niedziela, 12 listopada 2017

Kazachstan po raz drugi i powrót do domu.




Wyszedłem z hostelu i szybkim krokiem pomaszerowałem w kierunku dworca autobusowego. Po dosłownie piętnastu minutach docieram na miejsce. Ponieważ busy nie jeżdżą, to muszę załatwić sobie taksówkę. I słyszę, że ktoś woła „Ałmaty, Ałmaty”. Zaczynam, więc pertraktacje. Najpierw 500, potem 250 som. Trochę za dużo, ale z braku jakiejkolwiek alternatywy decyduje się jechać. Problem jest tylko taki że jestem sam…  Potrzeba jednak jeszcze trzech chętnych do jazdy na granicę, żeby taksówka pojechała. Gość usilnie nawołuje, ale mu to kiepsko idzie. Po jakiś 20-tu minutach wraca i mówi, że za 1000 som pojedzie tylko ze mną. Mówię mu, że mam tylko 500 som. Jest to połowa prawdy, bo ukryte mam jeszcze kolejne 1000 som, ale on nie musi o tym wiedzieć. Gość ponownie wychodzi nawoływać i dalej nic… Wraca po kolejnych 15-tu minutach i mówi, że mu się to nie opłaca, ale pojedzie, bo mi obiecał i spróbujemy zgarnąć kogoś po drodze. Gość jeszcze dobrze nie wyjeżdża z dworca, a znajduje się jakiś dziadek. Jedzie na granice, więc super. To jedziemy! Po drodze jeszcze przerwa na zakupy alkoholowe, ja mam zapas, więc nie potrzebuje. Dojeżdżamy do granicy i co dalej? Faktycznie szlaban zamknięty, stoi kilka samochodów w kolejce, ale ruchu żadnego. Żołnierz z karabinem pilnuje zamkniętych barierek. Ja najpierw idę na kontrolę Kirgiską. Zero problemu: „Jak mi się podobało? Biszkek ładny (maja obsesję na punkcie swojej stolicy)? Dziękuję! Do wiedzenia!”. Ot cała Kirgiska procedura. Przechodzę na drugą stronę i widzę gigantyczną kolejkę. Ludzie upchnięci w takim niewielkim tunelu, stłoczeni jak bydło. Będzie ciężko. Ustawiam się, więc na końcu linii i grzecznie czekam na swoją kolej. Mijają minuty, mijają godziny… Szlak mnie trafia i nie tylko mnie. Generalnie w samej kolejce bardzo miła atmosfera. Ludzie sami pilnują, żeby nikt nie próbował przeciskać się bokiem (była taka opcja). Szczególnie pilnowała jedna babcia, która jednego delikwenta próbującego się wepchać w kolejkę po prostu zdzieliła w pysk. Ludzie się dzielili jedzeniem, ja poczęstowałem towarzyszy niedoli wafelkami, a oni mnie w zamian jabłkiem i cukierkami. Generalnie stałem tam trzy godziny. Pod koniec już sytuacja zrobiła się napięta. Ta kolejka kończyła się przed barierką, której pilnował uzbrojony żołnierz i wpuszczał za nią dosłownie po kilka osób, co kilkanaście minut. Gdy już ludzie byli blisko zaczęli wrzeszczeć do żołnierza, żeby ich przepuścił, żeby otworzył bramę, bo traktują ludzi jak bydło. I była to racja. Ja już takie sceny na granicy wdziałem, bo mam blisko na Ukrainę. Jednak 3 godziny na pieszej granicy, bez kibla, bez ławki do odpoczynku bez wody to jeszcze nie stałem. Skutkiem czego byłem strasznie wkurzony na tych prezydentów, że się pokłócili. Na pewno o jakąś pierdołę.  I znowu wygląda tak, jak wszędzie na świecie. Jak ci „na górze” się kłócą, to ci „na dole” cierpią. Amen! W końcu mnie przepuścili i znowu muszę wypełnić karteczkę migracyjną, byłem taki wnerwiony, że napisałem cokolwiek, dostałem dwie pieczątki i uciekam z tego miejsca. Udało mi się jednak, jestem w Kazachstanie. Zaraz za budynkiem granicznym otacza mnie chmara taksówkarzy robiących sobie konkurs w wrzeszczeniu „Ałmaty, Ałmaty”. Ja jednak muszę na siku. Na szczęście za rogiem jest stacja benzynowa i po wizycie w niej już jestem spokojniejszy. Zaraz sobie znajduje jakiegoś kolesia z mercedesem (a co, dziś sobie powybrzydzam), ustalamy cenę na 2000 tenge. Ładuje plecak do bagażnika i poznaje od razu jakiegoś Uzbeka, z którym będę jechał do Ałmaty. Brakuje jednak jeszcze dwóch pasażerów, więc my czekamy, a kierowca idzie szukać klientów. Zaczynamy gadać z Uzbekiem i psioczyć na to, co się dzieje. Gość jedzie tylko na jeden dzień, przedłużyć wizę, czy coś takiego. Nie do końca go rozumiem, chodzi w każdym razie o to, że on jest z Uzbekistanu, a mieszka i uczy się w Kirgistanie. Gość częstuje mnie papierosem, dalej jestem wnerwiony, więc mam nadzieje, że mi ciśnienie trochę zejdzie. Palimy sobie i gadamy dalej. W pewnym momencie podchodzi do nas dwóch policjantów i prosi o dokumenty. Ok. Granica, goście mają mundury. Daje im paszport. A policjanci do nas, że tu nie można palić, bo to przystanek (jakąś ławka była) i że jedziemy na komisariat wypisywać mandat czy coś takiego. Ja im mówię, że nie pojadę, bo mam w bagażniku taksówki plecak. Goście każą nam wsiadać do radiowozu. Dobra. Wiedziałem, że to się skończy na jakiejś łapówce, nie wiedziałem tylko, na jak wysokiej. Oni nam mówią, że po 22000 na łebka będzie „sztrof”. Myślę sobie: „Kiepsko, to jest ponad 220 zł”. Ale nic. Idę w zaparte. Mówię, że nie mam tyle kasy. W końcu pada kwota po 10000 od łeb. Uzbek wyciąga cały plik banknotów i zaczyna odliczać, ja natomiast robię zawsze tak, że mam kasę powkładaną w rożne miejsca. I tak się stało szczęśliwie, że większą część pieniędzy miałem ukrytych w torbie pod koszulką, a w portfelu mam 6000 tenge. To i tak dużo, ale prawie cztery razy mniej niż chcieli na początku. Pokazuje policjantowi, że więcej kasy nie mam i daje mu te 6000. Odzyskuje paszport i odczuwam ulgę, mimo że jestem jeszcze bardziej wkurwiony. W sumie moja wina, bo wiedziałem, że na przystankach nie wolno palić, ale jakbym był Kazachem to nikt by się mą nie zainteresował. Pytam się też tego Uzbeka, czemu jego zatrzymali. To, że mnie skasowali to jeszcze rozumiem, jestem turystą – mam kasę. Ale jego? Gość mówi, że Kazachowie i Uzbecy się nie lubią i już wiedział, że jak policjant zobaczył jego paszport, to mandatu nie unikniemy. Doświadczenie to podniosło mi jednak ciśnienie za wysoko, więc dyskretnie wychyliłem cały koniak na uspokojenie. I tak jak pisałem w części poprzedniej. Z policją to lepiej z daleka. Oni faktycznie patrzą tylko na to jak turystę wydoić z kasy. Dlatego polecam mój sposób chowania pieniędzy, bo można ich trochę oszukać… Po chwili znajdują się jeszcze dwaj pasażerowie naszej taksówki i jedziemy do Almaty. Już bym strasznie chciał, żeby ten dzień się skończył, ale droga daleka. Na szczęście nasz kierowca ma dobry samochód i jesteśmy na miejscu w jakieś dwie i pół godziny. Wysiadamy z Uzbekiem na dworcu autobusowym dość daleko do centrum. Okazuje się, że gość nie ma gdzie spać, bo po drodze dzwonił do jakiegoś kumpla, który miał go przenocować i okazało się, że ten kumpel musiał gdzieś wyjechać. To ja mu mówię, żeby szedł ze mną, znajdziemy sobie nocleg tak do 2000 tenge. Zgadza się. Do najbliższego hostelu mamy jakieś 2 km. Idziemy, więc niespiesznie, gadając sobie o pierdołach. On chce mnie uczyć przekleństw po rosyjsku, ale okazuje się, że prawie wszystkie są takie same jak w języku polskim hehe. Za chwilę znajdujemy hostel, meldujemy się i już mamy dach nad głową. Potem schodzimy do kuchni. Uzbek  dzieli się ze mną samsą, a ja z nim koniakiem. Siedzimy sobie tak z godzinę i trzeba iść spać. Przedtem jednak prysznic, który mnie zaskoczył. Pierwszy raz byłem w hostelu, który miał na wyposażeniu kabinę z hydromasażem.


Wstaje późno, ale na dziś plan jest prosty: relaks. Mam już dość przygód i potrzebuje jednego dnia spokoju. Zbieram się z hostelu, bo jest trochę na zadupiu i do centrum daleko. Jem śniadanie, zakładam plecak, żegnam się z szefem tego przybytku i wychodzę. Kierunek centrum, a konkretnie Sky Hostel Ałmaty. Mam do niego jakieś pięć kilometrów, więc sobie spokojnie dojdę spacerem. Pogoda piękna, więc nie mam co narzekać. Miasto już nie tak piękne, ale spaceruje się przyjemnie. Po około dwóch godzinach (szedłem wolno i z przerwami) docieram do hostelu. Tym razem postanowiłem nie oszczędzać i zaznać odrobinę luksusu. Poza tym liczyłem, że w droższym hostelu będzie więcej angielskojęzycznych turystów, bo już byłem zmęczony gadaniem o życiu i podróżach w po rosyjsku pomagając sobie językiem migowym. Hostel miesić się w wieżowcu na 11-tym piętrze. Mamy też wyjście na dach, na którym jest miejsce do relaksu i rozciąga się z niego przepiękny widok na góry i miasto. W cenie śniadanie, warunki lepiej niż znakomite. Raz na wyjazd mogę zapłacić za nocleg 3500 tenge (mniej więcej 35 zł).


Niebanalna architektura 

Ogarniam się, robię pranie, bo wyliczyłem, że do końca wyjazdu czystych ciuchów mi nie starczy. Wczesnym popołudniem wychodzę na miasto, ale nie mam ochoty na dłuższe spacery, więc robię sobie niewielkie kółko wokół stadionu,  zakupy w sklepie i wracam do hostelu. „Gotuje” siebie obiad, który skalda się z zupki chińskiej (są pyszne, uwielbiam) i naleśników z serem żółtym. To wszytko spożywam na dachu, pod baldachimem, popijając piwko. Tak mija mi czas do 16-tej. Pora się jednak zbierać, bo wpadłem na fajny pomysł: idę do kina. W sumie to pomysł ten zaszczepiła mi Ania. Okazało się, że w kinach jest coś, co mi się może spodobać. Film nazywał się Салют-7 (Salut 7) i było opartym na faktach dziełem na temat radzieckiej stacji kosmicznej o tej właśnie nazwie. Jak dla mnie bomba. Ruszam do kina zaopatrzony w tradycyjną przekąskę: suszony chleb, chipsy i koniaczek. Kino mam jakieś 2 km od hostelu, więc idę sobie spacerem. Znajduje budynek kupuje bilet (1000 som) i po chwili wchodzę na salę. Byłem zachwycony tym filmem. Efekty specjalne znakomite. Żałowałem, że nie poszedłem na 3D. Ten film opowiadał naprawdę ciekawą historię. Narracja była czymś zupełnie nieznanym kinematografii dostępnej u nas. Filmy z Hollywood, dominujące w naszym świece zawsze pokazują amerykanów, jako tych dobrych i szlachetnych. A tu źli amerykanie chcieli ukraść fantastyczną radziecką technologię. Teraz będzie spoiler, więc jak ktoś nie chce wiedzieć jak to się kończy, to nich opuści ten fragment. Wyobraźcie sobie, że zniszczona stacja nie chce się uruchomić, bo panele słoneczne nie działają. Jedynym sposobem na przywracanie zasilania jest odłupanie od kadłuba stacji za pomocą młotka (tak, młotka hehe) pewnego zniszczonego elementu. Podczas epickiej bitwy kosmonauty z tą zniszczoną „rurą” napięcie sięga zenitu. W końcu któreś tam uderzenie młotka, epicka muzyka, rura odpada, panele słoneczne się przestawiają i w stacji zaczyna świecić się światło. To jednak nie wszystko. Źli amerykanie w swoim wahadłowcu już są prawie przy stacji, żeby ją przejąć dla swoich niecnych celów. Gdy stacja się uruchamia nie pozostaje im nic innego jak zasalutować radzieckim kosmonautom i uciekać z podkulonym ogonem. Epicka scena, popłakałem się hehe. 



 Kinematografia z dalekiego kraju...

Wyszedłem z kina mega zadowolony. Coś czuje, że to nie moja ostatnia wizyta w kinie na obczyźnie, bo zauważyłem, że kino wprowadza taki fajny element normalności w tej podróżniczej przygodowej karuzeli… Krótki spacer i jestem ponownie w hostelu. Wieczór spędzam na tarasie z piwkiem i myślami o zbliżający się końcu wyjazdu. Poznaje też Amerykanina i Chinkę, ale jakoś nie chce mi się gadać. 

Rano się obijam ze wstawaniem, przychodzę na sam koniec wydawania śniadania. Całkiem niekiepskie jedzenie: jajka, wędlina, sałatka, warzywa i tego typu tematy. Można się najeść. Szkoda, że pogoda po raz pierwszy nie dopisuje: chmury, zimno i pada. Samolot mam dopiero o 20.40, więc postanawiam jak najdłużej obijać się w hostelu, a potem pójść pozwiedzać z dwa albo trzy muzea i na lotnisko. Robię jeszcze przepakowanie plecaka, biorę prysznic i doprowadzam się do ogólnego porządku. W między czasie wywiązuje się rozmowa pomiędzy mną, a poznanym wcześniej Amerykaninem. I tu powinienem opisać historię z samego początku relacji, w której opowiadałem o karcie migracyjnej i pieczątkach. Chinka miała jedną i przez to zatrzymali ją na granicy i miała rozprawę w sądzie. Niewesoło. Amerykanin był strasznie zestresowany, bo twierdził, że on nie dostał kartki. Ja mu mówię, żeby poszukał dokładnie, bo ta kartka jest niewielka. Okazuje się, że ma ją w paszporcie z dwoma pieczątkami. A się tak zestresował hehe. Około południa postanawiam nie nadużywać więcej gościny i ruszam na miasto. Pogoda paskudna. Leje i zimno… Ubieram się jednak ciepło i obieram azymut na pierwsze muzeum. Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki Kazachstanu. Obszerna nazwa zupełnie nie koresponduje z tym, co było w muzeum. Trafiłem tam szybko. Znalazłem kasę i zdziwioną moją obecnością jedną panią. Kupiłem bilet za 500 som, co wydało mi się dosyć dużą kwotą, ale postanowiłem zaryzykować licząc na jakiś śmieszne tematy. Muzeum ma coś w rodzaju holu i dwie sale. W jednej mamy początki osadnictwa w Kazachstanie (o co chodzi? ), a w drugiej faktycznie muzeum kolei. Mamy kilka modeli kolejek wyglądających jakby budowali je nałogowi alkoholicy na terapii zajęciowej. Mamy kilka elementów pociągów, wielką mapę kolei w Kazachstanie i makietę kolejową z ruchomymi kolejkami. Zapytałem czy może mi pani włączyć te kolejki, ale oczywiście „nie rabotały” (nie działały). Nie powinno mnie to dziwić… Mapa za to działała. Pani kasjerka/kustoszka/ochroniarz/ sprzątaczka/ przewodniczka z dumą prezentowała mi linie kolejowe biegnące przez Kazachstan. Tak bo pani w końcu się mną zainteresowała i postanowiła mnie nieco oprowadzić po muzeum . Była bardzo sympatyczna i pomocna. Sporo rozumiałem, gdy do mnie mówiła po rosyjsku. Miałem jednak wrażenie, że nie może się nadziwić temu, po co ja tu przyszedłem… A ja lubię pociągi hehe. Zwiedziłem wszystko i wyszedłem. To muzeum nie było warte tych pięciu złotych, mi się jednak podobało. Uwielbiam dziwne muzea. 




  Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki Kazachstanu.

Teraz czas na kolejne. Muzeum Historyczno -Militarne było na pierwszym miejscu mojej krótkiej listy muzeów do odwiedzenia. Mieści się ono w ogromnym budynku na palcu obok Pomnika Chwały znanego z pierwszej części opowieści. Z buta miałem niecałe trzydzieści minut. Gdy jestem pod budynkiem szukam wejścia i nie mogę znaleźć. 2GIS jest jednak idealnie dokładny i wskazuje mi nawet konkretne drzwi. Wchodzę, rozglądam się. Jest tu jakaś „cieciownia”, a w niej pan cieć, który zainteresował się moją obecnością. Pyta, czego szukam. A ja na to, że: „muzeum”. Gość mi mówi żebym zaczekał, on po kogoś zadzwoni, żeby mi to muzeum otworzył. Za chwile przychodzi jakiś koleś mocno zdziwiony moją obecnością. Otwiera mi kratę i zaczyna zagadywać: skąd jestem, co tu robię… Po chwili stwierdza, że on w zasadzie ma czas (jest kustoszem tego muzeum) i mnie oprowadzi. Pada tylko pytanie: „rosyjski czy angielski?”. Jak jest opcja to naturalnie, że angielski. Gość mówi, że u niego z tym kiepsko, ale ok. I wyobraźcie sobie, że oprowadził mnie po całym muzeum, ze szczegółami opowiadał o dokumentach, eksponatach… Nie było tego wiele, ale to, co było prezentował z nieukrywaną dumą. Sporo dokumentów, pamiątek z okresu Drugiej Wojny Światowej. Sporo było broni, o której pan kustosz opowiadał. Generalni chciałem to nagrać, bo gość naprawdę fajnie mówił. Łamanym angielskim poprzeplatanym rosyjskim, ale było to zrozumiałe i bardzo ciekawe. Nie chciał jednak, żeby go nagrywał, bo stwierdził, że się wstydzi swojego kiepskiego języka. Ok. nie będę naciskał. Okazało się, że to muzeum to jeszcze jedna sala, na której mamy eksponaty bardziej współczesne. Sporo ciekawostek z okresu zimnej wojny. Generalnie super sprawa. Mi się podobało i spędziłem tam pewnie z godzinę. Okazało się jednak, że to muzeum to jedynie dwie sale w naprawdę gigantycznego budynku. Gdy kończymy zwiedzać pan kustosz strasznie się cieszy, że postanowiłem odwiedzić to miejsce i dodaje, że jestem pierwszym zwiedzającym od tygodnia hehe. Czułem się wyjątkowo. Ale czas kończyć zwiedzanie i wracać do zima i deszczu. 


 Taki obraz to bym siebie na ścianie chętnie powiesił. 

Chciałem się jeszcze przejść, ale tak zaczęło lać, że wpadłem do najbliższej knajpy, którą okazał się Mc Donald. Jak już wszedłem to sobie zamówiłem burgera, bo nie będę ukrywał, że stęskniłem się nico za bardziej „europejską” kuchnią. Posiedziałem z godzinę, ogrzałem się nieco, ale ciuchy miałem dalej przemoczone. Postanowiłem uciekać na lotnisko. Godzina była wczesna, ale co było robić? Idę jeszcze do sklepu po zakupy na drogę i na przystanek. Droga: Mc knajpa, sklep, przystanek, sprawiła, że moja garderoba nie miała ani jednego miejsca suchego. Na przystanku też musiałem chwilę poczekać, więc zmarzłem solidnie. Autobus nie jechał pod samo lotnisko, więc musiałem jeszcze przejść kawałek. To nie było przyjemne. Wpadam do terminala, znajduje miejsce koło grzejnika i zaczynam suszyć siebie i wszystko moje rzeczy. Wygląda to trochę „po cygańsku”, ale mam to w dupie. Grzeje się wewnętrznie koniakiem i czekam na lot. Jakieś dwie godziny przed odlotem otwierają check- in. Oddaje bagaż, dostaje kartę pokładową i lecę dalej się relaksować przed lotem. Czemu tym razem wybrałem samolot? Chciałem oszczędzić sobie kolejnej 23 godzinnej podróży pociągiem. Dodatkowo koszt lotów kusi, bo za samolot zapłaciłem 128 zł, co nie wydaje się jakaś wygórowaną ceną. Nie zapominajmy, że lot sam w sobie też może być jakaś atrakcją. Wybrałem linię Bek Air bo, że jest ona najlepsza pod względem stosunku jakości, do ceny. Mamy jeszcze do wyboru SCAT Airlines w podobnej cenie, ale opinie na temat tej linii lotniczej nie są najlepsze. Loty po kraju obsługuje też Air Astana, ale w przypadku tej linii lotniczej cena jest mniej więcej dwa razy wyższa. Jesteśmy w Azji, więc jak nietrudno zgadnąć, lot się opóźnia. Wchodzimy na pokład z pół godzinnym opóźnieniem. Sam samolot normalny, ale nico mniejszy niż zwykle. Nie było on produkcji radzieckiej, ale holenderskiej. Sam lot też normalny. Dostałem soczek do picia,  jakieś ciastko i wafelka a potem jeszcze cukierki. Spoko. Okazało się też, że jest to dość dziwny lot. Dziwny, dlatego że nie jest on lotem z punktu „A” do „B” tylko lotem z trzema lądowaniami w trzech różnych miastach. Taka śmieszna sprawa. Po lądowaniu a Astanie, stewardessa przypomina, że wszyscy pasażerowie, którzy kupili bilet do stolicy wysiadają, a reszta zostaje. Ja wysiadam.

 Lot samolotem to też może być przygoda.

Na lotnisku trochę ceregieli, ale po chwili jestem już na zewnątrz. Zastanawiałem się czy uda mi się zdążyć na ostatni autobus jadący bliżej centrum. Okazuje się, że informacja turystyczna na lotnisku nadal działa, więc idę się zapytać. Laska mówi, że ostatnia 10-tka właśnie odjechała. No to idę pertraktować z taksówkarzami. Taksa ma kosztować między 3000, a 2000 tenge. Najpierw słyszę 5000, ale w końcu dochodzimy do 2500, co już uważam za przyzwoitą cenę. Jedziemy do centrum. Akurat ten taksówkarz był dość milczący, więc po wyminie uprzejmości nic się nie odzywał. Jechałem do hostelu Rada, mojego pierwszego w Kazachstanie, bo po prostu nie chciało mi się szukać nic innego o tej porze. Nie chce, żeby gość szukał tego miejsca, więc mu mówię, żeby mnie wysadził na przystanku, skąd pod hostel mam 50 m. Ok. Dale mu kasę, ale mam banknot 5000. I nic więcej. Gość mówi, że nie ma wydać. Przecież nie zapłacę mu 5000. Mówię typowi, że rozmienię w kebabie. Zaraz obok jest budka. Wpadam do środka i postanawiam kupić samsę, bo i tak nie mam nic do jedzenia. Laska w budce mówi, że nie ma wydać… Nosz kurwa… Całej sytuacji przygląda się jakiś gość. Po chwili koleś mówi, żeby pani zapisała tą samsę na jego rachunek. Ale ja mu mówię, że jak tak naprawdę to tej samsy nie potrzebuje. Musze tylko rozmienić 5000, żeby dać 2500 taksówkarzowi. Gość z początku nie bardzo rozumie mój problem, ale po chwili sięga do kieszeni i daje mi 2500. Mnie zamurowało, gość mówi żebym wziął, zapłacił taksówkarzowi, a potem poszedł do sklepu całodobowego po drugiej stronie drogi. Rozmienię i mu oddam. Jestem w szoku, ale zabieram kasę, zabieram samsę i idę zapłacić kierowcy. Gość odjeżdża, a ja idę do sklepu rozmienić kasę. Postanawiam kupić najlepsze piwko w sklepie (mieli czeskiego kozela) i dać go temu gościowi za uczciwość i wiarę w ludzi. Tak robię. Wracam do kebabu, daje gościowi 2500 i piwo, dziękuję i wychodzę. Tacy zajebiści ludzie są w Azji Centralnej. Nadal w szoku idę do hostelu. Tam na recepcji siedzi znajoma pani, ta co poprzednio. Płacę, dostaje pokój, ogarniam się i idę spać. 


Ostatni dzień w Kazachstanie rozpoczynam dość późno. Nie chce mi się wstawać, bo przez okno widzę że pogoda jest taka jak wczoraj. Jak nie gorsza, bo jest chyba zimniej. Powoli jednak pasuje się ogarniać, bo nie lubię nadużywać gościnności hostelowej. Idę do kuchni, robię herbatę, zjadam wczorajszą samsę. Pakuje się i pora ruszać. Planuje pozwiedzać tą Astanę, bo poprzednio nie widziałem prawie nic. Prawda jest taka, że prawie nic tu nie ma. Ruszam na piechotę w kierunku głównej atrakcji, czyli wieży Bäjterek. Mam tam jakieś 5 km. Pogoda początkowo bez dramatu. Zimno i mżawka, ale nie leje. To się zmienia w połowie drogi. Zaczyna padać, a potem znowu ulewa. Dochodzę do rzeki i już jestem przemoczony. 

 Tak w skrócie wygląda cała Astana.

W sklepie po drodze kupuje coś do jedzenia i flaszkę koniaku, bo bez tego nie przeżyje. Samsę ze sklepu konsumuje pod klatką jakiegoś bloku, popijam solidnym łykiem koniaku i tak posilony idę dalej. Docieram do budynku stałego cyrku. Atrakcja żadna, bo taki sam, jak nie lepszy to mam pod nosem we Lwowie. Rzeźby przed budynkiem jednak całkiem ciekawe. 




 Cyrk.

Jest mi jednak tak zimno, że już nie mogę wytrzymać. Grzanie się koniakiem trochę pomaga, ale bardziej na morale. Wpadam, więc do jakiejś knajpki i zamawiam sobie herbatę, bo po prostu chce sobie posiedzieć chwilę w cieple. Knajpka, jak knajpka. Nic ciekawego. Najważniejsze jest jednak ciepło. Po jakiś 45 minutach lecę dalej. Do wieży już niedaleko. Docieram tam po jakiś trzydziestu minutach. Myślałem, że zrobi to na mnie wrażenie, ale nie zrobiło. Ogólnie bije z tego kicz i po prostu brzydota. Może to, dlatego że było mi zimno. Nie wiem. W każdym razie ten plac, to miejsce, mnie nie zachwyciło. 






 Wieża Bäjterek i jej otocznie.

Obok była galeria handlowa, więc poszedłem się chwilę ogrzać. Zrobiłem też duże zakupy już pod kontem powrotu, bo nie wiedziałem czy trafie potem na tak duży market. Postanowiłem jeszcze zobaczyć jedno miejsce: łuk triumfalny. Było tam ze trzy kilometry, ale wierzyłem w to, że przestanie padać. Cóż… Byłem gdzieś w połowie drogi, mniej więcej koło meczetu, którego nazwy nie znalazłem. Była obok jeszcze jedna galeria, więc poszedłem znowu chwilę postać w cieple. Zobaczyłem jednak napis KFC i zatęskniłem za filetem z kurczaka. Może to jest żałosne, ale ja naprawdę lubię fast foody, co zresztą widać po mnie doskonale hehe. Zamówiłem, zjadłem, posiedziałem chwilę. Było godzina 17-ta, czyli do samolotu jeszcze ponad pięć godzin, ale stwierdziłem, że mam w dupie. To miasto mi się nie podoba, jestem przemoczony do ostatniej nitki w skarpetkach i mam dość. Wyszedłem z galerii, złapałem autobus i pojechałem prosto na lotnisko. Tam już wszystko miałem obczajone, więc lokuje się na samym końcu terminala pod grzejnikami, suszę ciuchy, słucham muzyki i kończę flaszkę, bo nie chce się rozchorować. Wiadomo hehe. Czas mija mi szybko, jakoś po 20-tej idę na check- in. Załatwiam formalności, przechodzę przez ochronę i na mega wygodnych fotelach oczekuje na swój lot. Oczywiście opóźnienie musiało się pojawić, ale tylko pół godzinne. Lot cały przespałem. Dosłownie cały. Budzę się już nad Budapesztem. Tam chwila na kontrolę graniczną i idę na z góry upatrzone pozycje spać dalej. 


 Liszt Ferenc Airport hotel.
Nie mam wiele czasu, bo jest po pierwszej w nocy, a ja muszę wstać jakoś koło czwartej. Miejscówka, w której spałem ostatnio, zaraz koło wejścia na taras widokowy, jest już zajęta w 100%. Znajduję jednak kolejną, na tym samym poziomie zaraz koło schodów ruchomych. Nie jest to najlepsze miejsce, bo co chwile schody się włączają… Ale do tej czwartej jakoś chwilę się zdrzemnąłem. Budzik dzwoni dziesięć po czwartej. Wstaje, pakuje się i lecę na busa. Pierwszy E200 jedzie o 4.09, a drugi o 4.39 i na ten udaje mi się zdążyć. Potem przesiadka na metro i jeszcze jedna w centrum na kolejną linię i jestem na dworcu polskiego busa. Robię zakupy w postaci kanapek i drożdżówek, bo do jedzenia mam jedną zeschłą samsę. Idę na ławkę i konsumuje smakołyki. Po chwili przyjeżdża Polski Bus, a w nim to już jak w domu. Pogoda ładna, widoki też. Zaraz za polską granicą zatrzymuje nas straż graniczna, sprawdza dokumenty i kogo paszport zabiera? Mój! A szukałem maszynki do golenia, tylko nie mogłem znaleźć pojedynczej i nie kupiłem i się nie ogoliłem. Czułem w kościach, że się komuś wydam podejrzany, ale nie sądziłem, że tym kimś będzie polska straż graniczna. Oczywiście nie mam nic na sumieniu, więc paszport zostaje mi zwrócony i jedziemy dalej. W Krakowie mam jeszcze przerwę na spotkanie ze znajomą i zjedzenie pizzy. Kolejny bus wiezie mnie do Rzeszowa…

To teraz tradycyjne podsumowanie. 

Polecam wyjazd zarówno  do Kazachstanu jak i Kirgistanu. Zacznijmy od tego, że do żadnego z tych krajów Polacy nie potrzebują wizy. To wielkie ułatwienie. Loty tanie zawsze się znajdą. Czy to Wizzairem z Budapesztu, czy naszym polskim LOT-em z Warszawy. Ja osobiście polecam LOT, bo myślę ze trudno będzie trafić u węgierskiego przewoźnika podobną cenę, na którą ja trafiłem. Dodatkowo, nie mamy w Wizzair bagażu nadawanego, a w polskich linach lotniczych mamy. W LOCie ceny, zaczynają się od 600 zł. Przy czym pamiętajcie, że samoloty te latają do nowej stolicy kraju, czyli do Astany. To miasto nie oferuje za wiele i w okolicach również nie ma wiele do zobaczenia. Musimy się, więc przemieścić na południe do Ałmaty. Koszt pociągu to około 11 euro w najtańszej opcji, ale jedzie on 23 godziny. Samolot to kwestia 100 zł przy wcześniejszej rezerwacji. Na ostatnią chwilę zapłacicie minimum dwa razy więcej.

Koszty tego wyjazdu są naprawdę niskie, ja wziąłem 500 dolarów i wróciłem z 200-ma. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie oszczędzałem. Tam jest naprawdę ekstremalnie tanio. Jakbym pojechał z ekipą, to by było jeszcze taniej, bo koszty przejazdów rozkładałyby się na więcej osób. Ale więcej bym wydał na alkohol hehe.

Co do bezpieczeństwa, to nie licząc dwóch incydentów z ludźmi, którzy byli (albo twierdzili, że są) policjantami, to bez problemu. Ludzie są niesamowicie mili, bardzo pomocni, otwarci i uczciwi.
Dlatego bardzo polecam taką podróż. Koszty niewielkie, a wrażenia niezapomniane zostają na całe życie.

1 komentarz: