Ci, którzy mnie dobrze znają, już od wielu lat słuchali tego
samego zdania: „Na pewno w tym roku odwiedzę Czarnobyl”. Kilka lat temu,
podczas mojej pierwszej wizyty w Kijowie prawie to zrobiłem, ale karta
płatnicza nie przeszła i nie doszło do finalizacji wycieczki. Wiedziałem jednak,
że w końcu tam pojadę. I nareszcie się udało. Złożyło się na to kilka czynników,
które sprawiły, że 17 marca o godzinie zdecydowanie za wczesnej, stawiłem się
na dworcu PKP w Rzeszowie. Pierwotny plan zakładał wyjazd samemu, po kilku
piwkach wychodzi ze mnie jednak gaduła i początkowo miało jechać nas więcej.
Ostatecznie jednak wybraliśmy się we trójkę i to była optymalna liczba
uczestników tej wyprawy.
To tym razem będzie inaczej. Najpierw zacznę od tego,
co i jak, bo wydaje mi się, że to interesuje największą liczbę ludzi. Nareszcie
doszło do tego, że wszystko możemy załatwić przez Internet. Po pierwsze sama
wycieczka. My korzystaliśmy z usług Solo East Travel (www.tourkiev.com) i ja jestem zachwycony.
Ceny zaczynają się od 79 dolarów za jednodniową wycieczkę. Gdy robimy
rezerwacje dla trzech i więcej osób, to cena spada do 72 dolarów (jest jakaś
zniżka 10%). Co dalej? Aby potwierdzić rezerwację wpłacamy 50 dolarów, a resztę
(w dowolnej walucie) dopłacamy w dniu wyjazdu zaraz przed wejściem do busa.
Banalnie proste. Solo East Travel muszę pochwalić za świetną obsługę, doskonały
kontakt i profesjonalizm. Nie, nie zapłacili mi. Po prostu tak było. A jak
dojechać do Kijowa? Nic prostszego. Możemy jechać do Lwowa, a potem do Kijowa,
ale możemy też wsiąść w bezpośredni pociąg do Kijowa w Przemyślu. Bilety możemy
kupić przez Internet (https://booking.uz.gov.ua/en).
Strona jest po angielsku, wszystkie płatności przechodzą bezproblemowo. Polecam
ten pociąg, bo jedzie 7,5 godziny, jest bardzo komfortowy. To nie jest ten
pociąg z przedziałami do spania. To jest normalny, „luksusowy” wagon. Trochę
bez klimatu, ale ja się już sypialnymi pociągami na wschodzie najeździłem, więc
nie zaszkodzi czasem przejechać się czymś innym. Jedyne, co mi się nie podoba w
tym pociągu, to godziny odjazdów i przyjazdów. Nie są one najlepsze,
zdecydowanie przydałby się jakiś kurs nocny. Co do ceny to dokładnie Wam nie
napiszę. Bukowałem od razu dwa bilety. Tylko jeden Lwów – Kijów a drugi Kijów- Przemyśl.
W pierwszą stronę postanowiłem jechać „standardowo”, bo moi towarzysze (i w
sumie ja też) chcieli pozwiedzać trochę Lwów. Za wszystko zapłaciliśmy po 108
zł na głowę. Za bilet Przemyśl – Kijów wychodziło jakieś 70 zł. Kumpel, który
jechał tym pociągiem w grudniu do Kijowa, kupował bilety w kasie PKP i zapłacił
63 zł w jedną stronę. Dlatego nie wiem czy coś podrożało, czy gdy kupujemy on line
to jest drożej. Oczywiście są alternatywy w postaci lotów. Np. z Lublina można
upolować Wizzaira za 78 zł. Zresztą
węgierski przewoźnik nie lata do Kijowa jedynie z Lublina. Opcji i miast jest
sporo. Ryanair też otwiera jakieś loty z Polski do Kijowa, więc jak ktoś jest
zdecydowany wcześniej zaplanować swoją podróż, to można kombinować na różne
sposoby. Nocleg ogarnęliśmy w samym centrum Kijowa. Było to prywatne mieszkanie
całe dla nas trojga. Cena za cztery noce to 432 zł. Na głowę to wychodzi
niecałe 150 zł, co jest ceną świetną zważywszy na doskonałe warunki i bliskość
centrum. Ba! Home-Hotel Apartments to jest samo centrum! Na razie tyle szczegółów
technicznych przychodzi mi do głowy. W razie pytań, proszę pisać.
W Rzeszowie wsiadamy do pociągu, potem szybki bus z
Przemyśla na granicę. Przejście na stronę ukraińską zabiera moment i lecimy na
marszrutkę. Ponoć teraz marszrutki nie jeżdżą pod główny dworzec kolejowy, ale
zatrzymują się wcześniej, kilka kilometrów od centrum. Postanawiają to
wykorzystać różnej maści naciągacze, którzy za 15-20 zł zawiozą Was do centrum.
Nie korzystajcie z ich usług. Marszrutki nadal jeżdżą, ich koszt to 50 hrywien,
czyli na dzień dzisiejszy jakieś 6.50 zł. Marszrutka wcale nie wysadziła nas
kilka kilometrów od Lwowa, ale dowiozła nas pod centrum handlowym „Skrynia”. Pamiętajcie
jednak, że gdy jedziecie z Lwowa na granicę, to już musicie dostać się na ten
nowy dworzec marszrutek, który nie wiem gdzie jest, bo nasz powrót odbywał się
inaczej. Wysiadamy z marszrutki. Zima we Lwowie na całego, na szczęście na
granicy udało się kupić butelkę rozgrzewającej substancji, którą otworzyliśmy w
busie. Postanowiłem pokazać nieco Lwowa moim towarzyszom. Wiele czasu nie mamy,
bo jakieś cztery godziny, ale coś się uda zobaczyć, idziemy ulicą Gródecką w
kierunku centrum. Mijamy stały cyrk i dochodzimy do opery. Z tego miejsca
idziemy pod Katedrę Ormiańską, a potem na rynek. Zahaczmy o Aptekę – Muzeum
oraz o pomnik „Babki Kiepskiej” i zaczynamy odczuwać głód. We Lwowie knajpek
nie brakuje, jednak ja chciałem pokazać najfajniejsze. Próba dostania się do
„Kryjówki” zakończyła się niepowodzeniem. Nie, nie zapomniałem hasła hehe. Po
prostu przed wejściem stało w kolejce z 20 osób, więc zgodnie stwierdziliśmy,
że zjeść trzeba coś teraz, a do „Kryjówki” spróbujemy wpaść potem. Poszliśmy, więc
do „Domu Legendy” – osobiście mojego ulubionego lokalu we Lwowie. Dla kogoś,
kto tu jest pierwszy raz, jest to wielkie „Wow”. Tu nawet wizyta w kiblu to
przygoda hehe. Zamawiamy sobie jedzenie i picie. Ja zjadłem placki
ziemniaczane po Huculsku i byłem zachwycony oraz najedzony. Po posiłku lecimy
zobaczyć jeszcze „Mickiewicza”, pomnik Szewczenki i jeszcze raz operę.
Próbujemy też, po raz kolejny dostać się do „Kryjówki”, ale przed drzwiami
kolejka wydaje się być jeszcze dłuższa… Trudno. Nic na siłę. Kręcimy się
jeszcze chwilę po uliczkach i zaczynamy spacer w kierunku dworca. Klaudia jest
wielbicielką kotów, więc poszliśmy jeszcze do kawiarni Cat Cafe. Jeśli kochacie
te zwierzęta, to to miejsce jest dla was. Nie udało nam się jednak spędzić zbyt
dużo czasu z kotami, bo do pociągu było coraz mniej czasu.
Lwów
Powiedziałbym nawet,
że trochę się zasiedliśmy, więc istniało niewielkie ryzyko, że na pociąg
będziemy „na styk”. Na peron wpadamy jednak kilka minut przed odjazdem, zajmujemy
miejsca i ruszamy. Pociąg faktycznie jak nie ukraiński. Ja pamiętam jeszcze jak
gdzieś w górach jechałem pociągiem z drewnianymi ławkami, a tu taka „Europa Zachodnia”.
Niby spoko, ale klimatu to ten pociąg nie ma za grosz. Postanowiliśmy skończyć
naszą wódkę i udać się na spoczynek. Po jakiś pięciu godzinach jesteśmy w
Kijowie. Zatrzymujemy się na głównej stacji. Ponieważ jest godzina 24 postanawiamy
wsiąść w taksówkę, ale gość podaje nam jakąś abstrakcyjną cenę. Jakby powiedział
uczciwie, to mógłby coś zarobić, a tak to nie zarobił nic… Metro jest tuż za rogiem. Kupujemy „żeton” w
kasie za 5 hrywien i jedziemy kilka stacji do centrum. Klucze mamy odebrać w
jakimś budynku obok mieszkania na recepcji. Tak też robimy. Już z kluczami w rękach
znajdujemy nasze mieszanie. Wbijamy do środka, krótkie rozpakowanie i przepakowanie
i idziemy spać. Planuje jutro coś pozwiedzać, więc chcę wstać wcześniej.
Budzimy się wcześnie, choć nie za wcześnie. Lecimy do
pobliskiej Billi (300 m od mieszkania, czynna 24/7), robimy zakupy, ogarniamy
jedzenie i lecimy na miasto. Ten dzień to dla mnie miała być powtórka sprzed
pięciu lat, kiedy to wybrałem się z Miłoszem pozwiedzać stolicę Ukrainy.
Ciekawy jednak byłem, co się zmieniło? Czy rewolucja wpłynęła jakoś na to
miasto? Wpłynęła… A można to zauważyć już na samym Majdanie. Słynna kolumna
niepodległości otoczona jest przez tablice pamiątkowe, zdjęcia, ulotki, kwiaty
znicze. Zniszczenia naprawiono, ale część rzeczy zostawiono. Na pamiątkę, ku
pamięci. Najbardziej daje do myślenia ulica znajdująca się obok. Heroiv
Nebesnoi Sotni to aleja, przy której toczyły się najcięższe walki
protestujących z berkutem. To tu zginęło najwięcej ludzi. Początek tej alei to
zdjęcia poległych, tablice pamiątkowe. Czytam imiona, nazwiska i daty
urodzenia… 1987, 1986… Goście młodsi ode mnie… Idąc dalej ulicą w górę oglądamy
resztki barykad, zdjęcia przyczepione do drzew. Zakładam, że to były dokładne miejsca,
w których ktoś zginął. Niesamowite miejsce i daje do myślenia. Tym bardziej, że
ja byłem na Majdanie, gdy goście sobie pokojowo protestowali. Jedli zupę z
wielkich garnków, popijali wódeczkę i domagali się jedynie sprawiedliwości. Gdy
pięć lat temu wyjeżdżałem z Kijowa, dokładnie w tę noc berkut po raz pierwszy
zaatakował… Przykra sprawa… Zdecydowanie warto się tam wybrać i „posłuchać” historii
tych ludzi. My idziemy jednak dalej, w kierunku Dniepru.
Majdan obecnie.
Ulica Heroiv Nebesnoi Sotni
Gdy dochodzimy do rzeki
skręcamy w prawo i widokowym deptakiem idziemy wzdłuż rzeki. Mijamy Askoldową
Mogiłę. Miejsce dawnej nekropoli zniszczonej przez władze Radzickie. Nazwę
zawdzięcza ona pochowanemu tu księciu Askoldowi, obecnie jest to park. Tym
parkiem idziemy dalej, aż dochodzimy do wzniesienia. Skręcamy w prawo i idziemy
w górę przez Park Wiecznej Chwały. W tym parku mamy kilka monumentów. Najważniejsze
dwa, to Pomnik Nieznanego Żołnierza i Pomnik Wielkiego Głodu. Przy tym pierwszym warto się zatrzymać i
popatrzeć na wieczny ogień. W przypadku drugiego pomnika, warto obejść go dookoła
i zejść schodami na dół, do niewielkiego muzeum znajdującego się pod nim. Warto
zobaczyć to miejsce, żeby na własne oczy zobaczyć, jaki los zgotował Ukraińcom
towarzysz Stalin niecałe 100 lat temu. Dokładnie to w latach 1932-1933. Muzeum
jest multimedialne, szczególnie polecam zatrzymać się przy pulpicie, na którym
można obejrzeć i posłuchać relacji naocznych świadków. Muzeum daje do myślenia,
ale pora jednak ruszać dalej. Wstęp jest płatny, ale cena jest symboliczna,
więc warto.
Soboru Uspieńskiego i Pomnik Wielkiego Głodu.
Memoriał wewnątrz pomnika
My idziemy w kierunku Soboru Uspieńskiego i Ławry Peczerskiej. Do
środka nie wchodzimy, bo jak już wielokrotnie wspominałem, nie lubię płacić za
wstępy do kościołów. Tu jednak mogłem zrobić wyjątek, bo miejsce to jest
wpisane na listę UNESCO. Nie tym razem jednak. My obieramy azymut na
monumentalny Pomnik Matki Ojczyzny. Pod nim znajduje się budynek Muzeum
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i to tam chciałem się udać. Już wchodząc na Śpiewacze
Pole, czyli park otaczający pomnik – muzeum widzimy pierwsze relikty z okresu
drugiej wojny światowej. Głównie armaty i broń pancerną. Najpierw idziemy do
Muzeum Lokalnych Konfliktów. Jest to bardziej coś w rodzaju memoriału,
poświęconego żołnierzom biorącym udział w bardziej współczesnych konfliktach.
Dość dziwne, ale ciekawe miejsce. Przed wejściem stoi trochę sprzętu wojskowego.
Raczej tego nowszego, a nie z okresu Drugiej Wojny Światowej. Za niewielką
opłatą można wsiąść do śmigłowca MI – 24, z czego oczywiście skorzystałem, bo
jest to konstrukcja, która wywołuje respekt. Ruscy to mieli rozmach hehe. Przed
wejściem jeszcze trochę żelastwa, które skwapliwe fotografuje. Za rogiem mamy
tego żelastwa jeszcze więcej.
Muzeum Lokalnych Konfliktów
Głównie druga wojna światowa, ale nie tylko. Za wstęp
na plac z eksponatami płacimy symboliczne pieniądze, ja dopłacam jeszcze za
foto, bo sobie przecież nie odmówię i za wstęp do jednego samolotu. Wybrałem
Miga 23. Wiadomo. Super sprawa zasiąść za sterami takiej maszyny. Choćby na
ziemi. W gratisie dostałem jednak drugi samolot Li – 2, czyli nic innego jak
zaadoptowany do ruskich warunków amerykański samolot transportowy Douglas DC-3.
Poza tym możemy w tym muzeum podziwiać potężną konstrukcję do przenoszenia
broni balistycznej, najsłynniejsze rosyjskie czołgi IS, 2 i 3, działa
samobieżne Su -100, łodzie pływające, transportery opancerzone BTR 152 i pociąg
pancerny. Oprócz tego trochę artylerii i
nieco starszych konstrukcji. Kończę już pisanie o tym żelastwie, bo zanudzam na
śmierć tych, których to nie kręci.
Plenerowa ekspozycja.
Teraz czas na właściwy budynek muzeum. Byłem
tu już kiedyś, ale to muzeum jest tak ciekawe, że chciałem je zobaczyć jeszcze
raz. Co najbardziej interesujące? Obecnie nie jest to tylko muzeum Wielkiej Wojny,
ale i aktualnie toczącego się konfliktu na wschodzie Ukrainy. Całe pierwsze piętro,
czyli dawny hol wejściowy wypełnione jest pamiątkami z tej wojny. Mamy
samochody, mundury, odznaczenia, naszywki, broń i rzeczy osobiste. Można przystanąć
na chwilę przed ekranem wielkiego telewizora i pooglądać zdjęcia z frontu.
Pierwszy raz jestem w muzeum aktualnie toczącego się konfliktu. Bardzo ciekawe
miejsce, rzucające sporo światła no to, co się tam dzieje.
Część muzeum poświęcona aktualnie toczącemu się konfliktowi.
Potem mamy już
właściwe sale muzeum, w których możemy prześledzić przebieg Wielkiej Wojny, od
początku, aż do zdobycie Berlina. Żeby jednak było jasne. Według tego muzeum, początek
wojny to rok 1941 i napad Niemiec na Związek Radziecki. Wcześniejsza cześć
konfliktu w tym muzeum nie istnieje. Co mnie też niesamowicie ujęło. Ukraina to
ma nieprawdopodobnie skomplikowaną historię: jedna część muzeum to opis bohaterstwa
Rosjan okresu Wielkiej Wojny, a druga przedstawia ich, jako najeźdźców i
okupantów… Tak to wygląda. Ale muzeum polecam. Bardzo ciekawe, rewelacyjnie
zrobione, Dbałość o szczegóły i mnogość informacji naprawdę powala. Moim
zdaniem punkt obowiązkowy wizyty w Kijowie. Każdy był pod wrażeniem. Nie bardzo
chce nam się wracać na mróz, ale w końcu trzeba ruszać dalej.
Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
Wychodzimy z
budynku. Przechodzimy przez gigantyczny pomnik w postaci betonowej bramy i idziemy
w kierunku stacji metra „Arsenalna” Mijamy ponownie Ławrę a po drodze
napotykamy jeszcze na słynny sklep z czekoladą firmy Roshen. Czekoladę mają
znakomitą, sporo sklepów firmowych możemy znaleźć w całym mieście. Ciekawostka:
jest to firma założona przez prezydenta Ukrainy Petra Poroszenko. Ponoć teraz
„nie należy ona do niego” tylko do jego żony. Rewolucja, rewolucją, ale w
polityce zawsze najlepiej czują się ludzie o podobnych standardach molarnych. Czekoladę
jedynak robią znakomitą. Zresztą nie tylko czekoladę. Generalnie słodycze. Ze
sklepu idziemy na wspomnianą wcześniej stację metra „Arsenalna”. Nie mamy daleko
do Majdanu, spokojnie można by iść spacerem, chcemy się jednak przejechać metrem,
a najważniejsze: skorzystać ze stacji, bo jest to najgłębiej na świecie
położona stacja metra. Leży ona 105 metrów poniżej poziomu gruntu i jedzie się
do niej schodami ruchomymi ponad 4 minuty. Jeden zestaw schodów byłby za długi,
więc są one podzielone na dwa odcinki. Wsiadamy do metra i okazuje się, że jedzie
ono krócej niż zjazd ma dół. Wysiadamy na Majdanie i trzeba coś zjeść.
Niedaleko jest Puzata Chata. Bardzo fajna i niedroga restauracja, w której mamy
zawsze świeże i smaczne jedzenie. Polecam. Zaraz obok jest pub. Byłem już tam
kiedyś, miejsce mi się podobało, więc poszliśmy na piwko. A nawet dwa. Po
drugim zrobiło się już dość późno. Lecimy, więc jeszcze na zakupy. Przed snem
jeszcze jedno piwko i rano ruszamy do Czarnobyla…
Wstaje przed budzikiem, bo jestem podekscytowany jak nigdy.
Wczoraj ogarnąłem większość rzeczy, pozostaje jedynie ubrać się i wychodzić. Miejsce
spotkania znajduje się dosłownie za rogiem. Wychodzimy o 7.50 i zaraz jesteśmy
na miejscu. Dopłacamy pieniądze. Każdy miał dopłacić po 22 dolary. Płaciliśmy
część dolarami, a cześć w hrywnach. Nie było najmniejszego problemu. W busie
jest nas łącznie 10 osób, plus Pani Przewodnik Wika i kierowca Alex. Wydaje się,
że spoko ekipa, choć to my jesteśmy najmłodsi z całego składu. Ruszamy! Pogoda
znakomita, słonce świeci, niebliskie niebo, choć mróz chyba w okolicach – 10.
Ale to nic. Najważniejsze żeby zdjęcia były dobre, a jak się pogoda utrzyma, to
będą. Jazdy jest około 2 godziny. Za oknami widoki ładne, ale moją uwagę
przykuwa film o budowie nowego sarkofagu. Po jakiś dwóch godzinach dojeżdżamy
do granicy strefy zamkniętej. Chwile czekamy na żołnierza, który sprawdza swoją
listę nazwisk z paszportami. Wszystko się zgadza, więc możemy jechać dalej.
Ponieważ w strefie nie ma za dużo działających toalet, to warto też w tym miejscu
skorzystać. Mamy tu też sklepik z pamiątkami. Jak nigdy nic nie przywożę, to
chyba tu coś kupię… Ale to gdy będziemy wracać. Przejeżdżamy bramki i po kilku
kilometrach zatrzymujemy się we wiosce o nazwie Zalesie. Tu mamy przedsmak tego,
co będziemy oglądać. W wyniku katastrofy, zarówno po stronie ukraińskiej jak i
białoruskiej wyludniono łącznie prawie 100 wsi. Zalesie jest jedną z nich. Wyjątkowość
tego miejsca polega na tym, że była to bardzo duża wieś. We wsi był dom
kultury, sklep i bank. To wszystko możemy zobaczyć. Wchodzimy do domu kultury.
Podłoga jest w fatalnym stanie, szyby są powybijanie… Wchodzimy też do jednego
z prywatnych domów. Przed wejściem stoi „zaparkowany” wrak łady. Już ta wieś
robi na mnie duże wrażenie, a co będzie dalej? Wsiadamy do busa i ruszamy w
dalszą drogę.
Wioska Zalesie
Dosłownie za kilka kilometrów zatrzymujemy się przy znaku
Czarnobyl. Tu zaskakuje mnie fakt, że mieszka i pracuje tu dużo ludzi. Zaraz
koło znaku jest jakaś fabryka, czy coś w ten deseń. Zaparkowane są maszyny,
ciężarówki, prywatne samochody. Wyobrażałem sobie to miejsce, jako bezludne
pustkowie, a tu takie zaskoczenie. Choć potem było jeszcze większe… Jedziemy
dalej.
Po chwili jesteśmy już w miejscowości Czarnobyl. Zajeżdżamy do urzędu
dopełnić jakiś formalności. A potem wysiadamy w centrum, najpierw przy pomniku
Lenina. Ponoć jest to jedyny pomnik Lenina na Ukrainie. Do czasu rewolucji było
ich jeszcze sporo. Nawet w centrum Kijowa jeszcze pięć lat temu Lenin nikomu
nie przeszkadzał. Gdy nastała rewolucja, ludzie postanowili dokonać całkowitej
dekomunizacji. No nie całkowitej, bo tego Lenina z Czarnobyla nikt nie usunął…
Obok mamy też muzeum z wielkimi muralami na ścianach. Mamy też pomnik anioła z
drutu oraz symboliczne miejsce pamięci. Nie ludzi, ale wsi, które wyludniono. W
jednym parku zebrano wszystkie znaki wjazdowe do wiosek, które już nie istnieją.
Czarnobyl
Ponieważ jest już po południu jedziemy na obiad. Gdzie? A do miejscowej
restauracji. Knajpka nazywa się Desyatka Cafe (Kawiarnia Dziesiątka) i znajduje
się w samym centrum miasta. W budynku mieści się też hotel, w którym śpią uczestnicy
wycieczek dłuższych niż jeden dzień. Co najciekawsze? W strefie wykluczenia
obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu. Nie będę ukrywał, że wziąłem ze
sobą małe co nieco na rozgrzewkę i specjalnie się tym zakazem nie przejmowałem.
Jeśli jednak zapomnicie trunków wziąć ze sobą, to nic się nie dzieje. Kawiarnia
Dziesiątka to jedyne miejsce w strefie, w którym zaopatrzymy się w napoje
wyskokowe. Ale tylko między 19 a 21! Co do jedzenia? Było bardzo smaczne. Dość
typowa, ukraińska zupa, ale nie był to barszcz, tylko jakaś jarzynowa. Na drugie
danie: kurczak z grilla. Do popicia tylko kompot, bo to nie wieczór. Jedzenie
bardzo smaczne, podczas obiadu konwersuje nieco ze starszym małżeństwem z Irlandii,
które jest na objazdówce po Europie. Kończymy obiad, ja zagaduję się jeszcze z
naszą przewodniczką Wiką. Strasznie fajna dziewczyna, ma bardzo dużą wiedzę i
charyzmę. Tak się zagadałem, że zapomniałem aparatu. Na szczęście, dzięki
kierowcy, nie trzeba się było wracać. Jedziemy dalej w kierunku elektrowni.
Zatrzymujemy się przy pomniku likwidatorów. Muszę napisać słów kilka na temat
tych ludzi, bo to są historie tak nieprawdopodobne, że w głowie się nie mieści.
Pomnik dzieli się jakby na trzy części. Centralny element to komin bloku czwartego
elektrowni i napis „Da tych, którzy uratowali świat”. Po lewej mamy górników
sylwetki, a po prawej strażaków. Skąd się tam wzięli górnicy? A już piszę. Gdy reaktor
numer cztery eksplodował, w jego wnętrzu temperatura była tak wielka, że wszystko,
co tam było stopiło się w jedną wielką masę, której temperatura wynosiła 2500
stopni Celsjusza. Nie pomyliłem się o zero. Ta masa przepalała wszystko. Pod
reaktorem były zbiorniki z wodą chłodzącą. Gdyby stopiony rdzeń reaktora dostał
się do zbiorników z wodą wywołałoby to eksplozję nuklearną. Do tej pory wybuchła jedynie para wodna… Eksplozja
nuklearna 200 ton materiałów radioaktywnych sprawiłaby, że większa część Europy
nie nadawałaby się do zamieszkania przez tysiące lat… Goście, więc drążyli
tunel pod elektrownią, alby dostać się do zbiorników z wodą. Następnie
wypompowali ją na zewnątrz. Pierwotny plan zakładał instalacje w wolnych
przestrzeniach czegoś w rodzaju maszyny chłodzącej. Nie było jednak na to czasu,
bo gorąca lawa przedzierała się w głąb konstrukcji. Teraz zagrożone były wody
gruntowe. Zdecydowano się, więc na zalanie zbiorników po wodzie betonem. Na szczęście
ten sposób zadziałał. Stopiony rdzeń reaktora jest najbardziej radioaktywnym
punktem całej, zniszczonej elektrowni. Udało się mu zrobić zdjęcie, jednak
tylko za pomocą luster, bo bezpośrednie zbliżenie niszczy każdą elektronikę, a
człowieka zabija w kilka sekund. To te 200 ton radioaktywnego paliwa, dwutlenku
krzemu i fragmentów stopionego reaktora sprawią, że teren ten nie będzie
nadawał się do zamieszkania przez najbliższe 20000 lat. Tu też nie pomyliłem
się o zero… To teraz o historii strażaków. W zasadzie nie byli to tylko strażacy.
Byli to ochotnicy. No powiedzmy. W Związku Radeckim była zasada, że ktoś musi
się zgłosić na ochotnika. To teraz ich historia. Gdy już ugaszono reaktor trzeba
było coś zrobić z miejscem wybuchu, ponieważ promieniowanie tam było zabójcze. Błyskawicznie
stworzono plan: reaktor należy obudować żelbetonową konstrukcją, którą nazwano
sarkofagiem. Sarkofag postanowiono postawić na istniejących ruinach, potrzeba
było jednak uprzątnąć resztki po wybuchu, aby było to możliwe. Początkowo zaczęto
do tego używać robotów. Ciężkiego sprzętu zaadoptowanego do pracy na odległość.
Pomysł niby doskonały, ale nie sprawdził się, bo elektronika „robotów” nie
wytrzymywała gigantycznego promieniowania. Trzeba było coś wymyślić. Wymyślono
tak zwane bioroboty. Byli to ludzie, powiedzmy że ochotnicy, którzy budowali
sobie sami ołowiane zbroje. Ich zadanie było jedno: wybiec w strefę
promieniowania, odrzucić dosłownie kilka brył gruzu lub śmieci i uciekać. Przez
45 sekund dostawali oni ogromną dawkę promieniowanie, w skutek, czego nie mogli
dalej pracować. Wtedy pojawiał się następny „ochotnik”. Potem następny, następny
i następny… Przez lata szacuje się, że ludzi, którzy w jakiś sposób pracowali
przy likwidacji skutków katastrofy było 600 tysięcy… Szczególnie ci ludzie
wyróżnili się oczyszczając dach sąsiedniego reaktora numer 3 z prętów
paliwowych i innego gruzu z reaktora numer 4 … Jest kilka filmów i zdjęć w Internecie
z tego heroicznego wyczynu. Polecam obejrzeć. Likwidatorzy zajmowali się też
oczyszczaniem całego terenu wokół elektrowni. Należało zrównać z zmienią najbardziej
skażone budynki. Zebrać najbardziej skażoną warstwę gleby. Zmyć radioaktywny
pył… Nieprawdopodobny wysiłek ponad pół miliona ludzi… Wróćmy do zwiedzania.
Przy pomniku chwila na zdjęcia i jedziemy dalej.
Pomnik likwidatorów.
Następny punkt to wieś o
nazwie Kopaczi, gdzie zatrzymujemy się przy opuszczonym przedszkolu. Tu mamy
też pierwszy hot spot promieniowania, przy którym licznik Geigera zaczyna
wydawać niepokojące dźwięki. Samo przedszkole robi niesamowite wrażenie. Choć
tu po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać? Na ile to jest autentyczne. Mamy
tu poukładane lalki, kubki książki dokładanie tak, jakby pozowały do zdjęć.
Trochę to ustawiane… Ale nie zmienia to faktu, że robi wrażenie. Kręcimy się
moment po przedszkolu i jedziemy dalej.
Wioska Kopaczi, opuszczone przedszkole i nasz bus.
Teraz już elektrownia. Zatrzymujemy się
w dość sporej odległości, żeby mieć widok na cały kompleks. Widzimy reaktory
1,2 i 3 z których ostatni (numer 3) wygaszono dopiero 15 grudnia 2000 roku.
Widać lśniącą kopułę reaktora czwartego. Widać też ruiny niedokończonego
reaktora numer 5, a obok (niestety niewidoczne) fundamenty reaktora szóstego.
Tu chwile na zdjęcia i na szczyptę historii i jedziemy dalej, już bezpośrednio
pod reaktor numer 4.
Nowy sarkofag reaktora nr. 4
Niedokończony reaktor nr. 5
Gdy zajeżdżamy na miejsce, zaskakuje mnie ilość ludzi.
Sporo samochodów na parkingu. Na przystanku stoją pracownicy, po których
podjeżdża autobus. My zatrzymujemy się obok, zaraz koło pomnika,
upamiętniającego katastrofę. W tle błyszczy się nowy sarkofag. To może teraz słów
kilka o nim. Już w momencie budowy, wiadomo było, że stary sarkofag jest
jedynie rozwiązaniem tymczasowym, takim na kilka lat. Nową arkę rozpoczęto
budować w 2010 roku. Budowy podjęła się francuska firma Novarka. Problemów przy
budowie było sporo, większości nikt wcześniej nie musiał stawiać czoła. Pierwszym
problemem było promieniowanie. Konstrukcji nie można było budować bezpośrednio
nad istniejącym sarkofagiem, ponieważ budowniczowie byliby narażeni na zbyt duże
dawki promieniowania. Budowę rozpoczęto, więc 300 metrów dalej. Nowy sarkofag
budowano w dwóch częściach. Co ciekawe: budowano go do góry w dół. Następnie
obie połowy połączono i przesunięto nad istniejący sarkofag. Cała konstrukcja ważyła
36 tysięcy ton, co czyni ją największą konstrukcją poruszającą się kiedykolwiek
po ziemi. Nowy sarkofag jest szczelnie zamknięty w wyniku czego promieniowanie
okolicy spadło niemal trzykrotnie. Nowa arka zaplanowana jest na 100 lat. A co
potem? To samo pytanie zadali sobie konstruktorzy „łuku”. Jeśliby nie zrobiono
nic, to za 100 lat na istniejący sarkofag należałoby nasunąć jeszcze większą konstrukcję.
Łuk zaopatrzono, więc w dwa robotyczne ramiona, które przez kilkadziesiąt następnych
lat będą rozmontowywać stary sarkofag oraz pozostałości reaktora numer 4… Tak
to wygląda w skrócie.
Pomnik i nowy sarkofag z bliska.
Teraz już jedziemy do miasta Prypeć. Przed wjazdem
zatrzymujemy się jeszcze przez znakiem „Prypeć” na kilka zdjęć i sprawdzenie
kolejnego hot spot’a.
Znak Prypeć i kolejny punkt podwyższonego promieniowania.
Przed wjazdem do miasta kolejna kontrola i już jesteśmy na
centralnym placu. Widać słynny wieżowiec, widać dom kultury „Energetyk” i hotel
„Polesie”, słynny supermarket oraz restaurację. Wchodzimy do supermarketu, oglądamy
teatr znajdujący się na tyłach domu kultury. Niesamowite jak to niemal 50
tysięczne miasto wyludnione zostało w dosłownie kilka godzin. Ludziom pozwolono
zabrać jedynie podstawowe przedmioty. Kazano np. pozostawić zwierzęta domowe… Wika
(nasz przewodniczka) pokazuje nam zdjęcia sprzed katastrofy, dzięki czemu
możemy sobie porównać jak to wyglądało kiedyś, a jak wygląda dziś… Robi to na
mnie duże wrażenie.
Pierwsze kroki w Prypeci.
Hotel "Polesie"
Centrum Kultury "Energetyk"
Supermarket
Restauracja
Teatr
Teraz czas na coś, czego nie można nie zobaczyć będąc w Prypeci. Symbol tego miasta: diabelski młyn i słynne wesołe miasteczko. Promieniowanie jest tu naprawdę wysokie. Czemu? Był to największy plac w mieście i to tu lądowały helikoptery latające bezpośrednio nad płonącą jeszcze elektrownią i to dzięki nim promieniowanie tu jest tak wysokie. I jeszcze jedna ciekawostka. Tego diabelskiego młyna nigdy oficjalnie nie uruchomiono. Młyn miał być atrakcją uświetniającą obchody 1 maja 1986 roku… Zdjęć oczywiste robimy mnóstwo, pogoda dalej rewelacyjna, więc nie wiem co mam fotografować najpierw. Wycieczka niby ok, ale nie ma luzu, trzeba się sprężać, żeby zobaczyć jak najwięcej.
Wesołe miasteczko.
Wsiadamy do busa, przejeżdżamy kolejne ulice miasta – widma. Docieramy do
szkoły numer 3 i do słynnego basenu Lazurowego. Te budynki są obok siebie, więc
zwiedzamy je „na raz”. Najpierw jednak basen. Niesamowita konstrukcja. Szkoła podobnie.
To tu są te wszystkie maski przeciwgazowe znane z tysięcy zdjęć w Internecie. I
teraz ich historia. Nikt ich nigdy nie użył. Ich nawet tu nie było w czasie
katastrofy. Dopiero potem ktoś je wyciągnął ze strychu szkoły i rozsypał w stołówce. Nie ważnie. Ciekawie to się prezentuje. Niby mieliśmy
już wychodzić, ale postanowiłem nieco odłączyć się od grupy i obejrzeć sobie
inne sale. Trochę się zgubiłem, ale zdjęć narobiłem fajnych. Gdy wbijałem do
busa wszyscy już czekali… Tym razem to jestem typem turysty, który wnerwia mnie
najbardziej, gdy ja dowodzę wycieczką hehe. Pora opuszczać miasto Prypeć. Przejazd
osiedlem bloków mieszkalnych też robi wielkie ważnie.
Basen Lazurowy.
Szkoła numer 3
Pozostała nam jeszcze
jedna atrakcja tego dnia: „Oko Moskwy”, „Czarnobyl 2” „Druga”, „Ruski
Dzięcioł”. Jak zwał tak zwał. W każdym
razie był to element sieci wczesnego ostrzegania przed międzykontynentalnymi
pociskami balistycznymi. Nie był to jedyny taki radar w związku radzieckim. Ten
konkretny zbudowano w okolicach elektrowni atomowej, ponieważ stale potrzebował
on gigantycznych ilości energii. Radar zamknięto po katastrofie reaktora w Czarnobylu
i od tego momentu nie działa. Ale czy na pewno? Określenie „Rosyjski Dzięcioł”
nie wzięło się z nikąd. Moc tej instalacji
była tak wielka, że gdy go uruchomiono, radiooperatorzy z całego świata zaczęli
słyszeć w eterze dziwne zakłócenia przypominające stukanie dzięcioła. Po około
20 latach od zamknięcia kompleksu radiooperatorzy znów usłyszeli ten dźwięk… Ta
instalacja była niesamowicie tajna. Na mapach obszar ten był obozem dla
harcerzy. Miejscowym tłumaczono, że jest to antena radiowa. Wokół „Oka Moskwy”
narosło też wiele legend. Jedna z nich mówi, że tak naprawdę była to maszyna do
kontrolowania ludzkich umysłów, a w innej historii możemy usłyszeć, że była to
maszyna do wywoływania huraganów i innych ekstremalnych zjawisk pogodowych. Ile
w tym prawdy? Niech każdy sobie sam odpowie na to pytanie. Budowla w każdym
razie jest imponująca. Wydaje się aż nierealna. My spacerujemy przez to, co
pozostało po bazie wojskowej. Widzimy szkołę kierowców i sale, w której uczono
rosyjskich techników rozpoznawania poszczególnych rakiet balistycznych. Gdy
dochodzimy pod sam radar, wrażenie jest jeszcze większe… Potem wchodzimy do
tunelu biegnącego bezpośrednio pod konstrukcją i tym tunelem wracamy z powrotem
.
"Oko Moskwy" i baza wojskowa.
To jest ostatni punkt naszej wycieczki. Ale czy na pewno? Przed wyjazdem ze
strefy musimy jeszcze przejść kontrolę skażenia. A w zasadzie dwie takie
kontrole. Wchodzimy do specjalnej maszyny i jak się zaświeci zielona lampka to
wszystko jest ok. Nikt nie został napromieniowany, więc bez problemów
wyjeżdżamy ze strefy wykluczenia. I to byłby w zasadzie koniec tego dnia, gdyby
nie fakt, że odpadło nam koło hehe. Na szczęście było to tylne koło, a w busie
z tyłu są dwa. W każdym razie jedziemy, coś huknęło i za moment wyprzedza nas
koło. Dobrze ze się nic nikomu nie stało. Incydent ten opóźnił nas o jakieś półtorej
godziny, więc w Kijowie jesteśmy o 21.30. Żegnamy się z Wiką i Aleksem, idziemy
po zakupy i na chatę coś wypić i zjeść.
Tutaj muszę napisać podsumowanie tego dnia. Sporo ludzi
czepia się, że takie coś to tak zwana „czarna turystyka”. Jeżdżenie do miejsc wojen,
śmierci, zniszczenia. Jest to w zasadzie prawda, ale moim zdaniem, wszystko zależy
od tego jak do czegoś podchodzimy. Ja, jadąc do Czarnobyla, chciałem zobaczyć
opuszczone miasto, to przede wszystkim, ale chciałem też zobaczyć na własne oczy,
dlaczego 32 lata temu musiałem pić płyn Lugola. I muszę przyznać, że to, co
zobaczyłem poruszyło mnie bardziej niż się spodziewałem. Przede wszystkim
historie ludzi. Z jednej strony ci, którzy uciekali, a z drugiej ci, którzy
przybywali i walczyli z czasem, aby nie dopuścić do sytuacji, po której cała
wschodnia Europa wyglądałaby jak z gry Fallout. Ten niesamowity wysiłek ludzki,
kreatywność, pomysłowość i wielkie ryzyko opłaciły się. Żyję 600 km od tego miejsca
i wszystko jest ok. Kolejna sprawa: przyroda. Mogłem zobaczyć jak natura
odradza się na terenach nienadających się do zamieszkania. I co z tego, że
promieniowanie? Człowiek przestał naturze przeszkadzać i odrodziła się ona
bujniej niż kiedykolwiek. To jest niesamowicie ciekawe. Zastanawiałem się też
jak to wpłynie na moje zdanie o elektrowniach jądrowych. Ja jestem zwolennikiem
i ten wyjazd nie zmienił mojego zdania. Tu zawinił człowiek, nie technologia.
Dlatego jest to świetne źródło energii, tylko trzeba wymyślić coś mądrego na radzenie
sobie z odpadami, bo teraźniejsze rozwiązania są jedynie tymczasowe… Dla mnie
ten wyjazd był bardzo pouczający, dowiedziałem się wiele, zobaczyłem rzeczy
niesamowite, poznałem nieprawdopodobne ludzkie historie. To nie jest istotne
czy kręci was modny teraz Urbex czy nie. Te wyjazd to fanatyczna lekcja
historii… Polecam.
Po tej dygresji wracamy do Kijowa. Rano budzimy się późno,
niespiesznie jemy śniadanie. Dziś chciałem zobaczyć Muzeum Lotnictwa w Kijowie.
Czas jazdy to prawie 1,5 godziny… I wszystko byłoby super gdyby nie to, że
muzeum okazało się zamknięte. Sprawdzałem w Internecie: muzeum zamknięte w
poniedziałek. Ok. Na całym świecie jest tak, że muzea przeważnie zamknięte są w
jeden dzień w tygodniu. Czasem jest to poniedziałek, czasem wtorek, a czasem
niedziela. To muzeum zamknięte jest i w poniedziałek i we wtorek… Niestety. Ale
była to bardzo fajna przejażdżka po mieście. Pod muzeum zrobiłem klika zdjęć
przez płot i trzeba uciekać.
Muzeum Lotnictwa.
Postanawiamy znaleźć kolejne muzeum (upewniam się
czy na 100% otwarte), czyli Muzeum Historii Toalet. Tak, jest takie w Kijowie.
Jedziemy do niego ponad godzinę. Kijów to jednak wielkie miasto… Ze stacji
metra „Klovska” trzeba jeszcze podejść kilka kroków pod górkę i jesteśmy na miejscu.
Za bilet płacimy 50 hrywien. Przy kasie okazuje się, że dostaniemy przewodnika
władającego językiem angielskim. Super. Witamy się z przewodniczką i pytamy gdzie
tu są normalne toalety hehe. Korzystamy i idziemy zwiedzać. Okazuje się, że
jedna dziewczyna uczy się polskiego i nas oprowadzi. No jaja. Zaczynamy od
historii. Trochę kibli ze starożytnego Rzymu, trochę klimatów ze średniowiecza.
Potem przechodzimy do bardzo współczesnych tematów. Przez kible z ukraińskich
pociągów docieramy do największej na świecie kolekcji kiblowych pamiątek i
zabawek. Wśród nich jest jedna którą i ja pamiętam : kibel – skarbonka. Ktoś kojarzy?
Na koniec mamy jeszcze filmik pokazujący najdziwniejsze toalety na świecie. I
tyle? Ja byłem zachwycony. W życiu nie myślałem, że się dowiem tyle o kiblach.
Pani przewodniczka radziła siebie całkiem dobrze z językiem polskim, a słowa,
których nie pamiętała zastępowała ukraińskimi, dzięki czemu jej prezentacja
była w 95% zrozumiała. Przed wyjściem możemy też zaopatrzyć się w kiblowe
pamiątki. Muzeum rewelacyjne – polecam.
Muzeum Historii Toalet
Z muzeum wybraliśmy się na spacer.
Chcieliśmy coś zjeść, ale wędrówki mniej turystycznymi ulicami Kijowa nic nie
dały, więc udaliśmy się do centrum i do Puzatej Chaty. Nigdzie nie znajdźmy nic
smaczniejszego i tańszego. Potem jeszcze piwko, zakupy i spać, bo rano budzik
nastawiony na 4.15.
Wyrywam się ze snu dość brutalnie. Jestem mniej więcej spakowany,
więc postaje mi jedynie się ubrać, dopakować, zrobić kanapki i w drogę. Pociąg
mamy o 6.00. Problem jest jednak taki, że metro kursuje od godziny 5.45… Trochę
kiepsko. Postanawiam jednak skorzystać po raz pierwszy w życiu z Ubera. Super
akcja, tanio jak barszcz i niesamowicie wygodnie. Za dojazd na dworzec
zapłaciliśmy 54 hrywny… W sumie… Jak przyjechaliśmy w pierwszą stronę, taksówkarz
chciał nas orznąć i powiedział 500… Uber kosztuje 10 razy mniej… Na dworcu
chwila czekania, potem szybkie załadowanie się do pociągu i spanie. Widoki
fajne, ale jestem zmęczony, więc sporą część drogi przesypiam. Zatrzymujemy się
dopiero we Lwowie, gdzie mamy dłuższy postój. Z Lwowa do granicy pociąg już jedzie
wolniej. W środku są już ukraińscy pogranicznicy, więc kontrola paszportowa
odbywa się po drodze. Polacy wchodzą na polskiej granicy. Mamy postój może 40
minut i jedziemy dalej. W Przemyślu prosto z jednego pociągu, wsiadamy do
drugiego i już jestem w Rzeszowie.
Tak zakończył się ten wyjazd. Wyprawa szybka, spontaniczna i
niesamowicie obfita w mocne wrażenia. Polecam każdemu, tym bardziej dlatego, że
teraz jest to teraz takie proste…