Wstaje późno, ale na dziś plan jest prosty: relaks. Mam już dość
przygód i potrzebuje jednego dnia spokoju. Zbieram się z hostelu, bo jest
trochę na zadupiu i do centrum daleko. Jem śniadanie, zakładam plecak, żegnam
się z szefem tego przybytku i wychodzę. Kierunek centrum, a konkretnie Sky
Hostel Ałmaty. Mam do niego jakieś pięć kilometrów, więc sobie spokojnie dojdę
spacerem. Pogoda piękna, więc nie mam co narzekać. Miasto już nie tak piękne, ale
spaceruje się przyjemnie. Po około dwóch godzinach (szedłem wolno i z
przerwami) docieram do hostelu. Tym razem postanowiłem nie oszczędzać i zaznać
odrobinę luksusu. Poza tym liczyłem, że w droższym hostelu będzie więcej angielskojęzycznych
turystów, bo już byłem zmęczony gadaniem o życiu i podróżach w po rosyjsku
pomagając sobie językiem migowym. Hostel miesić się w wieżowcu na 11-tym
piętrze. Mamy też wyjście na dach, na którym jest miejsce do relaksu i rozciąga
się z niego przepiękny widok na góry i miasto. W cenie śniadanie, warunki
lepiej niż znakomite. Raz na wyjazd mogę zapłacić za nocleg 3500 tenge (mniej więcej
35 zł).
Niebanalna architektura
Ogarniam się, robię pranie, bo wyliczyłem, że do końca wyjazdu czystych
ciuchów mi nie starczy. Wczesnym popołudniem wychodzę na miasto, ale nie mam
ochoty na dłuższe spacery, więc robię sobie niewielkie kółko wokół stadionu, zakupy w sklepie i wracam do hostelu. „Gotuje”
siebie obiad, który skalda się z zupki chińskiej (są pyszne, uwielbiam) i
naleśników z serem żółtym. To wszytko spożywam na dachu, pod baldachimem,
popijając piwko. Tak mija mi czas do 16-tej. Pora się jednak zbierać, bo wpadłem
na fajny pomysł: idę do kina. W sumie to pomysł ten zaszczepiła mi Ania.
Okazało się, że w kinach jest coś, co mi się może spodobać. Film nazywał się Салют-7
(Salut 7) i było opartym na faktach dziełem na temat radzieckiej stacji
kosmicznej o tej właśnie nazwie. Jak dla mnie bomba. Ruszam do kina zaopatrzony
w tradycyjną przekąskę: suszony chleb, chipsy i koniaczek. Kino mam jakieś 2 km
od hostelu, więc idę sobie spacerem. Znajduje budynek kupuje bilet (1000 som) i
po chwili wchodzę na salę. Byłem zachwycony tym filmem. Efekty specjalne
znakomite. Żałowałem, że nie poszedłem na 3D. Ten film opowiadał naprawdę ciekawą
historię. Narracja była czymś zupełnie nieznanym kinematografii dostępnej u
nas. Filmy z Hollywood, dominujące w naszym świece zawsze pokazują amerykanów,
jako tych dobrych i szlachetnych. A tu źli amerykanie chcieli ukraść
fantastyczną radziecką technologię. Teraz będzie spoiler, więc jak ktoś nie
chce wiedzieć jak to się kończy, to nich opuści ten fragment. Wyobraźcie sobie,
że zniszczona stacja nie chce się uruchomić, bo panele słoneczne nie działają.
Jedynym sposobem na przywracanie zasilania jest odłupanie od kadłuba stacji za
pomocą młotka (tak, młotka hehe) pewnego zniszczonego elementu. Podczas
epickiej bitwy kosmonauty z tą zniszczoną „rurą” napięcie sięga zenitu. W końcu
któreś tam uderzenie młotka, epicka muzyka, rura odpada, panele słoneczne się
przestawiają i w stacji zaczyna świecić się światło. To jednak nie wszystko. Źli
amerykanie w swoim wahadłowcu już są prawie przy stacji, żeby ją przejąć dla
swoich niecnych celów. Gdy stacja się uruchamia nie pozostaje im nic innego jak
zasalutować radzieckim kosmonautom i uciekać z podkulonym ogonem. Epicka scena,
popłakałem się hehe.
Kinematografia z dalekiego kraju...
Wyszedłem z kina mega zadowolony. Coś czuje, że to nie moja
ostatnia wizyta w kinie na obczyźnie, bo zauważyłem, że kino wprowadza taki
fajny element normalności w tej podróżniczej przygodowej karuzeli… Krótki
spacer i jestem ponownie w hostelu. Wieczór spędzam na tarasie z piwkiem i myślami
o zbliżający się końcu wyjazdu. Poznaje też Amerykanina i Chinkę, ale jakoś nie
chce mi się gadać.
Rano się obijam ze wstawaniem, przychodzę na sam koniec
wydawania śniadania. Całkiem niekiepskie jedzenie: jajka, wędlina, sałatka, warzywa
i tego typu tematy. Można się najeść. Szkoda, że pogoda po raz pierwszy nie dopisuje:
chmury, zimno i pada. Samolot mam dopiero o 20.40, więc postanawiam jak
najdłużej obijać się w hostelu, a potem pójść pozwiedzać z dwa albo trzy muzea
i na lotnisko. Robię jeszcze przepakowanie plecaka, biorę prysznic i
doprowadzam się do ogólnego porządku. W między czasie wywiązuje się rozmowa pomiędzy
mną, a poznanym wcześniej Amerykaninem. I tu powinienem opisać historię z
samego początku relacji, w której opowiadałem o karcie migracyjnej i pieczątkach.
Chinka miała jedną i przez to zatrzymali ją na granicy i miała rozprawę w sądzie.
Niewesoło. Amerykanin był strasznie zestresowany, bo twierdził, że on nie
dostał kartki. Ja mu mówię, żeby poszukał dokładnie, bo ta kartka jest niewielka.
Okazuje się, że ma ją w paszporcie z dwoma pieczątkami. A się tak zestresował
hehe. Około południa postanawiam nie nadużywać więcej gościny i ruszam na
miasto. Pogoda paskudna. Leje i zimno… Ubieram się jednak ciepło i obieram
azymut na pierwsze muzeum. Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki
Kazachstanu. Obszerna nazwa zupełnie nie koresponduje z tym, co było w muzeum.
Trafiłem tam szybko. Znalazłem kasę i zdziwioną moją obecnością jedną panią.
Kupiłem bilet za 500 som, co wydało mi się dosyć dużą kwotą, ale postanowiłem
zaryzykować licząc na jakiś śmieszne tematy. Muzeum ma coś w rodzaju holu i
dwie sale. W jednej mamy początki osadnictwa w Kazachstanie (o co chodzi? ), a
w drugiej faktycznie muzeum kolei. Mamy kilka modeli kolejek wyglądających
jakby budowali je nałogowi alkoholicy na terapii zajęciowej. Mamy kilka
elementów pociągów, wielką mapę kolei w Kazachstanie i makietę kolejową z
ruchomymi kolejkami. Zapytałem czy może mi pani włączyć te kolejki, ale
oczywiście „nie rabotały” (nie działały). Nie powinno mnie to dziwić… Mapa za
to działała. Pani kasjerka/kustoszka/ochroniarz/ sprzątaczka/ przewodniczka z
dumą prezentowała mi linie kolejowe biegnące przez Kazachstan. Tak bo pani w końcu
się mną zainteresowała i postanowiła mnie nieco oprowadzić po muzeum . Była
bardzo sympatyczna i pomocna. Sporo rozumiałem, gdy do mnie mówiła po rosyjsku.
Miałem jednak wrażenie, że nie może się nadziwić temu, po co ja tu przyszedłem…
A ja lubię pociągi hehe. Zwiedziłem wszystko i wyszedłem. To muzeum nie było
warte tych pięciu złotych, mi się jednak podobało. Uwielbiam dziwne muzea.
Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki
Kazachstanu.
Teraz czas na kolejne. Muzeum Historyczno -Militarne było na pierwszym miejscu
mojej krótkiej listy muzeów do odwiedzenia. Mieści się ono w ogromnym budynku
na palcu obok Pomnika Chwały znanego z pierwszej części opowieści. Z buta
miałem niecałe trzydzieści minut. Gdy jestem pod budynkiem szukam wejścia i nie
mogę znaleźć. 2GIS jest jednak idealnie dokładny i wskazuje mi nawet konkretne
drzwi. Wchodzę, rozglądam się. Jest tu jakaś „cieciownia”, a w niej pan cieć,
który zainteresował się moją obecnością. Pyta, czego szukam. A ja na to, że:
„muzeum”. Gość mi mówi żebym zaczekał, on po kogoś zadzwoni, żeby mi to muzeum
otworzył. Za chwile przychodzi jakiś koleś mocno zdziwiony moją obecnością. Otwiera
mi kratę i zaczyna zagadywać: skąd jestem, co tu robię… Po chwili stwierdza, że
on w zasadzie ma czas (jest kustoszem tego muzeum) i mnie oprowadzi. Pada tylko
pytanie: „rosyjski czy angielski?”. Jak jest opcja to naturalnie, że angielski.
Gość mówi, że u niego z tym kiepsko, ale ok. I wyobraźcie sobie, że oprowadził
mnie po całym muzeum, ze szczegółami opowiadał o dokumentach, eksponatach… Nie
było tego wiele, ale to, co było prezentował z nieukrywaną dumą. Sporo
dokumentów, pamiątek z okresu Drugiej Wojny Światowej. Sporo było broni, o
której pan kustosz opowiadał. Generalni chciałem to nagrać, bo gość naprawdę
fajnie mówił. Łamanym angielskim poprzeplatanym rosyjskim, ale było to zrozumiałe
i bardzo ciekawe. Nie chciał jednak, żeby go nagrywał, bo stwierdził, że się
wstydzi swojego kiepskiego języka. Ok. nie będę naciskał. Okazało się, że to
muzeum to jeszcze jedna sala, na której mamy eksponaty bardziej współczesne.
Sporo ciekawostek z okresu zimnej wojny. Generalnie super sprawa. Mi się
podobało i spędziłem tam pewnie z godzinę. Okazało się jednak, że to muzeum to
jedynie dwie sale w naprawdę gigantycznego budynku. Gdy kończymy zwiedzać pan
kustosz strasznie się cieszy, że postanowiłem odwiedzić to miejsce i dodaje, że
jestem pierwszym zwiedzającym od tygodnia hehe. Czułem się wyjątkowo. Ale czas kończyć
zwiedzanie i wracać do zima i deszczu.
Taki obraz to bym siebie na ścianie chętnie powiesił.
Chciałem się jeszcze przejść, ale tak
zaczęło lać, że wpadłem do najbliższej knajpy, którą okazał się Mc Donald. Jak
już wszedłem to sobie zamówiłem burgera, bo nie będę ukrywał, że stęskniłem się
nico za bardziej „europejską” kuchnią. Posiedziałem z godzinę, ogrzałem się
nieco, ale ciuchy miałem dalej przemoczone. Postanowiłem uciekać na lotnisko.
Godzina była wczesna, ale co było robić? Idę jeszcze do sklepu po zakupy na
drogę i na przystanek. Droga: Mc knajpa, sklep, przystanek, sprawiła, że moja
garderoba nie miała ani jednego miejsca suchego. Na przystanku też musiałem
chwilę poczekać, więc zmarzłem solidnie. Autobus nie jechał pod samo lotnisko,
więc musiałem jeszcze przejść kawałek. To nie było przyjemne. Wpadam do
terminala, znajduje miejsce koło grzejnika i zaczynam suszyć siebie i wszystko
moje rzeczy. Wygląda to trochę „po cygańsku”, ale mam to w dupie. Grzeje się
wewnętrznie koniakiem i czekam na lot. Jakieś dwie godziny przed odlotem
otwierają check- in. Oddaje bagaż, dostaje kartę pokładową i lecę dalej się
relaksować przed lotem. Czemu tym razem wybrałem samolot? Chciałem oszczędzić
sobie kolejnej 23 godzinnej podróży pociągiem. Dodatkowo koszt lotów kusi, bo
za samolot zapłaciłem 128 zł, co nie wydaje się jakaś wygórowaną ceną. Nie zapominajmy,
że lot sam w sobie też może być jakaś atrakcją. Wybrałem linię Bek Air bo, że
jest ona najlepsza pod względem stosunku jakości, do ceny. Mamy jeszcze do
wyboru SCAT Airlines w podobnej cenie, ale opinie na temat tej linii lotniczej
nie są najlepsze. Loty po kraju obsługuje też Air Astana, ale w przypadku tej
linii lotniczej cena jest mniej więcej dwa razy wyższa. Jesteśmy w Azji, więc
jak nietrudno zgadnąć, lot się opóźnia. Wchodzimy na pokład z pół godzinnym opóźnieniem.
Sam samolot normalny, ale nico mniejszy niż zwykle. Nie było on produkcji radzieckiej,
ale holenderskiej. Sam lot też normalny. Dostałem soczek do picia, jakieś ciastko i wafelka a potem jeszcze cukierki.
Spoko. Okazało się też, że jest to dość dziwny lot. Dziwny, dlatego że nie jest
on lotem z punktu „A” do „B” tylko lotem z trzema lądowaniami w trzech różnych
miastach. Taka śmieszna sprawa. Po lądowaniu a Astanie, stewardessa przypomina,
że wszyscy pasażerowie, którzy kupili bilet do stolicy wysiadają, a reszta
zostaje. Ja wysiadam.
Lot samolotem to też może być przygoda.
Na lotnisku trochę ceregieli, ale po chwili jestem już na
zewnątrz. Zastanawiałem się czy uda mi się zdążyć na ostatni autobus jadący
bliżej centrum. Okazuje się, że informacja turystyczna na lotnisku nadal działa,
więc idę się zapytać. Laska mówi, że ostatnia 10-tka właśnie odjechała. No to idę
pertraktować z taksówkarzami. Taksa ma kosztować między 3000, a 2000 tenge.
Najpierw słyszę 5000, ale w końcu dochodzimy do 2500, co już uważam za
przyzwoitą cenę. Jedziemy do centrum. Akurat ten taksówkarz był dość milczący,
więc po wyminie uprzejmości nic się nie odzywał. Jechałem do hostelu Rada,
mojego pierwszego w Kazachstanie, bo po prostu nie chciało mi się szukać nic
innego o tej porze. Nie chce, żeby gość szukał tego miejsca, więc mu mówię,
żeby mnie wysadził na przystanku, skąd pod hostel mam 50 m. Ok. Dale mu kasę,
ale mam banknot 5000. I nic więcej. Gość mówi, że nie ma wydać. Przecież nie zapłacę
mu 5000. Mówię typowi, że rozmienię w kebabie. Zaraz obok jest budka. Wpadam do
środka i postanawiam kupić samsę, bo i tak nie mam nic do jedzenia. Laska w
budce mówi, że nie ma wydać… Nosz kurwa… Całej sytuacji przygląda się jakiś
gość. Po chwili koleś mówi, żeby pani zapisała tą samsę na jego rachunek. Ale
ja mu mówię, że jak tak naprawdę to tej samsy nie potrzebuje. Musze tylko rozmienić
5000, żeby dać 2500 taksówkarzowi. Gość z początku nie bardzo rozumie mój problem,
ale po chwili sięga do kieszeni i daje mi 2500. Mnie zamurowało, gość mówi
żebym wziął, zapłacił taksówkarzowi, a potem poszedł do sklepu całodobowego po
drugiej stronie drogi. Rozmienię i mu oddam. Jestem w szoku, ale zabieram kasę,
zabieram samsę i idę zapłacić kierowcy. Gość odjeżdża, a ja idę do sklepu
rozmienić kasę. Postanawiam kupić najlepsze piwko w sklepie (mieli czeskiego
kozela) i dać go temu gościowi za uczciwość i wiarę w ludzi. Tak robię. Wracam
do kebabu, daje gościowi 2500 i piwo, dziękuję i wychodzę. Tacy zajebiści ludzie
są w Azji Centralnej. Nadal w szoku idę do hostelu. Tam na recepcji siedzi znajoma
pani, ta co poprzednio. Płacę, dostaje pokój, ogarniam się i idę spać.
Ostatni dzień w Kazachstanie rozpoczynam dość późno. Nie
chce mi się wstawać, bo przez okno widzę że pogoda jest taka jak wczoraj. Jak
nie gorsza, bo jest chyba zimniej. Powoli jednak pasuje się ogarniać, bo nie lubię
nadużywać gościnności hostelowej. Idę do kuchni, robię herbatę, zjadam
wczorajszą samsę. Pakuje się i pora ruszać. Planuje pozwiedzać tą Astanę, bo
poprzednio nie widziałem prawie nic. Prawda jest taka, że prawie nic tu nie ma.
Ruszam na piechotę w kierunku głównej atrakcji, czyli wieży Bäjterek. Mam tam
jakieś 5 km. Pogoda początkowo bez dramatu. Zimno i mżawka, ale nie leje. To
się zmienia w połowie drogi. Zaczyna padać, a potem znowu ulewa. Dochodzę do rzeki
i już jestem przemoczony.
Tak w skrócie wygląda cała Astana.
W sklepie po drodze kupuje coś do jedzenia i flaszkę koniaku,
bo bez tego nie przeżyje. Samsę ze sklepu konsumuje pod klatką jakiegoś bloku,
popijam solidnym łykiem koniaku i tak posilony idę dalej. Docieram do budynku
stałego cyrku. Atrakcja żadna, bo taki sam, jak nie lepszy to mam pod nosem we
Lwowie. Rzeźby przed budynkiem jednak całkiem ciekawe.
Cyrk.
Jest mi jednak tak
zimno, że już nie mogę wytrzymać. Grzanie się koniakiem trochę pomaga, ale
bardziej na morale. Wpadam, więc do jakiejś knajpki i zamawiam sobie herbatę,
bo po prostu chce sobie posiedzieć chwilę w cieple. Knajpka, jak knajpka. Nic
ciekawego. Najważniejsze jest jednak ciepło. Po jakiś 45 minutach lecę dalej.
Do wieży już niedaleko. Docieram tam po jakiś trzydziestu minutach. Myślałem,
że zrobi to na mnie wrażenie, ale nie zrobiło. Ogólnie bije z tego kicz i po
prostu brzydota. Może to, dlatego że było mi zimno. Nie wiem. W każdym razie
ten plac, to miejsce, mnie nie zachwyciło.
Wieża Bäjterek i jej otocznie.
Obok była galeria handlowa, więc
poszedłem się chwilę ogrzać. Zrobiłem też duże zakupy już pod kontem powrotu,
bo nie wiedziałem czy trafie potem na tak duży market. Postanowiłem jeszcze
zobaczyć jedno miejsce: łuk triumfalny. Było tam ze trzy kilometry, ale
wierzyłem w to, że przestanie padać. Cóż… Byłem gdzieś w połowie drogi, mniej więcej
koło meczetu, którego nazwy nie znalazłem. Była obok jeszcze jedna galeria,
więc poszedłem znowu chwilę postać w cieple. Zobaczyłem jednak napis KFC i
zatęskniłem za filetem z kurczaka. Może to jest żałosne, ale ja naprawdę lubię
fast foody, co zresztą widać po mnie doskonale hehe. Zamówiłem, zjadłem,
posiedziałem chwilę. Było godzina 17-ta, czyli do samolotu jeszcze ponad pięć godzin,
ale stwierdziłem, że mam w dupie. To miasto mi się nie podoba, jestem
przemoczony do ostatniej nitki w skarpetkach i mam dość. Wyszedłem z galerii, złapałem
autobus i pojechałem prosto na lotnisko. Tam już wszystko miałem obczajone,
więc lokuje się na samym końcu terminala pod grzejnikami, suszę ciuchy, słucham
muzyki i kończę flaszkę, bo nie chce się rozchorować. Wiadomo hehe. Czas mija
mi szybko, jakoś po 20-tej idę na check- in. Załatwiam formalności, przechodzę
przez ochronę i na mega wygodnych fotelach oczekuje na swój lot. Oczywiście opóźnienie
musiało się pojawić, ale tylko pół godzinne. Lot cały przespałem. Dosłownie
cały. Budzę się już nad Budapesztem. Tam chwila na kontrolę graniczną i idę na
z góry upatrzone pozycje spać dalej.
Liszt Ferenc Airport hotel.
Nie mam wiele czasu, bo jest po pierwszej
w nocy, a ja muszę wstać jakoś koło czwartej. Miejscówka, w której spałem
ostatnio, zaraz koło wejścia na taras widokowy, jest już zajęta w 100%. Znajduję
jednak kolejną, na tym samym poziomie zaraz koło schodów ruchomych. Nie jest to
najlepsze miejsce, bo co chwile schody się włączają… Ale do tej czwartej jakoś
chwilę się zdrzemnąłem. Budzik dzwoni dziesięć po czwartej. Wstaje, pakuje się
i lecę na busa. Pierwszy E200 jedzie o 4.09, a drugi o 4.39 i na ten udaje mi
się zdążyć. Potem przesiadka na metro i jeszcze jedna w centrum na kolejną
linię i jestem na dworcu polskiego busa. Robię zakupy w postaci kanapek i drożdżówek,
bo do jedzenia mam jedną zeschłą samsę. Idę na ławkę i konsumuje smakołyki. Po
chwili przyjeżdża Polski Bus, a w nim to już jak w domu. Pogoda ładna, widoki
też. Zaraz za polską granicą zatrzymuje nas straż graniczna, sprawdza dokumenty
i kogo paszport zabiera? Mój! A szukałem maszynki do golenia, tylko nie mogłem
znaleźć pojedynczej i nie kupiłem i się nie ogoliłem. Czułem w kościach, że się
komuś wydam podejrzany, ale nie sądziłem, że tym kimś będzie polska straż
graniczna. Oczywiście nie mam nic na sumieniu, więc paszport zostaje mi
zwrócony i jedziemy dalej. W Krakowie mam jeszcze przerwę na spotkanie ze
znajomą i zjedzenie pizzy. Kolejny bus wiezie mnie do Rzeszowa…
To teraz tradycyjne podsumowanie.
Polecam wyjazd zarówno do Kazachstanu jak i Kirgistanu. Zacznijmy od tego,
że do żadnego z tych krajów Polacy nie potrzebują wizy. To wielkie ułatwienie.
Loty tanie zawsze się znajdą. Czy to Wizzairem z Budapesztu, czy naszym polskim
LOT-em z Warszawy. Ja osobiście polecam LOT, bo myślę ze trudno będzie trafić u
węgierskiego przewoźnika podobną cenę, na którą ja trafiłem. Dodatkowo, nie
mamy w Wizzair bagażu nadawanego, a w polskich linach lotniczych mamy. W LOCie ceny, zaczynają się od 600 zł. Przy czym pamiętajcie, że samoloty te latają do nowej
stolicy kraju, czyli do Astany. To miasto nie oferuje za wiele i w okolicach
również nie ma wiele do zobaczenia. Musimy się, więc przemieścić na południe do
Ałmaty. Koszt pociągu to około 11 euro w najtańszej opcji, ale jedzie on 23
godziny. Samolot to kwestia 100 zł przy wcześniejszej rezerwacji. Na ostatnią
chwilę zapłacicie minimum dwa razy więcej.
Koszty tego wyjazdu są naprawdę niskie, ja wziąłem 500 dolarów
i wróciłem z 200-ma. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie oszczędzałem. Tam
jest naprawdę ekstremalnie tanio. Jakbym pojechał z ekipą, to by było jeszcze taniej,
bo koszty przejazdów rozkładałyby się na więcej osób. Ale więcej bym wydał na
alkohol hehe.
Co do bezpieczeństwa, to nie licząc dwóch incydentów z ludźmi,
którzy byli (albo twierdzili, że są) policjantami, to bez problemu. Ludzie są
niesamowicie mili, bardzo pomocni, otwarci i uczciwi.
Dlatego bardzo polecam taką podróż. Koszty niewielkie, a
wrażenia niezapomniane zostają na całe życie.
Super to zostało opisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń