znajduje się spory, ale mimo wszytko niezapowiadający ogromu ekspozycji budynek. Wstęp to 120 koron czeskich. W środku ekspozycja jest naprawdę spora. Po budynku się zupełnie tego nie spodziewałem. Zaczynamy od historii motoryzacji, w którą bardzo szybko wplatana jest historia firmy Tatra. Zaczynamy od najstarszych eksponatów. Niestety w większości są to repliki. Potem mamy wstawę pokazująca zmagania samochodów Tatra podczas eksploracji Czarnego Lądu. Wydaje mi się, że może to być wystawa czasowa, bo jakoś brakuje mi tu chronologiczności. Potem przechodzimy do kolejnych samochodów. Nie będę wymieniał każdego jednego modelu. Napiszę jednak, że jest tu wszytko od samochodów wyścigowych, mniej lub bardziej współczesnych. Klasycznych pojazdów „ z epoki”, mniejszych i większych. Mamy sporo limuzyn, jak i mniejsze konstrukcje. Mamy sanie, mamy samolot.  Pokazane są też same podwozia, w tym podwozie drewniane oraz ciekawą konstrukcje na trzech kołach. Ostatnia sala to ciężarówki. Zarówno wojskowe jak i klasyczne. Najciekawsze są jednak modele Tatry, które brały udział w ekspedycjach po Afryce i w wyprawie dookoła świata. Muszę przyznać, że chciałbym wziąć udział w wyprawie takim pojazdem. Choć musi być ciężko w upał w takiej blaszanej puszcze bez klimatyzacji. Długość zwiedzania zależy od Was, ale dla mnie było to ponad godzinę, jak bym znał dobrze czeski, to pewnie bym tu spędził dwa razy tyle czasu. Warto też wspomnieć, że mają zajebisty sklepik z pamiątkami. Jak ja już coś kupuje, to musi być dobrze.






 Technické muzeum Tatra


Muzeum Kolejnictwa w Ostrawie. Tu też nie za tanio. 80 czeskich koron. Muszę przyznać, że ceny za muzea maja dość wysokie. A może to w Polsce są bardzo niskie? Ciężko powiedzieć. W każdym razie, muzeum to jest obowiązkowe, dla ludzi, którzy lubią kolej. Ja mam mieszane uczucia, co do tego muzeum. Z jednej strony przyjęli nas tam fantastycznie. Dostaliśmy za darmo przewodnika tylko, że po czesku. Rozumiałem połowę, a połowę pani nadrabiała dobrym humorem i gestykulacją. Nie zmienia to faktu, że w muzeum wiele do oglądania nie ma. Mamy sporo dokumentów, planów, map. Mamy modele lokomotyw. Mamy makietę z kolejkami i trochę gratów. Fajne jest jednak to, że większości eksponatów możemy dotykać. Oczywiście oprócz makiety kolejek, dokumentów i modeli. Nie mogę z czystym sumieniem polecić tego muzeum, ale jak ktoś lubi pociągi to warto. Z ciekawostek: muzeum mieści się w budynku czynnego dworca.




 Železniční muzeum moravskoslezské


Strefa Dolne Vitkowice. To nie do końca muzeum, choć można to miejsce zwiedzać. Generalnie jest to kompleks największej huty w Czechach. Jest kilka opcji zwiedzania, w tym zwiedzanie z przewodnikiem, oraz wyjazd na taras widokowy usytułowany w najwyższym punkcie huty. Minusem jest jednak to, że kosztuje to naprawdę sporo kasy. Cennik jest dość zróżnicowany, najtańsza opcja to zwiedzanie za 130 koron czeskich. Ja miałem dość ograniczony budżet na ten wyjazd, więc postanowiłem podziwiać hutę na własną rękę. W punkcie informacji możemy dostać mapkę całej okolicy i chodzić do woli wyznaczonymi alejkami. Same budynki w większości są pozamykane i odgrodzone od miejsc spacerowych wysokimi płotami. Nie jest to głupi pomysł, bo jakoś nie wyobrażam sobie przypadkowych ludzi włóczących się po tych halach. Jeśli lubicie robić zdjęcia, to polecam to miejsce. Znajdziecie tu mnóstwo ciekawych kadrów, bez względu na to czy interesują Was takie klimaty, czy nie. Ja od siebie jeszcze dodam kilka słów ogólnych opinii. Podziwiam kreatywność Czechów, którzy wpadli na pomysł, aby tą hutę udostępnić do zwiedzania. Mało tego! Nie tylko do zwiedzania. W trakcie, gdy tam byliśmy odbywał się na terenie huty festiwal muzyczny. Dodatkowo znajduje się tam niebanalna knajpa, zorganizowana w starym tramwaju. Dzieci też znajdą coś dla siebie: jest tam coś w stylu naszego warszawskiego „Kopernika”. Dlatego nudzić się tam nie sposób, bez względu na wiek. Ciekaw jestem, czemu w Polsce nikt nie wpadł na podobny pomysł? Przecież to jest czysty biznes. Praktycznie bez inwestowania większych pieniędzy, można zrobić ciekawą atrakcję, do której będą ciągnąć tłumy. 


















 Dolne Vitkowice

Browar Ostravar. Tu niestety nie udało się wejść. A szkoda, bo budynek jest naprawdę ładny. Obok sklep firmowy browaru. Jeśli chodzi o piwa, to wielkiego wyboru nie ma, ale jeśli chodzi o szkło, to można parę fajnych szklanek zakupić. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego zwiedzanie nie było tego dnia możliwe… Pani mi tłumaczyła, ale nie zrozumiałem za dobrze. Może Wam się powiedzie. Obok też niemałą atrakcja dla miłośników militariów. Choćby z tego powodu, warto się w okolice browaru przespacerować.





 Browar i najbliższa okolica


Jedzenie i napitki.

Pivovarský dům Ostrava. Ulica Přívozská 367/34. Browar o takiej nazwie ma swoją siedzibę, a w zasadzie rozlewnie, czy też miejsce spożycia, w knajpie o nazwie Hobbit. Lokal jest oddalony o kilka minut spacerem od rynku w Ostrawie. Sama knajpa nie należy do największych. Raczej kameralnie miejsce dla lokalsów. Co zasadniczo jest tylko na plus. Wystrój fajny, Ciekawe obrazy i plakaty. Muzyka zdecydowania trafiała w moje gusta. Może nie w 100%, ale na Panterę czy Gojire nie będę narzekał. Tym bardziej, że barman puszczał całe płyty tych zespołów, co w knajpach bardzo rzadko się zdarza, a ja to bardzo lubię oraz niezmiernie szanuję. Teraz może o piwach. Udało się spróbować kilku:

Qásek Med 11° polotmavý Medový Leżak. Zacny browarek. Nie spodziewałem się tego po piwie z dodatkiem miodu. Smak miodowy jest, ale nadmiernej słodkości nie stwierdzono. Coś takiego z miłą chęcią piłbym w zimie litrami.

Qásek 11° tmavý Leżak Klasyka. Ale klasyka wykonana dobrze. Choć zasadniczo wszystkie czeskie leżaki są dobre.

Lejla 10° světlý lehký Ale. Fajne piwko, nieźle  na chmielone i do tego lekkie i przyjemne na upał.

Qásek IPA 16° Indian Pale Ale. Tu już cięższy kaliber. Po tym piwie trochę mnie klepło. Nie zmienia to jednak faktu, że zrobione świetnie, na chmielone kapitalnie. Nic tylko pić. Ale trzeba uważać na moc. Dodam jeszcze, że to piwo kupiłem sobie na wynos w butelce. Nie polecam. Przegazowane. Pewnie ¼ wylądowała w zlewie. 

Qásek Nakouřený Mroš 14° Smoked IPA. Wędzoną IPĘ to piłem pierwszy raz w życiu. Nie byłem na początku przekonany, bo jak dotąd wędzone klimaty mi raczej nie podchodziły, może poza kilkoma wyjątkami. Ale wędzona IPA to coś nowego. I sam się sobą zaskoczyłem, bo piwo mi naprawdę smakowało. Wędzoność nie była przesadna i dlatego chmielowe nuty też były bardzo wyraźne. Wszytko to razem smakowało naprawdę wyśmienicie. Zdecydowanie najciekawsza pozycja w menu Hobbita.

Ale żeby nie było, że Hobbit to tylko browary. W menu mamy tradycyjne czeskie zakąski do piwa. Nie próbowałem akurat. Muszę też zwrócić uwagę na gimnastyczny wybór rumów. Jedna strona karty menu z napitkami była właśnie poświęcona temu trunkowi. Sądzę że każdy fan tego alkoholu, znajdzie tu coś dla siebie. Dodam jeszcze, że wszystkie piwa z tego browaru, będące akurat na stanie, można było kupić na wynos w litrowych butelkach. Ceny jak to w Czechach: taniej niż u nas.






 Pivovarský dům


Psi Kusy Pub. Ulica Poštovní 14. To z kolei knajpa patronacka kolejnego browaru z Ostravy o nazwie Hoppy Dog. Knajpa mała, ale przytulna, na zewnątrz dosłownie dwa małe stoliki i to na nich postanowiliśmy zsiąść Tu udało się spróbować następujących specjałów:

GORE white IPA. Od jakiegoś czasu jestem fanem tego stylu. Bardzo dobrze mi się te smaki łączą. I tu nie było inaczej. Miłe w smaku, lekkie, orzeźwiające. Bardzo fajna pozycja.

Easy Rajda Ryżowe IPA. Bardzo dobre. Więcej nie napiszę, bo to było jedno z ostatnich piw tego wieczora i w dodatku wypite ze szwagrem na pół.

Red Rabbit Dunkelweizen. Zaskoczenie. Czesi umieją i niemieckie style. Zaprawdę powiadam Wam, najlepsze piwo z tego browaru w tym dniu.

Hoppy Fruit 14 Owocowa IPA. Tu mam pewien problem, bo nigdzie nie mogę znaleźć składu tego piwa. A konkretnie, to nie udało mi się ustalić, jakie to owoce zostały dodane. Wydaje mi się, że wiśnie, może truskawki. Spory mix smaków był w tym piwie. Coś jak babciny kompot z tego, co akurat udało się znaleźć w ogródku. Ale bardzo smaczne.

Niestety nie udało się ustalić, gdzie te piwa można nabyć w butelkach… A szkoda, bo choć tego Czerwonego Królika bym sobie wziął do domu. Ceny jak na krafty były tu bardzo zachęcające. Lokal przyjemny, bardzo blisko rynku. Szkoda, że tak mało miejsca. 




 Psi Kusy Pub

Spolek. Ulica Nádražní 13. Miła knajpka niedaleko najbardziej imprezowej dzielnicy Ostrawy. Spodobało mi się to miejsce, bo mieli wielki ogródek piwny i Radegasta z tanka. Ceny może nie są jakieś bardzo niskie, ale sądząc po ilości biesiadników jedzenie jest świeże. No i smaczne. Tu skusiliśmy się na utopence, nakládaný hermelín i klasyczną kiełbasę z chrzanem. Nie będę tu wnikliwie analizował każdego z tych dań, bo robiłem to przy okazji relacji z Pragi. Ja osobiście jestem fanem nakládanego hermelína, szczególnie w wersji z pikantnymi marynowanymi papryczkami. Poezja. Oczywiście Radegast też świetny, choć nie jest to moje ulubione czeskie piwo. Knajpę polecam zdecydowanie. Może nie jest to jakieś strasznie tanie miejsce, ale na pewno z czeskim klimatem, którego ja szukam za każdym razem, gdy odwiedzam ten kraj.



 Spolek

Rychlé občerstvení (czyli czeski fast food). Ulica Chelčického 616/12. Tu będzie coś innego. Tym razem napisze coś o fast food budce. Nie robiłbym tego gdyby nie fakt, że są tu smakołyki charakterystyczne dla Czech. Możemy tu mianowicie spróbować smażonego sera czy nakládanego hermelína w bułce. Bułka może dość skromna, jeśli chodzi o dodatki, ale naprawdę bardzo smaczna. Przybytek ten może nie robi wrażenia z zewnątrz, ale warto spróbować coś z ich asortymentu, szczególnie gdy głód nas przyciśnie po intensywnym zwiedzaniu. Można też traktować to miejsce, jako jadłodajnie w trakcie, czy po imprezie, bo budka zdaje się być otwarta do późnych godzin nocnych. Minus jest taki, że nie ma stolików. Posilić się jednak możemy w pobliskim parku na ławce. Komu to przeszkadza po 12 w nocy?

Tak!


Na koniec muszę Was przestrzec. Nasz wyjazd zakończył się dość niemiłym akcentem. Ktoś włamał się nam do samochodu. Wybił szybę przednią lewą i ewidentnie chciał coś ukraść, ale ktoś, lub coś go spłoszyło, bo ostatecznie zginęła jedynie stara ładowarka. To już nie pierwszy tego typu przypadek, o którym słyszałem. Kilka lat temu kumple w Pradze mieli podobną sytuację. Co mogę doradzić? Nie żałujecie tych kilkuset koron na parking strzeżony. Nam na szczęście wiele kłopotów to nie sprawiło, ale wyjazd musiał się trochę skrócić. Wiadomo: takie rzeczy mogą się Wam przytrafić i w Polsce na parkingu Biedronki, ale radze zachować ostrożność. Zagraniczne rejestracje zachęcają do takiego czynu, bo procedura zgłaszania jest trochę bardziej skomplikowana. To tyle. Pisze to ku przestrodze, a nie dlatego żebyście rezygnowali z wyjazdu. 





czwartek, 1 sierpnia 2019

Rumunia w pięć dni


W Rumunii byłem już na północy, na południu, ale nigdy w części centralnej. Co jest o tyle dziwne, że ten fragment kraju to słynny Siedmiogród, nazywany również Transylwanią. Na wyjazd miałem tylko 5 dni i zastanawiałem się czy to ma sens. Okazało się, że miało, trzeba jednak spędzić sporo czasu w samochodzie… 



W drogę ruszyliśmy wczesnym rankiem 25 lipca. Do Rumunii zasadniczo nie jest daleko. Do granicy GPS wskazywał nieco ponad 5 godzin jazdy. Przez Słowację jechaliśmy bocznymi drogami. Przy granicy udało się odwiedzić zamek Veľký Kamenec, z którego nie zachowało się może wiele, ale to co zostało, robi wrażenie. Kilka ścian wystaje ze sporego wzniesienia. Zamek fajnie się prezentuje i ze szczytu rozciąga się piękny widok. Jeśli będziecie przejeżdżać w okolicy,to warto wstąpić. W pobliżu jest jeszcze jeden zamek. Też wart odwiedzenia, ale o nim napiszę pod koniec relacji, bo odwiedziliśmy go wracając do Polski. 






 Zamek Veľký Kamenec

Drogi na Słowacji są naprawdę dobre, mimo włóczenia się raczej po wsiach. Na Węgrzech już trochę z tym gorzej… U Madzirów zasadniczo nie było się gdzie zatrzymać, bo nic ciekawego po drodze nie wypatrzyłem. Jedyny przystanek był przy budzie z langoszem. Oczywiście chwile zeszło, zanim udało się zamówić jedzenie, bo nie od dziś wiadomo, że porozumiewanie się na Węgrzech przypomina kopanie się z koniem. Langosz całkiem niezły, nie jestem jakimś super fanem tego specjału, ale trzeba przyznać, że zaspokaja głód na długo. A co z rumuńską granica? W Rumuni nadal obowiązuje kontrola graniczna. Polega ona jednak głownie na spojrzeniu w dowód osobisty i życzeniu: „DrumBun”. Kilka samochodów jednak było przed nami, ale łączny czas oczekiwania nie przekroczył 15 minut. Nareszcie Rumunia! No może jeszcze nie ten region, na którym mi zależało, ale jest to kraj, który bardzo lubię. Świetne krajobrazy, ciekawa historia, mili ludzie, łatwość porozumiewania się (znają angielski), banalny przelicznik waluty, niskie ceny, smaczna kuchnia… Mógłbym jeszcze tak chwile wymieniać.  Lubię wracać do Rumunii. Uważam, że to jeden z najciekawszych krajów z całej Unii Europejskiej, choć miejscami dość trudno uwierzyć, że się w niej znajduje. Postanowiliśmy jechać bez pośpiechu, mniejszymi drogami, żeby popatrzeć trochę na wioski. Brak pośpiechu zaowocował jednak tym, że w Kluż Napoce byliśmy około 17. Dawno temu przejeżdżałem przez to miasto, ale jakoś nie zawitałem do centrum. Tym razem też nie zawitałem. W sumie jedyne, co mnie zainteresowało to Fabrica de bere Ursus. Nic innego, jak reprezentacyjna knajpa najpopularniejszego piwa w Rumunii, czyli Ursusa. Knajpa reklamuje się, jako browar. Jakaś produkcja tam się odbywa, ale wątpię, że tylko tam, bo browar raczej niewielki. Miejsce cieszy się jednak sporą popularnością.O 17 w czwartek nie było łatwo o miejsce. Nam się jednak udało. Z piwek zamówiliśmy Ursusa Retro, Niefiltrowany i zwykły jasny. Piwa bez jakiegoś większego szału, ale przyjemne na upał i świeże. A to już coś. O ile dobrze pamiętam, cena wahała się między 7 a 8 lei. A co do jedzenia? Ceny dość wysokie. Burger 28 -36 lei, pizza podobnie. Za steki czy bardziej wyszukane dania trzeba już zapłacić ponad 50 lei. Ja zamówiłem burgera i był całkiem niezły. Frytki były niestety fatalne, bo tylko krótką chwilę pieczone i byłyby surowe. I do tego zimne. Ja nie jestem fanem narzekania, staram się zrozumieć, sam pracowałem w gastro i wiem jak jest. Prawda jest taka, że burger mi smakował i się najadłem. Piwo też na plus, choć bez fajerwerków. Kto by się tam krafta na Rumunii spodziewał… Ale… Ale o tym później. Zjedliśmy i udaliśmy się dalej na południe. 






 Fabrica de bere Ursus

Niedaleko Aiud mieliśmy zarezerwowany nocleg. Nic specjalnego, ale w zasadzie byliśmy tam tylko się przespać. Przed snem jeszcze piwko celem lepszego nawodnienia organizmu i jutro jedziemy dalej.

Wstaliśmy jakoś przed 7, ale zanim się zebraliśmy było po 8. Dzisiaj miała być chyba największa atrakcja tego wyjazdu. Coś, co chciałem zrobić już dawno. Zasadniczo chciałem to zrobić rowerem, ale wyszło tak, że zrobiłem samochodem. Mowa o słynnej Drodze Transfogaraskiej. Drogę tą rozkazał zbudować Nicolae Ceaușescu, pierwotnie miała ona znaczenie wyłącznie militarne. Z czasem stała się ona jednym z punktów obowiązkowych wizyty w Rumunii. Najwyższy punkt drogi znajduje się na wysokości 2042 m n.p.m. Wrażenia miały być niezapominanie. I były. Podjazd zaczyna się dość niewinnie. My jechaliśmy od strony północnej. Stopniowo zaczynają się jednak solidne serpentyny, a niedługo po nich zapierające dech widoki. 






 Trasa i pierwsze widoki

Co chwile mamy coś w rodzaju zatoczki, na którą możemy zajechać i zrobić kilak fotek, problem w tym, że ludzi było sporo i czasem ciężko było gdzieś zaparkować. Największe tłumy napotkaliśmy w dwóch punktach. W miejscu gdzie jest piękny widok na wodospad Bâlea i skąd startuje kolejka linowa. Drugi punkt skupienia turystów znajdował się na samym szczycie przed wjazdem do tunelu. Trudno było przejechać, o miejscu parkingowym nie wspominając. Ludzie jednak tłoczyli się w złym miejscu, po stronie północnej było zachmurzone niebo i szczyty pokrywała mgła, natomiast po drugiej stronie tunelu świeciło słonce i nie było najmniejszego problemu z zaparkowaniem. 






 Po jednej stronie...









 ... i z drugiej strony gór.

Śnieg też był. W tym roku ponoć droga była zamknięta aż do końca czerwca, więc śniegu musiało być naprawdę sporo. Za tunelem zaczyna się zjazd. My zatrzymaliśmy się jeszcze przy kliku wodospadach i spotkaliśmy niedźwiedzia. Słyszałem o tym, że zdarzają się takie sytuacje. Niedźwiedź zablokował przeciwległy pas ruchu, ktoś z samochodu jadącego z naprzeciwka rzucił mu kanapkę… Niedźwiedź był raczej młodym osobnikiem. Ja nigdy wcześniej nie wiedziałem misia na wolności i przyznam szczerze, że stworzenie to wzbudza respekt… W południowej części trasy mamy też zaporę Vidraru i spore sztuczne jezioro. Wodospadów też jakby jakoś więcej, więc jest naprawdę sporo do zobaczenia. Po tej stronie gór jest jeszcze zamek Poenari. W zasadzie jedyny zamek w Rumuni, który można z czystym sumieniem nazwać „Zamkiem Draculi”. Ponoć w tym zamku przez jakiś czas przebywał słynny Vlad Palownik. W przeciwieństwie do zamku Bran, ale o tym za chwilę. Zamek niestety był zamknięty z powodu inwazji niedźwiedzi… Może to i dobrze, bo do zamku trzeba dymać pod górę po 1480 schodach. Ruiny są fajnie położone, ale jakoś same nie robią większego wrażania. Bardziej mi się podobały ruiny na Słowacji. Cóż. Nie ma co się narażać na atak miśka. Jedziemy dalej. 


 Niedźwiedź na drodze. 

 Sztuczne jezioro.


Zamek Poenari
 
I tak dla informacji: bilet to tylko 5 lei, a obok jest fajny sklepik z pamiątkami. Ja jednak chciałem zakupić inne pamiątki. Na straganach, przy drodze można kupić palinkę. Można też kupić rakiję. Cena to 20 lei za poł litra, ale podlegała ona negocjacji. Palinkę udało się kupić naprawdę dobrą. To nie była pogoda na picie takich trunków, bo temperatura przekraczała 30 stopni, ale do domu sobie wziąłem. Pojawił się też głód. Na fajną knajpkę wpadliśmy zaraz przy wjeździe do miejscowości Curtea de Argeș. Knajpka nazywała się Hanul Ancuţei i był w niej naprawdę solidny wybór fajnych grillowych przysmaków. Ja sobie zamówiłem mici, czyli bardzo popularne w Rumunii grillowane kiełbaski bez skóry. Podane to było z frytkami (pysznymi!) i musztardą. Do tego surówka i piwo. Świetny obiad. Piwa wypiłem dwa, a za wszystko zamknąłem się w 22 lejach. Polecam serdecznie tą knajpkę, gdy będziecie w okolicy. Tutaj też był czas na znalezienie noclegu, bo jeszcze byliśmy bezdomni. Chcieliśmy spać w Bram, ale ceny były dość wysokie, znaleźliśmy, więc całkiem fajną prywatna kwaterą 19 km od zamku. Miejsce nazywa się Casa Marcela i prowadzi je przesympatyczny dziadek, który nic nie mówi w innym jeżyku niż rumuński, ale nie przeszkadza to w sympatycznej wymianie podstawowych informacji i uprzejmości. Polecam również bardzo gorąco to miejsce. Było jeszcze dość wcześnie, gdy zajechaliśmy na miejsce, postanowiłem,więc wybrać się jeszcze z aparatem na mały spacer. Przeszedłem się kawałek czerwonym szlakiem, doszedłem do przełęczy i moim oczom ukazał się piękny widok na góry Bucegi. Co prawda, trochę zakrywały je gęste chmury, ale i tak robiły spore wrażenie. Miałem też piwo o tej samej nazwie, z charakterystyczną skałą w kształcie sfinksa, będącą wizytówką tych gór. Początkowo był plan, żeby się przejechać na szczyt kolejką, ale jak się dowędzałem, że kosztuje to prawie 100 zł i wymaga gigantycznej cierpliwości i wystania w kolejce nawet kilku godzin, to szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Góry jednak są o tyle ciekawe, że wokół nich narosło dość sporo teorii spiskowych. Nie będę tu się rozpisywał, wszystko znajdziecie w Internecie. Stałem jednak chwilę i wypatrywałem nad szczytami jakiś niezidentyfikowanych obiektów latających. Oczywiście nic nie wypatrzyłem żadnego i gdy zaczęło się robić ciemno, ruszyłem w dół. W chatce jeszcze prysznic, kolacja i idziemy spać.




 Trochę widoków złapanych po drodze

 
Poranek wita nas piękną pogodą, jest dość chłodno, ale jesteśmy przecież wysoko. Zbieramy się dość wcześnie i przed 9 ruszamy w kierunku zamku Bran i miejscowości o tej samej nazwie. Te 19 km dzielących nas od zamku to w 100% piękne widoki. Znowu muszę prosić kierowcę, żeby zatrzymywał się w każdym możliwym miejscu. Jest jeszcze wcześnie, sporo zdjęć zrobionych jest pod światło, z czego nie jestem zadowolony, ale coś tam wyszło. 







 Po drodze do zamku Bran widoki były takie. 
 
Do zamku dojeżdżamy po około pół godzinie. Zostawiamy samochód dużo wcześniej, bo pod zamkiem jest ponoć problem z parkowaniem. Zamek jest widoczny jak na dłoni. Calikiem ładny. Im bardziej zbliżamy się do wejścia, tym bardziej jestem jednak zniesmaczony. Takiej ilości pierdół z Chin to chyba w życiu w jednym miejscu, poza Ali Express, nie wiedziałem. Ludzi po prostu tłumy. Nie ma jak przejść po chodniku, a jest w okolicach 9.20 czyli 20 minut po otwarciu zamku dla zwiedzających. Żeby dojść do kas musimy przedostać się przez wąską uliczkę w 100% zastawioną kramami z pamiątkami. Po bilety kolejka długa na kilkanaście metrów. Bilet 40 lei… Tu stwierdziłem, że w życiu. Mieliśmy zdecydować na spontanie czy wchodzimy czy nie. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że „Nie”. Jak pomyśle, że maiłbym się z tym tłumem tłoczyć po korytarzach zamku… Jak pomyśle, że maiłbym zapłacić za to 40 lei… Tym bardziej, że w Internecie nie znalazłem ANI JEDNEJ opinii, która by mówiła, że „Warto”. Poza tym. Nie wiem czy wiecie, ale Bram, lansowany na zamek Draculi, nie ma z Vladem Palownikiem nic wspólnego. Jego nawet tam nie było… On jest po prostu ładny, ale Rumuni zrobili z niego kurę zanoszącą złote jajka. Żerują na bezmyślności, niewiedzy czy wręcz głupocie ludzi, wyciskając z nich grube pieniądze w sumie nie wiadomo za co. Na to nie ma mojej zgody i nigdy nie będzie. Odradzam serdecznie. Z zewnątrz można popatrzeć, ale do środka to bym nie wchodził. 


 Zamek Bran




 Miejscowość Bran

Z zamku niedaleko jest do Braszowa. Po drodze jest jeszcze Raszow z ponoć fajną twierdza i niewielką jaskinią w okolicy. Wolałem jednak Braszów, bo ponoć fajne miasto i parę osób mi je polecało. Zatrzymujemy się na parkingu koło Czernego Kościoła. Ani on czarny, ani jakiś specjalnie ciekawy. Wejście do środka płatne, chyba 8 lei. Szkoda, że w środku nie ma nic z oryginalnego wyposażenia, bo spłonęło ono w pożarze. Starówka i rynek w Braszowie naprawdę super. Można się pokręcić, można się „pogubić”. Sporo fajnych knajpek. Nad wszystkim góruje wielki napis BRASZOW. Jak Hollywood. Nic w tym mieście mnie jakoś szczególnie nie zachwyciło, ale te uliczki były naprawdę fajne i bardzo przyjemnie się spacerowało. W Braszowie jest też ponoć najwęższa uliczka w Rumunii, a może i w całej Europie. Znajduje się ona nieopodal starego miasta i nazywa się StradaSforii. Szczerze: nic ciekawego. Zwykłą wąska uliczka i to wszystko. 





 Czarny Kościół

 Rumuńskie Hollywood


Rynek




 Spacer uliczkami



 StradaSforii

Ważniejsze jest jednak to, że obok wpadliśmy na ciekawą knajpkę. Nazywała Cafe Central i okazało się, że były w niej rumuńskie piwa kraftowe. Zacząłem jednak od Ursusa, i wypiłem go prawie na raz, bo taki był upał. Potem jednak zamówiłem Crowd Control z browaru Hop Hooligans. Była to naprawdę dobra IPA, w której ktoś nie żałował chmielu. Coś zaczyna się dziać w Rumunii w tej kwestii i to niezmiernie mnie cieszy. Piwko wypite, można jechać dalej. 

 Rumunki kraft istnieje i jest na wysokim poziomie

Następny cel to Sighisoara. Niewiele ponad godzina jazdy z Braszowa. O tym mieście nasłuchałem się dużo dobrego i nie mogłem go ominąć. Pierwotnie mieliśmy tu nocować, ale kompletnie nic nie udało się znaleźć. Zastanawiałem się, czemu. Wiadomo: sezon, weekend. Okazało się, że dodatkowo był tam jakiś średniowieczny festiwal. Trudno było nawet znaleźć miejsce do parkowania, ale w końcu się udało i ruszamy. Stare miasto Sighisoary wpisane jest na listę UNESCO i nie ma się co dziwić. Starówka jest kapitalnie zachowana i czuć wręcz duch średniowiecza. Super uliczki, kolorowe domki. Szkoda, że ilości turystów była naprawdę gigantyczna. Jak w Krakowie na Floriańskiej. Skutkiem czego pokręciliśmy się trochę po mieście i ruszyliśmy dalej. Chętnie bym tu kiedyś wrócił, ale zdecydowanie poza sezonem. Chciałbym zrobić trochę zdjęć, ale tak, żeby co chwila nikt nie wchodził mi w kadr. Tym razem było to niemożliwe, jednak sama Sighisoara wywołała u mnie bardzo pozytywne wrażenia. Jedziemy dalej. 















 Sighisoara

Zbliża się już wieczór. Nocleg mamy zarezerwowany w mieście Targu Mures oddalonym o jakąś godzinę jazdy do Sighisoary. Po drodze jeszcze jemy obiad popity solidną ilością piwa. Po 20 jesteśmy na miejscu. Meldujemy się w fajnym hotelu niedaleko centrum. Hotel nazywał się Cristina i przyznam szczerze, że 50 lei za zajebisty pokój ze śniadaniem to naprawdę dobra cena. Zrobiłem sobie mały spacer. Głównym celem był supermarket, ale przy okazji okazało się, że to Targu Mures to też niebrzydka mieścina.

Poranek jak zwykle rozpoczął się wcześnie. Zeszliśmy na śniadanie, które okazało się naprawdę świetne. Spory wybór, smaczne jezdnie i spore porcje. Dziś plan miał być inny, ale część wycieczki chciała zobaczyć Wesoły Cmentarz. Musieliśmy nadrobić trochę drogi, ale kierowca wyraził zgodę, wiec pojechaliśmy. Przed nami było 4 godziny jazdy po dość krętych i nie za dobrych drogach, ale oglądanie Rumuńskich wiosek chyba nigdy mi się nie znudzi, więc nie miałem nic przeciwko. Po drodze mieliśmy jeszcze Monastyr Barsana. Jeśli zastanawialiście się czy warto, to warto. Miejsce to robi wrażenie. Możemy tam zobaczyć piękne strzeliste wieże, świetne stare budynki, a wszytko to w otoczeniu pagórków, zieleni i kwiatów. Naprawdę ładne miejsce. Zdecydowanie polecam na krótki spacer. W tym miejscu jeszcze zjadłem sobie placinte z bryndzą. Bardzo dobra. Polecam, cena 3 leje. 









 Monastyr Barsana

Do cmentarza już nie jest daleko. Byłem tam wiele lat temu, sporo miłych wspomnień mam z tego wyjazdu, który zaprowadził mnie między innymi w to miejsce. Co się zmieniło? Zmieniła się na pewno ilość turystów… Może nie tłumy, ale ludzi dużo. Co ciekawe, na samym cmentarzu wcale tłoku nie było wielkiego. Przed wejściem kramy z badziewiem z Chin, ale nie tylko, sporo stoisk z rękodziełem czy wyrobami ludowymi. Jak już mają być pamiątki, to takie akceptuje. Cmentarz to oczywiście miejsce jedyne w swoim rodzaju. Unikalne w skali całego świata. Pierwszym razem byłem pod wrażeniem i teraz też byłem pod wrażeniem. Znalazłem też kilka grobów, o których dowiedziałem się po ostatnim zwiedzaniu. Na przykład grób tragicznie zmarłego bimbrownika. Jak ja chlałbym znać, choć trochę rumuński… Próbowaliśmy z tłumaczem tekstu przez translator w komórce, ale nic mądrego z tego nie wyszło… Tym razem spędziłem tu więcej czasu, fotografując większość tabliczek i wierszy. Jeśli będziecie w okolicy to po prostu nie możecie ominąć tego miejsca. Rewelacja. 
















 Cimitirul Vesel, Săpânța


Zaraz obok znalazła się też knajpka, w której zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na nocleg. Ten mieliśmy zarezerwowany zaraz przy granicy z Węgrami. Nazywało się to Centru de recreere Kentaur i było to całkiem przyzwoite miejcie. Tanio, bez przesadnych wygód, ale przyjemnie. Choć nie wiem po co ktoś miałby tam jechać specjalnie… Dla nas to był zwykły nocleg na trasie. 

Kolejny dzień jak zwykle rozpoczynaliśmy wcześnie, tym razem jednak zupełnie nam się nie spieszyło. Do domu GPS wskazywał niecałe 6 godzin. Ogarnęliśmy się, zjedliśmy śniadanie i jedziemy. Do granicy jest dosłownie 10 minut samochodem. Na granicy tłok trochę większy niż w pierwszą stronę, zeszło nam 40 minut. Kontrola polegała na rzuceniu okiem w dowody. To wszytko. Węgry oczywiście musiały mnie zirytować. Wpadłem do Tesco kupić papryczki. Uwielbiam je. W Polsce też są dostępne, ale nie wszystkie i są trochę droższe. Stwierdziłem, że uzupełnię zapasy. Wyładowałem koszyk, idę do kasy, gość kasuje. Mam do zapłaty niecałe4000 forintów, daje mu 4 banknoty po 100 forintów, a on coś do mnie mówi. Oczywiście nie mam pojęcia, co bo w węgierskim nawet pół słowa nie brzmi tak, że można coś skojarzyć. Patrzę na wyświetlacz kasy, no daje tyle ile trzeba. Gość w końcu mówi „oldmoney”. Nic mi to tym nie wiadomo, kasę faktycznie w domu trzymałem z 3 lata… Zapłaciłem kartą. Nie to mnie jednak wkurzyło. Gość ewidentnie zna, choć trochę angielki, więc po cholerę gada do mnie po węgiersku, jak doskonale wie, że ja kompletnie nic z tego nie rozumiem? Nie ogarniam umysłem tych Węgrów. Co za dziwny naród. Nikt ich nie zmusza do władania perfekcyjnie kilkoma językami, ale mogliby choć próbować się porozumieć, tym bardziej, że doskonale wiedzą, że ich język jest przez większość ludzi kompletnie nie do ogarnięcia. Ale za niedługo piękna Słowacja. Zupełnie inna kultura, zupełnie inna rozmowa i zupełnie inny klimat. Wracamy w zasadzie tą samą drogą. Zajeżdżamy do knajpki przy drodze na klasykę: smażony ser i piwo. Wybieramy Reštaurácia u Marshala w miejscowości Majerovce. Chyba tylko raz w życiu, w Brnie dostałem tak gigantyczną porcję. Do tego dwa piwa i miałem kłopoty wyjść z lokalu. Ceny więcej jak przyzwoite, obsługa supermiła. Obok mamy zamek Čičva. Pięć dni temu ominęliśmy go, teraz postanowiliśmy zwiedzić. Ruiny naprawdę okazałe, a widok ze szczytu piękny. Wstęp bezpłatny. 


 Zamek Čičva, Słowacja

Ruszamy w dalszą drogę, do domu już nie daleko. Po drodze jeszcze piwne zakupy, a potem już Polska. Następny przystanek w Browarze Dukla. Coś wyjątkowo mały wybór piw mieli… Szkoda… Ale nie ma się co dziwić w takie upały. W Rzeszowie byliśmy pod wieczór.

Czy Transylwania na 5 dni to dobry pomysł? Ujmę to tak: wyjazd to zawsze dobry pomysł, że ja miałem akurat 5 dni, to musiałem jakoś to dostosować do rzeczywistości. Faktycznie: dużo czasu trzeba spędzać w samochodzie, ale jest też i czas na relaks. Dodałbym do tego dwa dni i na spokojnie bym sobie to ogarnął. Dlatego polecam raczej taką wersję wyjazdu.