Po jakiś 20-tu minutach oczekiwania, Marszrutka rusza z
dworca autobusowego w Ałamcie. Oczywiście pełna, bo inaczej by nie ruszyła. Przypominam,
że jako takich godzin odjazdu nie ma. Po prostu jest informacja, że pierwsza
marszrutka odjeżdża o 7-mej a ostania… Nie wiem kiedy ostatnia, bo nie
pamiętam, ale chodzi o to, że na odjazd należy poczekać do całkowitego
wypełnienia się pojazdu ludźmi. Zwykle nie trwa to długo. Maksymalnie pół
godziny. Czas jazdy do Biszkeku, to około pięć godzin. Cztery godziny jazdy do
granicy, pół godziny na przejście (mniej więcej) i pół godziny z granicy do
stolicy Kirgistanu. Po drodze nie będzie wam się nudzić , bo widoki piękne. Z
jednej strony bezkresny step, a z drugiej step i góry. Naprawdę urokliwe
panoramy. Zrobiłem trochę zdjęć po drodze, lecz nie wyszły najlepiej. Kilkanaście
kilometrów przed granicą był postój i
tam miałem czas, żeby utrwalić choć
kilka kadrów z trasy.
Droga do granicy z Kirgistanem, czyli step i góry.
Dojeżdżam do granicy i trzeba wysiadać. Zabieram wszystkie
manele z busa, bo granicę trzeba przejść na piechotę. Problemu nie ma żadnego.
Dziękuję, do wiedzenie, dzień dobry . Welcome to Kirgistan! Tylko teraz
pytanie: „Gdzie jest moja marszrutka?”. Postanowiłem ominąć taksówkarzy i
udałem się najpierw wymienić pieniądze, a potem usiadłem sobie na murku przy
drodze i postanowiłem łapać mój pojazd, gdy będzie przejeżdżał. Samochodu za bardzo
nie kojarzyłem, bo wszystkie marszrutki wyglądają podobnie. Kojarzyłem jednak kierowcę,
który wyglądał jak taksówkarz z Warszawy w latach 80-tych: ortalionowe dresy,
przedwczorajszy zarost i papieros za uchem. Po chwili odpoczynku na murku,
zobaczyłem kontem oka odbijający promienie słoneczne ortalion z
charakterystycznymi czterema paskami i okazało się, że to mój kierowca, a busik
stoi dosłownie kilkanaście metrów dalej. Załadowałem się do busa i po chwili
odjeżdżamy. Zauważyłem jednak, że skład pasażerów w środku radykalnie się
zmienił. Dowiedziałem się potem, o co chodzi. Z Ałmaty jest dużo marszrutek do
Biszkeku, ale nie wszystkie przekraczają granicę. Po drugiej stronie jedna
marszrutka zbiera ludzi z dwóch lub trzech. Tak to działa. Z granicy do centrum
jest bardzo blisko. Gdyby nie korki, to droga nie zajęłaby więcej niż pół
godziny. My jechaliśmy trochę dłużej.
Zatrzymujemy się na zachodnim dworcu autobusowym. Ja mam zarezerwowany
hostel na głównej ulicy, ale jest do niego dobre pięć kilometrów. Postanawiam
znaleźć marszrutkę. Z pomocą 2GIS, nie ma z tym najmniejszego problemu. Słyszę,
że ktoś mnie woła. To była bardzo sympatyczna Niemka o imieniu Anna. Okazało
się, że przyjechaliśmy do Biszkeku tą samą marszrutką. Choć to nie do końca
prawda, bo Ania za granicą dosiadła się do mojej marszrutki. Nieważne.
Zaczynamy gadać, bo jakoś do tej pory niewielu spotkałem plecakowych turystów,
a możliwość porozmawiania po angielsku również była przyjemną odmianą. Okazało
się, że mieszkamy w innych hostelach, ale mamy podobne plany, więc wymieniliśmy
się kontaktami i postanowiliśmy, że się jakoś umówimy. Generalnie plan Ani
pokrywał się z moim tylko, że ja miałem zamiar spędzić cały następny dzień na
zwiedzaniu Biszkeku, a dopiero potem ruszyć do miejscowość Karakol. Problemy
był tylko taki, że miałem zarezerwowany hostel na dwie noce. Ale taki problem
to nie problem. Wsiadłem w marszrutkę, przejechałem kilkanaście przystanków i
już po chwili wysiadam pod moim hotelem. Było to dziwne miejsce, ale specjalnie
takie sobie wybrałem. Hostel nazywa się USSR Hostel i mieści się w normalnym
bloku mieszkalnym. Ciężko do niego trafić, pamiętałem jednak, że była to klatka
numer 5 i piętro numer 4. Wnętrze takie, jak się spodziewałem: po prostu
normalne mieszkanie, przystosowane nieco do pełnienie funkcji hostelu. W środku
bardzo sympatyczna pani pracownica i też sympatyczna pani właścicielka. Postanowiłem
zagadnąć je o możliwości zmiany rezerwacji. To znaczy: nie chciałem jej
zmieniać, ale nieco zmodyfikować, zostawiając sobie furtkę na jutro. Powiedziałem
jak jest: spotkałem kogoś z kim chciałbym podróżować dalej, ale ona jedzie juto
i tak dalej... Generalnie ustaliliśmy, że teraz płace za jedną noc, jak będę chciał
zostać na kolejną, to nie ma problemu: miejsce jest. A jak będę chciał jechać,
to też nie ma problemu. Pisze, więc do Ani, żeby się z nią spotkać. No i poznać
się trochę, bo w sumie to rozmawiałem z nią 5 minut. Pracując jako barman
posiadłem jednak jedną przydatną umiejętność. Myślę, że szybko potrafię ocenić
czy ktoś mi „pasuje” czy nie. Wydaje się to być dość okrutne, ale tak właśnie
jest. Jestem dobrym „oceniaczem po okładce”. Rzadko się mylę w tej kwestii.
Ania wydała mi się bardzo sygmatyczną, otwartą i ciekawą osobą, więc pomysł na
podróż z nią bardzo mi się spodobał. Niemniej jednak mi najlepiej się myśli w ruchu,
więc postanowiłem się przespacerować. Poza tym chciałem zobaczyć, czy ten
Biszkek ma coś do zaoferowania i ile potrzeba czasu na jego zwiedzenia. Wyszedłem,
więc z hostelu i udałem się główną ulicą w kierunku atrakcji turystycznych. Główna
ulica nazywa się Chuy i jest po prostu wielką zatłoczoną i głośną arterią, przy
której zlokalizowane jest mnóstwo sklepów, knajpek, fast foodów i atrakcji
turystycznych. Z tymi atrakcjami to bym nie przesadzał. Generalnie
najważniejszy jest pomnik konny niejakiego Manasa, ale do tego momentu dopiero dojdziemy.
Zacząłem się kierować w jego stronę, bo mój hostel znajdował się w zasadzie na końcu
ulicy Chuy. Po drodze trafiłem na kilka ciekawych miejsc. Po pierwsze: wpadłem
na niewielki plac z dużą ilością pomników. Dominowały uwiecznione w kamieniu
(czy czymś tam) konie i orły. Wyglądało to jak miejsce spotkań miejscowej
młodzieży. Wokół sporo knajpek. Stwierdziłem, że do tego miejsca pasowałoby
wrócić później . Miałem i tak po drodze… Potem poszedłem dalej i trafiłem na
kolejny park z kolejnymi rzeźbami. Jak na razie nie byłem zachwycony, choć
udało mi się odnaleźć kilka symboli związanych z poprzednim ustrojem. Najciekawszym
budynkiem było jednak Kino „Rosja” z bardzo ładną fasadą. W końcu, po około pół
godzinie docieram do pomnika Manasa. Co to za jeden? Bohater narodowej epopei
składającej się z pół miliona wierszy. Generalnie w Kirgistanie sporo miejsc poświęconych
jest pamięci tego gościa. Pomnik jednak ładny. Może nie imponujący, ale
otoczenie ciekawe. Manas za plecami ma budynek filharmonii (oczywiście jest to
betonowa bryła), a przed sobą budynek ratusza i główny plac miasta z
charakterystyczną świecącą flagą Kirgistanu. Ten plac przed ratuszem bardzo mi
się spodobał. Gwarne miejsce, pełne ludzi. Wystrój: kilka fontann, i ławki. Dość
oszczędny wygląd, ale ogólne wrażenia pozytywne. Siadłem sobie z boku i
obserwowałem. Dorośli spacerują, dzieci się bawią, a młodzież urządza sobie
zawody w robieniu selfi. Pod tą flagą dotarła od mnie odpowiedz na pytanie,
które sobie zadawałem od wjechania do Kirgistanu. Co jest na tej ich fladze?
Generalnie sprawa wydaje się dość oczywista. Mamy słońce na czerwonym tle. Mi
jednak nie dawał spokoju kształt we wnętrzu słońca. Coś jakby krzyż złożony z
kilku linii. Widziałem sporo pamiątek, ozdób czy nawet biżuterii z takim
wzorem. I zaczęło się to już w Kazachstanie. Dotarło do mnie, że ten kształt to
nic innego jak zwieńczenie jurty. Taka ciekawostka.
Kilka kadrów z ulicy Chuy
Kino „Rosja”
Pomnik Manasa
Posiedziałem chwile i
odczułem głód. Miałem ochotę na kebab! Minąłem ogromną ilość budek z tym
jedzeniem i postanowiłem skosztować. Pozostało mi jedynie wybrać miejsce.
Wyszedłem z placu i zacząłem kierować się w drogę powrotną do hostelu. Po drodze
minąłem jeden kebab, ale mi się nie spodobał. Znalazłem restaurację, taką dla
miejscowych i pomyślałem sobie: „Kebab w postaci szaszłyka też może być”. Mieli
jednak tylko kurczaka, więc podziękowałem. Potem trafiłem na coś w rodzaju
bistro z kebabami, ale tu też mieli tylko kurczaka. Kurczaka to ja sobie zrobię
w domu. Poszedłem, więc na plac z pomnikami koni i orłów, bo wiedziałem, że tam
knajpek było mnóstwo. I faktycznie. Mamy kilka kebabów. Postanowiłem wybrać ten
z największą kolejką, bo zakładam, że miejscowi nie tłoczyliby się po kiepski
kebab. I faktycznie: od momentu zamówienia do realizacji minęło chyba ze dwadzieścia
minut. Goście brali po kilka kebabów na wynos, a pracownicy tego przybytku
uwijali się jak w ukropie. W końcu dostałem swojego „naleśnika” usiadłem na ławce
i zacząłem konsumpcję. Generalnie kebab jak kebab. Przyprawy fajne, ale
strasznie tłusty. Dodatkowo zieleniny mało, samo mięso praktycznie i frytki.
Zjadłem pół i miałem dość. A koszt tego kebaba to około 5.50 zł. Niesłychane.
Popiłem go koniaczkiem przywiezionym jeszcze z Kazachstanu. Wiadomo – dla
zdrowotności.
Kebab jak kebab... Pyszny...
Tym samym skończyły mi się trunki wysokoprocentowe, pozostało
jedynie poszukać sklepu. Poszedłem, więc w pobliże mojego hostelu i zacząłem
krążyć po uliczkach. Znalazłem jedynie niewielki sklepik, w którym prawie nic nie
było. Na szczęście pani w nim skierowała mnie kawałek dalej i znalazłem supermarket.
Tam ceny podobne do tych w Kazachstanie, czyli ekstremalnie tanio. Zaopatrzony
w trunki ruszyłem do hostelu. Tam szybka kąpiel, ogarnianie plecaka, niewielkie
pranie. Poznałem też Węgra. Gość właśnie wrócił z Karakoł. Opowiadał, że jest
tam przepięknie i że nie mas sensu siedzieć w Biszkeku, bo z tego co mu
opowiedziałem, to zobaczyłem praktycznie wszystko warte zobaczenia, oprócz
bazaru. Niewiele myśląc napisałem do Ani: „Jadę z tobą do Karakoł, będę o
10-tej na dworcu zachodnim. Do zobaczenia.” Pogadałem jeszcze chwilę z Węgrem,
wypiłem piwko, trochę kirgiskiego koniaku (równie dobry, co kazachski),
dokończyłem kebaba i poszedłem spać.
Rano obudziłem się wcześnie. Ruszyłem na poszukiwanie śniadania
i czegoś na drogę. W Kirgistanie nie ma z samsą tak łatwo jak w Kazachstanie.
Samsa jest, ale nie na każdym rogu, dlatego chwilę poświęciłem na poszukiwania jakiejś
piekarni. W końcu jest. Kupiłem racuchy z ziemniakami, jakieś naleśniki z
koperkiem, dwie drożdżówki i coś w rodzaju połączenia pizzy z babeczką. To
dziwactwo pochłonąłem w hostelu na śniadanie, wypiłem herbatę, założyłem plecak
i uciekam na dworzec. Marszrutkę złapałem dość szybko, więc miałem jeszcze trochę
czasu do 10-tej. Zrobiłem jeszcze niewielkie zakupy w markecie koło dworca i
już po chwili jestem na miejscu. Chwilę czekania i jest Ania. Poszliśmy szukać
marszrutki do Karakoł. Jak zwykle: nie my szukaliśmy marszrutki, tylko
marszrutka szukał nas. Kierowca powiedział, że brakuje mu tylko trzech czy
czterech osób, więc za chwilę ruszamy. Dokupiliśmy jeszcze samsę na drogę. Ja skorzystałem
z kibla, o którym warto powiedzieć kilka słow. Generalnie syf był, ale nie to
było najgorsze. Te kible były strasznie małe. W sensie: niskie. Wyglądało to
przezabawnie. Dobrze, że nikt nie robił tam „dwójki” akurat jak opróżniałem pęcherz.
To ciekawa, że są kraje, w których do wyglądu i wystroju kibli nie przywiązuje się
żadnej wagi. Ale wróćmy do marszrutki. Ta wypełniła się już, w 100%, więc
możemy ruszać. Najpierw trzeba się wydostać z Biszkeku, co nie jest łatwe, bo
jedziemy przez całe miasto, a korki są naprawdę spore. Że już nie wspomnę o
chaosie i umownym traktowaniu przepisów. Taka mała dygresja mnie naszła. W
Kirgistanie nie ma praktycznie świateł dla pieszych. Stojąc przed przejściem trzeba
patrzeć na światła dla samochodów, a i to nie gwarantuje nam bezpieczeństwa, bo
oczywiście każdy skręca nie patrząc na nic i na nikogo. To tak z ciekawostek.
Trasa na początku niezbyt ciekawa. Pojawiają się jakieś góry, ale w większości
zasłonięte przez chmury (albo to był smog). Dopiero po jakiejś godzinie jazdy zaczynają
się piękne widoki. Takie, że człowiek nie wie czy robić zdjęcie, kręcić film
czy po prostu gapić się przez okno. Takich dylematów miałem podczas tej trasy mnóstwo.
Piękne góry, a potem piękne góry i piękne jezioro, które mijaliśmy po pawiej
stronie. Wiedziałem, że jezioro Issyk Kul ze wzglądu na swoje położenie będzie
robić wrażenie, ale nie spodziewałem się, że aż takie. Było to po prostu
piękne. Co do trasy to już nie tak kolorowo. Co chwile jakieś remonty. Wiosek
praktycznie nie ma, tylko jakiś małe turystyczne mieściny, ale myślę, że widok
na góry i jezioro wystarczał. Mieliśmy też mały postój, który oczywiście
wykorzystałem na robienie zdjęć. Jazdy do Karakol mieliśmy ponad pięć godzin,
więc dopiero koło 16-tej jesteśmy na miejscu.
Dworzec marszrutkowy w Biszkeku.
Widoki na trasie.
Dworzec jest kawałek od „centrum”,
ale decydujemy się iść, bo po drodze jest pewne ciekawe miejsce, które po
prostu trzeba odwiedzić. Nazywa się ono Meczet Dungan i jest on niezwykły.
Wybudowali go Chińczycy, więc wygląda dosłownie jak chińska pagoda. Jest
przepiękny, kolorowy i do jego wybudowania nie użyto ani jednego gwoździa. 100%
naturalnego drewna. Za zwiedzanie należy zapłacić, ale uważam, że naprawdę
warto. Mnie się bardzo podobał. Chwilę na zdjęcia, podziwianie i trzeba iść
dalej.
Meczet Dungan
Nie mieliśmy zarezerwowanego hostelu, ale wiedzieliśmy, że na pewno coś
znajdziemy. Po drodze jednak wpadamy na coś pomiędzy informacją turystyczną i
biurem podróży. Próbujemy się czegoś dowiedzieć o możliwości spania w jurcie.
To było moje wielkie marzenie i niejako główny cel tej wyprawy. Przekonałem do
tego pomysłu Anię, więc od tego momentu był to nasz wspólny plan. Wpadamy do
biura i się wypytujemy. Węgier poznany dzień wcześniej w hostelu mówił coś o
jakimś kampingu w jurtach około 15 km od miasta. Okazuje się, że owszem jest,
ale to tak bardziej sezonowo. Oczywiście jak zapłacimy, to nie ma problemu,
nawet nas tam zawiozą terenówką. Cena jednak odstrasza i decydujemy się sami
coś poszukać. Po raz kolejny przekonuję się, że połączenie funkcji informacji turystycznej
i biura podróży to zły pomysł. Przynajmniej dla turysty. Wychodzimy z biura i idziemy
dosłownie za róg, bo tam na mapie zaznaczony jest pierwszy hostel. Wchodzimy, oglądamy,
cena przyzwoita, więc nie ma co szukać dalej. Zostajemy! Jest już dość późno i
chcemy wyjść na spacer jak najszybciej, żeby zdążyć ze zdjęciami przed zachodem
słońca. Ja muszę jednak zrobić pranie, bo powoli zbliżam się do punktu, w
którym nie będę miał, co na siebie włożyć. Takie uroki podróży z małym
plecakiem. Duży plus to jednak niska waga i kompaktowa wielkość. Nieważne.
Robię szybkie pranie i już za chwilę idziemy zobaczyć kolejną, czyli drugą,
ostatnią atrakcję turystyczną w Karakoł. W Katedrze Świętej Trójcy nie byłoby w
zasadzie nic niezwykłego gdyby nie fakt, że jest ona wykonana z drewna. Niby
taka drewniana cerkiew znana z mojego regionu w Polsce, ale dużo większa.
Mieliśmy wiele szczęścia, trafiło nam się ostatnie pół godziny słońca. Pięknie
podświetlało ono fasadę katedry. Gdy doszliśmy do wniosku, że czas ładnych
zdjęć się skończył postanowiliśmy ruszać na poszukiwanie jedzenia.
Katedra Świętej Trójcy
Najpierw trafił
się jednak sklep, w którym kupiliśmy trochę przekąsek. Potem trafił się kolejny
sklep, ale wiele w nim nie było. W końcu trafiliśmy na coś w rodzaju
supermarketu zaopatrzonego całkiem przyzwoicie. Ja kupiłem sobie pierwsze
Kirgiskie piwo o nazwie Arpa oraz calvados czyli nic innego jak kirgiska wersja
brandy z jabłek . Ania kupiła sobie kirgiskie wino i słodycze. Ale już
najwyższa pora, żeby coś zjeść. Z pomocą w znalezieniu restauracji przychodzi
nieodłączna aplikacja 2GIS. Zaraz wypatrujemy knajpkę, w której stołuje się
całkiem spora grupa miejscowych. Postanowiłem spróbować coś lokalnego i
zdecydowałem się na lagman. Nie jest to danie typowe tylko dla Kirgistanu. Po
prostu jest ono popularne we wszystkich „stanach”. Jest to coś w rodzaju zupy,
ale tak gęstej i tak naładowanej składnikami, że w zasadzie przypomina to nasze
drugie danie. Mamy tu przede wszystkim makaron, przypominający nieco spaghetti.
Nie w smaku, a w kształcie. Mamy baraninę, cebulę, paprykę i aromatyczne przyprawy.
To tyle. Bardzo smaczne, proste danie, które bardzo przypadło mi do gustu. Na
przystawkę wzięliśmy sobie sałatkę z ozorków, która też była bardzo dobra. Ja
do picia zamówiłem siebie piwko kirgiskie o nazwie Arpa. To samo, które miałem
w plecaku na wieczór. Przyznam szczerze, że Kazachstan jest jednak trochę lepszym
krajem dla piwoszy. Ten browarek był całkowicie pozbawiony smaku i zapachu. Mógłbym
go określić, jako gazowaną wodę o lekkim słomkowym zabarwieniu, wydawał się
jednak dobrze gasić pragnienie.
Sałatka z papryki i świńskich języków.
Lagman
Po skończonym obiedzie ruszyliśmy na spacer,
ale Karakoł to zabita dechami mała mieścina z dwoma ciekawymi atrakcjami, więc
spacer nie był długi. Wróciliśmy, więc do hostelu, tam kąpiel, przepakowanie i
spakowanie. A potem można się relaksować. Ja przy zakupionym calvados, a Ania
przy winie. Ja byłem zadowolony z zakupu, Ania nie. Poznaliśmy jeszcze
francuza. Gość był takim człowiekiem, który żyje w podróży. Tu popracuje, tam
popracuje, tu pomieszka, tam pomieszka i tak sobie gość już żyje parę lat. To
wywołało dyskusje między mną, a Anią na temat tego: czy warto tak żyć? Czy to
fajnie tak nie mieć domu? Ciężkie dylematy hehe. Wieczór spędziliśmy też na
planowaniu dnia następnego. Udało nam się znaleźć otwarty obóz z jutami, jednak
mieliśmy do niego jeszcze kawał drogi. Znaleźliśmy jeden czynny w miejscowości Bokonbayevo.
To jest ponad 130 km. Niby dużo, niby mało, ale to Kirgistan, więc nie sposób przewidzieć
ile zajmie droga. Plan powstał. Jedziemy na kamping, a po drodze zrobimy tak,
żeby zobaczyć jeden wodospad i jeden kanion. Plan jest, alkohol wypity, idziemy
na spoczynek.
Rano wstajemy wcześnie, bez pośpiechu zbieramy się do wyjścia.
Czułem w kościach, że przed nami dzień pełen wrażeń i niesamowitych przygód. Zjedliśmy
śniadanie składające się z lepioszki i jajecznicy na cebuli (nic innego w
sklepie nie było), założyliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku dworca z
marszrutkami. Mniej więcej po drodze był jeszcze bazar, który chcieliśmy
odwiedzić. Wyszliśmy z hostelu i po raz kolejny przekonałem sie w jakim przepięknym
miejscu jestem. Nie chodzi mi o sam Karakoł, ale o okolicę. Z każdej strony
góry, ośnieżone, oświetlone… Wspaniały widok.
Pięknych widoków w Karakoł nie brakuje.
Do bazaru mamy może 15 minut na
piechotę, więc zaraz jesteśmy na miejscu. Bazar jak bazar. Wszytko tak jak
wszędzie. Na mnie wrażenie zrobiły stoiska z mięsem zorganizowane w starych
kontenerach. Dodatkową atrakcją były głowy krów pod stołami rzeźników. Mocna
sprawa. A reszta to standard. No może oprócz kumysu. Generalnie było to coś, co
chciałem spróbować, ale tylko spróbować i spróbowałem. Nie będę się powtarzał,
bo historia wygląda podobnie jak z kurutem w Kazachstanie. Spróbować raz i
nigdy więcej. Zresztą smak mają podobny hehe. Ania zrobiła sporo zakupów już pod
kontem pamiątek. Najbardziej zażarcie targowała się jednak o te charakterystyczne czapki z Kirgistanu czyli kolpaki. Mnie też namawiała żebym sobie kupił, ale przecież nie będę w tym
chodził. Nie kupiłem. Pewnie z godzinę spędziliśmy na bazarze i ruszamy dalej.
Bazar w Karakoł
Trzeba złapać marszrutkę do miejscowości Barskoon. Zachodzimy na dworzec
marszrutek, choć w zasadzie był to kawałek placu za jakimś domem. Okazuje się,
że marszrutka owszem jest, ale siedzi w niej dwie osoby. Gość twardo tłumaczy,
że zaraz będziemy jechać, ale wiadomo, jak się nie napełni na 100% to nie ma
szans żeby ruszyć. Poszliśmy więc na drugą stronę drogi i w kilka sekund
znaleźliśmy dzieloną taksówkę. Przewiozła nas ona jednak tylko pół drogi do Barskoon.
Wysiadamy w jakiejś niewielkiej mieścinie. I praktycznie z marszu wsiadamy do marszrutki,
która wiezie nas już bezpośrednio do Barskoon. Cały czas analizujemy mapę, bo
musimy wysiąść w takim miejscu, żeby blisko było do drogi na wodospad Barskoon.
Wsiadamy, więc nieco na obrzeżach „miasta” i postanawiamy iść przez wioskę,
sforsować rzekę i powinniśmy być na właściwej drodze. Mieścina całkiem sympatyczna,
choć wygląda na wyludnioną. Idziemy sobie jednak i pstrykamy zdjęcia, gdy naszym
oczom ukazuje się potężny kanion. Nasza droga jest po drugiej stronie. Ale widać,
że w dół kanionu idzie jakaś dróżka, którą jeżdżą samochody. Postanowiliśmy iść
i my. Widoki były po prostu niesamowite. Trudno je nawet opisać, więc lepiej
popatrzeć na zdjęcia.
Wieś Barskoon
Niesamowite widoki.
Przedostanie się na drugą stronę nie było trudne, ale
zajęło nam dużo czasu ze względu na zdjęcia. Wiadomo. Gdy wychodzimy na drogę
okazuje się, że droga nie jest najlepsza, ale mamy dużo wiary, co do autostopu.
Nie minęło 10 minut i jedzie pierwsza ciężarówka. Coś w rodzaju ciężarówki i
autobusu w jednym. Goście coś nam pokazują, ale się nie zatrzymują. Kolejne 20
minut czekania i jedzie kolejna. Tu podobna historia. Goście nam machają, ale
się nie zatrzymują. Kolejne kilkanaście minut czekania i jedzie łada. Gość się
zatrzymuje, a my mu tłumaczymy, o co chodzi: chcemy jechać nad wodospad. Gość
nam tłumaczy, że w sumie to by nas zawoził (oczywiście za kasę), ale nie ma
czasu. Niemniej jednak postanawia nam pomóc i dzwoni do jakiegoś znajomego
taksówkarza. Ustalamy cenę i się dogadujemy, że gość przyjedzie za jakieś 15
minut. Oczywiście przez te 15 minut nie przejechał żaden samochód. Znaczy przejechał,
ale było to coś w rodzaju cysterny, która polewała drogę, żeby się tak nie
kurzyło. Chyba po to, bo po co innego polewać piaszczystą drogę wodą? Gość
podjeżdża i jedziemy. Oczywiście widoki bajeczne.
Droga do wodospadu.
Już zacząłem się przyzwyczajać do tego, że
ten Kirgistan to po prostu przemili ludzie i bajeczne widoki. Oczywiście w wielkim
skrócie. Dodatkową atrakcją trasy były zwierzęta typu owce i krowy przepędzane
całą szerokością jezdni. Przedzieranie się przez nie było doświadczeniem trochę
strasznym, a jednoczenie bardzo zabawnym. Po około 30 minutach takich atrakcji
docieramy do wodospadu. Gość nam pokazuje palcem i mówi, że tam mamy iść.
Trzeba niestety wyjść na wieka górę, aby coś tego wodospadu zobaczyć. Generalnie
jest on wielki, ale podzielony na kilka mniejszych. Sporo zasłania las, ale i
tak robi wielkie wrażenie. Czegoś takiego to się nie spodziewałem. Szkoda, że
słonce nie sprzyjało robieniu dobrych zdjęć. Ale nie zawsze się ma szczęście.
Po obejrzeniu wodospadu wracamy pomału do samochodu.
Wodospad Barskoon.
I widok na okolicę.
Nie jest jakoś bardzo późno,
ale też i nie jest wcześnie, więc pada pomysł dogadania się z gościem, żeby nas
zawiózł jeszcze na Kanion Skazka. Gość wyglądał na uczciwego, poza tym dalsza
jazda wymagałby znalezienia pewnie kolejnej marszrutki, a potem kolejnej taksówki,
więc decydujemy się na pertraktacje. Zobaczymy, co gość wymyśli. Generalnie gość
uparcie twierdzi, że nas zawiezie na kanion i już do obozu z jurtami, ale chce
za to stanowczo za dużo kasy. Umawiamy się, że zawiezie nas do kanionu, a potem
podrzuci nas tylko do głównej drogi, skąd będziemy mieli jeszcze jakieś 30 km
na miejsce. Wydaje się to uczciwe. Za całość płacimy 1200 som, czyli po jakieś
30 zł na głowę, co za taką ilość kilometrów taksówką wydaje się wręcz śmieszną
ceną. Wracamy, więc z powrotem tą samą trasą, a następnie jedziemy dalej na
zachód. Po drodze to samo: widoki bajka.
Widoki z drogi do Kanionu Skazka
Ale bajką to dopiero miało być to, co
zobaczyliśmy w Kanionie Skazka. Skazka to dosłownie znaczy bajka. I przy tym
chylącym się już powoli ku zachodowi słońcu faktycznie wyglądało to jak bajka…
Po prostu był przepiękny. Mieliśmy tam godzinę czasu, którą spędziliśmy na
przeciskaniu się przez skały, robieniu zdjęć i po prostu podziwianiu tego cudu
natury. W tym słońcu mienił się on wręcz abstrakcyjnymi kolorami. Jego piękna
nie sposób opisać. Trzeba to zobaczyć! Po prostu. Godzina oczywiście minęła błyskawicznie,
ale znaleźliśmy moment na siedzenie i patrzenie. Zdjęcia to nie wszystko.
Trzeba też po prostu chłonąć widoki.
Kanion Skazka
Tak jak się umówiliśmy. Gość podwozi nas
do głównej drogi i jedzie w swoją stronę. Ania wysiada z taksówki, zakłada
plecak i idzie łapać stopa, ja wysiadam, zakładam plecak i stop złapany. Tak to
jest w Kirgistanie! Generalnie łapanie stopa to proceder bardzo powszechny. Ze
względu na braki w komunikacji autobusowo – marszrutowej łapanie stopa jest
sposobem na przemieszczanie się dla miejscowych. Wygląda to tak, że zatrzymuje
się nieomal każdy. Nie licząc tego łapania stopa z dnia dzisiejszego na drodze,
po której nic nie jechało, to maksymalny czas oczekiwania na podwózkę wynosił 5
minut. Mierzyliśmy potem czas, bo chcieliśmy wiedzieć czy pobijemy rekord 30
sekund hehe. Nie udało się, ale stop działa znakomicie. A co z płaceniem? Jak
złapiemy stopa i podejdziemy do szyby w samochodzie, to jest to od razu jasne
czy jest to płatne czy nie. Jeśli mamy płacić to od razu się o tym dowiemy. A
jeśli nie mamy płacić to też się o tym od razu dowiemy. Pozostaje jeszcze
kwestia, czy goście nie będą chcieli kasy potem, ale uczciwość w tym narodzie
jest wielka, więc nam się to nie zdarzyło. W każdym razie Ania złapała samochód
z węglem, który jechał prosto pod jezioro Song Kul, które też wydawało się
zajebistą opcją… Goście nas chcieli wziąć ze sobą. Nie zdecydowaliśmy się jednak,
bo tyle kilometrów w tej rozlatującej się ciężarówce byłoby ciężkim doświadczeniem.
Dodatkowo jeden z kierowców strasznie podrywał Anię i nie przeszkadzało mu nawet
to, że na te pół godziny zostaliśmy narzeczonymi. Tu musze napisać o czymś, co
mi Ania opowiadała. Generalnie w Kirgistanie samotne dziewczyny mają ciężko.
Każdy je podrywa. Nie agresywnie czy niemiło. Po prostu normalnie, ale dość
intensywnie. Dlatego warto sobie założyć na palec coś, co przypomina obrączkę i
oznajmić, że gdzieś tam czeka mąż. Ponoć trochę to ułatwia sprawę, ale nie do
końca… Taka mentalność. Co zrobisz? Ja takich problemów nie maiłem. Generalnie
goście okazali się super mili. Chcieli mnie częstować piwem i papierosami, ale odmówiłem,
bo mogłoby się to skoczyć faktycznie jazdą do Song Kul hehe. Ale nie chciałem
robić tego Ani. Tym bardziej, że jurty czekają. Goście nas wysadzają nie w
samym „mieście” Bokonbayevo, ale trochę wcześniej we wiosce o nazwie Tong. Dziękujemy
naszym kierowcom i ruszamy w drogę na kamping, bo przed nami jeszcze jakieś
trzy kilometry marszu. Sama wioska to też niesamowite wrażenia. Ile razy w
życiu wdzieliście pasterza na ośle? Ja raz w życiu, we wiosce Tong. Przechodzimy
przez wioskę i docieramy do brzegu jeziora.
Wioska Tong
Musimy ominąć jedną zatokę i będziemy
na miejscu. Dopytujemy się jeszcze dla pewności jednego pasterza, który
utwierdza nas w przekonaniu, że 2GIS jednak się nie myli. Po jakiś 45 minutach
marszu jesteśmy na miejscu. I wygląda ono tak jak sobie wymarzyłem. Jurty nad
jeziorem, wokoło ośnieżone szczyty. Jak z bajki. Pięknie. Dogadujemy się już na
100%, co do ceny. Jest ona ustalona na 1100 som, czyli 55 zł. Za nocleg, obiad
i śniadanie. Spoko. Może nie najtaniej. To był w zasadzie mój najdroższy nocleg
na wyjeździe, ale już wiedziałem, że będzie to warte tych pieniędzy. Pani
pokazuje nam naszą jurtę. Jest w niej prąd! Można sobie podładować telefon.
Mamy też piecyk na drewno, ale pani mówi, że szkoda jej trochę rozpalać piecyka
na nas dwoje (tak, cała jurta była tylko dla nas), więc zaraz ktoś przyniesie
nam elektryczny grzejnik. Ja nie mam z tym problemu. Pani właścicielka zrobiła
nam też krótką wycieczkę po kampingu, pokazał gdzie co jest i powiadamia, że za
pół godziny w tej jurcie (pokazała palcem największą z nich) jest obiad. Szybko
się ogarniamy i lecimy jeść, bo głód doskwierał nam ogromny. Nie licząc
batonów, czekolady i coca coli od rana żyliśmy tylko świeżym powietrzem i
bajecznymi widokami. Wchodzimy do jurty – jadalni. Pięknie jest zdobiona,
miejsca jest pewnie dla 50-ciu osób. A jest nas tylko piątka. Ja i Ania, parka
z Francji przemierzająca Azję Centralną już kilka miesięcy. I oczywiście
Japonka – strasznie mało gadatliwa. Na stole owoce, słodycze w postaci
cukierków i coś w rodzaju długich chrupków smakujących jak ser żółty. Za
cholerę nie mogę teraz znaleźć nazwy tego czegoś. Ale bardzo dobre na aperitif.
Po chwili na stole ląduje danie główne: ziemniaki, baranina, papryka i kapusta
w aromatycznym sosie. Wszystko to było przygotowywane na palenisku. Po prostu
przepyszne. Wiem, byłem głodny jak wilk i pochłonąłbym pewnie niesolone ziemniaki
z keczupem, ale to danie było tak pyszne... Uwielbiam taką prostą kuchnię.
Dosłownie cztery składniki połączone w niezwykłe danie za pomocą fantastycznych
przypraw. Najadłem się niemożliwie. Wszyscy się najedli, bo uznaliśmy, że nie
wypada odejść od stołu, gdy w garnku jest jeszcze jedzenie. Towarzyszyła nam
też właścicielka, która opowiadała nam o pracy, o gościach i tak dalej. Super
sprawa. Niesamowita atmosfera wspólnego posiłku w jurcie. A i zapomniałem o
herbacie. To jest fajne. Herbata jak herbata- czarna. Ale pije się ją z takich
śmiesznych małych miseczek. Strasznie mi się to spodobało. Po jedzeniu jeszcze
trochę pogadaliśmy z Francuzami, Japonka się szybko zwinęła. Bardzo się cieszyłem,
że usłyszałem trochę ciekawych historii na temat Turkmenistanu i Uzbekistanu,
bo do tych krajów bardzo chcę się wybrać.
Obiad w jurcie.
Byliśmy jednak mega zmęczeni. Ten
dzień zawierał w sobie tyle wrażeń, że spokojnie obdzieliłby nimi kilka dni w
podróży. Położyłem się w jurcie pod dwoma pierzynami i długo nie mogłem zasnąć.
Nie dlatego, że było zimno. Przetwarzałem po raz kolejny zdarzenia z tego dnia
i z tej podróży. Myślałem o tym, czego już doświadczyłem i co jeszcze przede
mną. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że człowiek żyje tak naprawdę dopiero
w podróży. Codzienne życie to coś w rodzaju egzystencji rośliny doniczkowej na
oknie w mieszkaniu. Dopiero, gdy podróżujesz to jesteś jak orzeł. Takie myśli
człowieka nachodzą, gdy patrzy na zwieńczenie jurty i jest świadomy sensu
swojego życia. Od realizacji jednego marzenia do kolejnego… A że świat jest
taki wielki, a życie takie krótkie, to o nudzie nie może być mowy. To
filozofowanie tak mnie zmęczyło, że w końcu zasnąłem snem sprawiedliwego.
Bladym świtem obudziła mnie Ania, bo zapomniałem, że
przecież mieliśmy iść na wschód słońca. Byłem trochę nie żywy, ale wyszedłem,
podziwiłem, zrobiłem zdjęcia i wróciłem w pielesze.
Wschód słońca.
Generalnie noc była dość
ciepła, ja nie zmarzłem, ale czułem, że od niezbyt szczelnych drzwi lekko
pizga. Każdy miał jednak do dyspozycji dwie grube pierzyny. O godzinie ósmej
idziemy na śniadanie. Dołącza do nas Japonka i Francuzi i po chwili cieszymy
się jajkiem sadzonym, warzywni, lepioszką i pyszną herbatą z miseczki. Słonce
jednak jeszcze dość nisko, więc decydujemy, że trochę sobie poleniuchujemy. Wróciliśmy
do jurty na odpoczynek i tak nam zeszło chyba do 11. Potem się spakowaliśmy i
udaliśmy się na brzeg jeziora, spacer i fotki. Widoki dalej bajkowe i nie
jestem ich w stanie opisać. Ania stwierdziła, że Issyk Kul jest trochę podobne
do Bajkału. Zajebiście! Też chcę zobaczyć! Ja natomiast stwierdziłem, że nigdy,
w całym moim życiu nie widziałem tak czystego jeziora. Woda była krystaliczna i
ciekaw byłem czy można ją pić wprost z jeziora. Nie odważyłem się jednak, bo
takie eksperymenty to nie są za mądre. Ciekawostką jest to, że woda w Issyk Kul
jest lekko słona, ponoć wynika to ze składu gleby. Pokręciliśmy się wzdłuż
jeziora jakiś dwie godziny i pasowało się ruszać. Zamówiliśmy siebie taksówkę
do centrum Bokonbayeva za jakieś grosze i postanowiliśmy ruszać dalej.
Jurtencamp Bel-Tam
Jezioro Issyk Kul.
Plan był
taki, że go nie było. Po prostu zobaczymy gdzie nas los poprowadzi. Jutro
chcemy być w okolicach Wieży Burana, a dziś to się zobaczy. Przygoda! Dojeżdżamy
do centrum. Priorytetem jest wymiana kasy, bo mi zostało mniej niż 50 zł w som,
a Ani to już prawie nic. Na szczęście jest i bank. Procedura z niewyjaśnionych
przyczyn trwa bardzo długo, ale udaje się wymienić kasę, a następnie idziemy na
samsę. Zaraz obok jest przybytek o nazwie Super Samsa. Musieliśmy poczekać, ale
dostaliśmy świeżutką samsę z kurczakiem. Zaiste to była super samsa, bo zgodnie
stwierdziliśmy, że jest to najpyszniejsza samsa podróży. Super samsa! Po
prostu! Za chwilę znajdujemy marszrutkę, która zawiezie nas do Bałykczy, czyli miejscowości
przy najbardziej na zachód wysuniętym punkcie jeziora Issyk Kul.
Droga do Bałykczy.
W sumie był
pomysł, żeby tam zostać na noc. Zlokalizowaliśmy jakiś hotel blisko jeziora.
Może to dobry dzień na nieco luzu? Widoki po drodze oczywiście piękne. Nie będę
się powtarzał, po prostu wrzucam fotki. Koło 16-tej dojeżdżamy na miejsce. Mieścina
nie za ładna. Wyglądała trochę jak jakieś przemysłowe miasto. I Leniny stoją
hehe. Mamy jakiś namiar na hotel niedaleko dworca, więc idziemy z buta.
Bałykczy
Postanawiamy jednak zboczyć trochę z drogi i zaglądnąć nad jezioro. I w tym miejscu
będzie jedyna tego wyjazdu opowieść z dreszczykiem. Idziemy sobie spacerem w
kierunku brzegu. Słyszymy, że ktoś nas woła. Ogólnie nie było to jakieś miłe wołanie,
więc ignorujemy. W końcu dogania nas jakiś koleś i pokazując legitymacje ze
zdjęciem jakiegoś mundurowego i każe nam pokazać dokumenty . Zaczyna coś tam gadać,
że mamy mu pokazać paszporty albo 3 dni spędzimy w areszcie. Próby dowiedzenia się
o co chodzi spełzają na niczym. Ania mówi mi po angielsku: „Czytałam o takich
akcjach w Internecie, to fałszywy policjant, uciekamy”. No dobra. Odwróciliśmy się
na pięcie i szybkim marszem oddalamy się do tego jegomościa. Gość idzie jednak
za nami. Decydujemy się przeczekać go w knajpie, ja zamawiam piwo, Ania sałatkę
i tak debatujemy o tej sytuacji. Ponoć faktycznie w Kirgistanie zdarzają się akcje,
że goście podają się za policjantów. Mają fałszywe legitymacje, biorą paszporty
i żądają jakiejś kasy za ich zwrócenie. Pretekstem może być cokolwiek. Poruszyliśmy
ten temat potem na stopie i kierowca potwierdził nasze podejrzenia. To musiał
być fałszywy policjant, bo w Kirgistanie jest taka zasada, że policjant na służbie
musi mieć mundur. Kropka. Czasem się czyta o takich akcjach, ale doświadczenie
tego na własnej skórze to zupełnie co innego. Więc takie akcje się zdarzają. Po
prostu takich „biznesmenów” ignorujcie. Prawdziwi policjanci wyglądają jak
policjanci. No chyba, że jest ich dwóch to jeden może być po cywilnemu, ale
drugi mundur musi mieć. Choć tych mundurowych to też radzę unikać, ale o tym
będzie później. Siedzimy dalej w knajpie i dumamy, co tu robić. Po pierwsze: ta
akcja z policjantem. Po drugie: w tej mieścinie faktycznie nic nie ma.
Znajdujemy jednak jakieś hotele około 20 km na wschód. Znajdujemy też cmentarz muzułmański
jakieś 10 km, również na wschód. Nigdy nie widziałem takiego cmentarza z bliska,
więc decydujemy się jechać. Wychodzimy z knajpy, łapiemy taksówkę, która za 200
som (10 zł) podwiozła nas pod sam cmentarz. Miejsce interesujące, ale nie
jakieś super rewelacyjne. Ale te widoki dookoła dodawały mu magicznej
atmosfery. Dodatkowo słonce chyliło się
ku zachodowi.... Spacerując po cmentarzu ustaliliśmy, że nie ma sensu się
wracać na wschód, więc będziemy się przemieszczać w kierunku Wieży Burana.
Cmentarz
Na
naszej mapie pojawił się punkt o nazwie Kemin. Łapiemy, więc najpierw stopa do Bałykczy.
Minęło może 4 minuty. Zatrzymuje się nam sympatyczny kierowca z żoną i synem.
Podwozi nas za darmo na sam dworzec. Tak to działa w Kirgistanie! Na dworcu nie
mija nawet 5 minut, a już siedzimy w BMW, które zawiezie nas do Keminu. Po
prostu stał tam jakiś koleś, który potrzebował pasażerów, żeby nie wydać dużo na
benzynę. Na tylnym siedzeniu siedziała jego żona z malutkim dzieckiem. Gość
wygadany, znał nawet troszkę angielski. Bardziej był chyba ciekawy nas, niż my
jego. W czasie jazdy z rozmowy wynikło, że lepiej będzie jak nas podwiezie do
miejscowości Tokmok, która jest większym miastem, więcej tam hoteli i do Wieży
Burana mamy jakieś 10 km. Zgadzamy się tym bardziej, że cena za nasz transport
się nie zmienia. Na głowę wychodzi 150 som czyli jakieś 7,50 zł. Gdy wysiadamy
w Tokmok, jest już ciemno. Nie mamy za bardzo pomysłu na hotel, ale oczywiście
2GIS jak zawsze przybywa z pomocą. Lokalizujemy jakiś dach nad głową 3 km
dalej. Decydujemy się wziąć taksówkę za jakieś grosze i po chwili jesteśmy w
hostelu. Cena to 250 som na głowę, czyli jakiś 12.50 zł. Ok. Warunki raczej skromne,
ale jest porządek. W kiblu brakuje klapy i drzwi się nie zamykają. Łóżka
skrzypią. Ale do jutra jakoś przetrwamy. Ja idę po zakupy do sklepu nieopodal.
Potem biorę prysznic i trzeba odpoczywać. Piwko, koniaczek, drożdżówki, filozoficzne
rozmowy o podróżach. Tak minął wieczór.
Dzień zaczynamy dość wcześnie, bo dziś mamy napięty
harmonogram zwiedzania. W sumie się wyspałem, ale w nocy okazało się, że nasz
hotel pełni też jeszcze jedną funkcję. Burdelu. Więc momentami było głośno i
wyjaśniło się, dlaczego łóżka tak skrzypią hehe. Zbieramy się szybko. Płacimy
za nocleg i idziemy na poszukiwania jakiejś knajpy z myślą o śniadaniu. Okazuje
się, że wszystko jest pozamykane, w końcu mamy dopiero 9-tą rano. Zupełnie
przypadkowo i „sam” łapie się nam autostop. Okazuje się on jednak taksówką, a
kierowcą tej taksówki jest przesympatyczny starszy pan. Ustalamy, więc szybko
cenę dojazdu do Wieży Burana i jedziemy. Zakładamy, że cztery niezbyt smaczne drożdżówki
i kilka batonów pozwolą nam przetrwać. Pan kierowca okazuje się przesympatycznym
człowiekiem. Mówi płynnie po rosyjsku i to tak, że praktycznie wszystko rozumiem
i Ania nic mi nie musi tłumaczyć. A właśnie, a propos języka. Tak jak już
wspominałem: rosyjski to podstawa. Ciężko bez minimalnej znajomości tego języka
podróżować po tym regionie świata, choć spotkałem na swojej drodze ludzi,
którzy ni w ząb nie gadali po rosyjsku i sobie radzili. Wiadomo: jak się chce,
to się da. Nie mniej jednak rosyjski ułatwia wszystko. Uważam, że bez
znajomości rosyjskiego pewnie kilku miejsc bym nie zobaczył, a za te, które zobaczyłem
zapłaciłbym minimum dwa razy tyle. Co do języków lokalnych. Kirgiski i
Kazachski są wręcz abstrakcyjne. Ale oni ponoć we wszystkich tych „stanach”
miedzy sobą rozumieją się dobrze. I co ciekawe. Ponoć dogadują się z Turkami.
To taka ciekawostka. Wracajmy do wycieczki. Jedziemy sobie z gościem i po chwil
kierowca się nam zatrzymuje w jakimś polu i mówi, że możemy tu poszukać
truskawek. Truskawki prosto z krzaka w połowie października - zajebiście!
Dodatkowo gość zatrzymał się w takim miejscu, że mogłem zrobić zdjęcie boiska
do gry w Buzkaszi.
Świeże truskawki w październiku.
Boisko do gry w Buzkaszi.
Nasz terenowy wehikuł.
Oczywiście i o tym sporcie opowiadał nasz pan kierowca. Gość
nas dowozi pod wieże i gdy przychodzi do płacenia zaczyna nas zagadywać, że
zasadniczo on ma dziś wolne i może nas powozić po okolicy. Pada najpierw kwota
2000 som, ale niedługo zmniejsza się ona do 1200 som. Na początku jakoś nie bardzo
nas przekonuje, ale spoglądam na Anie, jej się coraz bardziej ta opcja podoba.
W końcu mówię do niej: „To jest 30 zł na głowę, za tyle nie dojadę do domu
taksówką w sobotę wieczór”. Widzę uśmiech Ani i się decydujemy. Najpierw jednak
ustalamy, że sobie pozwiedzamy wieże i okolice. Umawiamy się z panem kierowcą,
że za jakieś pół godziny wracamy. No może trochę więcej… Co mamy do zwiedzenia.
Mamy niewielkie muzeum, trochę tablic informacyjnych, coś w rodzaju mauzoleów,
i trochę kamieni z malowidłami. I oczywiście Wieże Burana. Ta wieża to jedyne,
co pozostało po wielkim mieście leżącym na jedwabnym szlaku. Ta wieża to jest
minaret, a jeśli człowiek chce być bardziej dokładny to pół minaretu. Był on a
dwa razy wyższy, ale niestety podczas jednego z trzęsień ziemi zawaliła się górna
cześć. Można sobie wyjść na górę wąskimi schodkami i podziwiać piękny widok na
góry Tienszan. I teraz taka moja prywatna opinia. Ta wieża jest po prostu
kiepska. Widoki jednak są przepiękne i choćby, dlatego warto poświęcić się i
pojechać ją zobaczyć. Wstęp kosztuje jakieś grosze, a widok ze szczytu wieży
robi duże wrażenie. My wyszliśmy sobie na szczyt, zrobiliśmy sporo zdjęć, potem
trochę pospacerowaliśmy po tym, co było pozostałościami po mieście. „Ten
pagórek to był kiedyś pałac, tamten pas ziemi to były mury”. Tak opowiadała mam
pani z muzeum. Prawda jest jednak taka, że musimy zdrowo podziałać wyobraźnią,
żeby faktycznie „zobaczyć” to miasto. Pomaga nieco znajdująca się obok muzeum plansza,
na której jest rysunek odtworzonej zabudowy. Kiedyś to miejsce musiało robić
wielkie wrażenie… Obecnie już nie za bardzo, ale dla widoków warto się tu
wybrać.
Wieża Burana.
I widoki na okolicę.
Chwile się jeszcze kręcimy w okolicach wieży i wracamy do samochodu. Jesteśmy
z naszym kierowcą umówieni w ten sposób, że my płacimy za benzynę 600 som i dodatkowo
jemu 600 som za usługę. Brzmi to rozsądnie jednak trzeba zatankować nasz wehikuł.
Jedziemy, więc do następnej wioski i zatrzymujemy się na czymś, co zupełnie nie
przypomina „naszej” stacji benzynowej. W tym miejscu siedzi sobie starsza pani,
która nalewa benzynę do plastikowych butelek z czegoś, co wydaje się być starym
bakiem samochodowym. Z tych butelek kierowca nalewa paliwo do swojego baku. Za
15 litów paliwa płacimy 30 zł, więc jak nie trudno obliczyć koszt 1 litra
benzyny w Kirgistanie to 2 zł… Około. Zatankowani jedziemy dalej.
Stacja benzynowa.
Ania prosi
kierowcę, żeby zatrzymał się gdzieś po jedzenie. Mieliśmy coś, co mniej więcej
przypominało drożdżówkę, ale Ania stwierdziła, że nie da rady tego zjeść. Ja
postanowiłem jednak walczyć i uporać się z tą bułką z chemicznym dżemem.
Przecież nie wyrzucę… Zajechaliśmy, więc do sklepu, ale niewiele tam było. Ania
kupiła jedynie mała bagietkę z szynką, serem i jakąś zieleniną. Tu też warto wspomnieć
o wędlinach, bo jest to ciekawe. Na wschodzie, przynajmniej tym postradzieckim,
trudno jest dostać coś takiego jak wędlina w naszym rozumieniu. Te ichniejsze
„wędliny” przypominają nieco grube parówki albo mortadelę. Jest to po prostu mięso
wysoce przetworzone, zmielone i „posklejane” do postaci wędliny. Tyle dygresji.
Kanapka ponoć nie była zła, ale wiadomo, jak człowiek głodny to i suchy chleb
posmarowany nadzieją na lepsze jutro będzie mu smakował. Jedziemy dalej. Ponoć będziemy
jechać jakąś piękną dolną i dojedziemy w końcu nad wodospad. Jak dla mnie
super. I faktycznie, krajobrazy były niesamowite. Cały czas to pisze, ale te
widoki, mimo że mieliśmy je niemal codzienne, nie przestały mnie zachwycać. Gość
nam się zatrzymywał na zdjęcia, kiedy tylko mieliśmy ochotę, jednak nie chcieliśmy
nadużywać jego cierpliwości, bo w zasadzie to mógłby stawać co 500 m i nie
dojechalibyśmy nigdzie.
Widoki na trasie.
Po jakiejś godzinie z kawałkiem mijamy wodospad, ale gość
mówi, że najpierw pojedziemy jeszcze trochę do góry zobaczyć jakieś piękne miejsce
i jak będziemy wracać to się tu zatrzymamy. Ok. Droga już zaczęła się robić
naprawdę kiepska, więc byłem w szoku, że nasz samochód tak doskonale sobie
radzi. Zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki i zapachy, ale jechał sprawnie do
góry. Myślę że to zasługa w dużej mierze naszego kierowcy, który miał spore doświadczenie
w terenowej jeździe swoim volkswagenem. Droga była dość niebezpieczna, bo jechaliśmy
w miejscach gdzie na bank często spadają kamienie, więc adrenalina była również
niemała. W końcu docieramy na miejsce. Przepiękna
dolina z ośnieżonymi szczytami wokoło i krystalicznie czystym strumieniem.
Magia. Trochę zdjęć i filmów a potem
tylko siedziałem na kamieniu i patrzyłem. Spędziliśmy tam pewnie z godzinę. Ale
nie było nam dość. Po prostu fajnie było przyglądać się tym cudom natury. Ale
powoli czas wracać, bo jeszcze wodospad...
Piękne miejsce.
Wracamy tą samą drogą. I faktycznie
zrobiło się trochę niebezpiecznie, bo wracając okazało się, że na drodze leży kamień
wielkości pewnie 1 m na 0,5 m. Udało się go ominąć, ale dało nam to do myślenia.
Ten kamień spadł na drogę w ciągu ostatniej godziny. Jakby uderzył w samochód,
to wiele by z nas nie zostało… Po chwili
jesteśmy już nad wodospadem. Kolejne bajeczne miejsce. Nie ma co pisać,
wystarczy spojrzeć na zdjęcia.
Wodospad.
Chwile się kręcimy w okolicach wodospadu i
trzeba wracać. Jednak po chwili łapiemy gumę. Pan kierowca stanowczo nie
pozawala sobie pomoc w wymianie koła i wręcz każe nam cieszyć się dalej
widokami. Widzimy jednak, że trochę się zmartwił. Dochodzimy do wniosku, że gość
jest tak miły i tak pomocny, że damy mu po prostu więcej kasy, żeby miał na
naprawę tej opony. Po jakiś 20-tu minutach już jesteśmy w samochodzie i jedziemy
dalej. Droga do Tokmok mija nam bardzo miło. Gość jeszcze nas podwozi do zaprzyjaźnionej
restauracji, żebyśmy sobie coś zjedli przed podróżą do Biszkeku. A i zapomniałabym.
Gość nas wiezie jeszcze do siebie, do domu, bo chce nas poczęstować swoimi
brzoskwiniami. Co za miły człowiek. Brzoskwinie były pyszne i tak wielkie, że
chyba większych to w życiu nie wiedziałem. W końcu trzeba się jednak pożegnać. Dajemy
mu 1000 som zamiast 600. Nie bardzo chce przyjąć, bo umowa go obowiązuje, ale w
końcu mu je wciskam niemal na siłę. Żegnamy się, on jedzie w swoją stronę, a my
zamawiamy sobie po misce lagman i coś do picia. To nie jest najlepszy lagman
tego wyjazdu, ale jestem strasznie głodny, bo od rana tylko jadłem niedobre
drożdżówki.
Zestaw obiadowy.
Z knajpki mamy może 500 m na dworzec autobusowy. Tam marszrutka już
na nas czeka i po chwili jedziemy do Biszkeku. Jazda zajmuje trochę ponad
godzinę. Wsiadamy jednak na innym dworcu. Zdaje się na wschodnim i musimy
jeszcze złapać marszrutkę bliżej centrum. To nie problem, bo z pomocą 2GIS
udaje nam się ją znaleźć w 30 sekund. Pół godziny jazdy i jesteśmy w okolicach hostelu,
w którym Ania spała poprzednio. Bardzo go polecała, więc czemu nie? Meldujemy
się, chwilę ogarniamy i postanawiamy jeszcze ruszyć na miasto. Do głównego
placu z pomnikiem Manasa mamy może z dwa kilometry, więc akurat na mały
wieczorny spacer. Zanim doszliśmy na plac już się ściemniło, więc zdjęcia są
takie sobie. Ale tu nie chodziło o zdjęcia, tylko o spacer.
Biszkek nocą.
Spacer był też
pretekstem do odwiedzenia dużego supermarketu, w którym zrobiliśmy zakupy.
Odkryłem tam tez bardzo dobre pieczone naleśniki z ziemniakami. Niestety
alkoholu nie mieli... Na sklep z alkoholem wpadliśmy dopiero w okolicach
hostelu. Tam kupiliśmy jakieś piwka, koniaczek i udaliśmy relaksować się po tym
kolejnym, niezmiernie intensywnym dniu.
Dzień następny miał nam minąć na obijaniu się i ogólnym
relaksie jednak już dzień wcześniej ustaliliśmy, że tak nie może być. Trzeba
coś robić. Postanowiliśmy odwiedzić Park Narodowy Ala Archa. Aby tego dokonać
trzeba najpierw tam dojechać, co nie jest łatwe. Generalnie mamy cztery autobusy
dziennie, które podwiozą was do bram parku. Jadą one kilkanaście minut po 8,
10, 13 i 16. Nie pamiętam numeru, ale za pomocą 2GIS bez problemu znajdziecie
odpowiednią marszrutkę. Buski wyjeżdżają z okolic Osz Bazaru. To też jest dość
skomplikowane, bo nie łatwo znaleźć właściwy punkt odjazdu, ale jak się kogoś zapytacie,
to na bank wam wskaże właściwe miejsce. My wychodzimy z hostelu zaraz po 9-tej
rano i po niedługim marszu docieramy do bazaru. Zaraz lokalizujemy właściwy
busik i jakoś dziesięć po dziesiątej ruszamy do parku. Droga przyjemna, choć
jeden gość zwracał nam uwagę, że za głośno gadamy. Nie wiem czemu. W busie był
ogólny gwar i ścisk, ale jemu przeszkadzała nasza rozmowa. Po prostu udając, że
nie znamy rosyjskiego, nadal gadaliśmy po angielsku. Tym razem Ania poruszyła
temat polskiej polityki. Dziwiła mi się, że się nią nie interesuje, ale gdy
opowiedziałem jej, co się u nas dzieje w sejmie, to w końcu doszła do wniosku,
że wcale się nie dziwi mojemu braku zainteresowania. Po jakiejś godzinie dojeżdżamy
na miejsce.
Aby dostać sie w głąb Parku Narodoweg Ala Archa musimy łapać stopa.
W sensie do bram parku. Do miejsce, w którym zamierzamy wyjść w
góry mamy jeszcze dobre piętnaście kilometrów. Łapiemy, więc stopa. Po
dosłownie dwóch minutach zatrzymują się dwie sympatyczne starsze panie, które podwożą
nas już pod samo wyjście na szlak. Mamy jakieś półtorej godziny marszu do wodospadu,
więc ruszamy. Widoki oczywiście zapierają dech, więc od razu odsyłam do zdjęć.
Trasa całkiem przyjemna. Okazuje się jednak, że na zdjęcia zużywamy tle czasu,
że po godzinie marszu mamy jeszcze kolejne 60 minut do wodospadu. Docieramy
jednak pod główny szczyt i zagadują nas jacyś turyści. Mówimy, że chcemy iść na
wodospad, a oni że wodospad działa tylko w lecie, a teraz to nic tam nie mam i
pokazują nam go palcem. No faktycznie, śnieg tylko i zero wody. Decydujemy się,
więc na chwilę relaksu i postanawiamy schodzić na dół. Oczywiście nie chcieliśmy
iść tą samą drogą, więc trochę zabłądziliśmy, ale po chwili znajdujemy właściwą
ścieżkę i postanawiamy się jej trzymać i nie kombinować. Po niecałej godzinie
jesteśmy już na dole. Do Biszkeku mamy około 30-tu kilometrów.
Treking po parku.
O tam miał być wodospad.
Wierzymy jednak
w kazachskiego stopa. Samochodów mało, ale zobaczymy. Generalnie postanowiliśmy
iść we właściwym kierunku i łapać po drodze. Pewnie z cztery samochody nas minęło,
ale już piąty się zatrzymuje i zabieram nas ze sobą. Tym razem wsiadamy do
samochodu z sympatyczną rodzinką wracającą z popołudniowego relaksu w górach. Rodzinka
jest bardzo komunikatywna i sporo się od nich dowiadujemy. Dziś jest dzień
wyborów w Kirgistanie. Małżeństwo naświetla nam, więc nieco sprawę z kandydatami,
z których jeden jawi się jako kryminalista, a drugi, jako religijny fanatyk. No
to mają wybór… Generalnie sporo opowiadali nam o życiu w Kirgistanie, o tym jak
się mieszka w Biszkeku i tak dalej. Nie byli jednak, według mnie, zbyt
wiarygodnymi przedstawicielami społeczeństwa, bo widać było, że rodzina ma kupę
kasy. Dziewczyna pracowała w jakiejś międzynarodowej korporacji, a gość nie
pamiętam. W każdym razie, już po samochodzie było widać, że pieniędzy mają jak
lodu. Niemniej jednak była to sympatyczna para, która pomogła nam nieco
zrozumieć to, co się dzieje w Kirgistanie. Tak żeśmy się zagadali, że minęliśmy
przystanek marszrutki, która miała nas zawieść do centrum Biszkeku. Dzięki temu
to sympatyczne małżeństwo podwiozło nas do miasta. Wysiedliśmy trochę na uboczu,
ale do Osz Bazaru mieliśmy może za pół godziny marszrutką.Za chwile już
jesteśmy pod bazarem. Nie miałem specjalnie ochoty zwiedzać tego miejsca. Wdziałem,
że Ania również, więc przeszliśmy się tylko główną uliczką bazaru i obraliśmy
azymut na hostel. Wcześniej zahaczyliśmy jednak o restaurację, w której miałem okazję zakosztować kolejnego regionalnego dania, czyli plow. Plow to po prostu ryż z mięsem i marchewką. Danie proste, ale bardzo smakowite i sycące.
Plow i herbata w miseczce.
Ania wzięła sobie manty - pierogi przypominające smakiem i kształtem gruzińskie chinkali. Dodatkowym składnikiem była jednak dynia. Ja dyni jednak nie lubię, więc tylko spróbowałem. Ciekawe. Po obiedzie wracamy ostatecznie do hostelu. Dziś faktycznie zrobiliśmy sobie popołudnie relaksu, prania,
przepakowywania i koniaczku.
Poranek zaczął się dość wcześnie. Dziś przyszło mi pożegnać
Anię. Ania była umówiona ze znajomymi w Ałmaty , a ja postanowiłem jeszcze
jeden dzień zostać w Biszkeku. Zjedliśmy wspólne śniadanie, pożegnaliśmy się,
ja jeszcze chwile się zbierałem do wyjścia na miasto, bo musiałem zrobić solidne
przepakowanie plecaka. Po około pół godziny od wyjścia Ani z hostelu dostaje
jednak niepokojącą wiadomość. „Prezydenci Kazachstanu i Kirgistanu (w sensie
ten nowo wybrany dzień wcześniej) o coś się pokłócili i zamknęli granicę”. Kojenie
wiadomości już wyjaśniły, że ta granica jest zamknięta tylko dla pojazdów. Busy
nie jeżdżą, ale można złapać taksówkę na granicę, a potem marszrutkę z drugiej
strony pojechać do Ałmaty. Nieco się
uspokoiłem i postanowiłem jednak pójść pozwiedzać. Pomaszerowałem na Osz Bazar
i faktycznie dziś trochę zdjęć porobiłem więcej, ale i tak mnie ścigali. W
sumie było mi trochę głupio, bo nie lubię robić fotek jak ktoś nie ma na to
ochoty. Nie zrobił na mnie ten bazar jednak wielkiego wrażenia.
Osz Bazar.
Kolejnym
punktem zwiedzania miało być muzeum przyrodnicze mieszczące się tuz obok.
Okazało się, że muzeum jest zamknięte. Ta sprawa z granicą jednak nie dawała mi
spokoju. Czytałem przed wyjazdem, że takie akcje w tym rejonie świata się zdarzają,
jednak nie wiedziałem jak to faktycznie wygląda. Postanowiłem, więc udać się do
hostelu i zasięgnąć nieco języka. Właściciel hostelu był rodowitym Kirgizem,
więc na pewno ma dużą wiedzę w tym temacie. Wracam, więc i pytam się gościa, co
z tą granicą. Gość mówi, że faktycznie, takie historie się zdarzają często. Ja się go pytam: jak to dalej się rozwinie? Gość mi mówi, że cholera wie… Jak się
dogadają to jutro będzie normalnie, a jak się nie dogadają to mogą zamknąć
granice np. na tydzień. To mi trochę podniosło ciśnienie, bo mam samolot z Ałmaty
za dwa dni i jak na niego nie zdążę, to spóźnię się też na ten do Budapesztu i
jestem w głębokiej, czarnej dupnie. Pytam się, więc go, co mi radzi? A on mówi,
że lepiej żebym jednak dziś wyruszył do Ałmaty. Pytam się go, czy mogę odzyskać
kasę za nocleg, za który już zapłaciłem. Ona na to, że nie ma problemu.
Odzyskuje kasę, pakuje się ekspresowo, zakładam plecak na plecy i zapierdzielam
na dworzec wschodni. Trzeba uciekać z Kirgistanu.