niedziela, 12 listopada 2017

Kazachstan po raz drugi i powrót do domu.




Wyszedłem z hostelu i szybkim krokiem pomaszerowałem w kierunku dworca autobusowego. Po dosłownie piętnastu minutach docieram na miejsce. Ponieważ busy nie jeżdżą, to muszę załatwić sobie taksówkę. I słyszę, że ktoś woła „Ałmaty, Ałmaty”. Zaczynam, więc pertraktacje. Najpierw 500, potem 250 som. Trochę za dużo, ale z braku jakiejkolwiek alternatywy decyduje się jechać. Problem jest tylko taki że jestem sam…  Potrzeba jednak jeszcze trzech chętnych do jazdy na granicę, żeby taksówka pojechała. Gość usilnie nawołuje, ale mu to kiepsko idzie. Po jakiś 20-tu minutach wraca i mówi, że za 1000 som pojedzie tylko ze mną. Mówię mu, że mam tylko 500 som. Jest to połowa prawdy, bo ukryte mam jeszcze kolejne 1000 som, ale on nie musi o tym wiedzieć. Gość ponownie wychodzi nawoływać i dalej nic… Wraca po kolejnych 15-tu minutach i mówi, że mu się to nie opłaca, ale pojedzie, bo mi obiecał i spróbujemy zgarnąć kogoś po drodze. Gość jeszcze dobrze nie wyjeżdża z dworca, a znajduje się jakiś dziadek. Jedzie na granice, więc super. To jedziemy! Po drodze jeszcze przerwa na zakupy alkoholowe, ja mam zapas, więc nie potrzebuje. Dojeżdżamy do granicy i co dalej? Faktycznie szlaban zamknięty, stoi kilka samochodów w kolejce, ale ruchu żadnego. Żołnierz z karabinem pilnuje zamkniętych barierek. Ja najpierw idę na kontrolę Kirgiską. Zero problemu: „Jak mi się podobało? Biszkek ładny (maja obsesję na punkcie swojej stolicy)? Dziękuję! Do wiedzenia!”. Ot cała Kirgiska procedura. Przechodzę na drugą stronę i widzę gigantyczną kolejkę. Ludzie upchnięci w takim niewielkim tunelu, stłoczeni jak bydło. Będzie ciężko. Ustawiam się, więc na końcu linii i grzecznie czekam na swoją kolej. Mijają minuty, mijają godziny… Szlak mnie trafia i nie tylko mnie. Generalnie w samej kolejce bardzo miła atmosfera. Ludzie sami pilnują, żeby nikt nie próbował przeciskać się bokiem (była taka opcja). Szczególnie pilnowała jedna babcia, która jednego delikwenta próbującego się wepchać w kolejkę po prostu zdzieliła w pysk. Ludzie się dzielili jedzeniem, ja poczęstowałem towarzyszy niedoli wafelkami, a oni mnie w zamian jabłkiem i cukierkami. Generalnie stałem tam trzy godziny. Pod koniec już sytuacja zrobiła się napięta. Ta kolejka kończyła się przed barierką, której pilnował uzbrojony żołnierz i wpuszczał za nią dosłownie po kilka osób, co kilkanaście minut. Gdy już ludzie byli blisko zaczęli wrzeszczeć do żołnierza, żeby ich przepuścił, żeby otworzył bramę, bo traktują ludzi jak bydło. I była to racja. Ja już takie sceny na granicy wdziałem, bo mam blisko na Ukrainę. Jednak 3 godziny na pieszej granicy, bez kibla, bez ławki do odpoczynku bez wody to jeszcze nie stałem. Skutkiem czego byłem strasznie wkurzony na tych prezydentów, że się pokłócili. Na pewno o jakąś pierdołę.  I znowu wygląda tak, jak wszędzie na świecie. Jak ci „na górze” się kłócą, to ci „na dole” cierpią. Amen! W końcu mnie przepuścili i znowu muszę wypełnić karteczkę migracyjną, byłem taki wnerwiony, że napisałem cokolwiek, dostałem dwie pieczątki i uciekam z tego miejsca. Udało mi się jednak, jestem w Kazachstanie. Zaraz za budynkiem granicznym otacza mnie chmara taksówkarzy robiących sobie konkurs w wrzeszczeniu „Ałmaty, Ałmaty”. Ja jednak muszę na siku. Na szczęście za rogiem jest stacja benzynowa i po wizycie w niej już jestem spokojniejszy. Zaraz sobie znajduje jakiegoś kolesia z mercedesem (a co, dziś sobie powybrzydzam), ustalamy cenę na 2000 tenge. Ładuje plecak do bagażnika i poznaje od razu jakiegoś Uzbeka, z którym będę jechał do Ałmaty. Brakuje jednak jeszcze dwóch pasażerów, więc my czekamy, a kierowca idzie szukać klientów. Zaczynamy gadać z Uzbekiem i psioczyć na to, co się dzieje. Gość jedzie tylko na jeden dzień, przedłużyć wizę, czy coś takiego. Nie do końca go rozumiem, chodzi w każdym razie o to, że on jest z Uzbekistanu, a mieszka i uczy się w Kirgistanie. Gość częstuje mnie papierosem, dalej jestem wnerwiony, więc mam nadzieje, że mi ciśnienie trochę zejdzie. Palimy sobie i gadamy dalej. W pewnym momencie podchodzi do nas dwóch policjantów i prosi o dokumenty. Ok. Granica, goście mają mundury. Daje im paszport. A policjanci do nas, że tu nie można palić, bo to przystanek (jakąś ławka była) i że jedziemy na komisariat wypisywać mandat czy coś takiego. Ja im mówię, że nie pojadę, bo mam w bagażniku taksówki plecak. Goście każą nam wsiadać do radiowozu. Dobra. Wiedziałem, że to się skończy na jakiejś łapówce, nie wiedziałem tylko, na jak wysokiej. Oni nam mówią, że po 22000 na łebka będzie „sztrof”. Myślę sobie: „Kiepsko, to jest ponad 220 zł”. Ale nic. Idę w zaparte. Mówię, że nie mam tyle kasy. W końcu pada kwota po 10000 od łeb. Uzbek wyciąga cały plik banknotów i zaczyna odliczać, ja natomiast robię zawsze tak, że mam kasę powkładaną w rożne miejsca. I tak się stało szczęśliwie, że większą część pieniędzy miałem ukrytych w torbie pod koszulką, a w portfelu mam 6000 tenge. To i tak dużo, ale prawie cztery razy mniej niż chcieli na początku. Pokazuje policjantowi, że więcej kasy nie mam i daje mu te 6000. Odzyskuje paszport i odczuwam ulgę, mimo że jestem jeszcze bardziej wkurwiony. W sumie moja wina, bo wiedziałem, że na przystankach nie wolno palić, ale jakbym był Kazachem to nikt by się mą nie zainteresował. Pytam się też tego Uzbeka, czemu jego zatrzymali. To, że mnie skasowali to jeszcze rozumiem, jestem turystą – mam kasę. Ale jego? Gość mówi, że Kazachowie i Uzbecy się nie lubią i już wiedział, że jak policjant zobaczył jego paszport, to mandatu nie unikniemy. Doświadczenie to podniosło mi jednak ciśnienie za wysoko, więc dyskretnie wychyliłem cały koniak na uspokojenie. I tak jak pisałem w części poprzedniej. Z policją to lepiej z daleka. Oni faktycznie patrzą tylko na to jak turystę wydoić z kasy. Dlatego polecam mój sposób chowania pieniędzy, bo można ich trochę oszukać… Po chwili znajdują się jeszcze dwaj pasażerowie naszej taksówki i jedziemy do Almaty. Już bym strasznie chciał, żeby ten dzień się skończył, ale droga daleka. Na szczęście nasz kierowca ma dobry samochód i jesteśmy na miejscu w jakieś dwie i pół godziny. Wysiadamy z Uzbekiem na dworcu autobusowym dość daleko do centrum. Okazuje się, że gość nie ma gdzie spać, bo po drodze dzwonił do jakiegoś kumpla, który miał go przenocować i okazało się, że ten kumpel musiał gdzieś wyjechać. To ja mu mówię, żeby szedł ze mną, znajdziemy sobie nocleg tak do 2000 tenge. Zgadza się. Do najbliższego hostelu mamy jakieś 2 km. Idziemy, więc niespiesznie, gadając sobie o pierdołach. On chce mnie uczyć przekleństw po rosyjsku, ale okazuje się, że prawie wszystkie są takie same jak w języku polskim hehe. Za chwilę znajdujemy hostel, meldujemy się i już mamy dach nad głową. Potem schodzimy do kuchni. Uzbek  dzieli się ze mną samsą, a ja z nim koniakiem. Siedzimy sobie tak z godzinę i trzeba iść spać. Przedtem jednak prysznic, który mnie zaskoczył. Pierwszy raz byłem w hostelu, który miał na wyposażeniu kabinę z hydromasażem.


Wstaje późno, ale na dziś plan jest prosty: relaks. Mam już dość przygód i potrzebuje jednego dnia spokoju. Zbieram się z hostelu, bo jest trochę na zadupiu i do centrum daleko. Jem śniadanie, zakładam plecak, żegnam się z szefem tego przybytku i wychodzę. Kierunek centrum, a konkretnie Sky Hostel Ałmaty. Mam do niego jakieś pięć kilometrów, więc sobie spokojnie dojdę spacerem. Pogoda piękna, więc nie mam co narzekać. Miasto już nie tak piękne, ale spaceruje się przyjemnie. Po około dwóch godzinach (szedłem wolno i z przerwami) docieram do hostelu. Tym razem postanowiłem nie oszczędzać i zaznać odrobinę luksusu. Poza tym liczyłem, że w droższym hostelu będzie więcej angielskojęzycznych turystów, bo już byłem zmęczony gadaniem o życiu i podróżach w po rosyjsku pomagając sobie językiem migowym. Hostel miesić się w wieżowcu na 11-tym piętrze. Mamy też wyjście na dach, na którym jest miejsce do relaksu i rozciąga się z niego przepiękny widok na góry i miasto. W cenie śniadanie, warunki lepiej niż znakomite. Raz na wyjazd mogę zapłacić za nocleg 3500 tenge (mniej więcej 35 zł).


Niebanalna architektura 

Ogarniam się, robię pranie, bo wyliczyłem, że do końca wyjazdu czystych ciuchów mi nie starczy. Wczesnym popołudniem wychodzę na miasto, ale nie mam ochoty na dłuższe spacery, więc robię sobie niewielkie kółko wokół stadionu,  zakupy w sklepie i wracam do hostelu. „Gotuje” siebie obiad, który skalda się z zupki chińskiej (są pyszne, uwielbiam) i naleśników z serem żółtym. To wszytko spożywam na dachu, pod baldachimem, popijając piwko. Tak mija mi czas do 16-tej. Pora się jednak zbierać, bo wpadłem na fajny pomysł: idę do kina. W sumie to pomysł ten zaszczepiła mi Ania. Okazało się, że w kinach jest coś, co mi się może spodobać. Film nazywał się Салют-7 (Salut 7) i było opartym na faktach dziełem na temat radzieckiej stacji kosmicznej o tej właśnie nazwie. Jak dla mnie bomba. Ruszam do kina zaopatrzony w tradycyjną przekąskę: suszony chleb, chipsy i koniaczek. Kino mam jakieś 2 km od hostelu, więc idę sobie spacerem. Znajduje budynek kupuje bilet (1000 som) i po chwili wchodzę na salę. Byłem zachwycony tym filmem. Efekty specjalne znakomite. Żałowałem, że nie poszedłem na 3D. Ten film opowiadał naprawdę ciekawą historię. Narracja była czymś zupełnie nieznanym kinematografii dostępnej u nas. Filmy z Hollywood, dominujące w naszym świece zawsze pokazują amerykanów, jako tych dobrych i szlachetnych. A tu źli amerykanie chcieli ukraść fantastyczną radziecką technologię. Teraz będzie spoiler, więc jak ktoś nie chce wiedzieć jak to się kończy, to nich opuści ten fragment. Wyobraźcie sobie, że zniszczona stacja nie chce się uruchomić, bo panele słoneczne nie działają. Jedynym sposobem na przywracanie zasilania jest odłupanie od kadłuba stacji za pomocą młotka (tak, młotka hehe) pewnego zniszczonego elementu. Podczas epickiej bitwy kosmonauty z tą zniszczoną „rurą” napięcie sięga zenitu. W końcu któreś tam uderzenie młotka, epicka muzyka, rura odpada, panele słoneczne się przestawiają i w stacji zaczyna świecić się światło. To jednak nie wszystko. Źli amerykanie w swoim wahadłowcu już są prawie przy stacji, żeby ją przejąć dla swoich niecnych celów. Gdy stacja się uruchamia nie pozostaje im nic innego jak zasalutować radzieckim kosmonautom i uciekać z podkulonym ogonem. Epicka scena, popłakałem się hehe. 



 Kinematografia z dalekiego kraju...

Wyszedłem z kina mega zadowolony. Coś czuje, że to nie moja ostatnia wizyta w kinie na obczyźnie, bo zauważyłem, że kino wprowadza taki fajny element normalności w tej podróżniczej przygodowej karuzeli… Krótki spacer i jestem ponownie w hostelu. Wieczór spędzam na tarasie z piwkiem i myślami o zbliżający się końcu wyjazdu. Poznaje też Amerykanina i Chinkę, ale jakoś nie chce mi się gadać. 

Rano się obijam ze wstawaniem, przychodzę na sam koniec wydawania śniadania. Całkiem niekiepskie jedzenie: jajka, wędlina, sałatka, warzywa i tego typu tematy. Można się najeść. Szkoda, że pogoda po raz pierwszy nie dopisuje: chmury, zimno i pada. Samolot mam dopiero o 20.40, więc postanawiam jak najdłużej obijać się w hostelu, a potem pójść pozwiedzać z dwa albo trzy muzea i na lotnisko. Robię jeszcze przepakowanie plecaka, biorę prysznic i doprowadzam się do ogólnego porządku. W między czasie wywiązuje się rozmowa pomiędzy mną, a poznanym wcześniej Amerykaninem. I tu powinienem opisać historię z samego początku relacji, w której opowiadałem o karcie migracyjnej i pieczątkach. Chinka miała jedną i przez to zatrzymali ją na granicy i miała rozprawę w sądzie. Niewesoło. Amerykanin był strasznie zestresowany, bo twierdził, że on nie dostał kartki. Ja mu mówię, żeby poszukał dokładnie, bo ta kartka jest niewielka. Okazuje się, że ma ją w paszporcie z dwoma pieczątkami. A się tak zestresował hehe. Około południa postanawiam nie nadużywać więcej gościny i ruszam na miasto. Pogoda paskudna. Leje i zimno… Ubieram się jednak ciepło i obieram azymut na pierwsze muzeum. Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki Kazachstanu. Obszerna nazwa zupełnie nie koresponduje z tym, co było w muzeum. Trafiłem tam szybko. Znalazłem kasę i zdziwioną moją obecnością jedną panią. Kupiłem bilet za 500 som, co wydało mi się dosyć dużą kwotą, ale postanowiłem zaryzykować licząc na jakiś śmieszne tematy. Muzeum ma coś w rodzaju holu i dwie sale. W jednej mamy początki osadnictwa w Kazachstanie (o co chodzi? ), a w drugiej faktycznie muzeum kolei. Mamy kilka modeli kolejek wyglądających jakby budowali je nałogowi alkoholicy na terapii zajęciowej. Mamy kilka elementów pociągów, wielką mapę kolei w Kazachstanie i makietę kolejową z ruchomymi kolejkami. Zapytałem czy może mi pani włączyć te kolejki, ale oczywiście „nie rabotały” (nie działały). Nie powinno mnie to dziwić… Mapa za to działała. Pani kasjerka/kustoszka/ochroniarz/ sprzątaczka/ przewodniczka z dumą prezentowała mi linie kolejowe biegnące przez Kazachstan. Tak bo pani w końcu się mną zainteresowała i postanowiła mnie nieco oprowadzić po muzeum . Była bardzo sympatyczna i pomocna. Sporo rozumiałem, gdy do mnie mówiła po rosyjsku. Miałem jednak wrażenie, że nie może się nadziwić temu, po co ja tu przyszedłem… A ja lubię pociągi hehe. Zwiedziłem wszystko i wyszedłem. To muzeum nie było warte tych pięciu złotych, mi się jednak podobało. Uwielbiam dziwne muzea. 




  Centralne Muzeum Transportu Kolejowego Republiki Kazachstanu.

Teraz czas na kolejne. Muzeum Historyczno -Militarne było na pierwszym miejscu mojej krótkiej listy muzeów do odwiedzenia. Mieści się ono w ogromnym budynku na palcu obok Pomnika Chwały znanego z pierwszej części opowieści. Z buta miałem niecałe trzydzieści minut. Gdy jestem pod budynkiem szukam wejścia i nie mogę znaleźć. 2GIS jest jednak idealnie dokładny i wskazuje mi nawet konkretne drzwi. Wchodzę, rozglądam się. Jest tu jakaś „cieciownia”, a w niej pan cieć, który zainteresował się moją obecnością. Pyta, czego szukam. A ja na to, że: „muzeum”. Gość mi mówi żebym zaczekał, on po kogoś zadzwoni, żeby mi to muzeum otworzył. Za chwile przychodzi jakiś koleś mocno zdziwiony moją obecnością. Otwiera mi kratę i zaczyna zagadywać: skąd jestem, co tu robię… Po chwili stwierdza, że on w zasadzie ma czas (jest kustoszem tego muzeum) i mnie oprowadzi. Pada tylko pytanie: „rosyjski czy angielski?”. Jak jest opcja to naturalnie, że angielski. Gość mówi, że u niego z tym kiepsko, ale ok. I wyobraźcie sobie, że oprowadził mnie po całym muzeum, ze szczegółami opowiadał o dokumentach, eksponatach… Nie było tego wiele, ale to, co było prezentował z nieukrywaną dumą. Sporo dokumentów, pamiątek z okresu Drugiej Wojny Światowej. Sporo było broni, o której pan kustosz opowiadał. Generalni chciałem to nagrać, bo gość naprawdę fajnie mówił. Łamanym angielskim poprzeplatanym rosyjskim, ale było to zrozumiałe i bardzo ciekawe. Nie chciał jednak, żeby go nagrywał, bo stwierdził, że się wstydzi swojego kiepskiego języka. Ok. nie będę naciskał. Okazało się, że to muzeum to jeszcze jedna sala, na której mamy eksponaty bardziej współczesne. Sporo ciekawostek z okresu zimnej wojny. Generalnie super sprawa. Mi się podobało i spędziłem tam pewnie z godzinę. Okazało się jednak, że to muzeum to jedynie dwie sale w naprawdę gigantycznego budynku. Gdy kończymy zwiedzać pan kustosz strasznie się cieszy, że postanowiłem odwiedzić to miejsce i dodaje, że jestem pierwszym zwiedzającym od tygodnia hehe. Czułem się wyjątkowo. Ale czas kończyć zwiedzanie i wracać do zima i deszczu. 


 Taki obraz to bym siebie na ścianie chętnie powiesił. 

Chciałem się jeszcze przejść, ale tak zaczęło lać, że wpadłem do najbliższej knajpy, którą okazał się Mc Donald. Jak już wszedłem to sobie zamówiłem burgera, bo nie będę ukrywał, że stęskniłem się nico za bardziej „europejską” kuchnią. Posiedziałem z godzinę, ogrzałem się nieco, ale ciuchy miałem dalej przemoczone. Postanowiłem uciekać na lotnisko. Godzina była wczesna, ale co było robić? Idę jeszcze do sklepu po zakupy na drogę i na przystanek. Droga: Mc knajpa, sklep, przystanek, sprawiła, że moja garderoba nie miała ani jednego miejsca suchego. Na przystanku też musiałem chwilę poczekać, więc zmarzłem solidnie. Autobus nie jechał pod samo lotnisko, więc musiałem jeszcze przejść kawałek. To nie było przyjemne. Wpadam do terminala, znajduje miejsce koło grzejnika i zaczynam suszyć siebie i wszystko moje rzeczy. Wygląda to trochę „po cygańsku”, ale mam to w dupie. Grzeje się wewnętrznie koniakiem i czekam na lot. Jakieś dwie godziny przed odlotem otwierają check- in. Oddaje bagaż, dostaje kartę pokładową i lecę dalej się relaksować przed lotem. Czemu tym razem wybrałem samolot? Chciałem oszczędzić sobie kolejnej 23 godzinnej podróży pociągiem. Dodatkowo koszt lotów kusi, bo za samolot zapłaciłem 128 zł, co nie wydaje się jakaś wygórowaną ceną. Nie zapominajmy, że lot sam w sobie też może być jakaś atrakcją. Wybrałem linię Bek Air bo, że jest ona najlepsza pod względem stosunku jakości, do ceny. Mamy jeszcze do wyboru SCAT Airlines w podobnej cenie, ale opinie na temat tej linii lotniczej nie są najlepsze. Loty po kraju obsługuje też Air Astana, ale w przypadku tej linii lotniczej cena jest mniej więcej dwa razy wyższa. Jesteśmy w Azji, więc jak nietrudno zgadnąć, lot się opóźnia. Wchodzimy na pokład z pół godzinnym opóźnieniem. Sam samolot normalny, ale nico mniejszy niż zwykle. Nie było on produkcji radzieckiej, ale holenderskiej. Sam lot też normalny. Dostałem soczek do picia,  jakieś ciastko i wafelka a potem jeszcze cukierki. Spoko. Okazało się też, że jest to dość dziwny lot. Dziwny, dlatego że nie jest on lotem z punktu „A” do „B” tylko lotem z trzema lądowaniami w trzech różnych miastach. Taka śmieszna sprawa. Po lądowaniu a Astanie, stewardessa przypomina, że wszyscy pasażerowie, którzy kupili bilet do stolicy wysiadają, a reszta zostaje. Ja wysiadam.

 Lot samolotem to też może być przygoda.

Na lotnisku trochę ceregieli, ale po chwili jestem już na zewnątrz. Zastanawiałem się czy uda mi się zdążyć na ostatni autobus jadący bliżej centrum. Okazuje się, że informacja turystyczna na lotnisku nadal działa, więc idę się zapytać. Laska mówi, że ostatnia 10-tka właśnie odjechała. No to idę pertraktować z taksówkarzami. Taksa ma kosztować między 3000, a 2000 tenge. Najpierw słyszę 5000, ale w końcu dochodzimy do 2500, co już uważam za przyzwoitą cenę. Jedziemy do centrum. Akurat ten taksówkarz był dość milczący, więc po wyminie uprzejmości nic się nie odzywał. Jechałem do hostelu Rada, mojego pierwszego w Kazachstanie, bo po prostu nie chciało mi się szukać nic innego o tej porze. Nie chce, żeby gość szukał tego miejsca, więc mu mówię, żeby mnie wysadził na przystanku, skąd pod hostel mam 50 m. Ok. Dale mu kasę, ale mam banknot 5000. I nic więcej. Gość mówi, że nie ma wydać. Przecież nie zapłacę mu 5000. Mówię typowi, że rozmienię w kebabie. Zaraz obok jest budka. Wpadam do środka i postanawiam kupić samsę, bo i tak nie mam nic do jedzenia. Laska w budce mówi, że nie ma wydać… Nosz kurwa… Całej sytuacji przygląda się jakiś gość. Po chwili koleś mówi, żeby pani zapisała tą samsę na jego rachunek. Ale ja mu mówię, że jak tak naprawdę to tej samsy nie potrzebuje. Musze tylko rozmienić 5000, żeby dać 2500 taksówkarzowi. Gość z początku nie bardzo rozumie mój problem, ale po chwili sięga do kieszeni i daje mi 2500. Mnie zamurowało, gość mówi żebym wziął, zapłacił taksówkarzowi, a potem poszedł do sklepu całodobowego po drugiej stronie drogi. Rozmienię i mu oddam. Jestem w szoku, ale zabieram kasę, zabieram samsę i idę zapłacić kierowcy. Gość odjeżdża, a ja idę do sklepu rozmienić kasę. Postanawiam kupić najlepsze piwko w sklepie (mieli czeskiego kozela) i dać go temu gościowi za uczciwość i wiarę w ludzi. Tak robię. Wracam do kebabu, daje gościowi 2500 i piwo, dziękuję i wychodzę. Tacy zajebiści ludzie są w Azji Centralnej. Nadal w szoku idę do hostelu. Tam na recepcji siedzi znajoma pani, ta co poprzednio. Płacę, dostaje pokój, ogarniam się i idę spać. 


Ostatni dzień w Kazachstanie rozpoczynam dość późno. Nie chce mi się wstawać, bo przez okno widzę że pogoda jest taka jak wczoraj. Jak nie gorsza, bo jest chyba zimniej. Powoli jednak pasuje się ogarniać, bo nie lubię nadużywać gościnności hostelowej. Idę do kuchni, robię herbatę, zjadam wczorajszą samsę. Pakuje się i pora ruszać. Planuje pozwiedzać tą Astanę, bo poprzednio nie widziałem prawie nic. Prawda jest taka, że prawie nic tu nie ma. Ruszam na piechotę w kierunku głównej atrakcji, czyli wieży Bäjterek. Mam tam jakieś 5 km. Pogoda początkowo bez dramatu. Zimno i mżawka, ale nie leje. To się zmienia w połowie drogi. Zaczyna padać, a potem znowu ulewa. Dochodzę do rzeki i już jestem przemoczony. 

 Tak w skrócie wygląda cała Astana.

W sklepie po drodze kupuje coś do jedzenia i flaszkę koniaku, bo bez tego nie przeżyje. Samsę ze sklepu konsumuje pod klatką jakiegoś bloku, popijam solidnym łykiem koniaku i tak posilony idę dalej. Docieram do budynku stałego cyrku. Atrakcja żadna, bo taki sam, jak nie lepszy to mam pod nosem we Lwowie. Rzeźby przed budynkiem jednak całkiem ciekawe. 




 Cyrk.

Jest mi jednak tak zimno, że już nie mogę wytrzymać. Grzanie się koniakiem trochę pomaga, ale bardziej na morale. Wpadam, więc do jakiejś knajpki i zamawiam sobie herbatę, bo po prostu chce sobie posiedzieć chwilę w cieple. Knajpka, jak knajpka. Nic ciekawego. Najważniejsze jest jednak ciepło. Po jakiś 45 minutach lecę dalej. Do wieży już niedaleko. Docieram tam po jakiś trzydziestu minutach. Myślałem, że zrobi to na mnie wrażenie, ale nie zrobiło. Ogólnie bije z tego kicz i po prostu brzydota. Może to, dlatego że było mi zimno. Nie wiem. W każdym razie ten plac, to miejsce, mnie nie zachwyciło. 






 Wieża Bäjterek i jej otocznie.

Obok była galeria handlowa, więc poszedłem się chwilę ogrzać. Zrobiłem też duże zakupy już pod kontem powrotu, bo nie wiedziałem czy trafie potem na tak duży market. Postanowiłem jeszcze zobaczyć jedno miejsce: łuk triumfalny. Było tam ze trzy kilometry, ale wierzyłem w to, że przestanie padać. Cóż… Byłem gdzieś w połowie drogi, mniej więcej koło meczetu, którego nazwy nie znalazłem. Była obok jeszcze jedna galeria, więc poszedłem znowu chwilę postać w cieple. Zobaczyłem jednak napis KFC i zatęskniłem za filetem z kurczaka. Może to jest żałosne, ale ja naprawdę lubię fast foody, co zresztą widać po mnie doskonale hehe. Zamówiłem, zjadłem, posiedziałem chwilę. Było godzina 17-ta, czyli do samolotu jeszcze ponad pięć godzin, ale stwierdziłem, że mam w dupie. To miasto mi się nie podoba, jestem przemoczony do ostatniej nitki w skarpetkach i mam dość. Wyszedłem z galerii, złapałem autobus i pojechałem prosto na lotnisko. Tam już wszystko miałem obczajone, więc lokuje się na samym końcu terminala pod grzejnikami, suszę ciuchy, słucham muzyki i kończę flaszkę, bo nie chce się rozchorować. Wiadomo hehe. Czas mija mi szybko, jakoś po 20-tej idę na check- in. Załatwiam formalności, przechodzę przez ochronę i na mega wygodnych fotelach oczekuje na swój lot. Oczywiście opóźnienie musiało się pojawić, ale tylko pół godzinne. Lot cały przespałem. Dosłownie cały. Budzę się już nad Budapesztem. Tam chwila na kontrolę graniczną i idę na z góry upatrzone pozycje spać dalej. 


 Liszt Ferenc Airport hotel.
Nie mam wiele czasu, bo jest po pierwszej w nocy, a ja muszę wstać jakoś koło czwartej. Miejscówka, w której spałem ostatnio, zaraz koło wejścia na taras widokowy, jest już zajęta w 100%. Znajduję jednak kolejną, na tym samym poziomie zaraz koło schodów ruchomych. Nie jest to najlepsze miejsce, bo co chwile schody się włączają… Ale do tej czwartej jakoś chwilę się zdrzemnąłem. Budzik dzwoni dziesięć po czwartej. Wstaje, pakuje się i lecę na busa. Pierwszy E200 jedzie o 4.09, a drugi o 4.39 i na ten udaje mi się zdążyć. Potem przesiadka na metro i jeszcze jedna w centrum na kolejną linię i jestem na dworcu polskiego busa. Robię zakupy w postaci kanapek i drożdżówek, bo do jedzenia mam jedną zeschłą samsę. Idę na ławkę i konsumuje smakołyki. Po chwili przyjeżdża Polski Bus, a w nim to już jak w domu. Pogoda ładna, widoki też. Zaraz za polską granicą zatrzymuje nas straż graniczna, sprawdza dokumenty i kogo paszport zabiera? Mój! A szukałem maszynki do golenia, tylko nie mogłem znaleźć pojedynczej i nie kupiłem i się nie ogoliłem. Czułem w kościach, że się komuś wydam podejrzany, ale nie sądziłem, że tym kimś będzie polska straż graniczna. Oczywiście nie mam nic na sumieniu, więc paszport zostaje mi zwrócony i jedziemy dalej. W Krakowie mam jeszcze przerwę na spotkanie ze znajomą i zjedzenie pizzy. Kolejny bus wiezie mnie do Rzeszowa…

To teraz tradycyjne podsumowanie. 

Polecam wyjazd zarówno  do Kazachstanu jak i Kirgistanu. Zacznijmy od tego, że do żadnego z tych krajów Polacy nie potrzebują wizy. To wielkie ułatwienie. Loty tanie zawsze się znajdą. Czy to Wizzairem z Budapesztu, czy naszym polskim LOT-em z Warszawy. Ja osobiście polecam LOT, bo myślę ze trudno będzie trafić u węgierskiego przewoźnika podobną cenę, na którą ja trafiłem. Dodatkowo, nie mamy w Wizzair bagażu nadawanego, a w polskich linach lotniczych mamy. W LOCie ceny, zaczynają się od 600 zł. Przy czym pamiętajcie, że samoloty te latają do nowej stolicy kraju, czyli do Astany. To miasto nie oferuje za wiele i w okolicach również nie ma wiele do zobaczenia. Musimy się, więc przemieścić na południe do Ałmaty. Koszt pociągu to około 11 euro w najtańszej opcji, ale jedzie on 23 godziny. Samolot to kwestia 100 zł przy wcześniejszej rezerwacji. Na ostatnią chwilę zapłacicie minimum dwa razy więcej.

Koszty tego wyjazdu są naprawdę niskie, ja wziąłem 500 dolarów i wróciłem z 200-ma. Nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie oszczędzałem. Tam jest naprawdę ekstremalnie tanio. Jakbym pojechał z ekipą, to by było jeszcze taniej, bo koszty przejazdów rozkładałyby się na więcej osób. Ale więcej bym wydał na alkohol hehe.

Co do bezpieczeństwa, to nie licząc dwóch incydentów z ludźmi, którzy byli (albo twierdzili, że są) policjantami, to bez problemu. Ludzie są niesamowicie mili, bardzo pomocni, otwarci i uczciwi.
Dlatego bardzo polecam taką podróż. Koszty niewielkie, a wrażenia niezapomniane zostają na całe życie.

niedziela, 5 listopada 2017

Kirgistan - niesamowici ludzie i piękne widoki



Po jakiś 20-tu minutach oczekiwania, Marszrutka rusza z dworca autobusowego w Ałamcie. Oczywiście pełna, bo inaczej by nie ruszyła. Przypominam, że jako takich godzin odjazdu nie ma. Po prostu jest informacja, że pierwsza marszrutka odjeżdża o 7-mej a ostania… Nie wiem kiedy ostatnia, bo nie pamiętam, ale chodzi o to, że na odjazd należy poczekać do całkowitego wypełnienia się pojazdu ludźmi. Zwykle nie trwa to długo. Maksymalnie pół godziny. Czas jazdy do Biszkeku, to około pięć godzin. Cztery godziny jazdy do granicy, pół godziny na przejście (mniej więcej) i pół godziny z granicy do stolicy Kirgistanu. Po drodze nie będzie wam się nudzić , bo widoki piękne. Z jednej strony bezkresny step, a z drugiej step i góry. Naprawdę urokliwe panoramy. Zrobiłem trochę zdjęć po drodze, lecz nie wyszły najlepiej. Kilkanaście kilometrów przed granicą  był postój i tam miałem czas, żeby utrwalić  choć kilka kadrów z trasy. 





 Droga do granicy z Kirgistanem, czyli step i góry.

Dojeżdżam do granicy i trzeba wysiadać. Zabieram wszystkie manele z busa, bo granicę trzeba przejść na piechotę. Problemu nie ma żadnego. Dziękuję, do wiedzenie, dzień dobry . Welcome to Kirgistan! Tylko teraz pytanie: „Gdzie jest moja marszrutka?”. Postanowiłem ominąć taksówkarzy i udałem się najpierw wymienić pieniądze, a potem usiadłem sobie na murku przy drodze i postanowiłem łapać mój pojazd, gdy będzie przejeżdżał. Samochodu za bardzo nie kojarzyłem, bo wszystkie marszrutki wyglądają podobnie. Kojarzyłem jednak kierowcę, który wyglądał jak taksówkarz z Warszawy w latach 80-tych: ortalionowe dresy, przedwczorajszy zarost i papieros za uchem. Po chwili odpoczynku na murku, zobaczyłem kontem oka odbijający promienie słoneczne ortalion z charakterystycznymi czterema paskami i okazało się, że to mój kierowca, a busik stoi dosłownie kilkanaście metrów dalej. Załadowałem się do busa i po chwili odjeżdżamy. Zauważyłem jednak, że skład pasażerów w środku radykalnie się zmienił. Dowiedziałem się potem, o co chodzi. Z Ałmaty jest dużo marszrutek do Biszkeku, ale nie wszystkie przekraczają granicę. Po drugiej stronie jedna marszrutka zbiera ludzi z dwóch lub trzech. Tak to działa. Z granicy do centrum jest bardzo blisko. Gdyby nie korki, to droga nie zajęłaby więcej niż pół godziny. My jechaliśmy trochę dłużej.  Zatrzymujemy się na zachodnim dworcu autobusowym. Ja mam zarezerwowany hostel na głównej ulicy, ale jest do niego dobre pięć kilometrów. Postanawiam znaleźć marszrutkę. Z pomocą 2GIS, nie ma z tym najmniejszego problemu. Słyszę, że ktoś mnie woła. To była bardzo sympatyczna Niemka o imieniu Anna. Okazało się, że przyjechaliśmy do Biszkeku tą samą marszrutką. Choć to nie do końca prawda, bo Ania za granicą dosiadła się do mojej marszrutki. Nieważne. Zaczynamy gadać, bo jakoś do tej pory niewielu spotkałem plecakowych turystów, a możliwość porozmawiania po angielsku również była przyjemną odmianą. Okazało się, że mieszkamy w innych hostelach, ale mamy podobne plany, więc wymieniliśmy się kontaktami i postanowiliśmy, że się jakoś umówimy. Generalnie plan Ani pokrywał się z moim tylko, że ja miałem zamiar spędzić cały następny dzień na zwiedzaniu Biszkeku, a dopiero potem ruszyć do miejscowość Karakol. Problemy był tylko taki, że miałem zarezerwowany hostel na dwie noce. Ale taki problem to nie problem. Wsiadłem w marszrutkę, przejechałem kilkanaście przystanków i już po chwili wysiadam pod moim hotelem. Było to dziwne miejsce, ale specjalnie takie sobie wybrałem. Hostel nazywa się USSR Hostel i mieści się w normalnym bloku mieszkalnym. Ciężko do niego trafić, pamiętałem jednak, że była to klatka numer 5 i piętro numer 4. Wnętrze takie, jak się spodziewałem: po prostu normalne mieszkanie, przystosowane nieco do pełnienie funkcji hostelu. W środku bardzo sympatyczna pani pracownica i też sympatyczna pani właścicielka. Postanowiłem zagadnąć je o możliwości zmiany rezerwacji. To znaczy: nie chciałem jej zmieniać, ale nieco zmodyfikować, zostawiając sobie furtkę na jutro. Powiedziałem jak jest: spotkałem kogoś z kim chciałbym podróżować dalej, ale ona jedzie juto i tak dalej... Generalnie ustaliliśmy, że teraz płace za jedną noc, jak będę chciał zostać na kolejną, to nie ma problemu: miejsce jest. A jak będę chciał jechać, to też nie ma problemu. Pisze, więc do Ani, żeby się z nią spotkać. No i poznać się trochę, bo w sumie to rozmawiałem z nią 5 minut. Pracując jako barman posiadłem jednak jedną przydatną umiejętność. Myślę, że szybko potrafię ocenić czy ktoś mi „pasuje” czy nie. Wydaje się to być dość okrutne, ale tak właśnie jest. Jestem dobrym „oceniaczem po okładce”. Rzadko się mylę w tej kwestii. Ania wydała mi się bardzo sygmatyczną, otwartą i ciekawą osobą, więc pomysł na podróż z nią bardzo mi się spodobał. Niemniej jednak mi najlepiej się myśli w ruchu, więc postanowiłem się przespacerować. Poza tym chciałem zobaczyć, czy ten Biszkek ma coś do zaoferowania i ile potrzeba czasu na jego zwiedzenia. Wyszedłem, więc z hostelu i udałem się główną ulicą w kierunku atrakcji turystycznych. Główna ulica nazywa się Chuy i jest po prostu wielką zatłoczoną i głośną arterią, przy której zlokalizowane jest mnóstwo sklepów, knajpek, fast foodów i atrakcji turystycznych. Z tymi atrakcjami to bym nie przesadzał. Generalnie najważniejszy jest pomnik konny niejakiego Manasa, ale do tego momentu dopiero dojdziemy. Zacząłem się kierować w jego stronę, bo mój hostel znajdował się w zasadzie na końcu ulicy Chuy. Po drodze trafiłem na kilka ciekawych miejsc. Po pierwsze: wpadłem na niewielki plac z dużą ilością pomników. Dominowały uwiecznione w kamieniu (czy czymś tam) konie i orły. Wyglądało to jak miejsce spotkań miejscowej młodzieży. Wokół sporo knajpek. Stwierdziłem, że do tego miejsca pasowałoby wrócić później . Miałem i tak po drodze… Potem poszedłem dalej i trafiłem na kolejny park z kolejnymi rzeźbami. Jak na razie nie byłem zachwycony, choć udało mi się odnaleźć kilka symboli związanych z poprzednim ustrojem. Najciekawszym budynkiem było jednak Kino „Rosja” z bardzo ładną fasadą. W końcu, po około pół godzinie docieram do pomnika Manasa. Co to za jeden? Bohater narodowej epopei składającej się z pół miliona wierszy. Generalnie w Kirgistanie sporo miejsc poświęconych jest pamięci tego gościa. Pomnik jednak ładny. Może nie imponujący, ale otoczenie ciekawe. Manas za plecami ma budynek filharmonii (oczywiście jest to betonowa bryła), a przed sobą budynek ratusza i główny plac miasta z charakterystyczną świecącą flagą Kirgistanu. Ten plac przed ratuszem bardzo mi się spodobał. Gwarne miejsce, pełne ludzi. Wystrój: kilka fontann, i ławki. Dość oszczędny wygląd, ale ogólne wrażenia pozytywne. Siadłem sobie z boku i obserwowałem. Dorośli spacerują, dzieci się bawią, a młodzież urządza sobie zawody w robieniu selfi. Pod tą flagą dotarła od mnie odpowiedz na pytanie, które sobie zadawałem od wjechania do Kirgistanu. Co jest na tej ich fladze? Generalnie sprawa wydaje się dość oczywista. Mamy słońce na czerwonym tle. Mi jednak nie dawał spokoju kształt we wnętrzu słońca. Coś jakby krzyż złożony z kilku linii. Widziałem sporo pamiątek, ozdób czy nawet biżuterii z takim wzorem. I zaczęło się to już w Kazachstanie. Dotarło do mnie, że ten kształt to nic innego jak zwieńczenie jurty. Taka ciekawostka. 






Kilka kadrów z ulicy Chuy


 Kino „Rosja”

Pomnik Manasa 

Posiedziałem chwile i odczułem głód. Miałem ochotę na kebab! Minąłem ogromną ilość budek z tym jedzeniem i postanowiłem skosztować. Pozostało mi jedynie wybrać miejsce. Wyszedłem z placu i zacząłem kierować się w drogę powrotną do hostelu. Po drodze minąłem jeden kebab, ale mi się nie spodobał. Znalazłem restaurację, taką dla miejscowych i pomyślałem sobie: „Kebab w postaci szaszłyka też może być”. Mieli jednak tylko kurczaka, więc podziękowałem. Potem trafiłem na coś w rodzaju bistro z kebabami, ale tu też mieli tylko kurczaka. Kurczaka to ja sobie zrobię w domu. Poszedłem, więc na plac z pomnikami koni i orłów, bo wiedziałem, że tam knajpek było mnóstwo. I faktycznie. Mamy kilka kebabów. Postanowiłem wybrać ten z największą kolejką, bo zakładam, że miejscowi nie tłoczyliby się po kiepski kebab. I faktycznie: od momentu zamówienia do realizacji minęło chyba ze dwadzieścia minut. Goście brali po kilka kebabów na wynos, a pracownicy tego przybytku uwijali się jak w ukropie. W końcu dostałem swojego „naleśnika” usiadłem na ławce i zacząłem konsumpcję. Generalnie kebab jak kebab. Przyprawy fajne, ale strasznie tłusty. Dodatkowo zieleniny mało, samo mięso praktycznie i frytki. Zjadłem pół i miałem dość. A koszt tego kebaba to około 5.50 zł. Niesłychane. Popiłem go koniaczkiem przywiezionym jeszcze z Kazachstanu. Wiadomo – dla zdrowotności. 


 Kebab jak kebab... Pyszny...

Tym samym skończyły mi się trunki wysokoprocentowe, pozostało jedynie poszukać sklepu. Poszedłem, więc w pobliże mojego hostelu i zacząłem krążyć po uliczkach. Znalazłem jedynie niewielki sklepik, w którym prawie nic nie było. Na szczęście pani w nim skierowała mnie kawałek dalej i znalazłem supermarket. Tam ceny podobne do tych w Kazachstanie, czyli ekstremalnie tanio. Zaopatrzony w trunki ruszyłem do hostelu. Tam szybka kąpiel, ogarnianie plecaka, niewielkie pranie. Poznałem też Węgra. Gość właśnie wrócił z Karakoł. Opowiadał, że jest tam przepięknie i że nie mas sensu siedzieć w Biszkeku, bo z tego co mu opowiedziałem, to zobaczyłem praktycznie wszystko warte zobaczenia, oprócz bazaru. Niewiele myśląc napisałem do Ani: „Jadę z tobą do Karakoł, będę o 10-tej na dworcu zachodnim. Do zobaczenia.” Pogadałem jeszcze chwilę z Węgrem, wypiłem piwko, trochę kirgiskiego koniaku (równie dobry, co kazachski), dokończyłem kebaba i poszedłem spać. 
 
Rano obudziłem się wcześnie. Ruszyłem na poszukiwanie śniadania i czegoś na drogę. W Kirgistanie nie ma z samsą tak łatwo jak w Kazachstanie. Samsa jest, ale nie na każdym rogu, dlatego chwilę poświęciłem na poszukiwania jakiejś piekarni. W końcu jest. Kupiłem racuchy z ziemniakami, jakieś naleśniki z koperkiem, dwie drożdżówki i coś w rodzaju połączenia pizzy z babeczką. To dziwactwo pochłonąłem w hostelu na śniadanie, wypiłem herbatę, założyłem plecak i uciekam na dworzec. Marszrutkę złapałem dość szybko, więc miałem jeszcze trochę czasu do 10-tej. Zrobiłem jeszcze niewielkie zakupy w markecie koło dworca i już po chwili jestem na miejscu. Chwilę czekania i jest Ania. Poszliśmy szukać marszrutki do Karakoł. Jak zwykle: nie my szukaliśmy marszrutki, tylko marszrutka szukał nas. Kierowca powiedział, że brakuje mu tylko trzech czy czterech osób, więc za chwilę ruszamy. Dokupiliśmy jeszcze samsę na drogę. Ja skorzystałem z kibla, o którym warto powiedzieć kilka słow. Generalnie syf był, ale nie to było najgorsze. Te kible były strasznie małe. W sensie: niskie. Wyglądało to przezabawnie. Dobrze, że nikt nie robił tam „dwójki” akurat jak opróżniałem pęcherz. To ciekawa, że są kraje, w których do wyglądu i wystroju kibli nie przywiązuje się żadnej wagi. Ale wróćmy do marszrutki. Ta wypełniła się już, w 100%, więc możemy ruszać. Najpierw trzeba się wydostać z Biszkeku, co nie jest łatwe, bo jedziemy przez całe miasto, a korki są naprawdę spore. Że już nie wspomnę o chaosie i umownym traktowaniu przepisów. Taka mała dygresja mnie naszła. W Kirgistanie nie ma praktycznie świateł dla pieszych. Stojąc przed przejściem trzeba patrzeć na światła dla samochodów, a i to nie gwarantuje nam bezpieczeństwa, bo oczywiście każdy skręca nie patrząc na nic i na nikogo. To tak z ciekawostek. Trasa na początku niezbyt ciekawa. Pojawiają się jakieś góry, ale w większości zasłonięte przez chmury (albo to był smog). Dopiero po jakiejś godzinie jazdy zaczynają się piękne widoki. Takie, że człowiek nie wie czy robić zdjęcie, kręcić film czy po prostu gapić się przez okno. Takich dylematów miałem podczas tej trasy mnóstwo. Piękne góry, a potem piękne góry i piękne jezioro, które mijaliśmy po pawiej stronie. Wiedziałem, że jezioro Issyk Kul ze wzglądu na swoje położenie będzie robić wrażenie, ale nie spodziewałem się, że aż takie. Było to po prostu piękne. Co do trasy to już nie tak kolorowo. Co chwile jakieś remonty. Wiosek praktycznie nie ma, tylko jakiś małe turystyczne mieściny, ale myślę, że widok na góry i jezioro wystarczał. Mieliśmy też mały postój, który oczywiście wykorzystałem na robienie zdjęć. Jazdy do Karakol mieliśmy ponad pięć godzin, więc dopiero koło 16-tej jesteśmy na miejscu. 


 Dworzec marszrutkowy w Biszkeku.








Widoki na trasie.

Dworzec jest kawałek od „centrum”, ale decydujemy się iść, bo po drodze jest pewne ciekawe miejsce, które po prostu trzeba odwiedzić. Nazywa się ono Meczet Dungan i jest on niezwykły. Wybudowali go Chińczycy, więc wygląda dosłownie jak chińska pagoda. Jest przepiękny, kolorowy i do jego wybudowania nie użyto ani jednego gwoździa. 100% naturalnego drewna. Za zwiedzanie należy zapłacić, ale uważam, że naprawdę warto. Mnie się bardzo podobał. Chwilę na zdjęcia, podziwianie i trzeba iść dalej. 





 Meczet Dungan

Nie mieliśmy zarezerwowanego hostelu, ale wiedzieliśmy, że na pewno coś znajdziemy. Po drodze jednak wpadamy na coś pomiędzy informacją turystyczną i biurem podróży. Próbujemy się czegoś dowiedzieć o możliwości spania w jurcie. To było moje wielkie marzenie i niejako główny cel tej wyprawy. Przekonałem do tego pomysłu Anię, więc od tego momentu był to nasz wspólny plan. Wpadamy do biura i się wypytujemy. Węgier poznany dzień wcześniej w hostelu mówił coś o jakimś kampingu w jurtach około 15 km od miasta. Okazuje się, że owszem jest, ale to tak bardziej sezonowo. Oczywiście jak zapłacimy, to nie ma problemu, nawet nas tam zawiozą terenówką. Cena jednak odstrasza i decydujemy się sami coś poszukać. Po raz kolejny przekonuję się, że połączenie funkcji informacji turystycznej i biura podróży to zły pomysł. Przynajmniej dla turysty. Wychodzimy z biura i idziemy dosłownie za róg, bo tam na mapie zaznaczony jest pierwszy hostel. Wchodzimy, oglądamy, cena przyzwoita, więc nie ma co szukać dalej. Zostajemy! Jest już dość późno i chcemy wyjść na spacer jak najszybciej, żeby zdążyć ze zdjęciami przed zachodem słońca. Ja muszę jednak zrobić pranie, bo powoli zbliżam się do punktu, w którym nie będę miał, co na siebie włożyć. Takie uroki podróży z małym plecakiem. Duży plus to jednak niska waga i kompaktowa wielkość. Nieważne. Robię szybkie pranie i już za chwilę idziemy zobaczyć kolejną, czyli drugą, ostatnią atrakcję turystyczną w Karakoł. W Katedrze Świętej Trójcy nie byłoby w zasadzie nic niezwykłego gdyby nie fakt, że jest ona wykonana z drewna. Niby taka drewniana cerkiew znana z mojego regionu w Polsce, ale dużo większa. Mieliśmy wiele szczęścia, trafiło nam się ostatnie pół godziny słońca. Pięknie podświetlało ono fasadę katedry. Gdy doszliśmy do wniosku, że czas ładnych zdjęć się skończył postanowiliśmy ruszać na poszukiwanie jedzenia. 






 Katedra Świętej Trójcy

Najpierw trafił się jednak sklep, w którym kupiliśmy trochę przekąsek. Potem trafił się kolejny sklep, ale wiele w nim nie było. W końcu trafiliśmy na coś w rodzaju supermarketu zaopatrzonego całkiem przyzwoicie. Ja kupiłem sobie pierwsze Kirgiskie piwo o nazwie Arpa oraz calvados czyli nic innego jak kirgiska wersja brandy z jabłek . Ania kupiła sobie kirgiskie wino i słodycze. Ale już najwyższa pora, żeby coś zjeść. Z pomocą w znalezieniu restauracji przychodzi nieodłączna aplikacja 2GIS. Zaraz wypatrujemy knajpkę, w której stołuje się całkiem spora grupa miejscowych. Postanowiłem spróbować coś lokalnego i zdecydowałem się na lagman. Nie jest to danie typowe tylko dla Kirgistanu. Po prostu jest ono popularne we wszystkich „stanach”. Jest to coś w rodzaju zupy, ale tak gęstej i tak naładowanej składnikami, że w zasadzie przypomina to nasze drugie danie. Mamy tu przede wszystkim makaron, przypominający nieco spaghetti. Nie w smaku, a w kształcie. Mamy baraninę, cebulę, paprykę i aromatyczne przyprawy. To tyle. Bardzo smaczne, proste danie, które bardzo przypadło mi do gustu. Na przystawkę wzięliśmy sobie sałatkę z ozorków, która też była bardzo dobra. Ja do picia zamówiłem siebie piwko kirgiskie o nazwie Arpa. To samo, które miałem w plecaku na wieczór. Przyznam szczerze, że Kazachstan jest jednak trochę lepszym krajem dla piwoszy. Ten browarek był całkowicie pozbawiony smaku i zapachu. Mógłbym go określić, jako gazowaną wodę o lekkim słomkowym zabarwieniu, wydawał się jednak dobrze gasić pragnienie. 

 Sałatka z papryki i świńskich języków.

 Lagman

Po skończonym obiedzie ruszyliśmy na spacer, ale Karakoł to zabita dechami mała mieścina z dwoma ciekawymi atrakcjami, więc spacer nie był długi. Wróciliśmy, więc do hostelu, tam kąpiel, przepakowanie i spakowanie. A potem można się relaksować. Ja przy zakupionym calvados, a Ania przy winie. Ja byłem zadowolony z zakupu, Ania nie. Poznaliśmy jeszcze francuza. Gość był takim człowiekiem, który żyje w podróży. Tu popracuje, tam popracuje, tu pomieszka, tam pomieszka i tak sobie gość już żyje parę lat. To wywołało dyskusje między mną, a Anią na temat tego: czy warto tak żyć? Czy to fajnie tak nie mieć domu? Ciężkie dylematy hehe. Wieczór spędziliśmy też na planowaniu dnia następnego. Udało nam się znaleźć otwarty obóz z jutami, jednak mieliśmy do niego jeszcze kawał drogi. Znaleźliśmy jeden czynny w miejscowości Bokonbayevo. To jest ponad 130 km. Niby dużo, niby mało, ale to Kirgistan, więc nie sposób przewidzieć ile zajmie droga. Plan powstał. Jedziemy na kamping, a po drodze zrobimy tak, żeby zobaczyć jeden wodospad i jeden kanion. Plan jest, alkohol wypity, idziemy na spoczynek.
Rano wstajemy wcześnie, bez pośpiechu zbieramy się do wyjścia. Czułem w kościach, że przed nami dzień pełen wrażeń i niesamowitych przygód. Zjedliśmy śniadanie składające się z lepioszki i jajecznicy na cebuli (nic innego w sklepie nie było), założyliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku dworca z marszrutkami. Mniej więcej po drodze był jeszcze bazar, który chcieliśmy odwiedzić. Wyszliśmy z hostelu i po raz kolejny przekonałem sie w jakim przepięknym miejscu jestem. Nie chodzi mi o sam Karakoł, ale o okolicę. Z każdej strony góry, ośnieżone, oświetlone… Wspaniały widok. 




 Pięknych widoków w Karakoł nie brakuje. 
 
Do bazaru mamy może 15 minut na piechotę, więc zaraz jesteśmy na miejscu. Bazar jak bazar. Wszytko tak jak wszędzie. Na mnie wrażenie zrobiły stoiska z mięsem zorganizowane w starych kontenerach. Dodatkową atrakcją były głowy krów pod stołami rzeźników. Mocna sprawa. A reszta to standard. No może oprócz kumysu. Generalnie było to coś, co chciałem spróbować, ale tylko spróbować i spróbowałem. Nie będę się powtarzał, bo historia wygląda podobnie jak z kurutem w Kazachstanie. Spróbować raz i nigdy więcej. Zresztą smak mają podobny hehe. Ania zrobiła sporo zakupów już pod kontem pamiątek. Najbardziej zażarcie targowała się jednak o te charakterystyczne czapki z Kirgistanu czyli kolpaki. Mnie też namawiała żebym sobie kupił, ale przecież nie będę w tym chodził. Nie kupiłem. Pewnie z godzinę spędziliśmy na bazarze i ruszamy dalej. 








 Bazar w Karakoł

Trzeba złapać marszrutkę do miejscowości Barskoon. Zachodzimy na dworzec marszrutek, choć w zasadzie był to kawałek placu za jakimś domem. Okazuje się, że marszrutka owszem jest, ale siedzi w niej dwie osoby. Gość twardo tłumaczy, że zaraz będziemy jechać, ale wiadomo, jak się nie napełni na 100% to nie ma szans żeby ruszyć. Poszliśmy więc na drugą stronę drogi i w kilka sekund znaleźliśmy dzieloną taksówkę. Przewiozła nas ona jednak tylko pół drogi do Barskoon. Wysiadamy w jakiejś niewielkiej mieścinie. I praktycznie z marszu wsiadamy do marszrutki, która wiezie nas już bezpośrednio do Barskoon. Cały czas analizujemy mapę, bo musimy wysiąść w takim miejscu, żeby blisko było do drogi na wodospad Barskoon. Wsiadamy, więc nieco na obrzeżach „miasta” i postanawiamy iść przez wioskę, sforsować rzekę i powinniśmy być na właściwej drodze. Mieścina całkiem sympatyczna, choć wygląda na wyludnioną. Idziemy sobie jednak i pstrykamy zdjęcia, gdy naszym oczom ukazuje się potężny kanion. Nasza droga jest po drugiej stronie. Ale widać, że w dół kanionu idzie jakaś dróżka, którą jeżdżą samochody. Postanowiliśmy iść i my. Widoki były po prostu niesamowite. Trudno je nawet opisać, więc lepiej popatrzeć na zdjęcia. 






 Wieś Barskoon







 Niesamowite widoki.
Przedostanie się na drugą stronę nie było trudne, ale zajęło nam dużo czasu ze względu na zdjęcia. Wiadomo. Gdy wychodzimy na drogę okazuje się, że droga nie jest najlepsza, ale mamy dużo wiary, co do autostopu. Nie minęło 10 minut i jedzie pierwsza ciężarówka. Coś w rodzaju ciężarówki i autobusu w jednym. Goście coś nam pokazują, ale się nie zatrzymują. Kolejne 20 minut czekania i jedzie kolejna. Tu podobna historia. Goście nam machają, ale się nie zatrzymują. Kolejne kilkanaście minut czekania i jedzie łada. Gość się zatrzymuje, a my mu tłumaczymy, o co chodzi: chcemy jechać nad wodospad. Gość nam tłumaczy, że w sumie to by nas zawoził (oczywiście za kasę), ale nie ma czasu. Niemniej jednak postanawia nam pomóc i dzwoni do jakiegoś znajomego taksówkarza. Ustalamy cenę i się dogadujemy, że gość przyjedzie za jakieś 15 minut. Oczywiście przez te 15 minut nie przejechał żaden samochód. Znaczy przejechał, ale było to coś w rodzaju cysterny, która polewała drogę, żeby się tak nie kurzyło. Chyba po to, bo po co innego polewać piaszczystą drogę wodą? Gość podjeżdża i jedziemy. Oczywiście widoki bajeczne. 










 Droga do wodospadu.
 
Już zacząłem się przyzwyczajać do tego, że ten Kirgistan to po prostu przemili ludzie i bajeczne widoki. Oczywiście w wielkim skrócie. Dodatkową atrakcją trasy były zwierzęta typu owce i krowy przepędzane całą szerokością jezdni. Przedzieranie się przez nie było doświadczeniem trochę strasznym, a jednoczenie bardzo zabawnym. Po około 30 minutach takich atrakcji docieramy do wodospadu. Gość nam pokazuje palcem i mówi, że tam mamy iść. Trzeba niestety wyjść na wieka górę, aby coś tego wodospadu zobaczyć. Generalnie jest on wielki, ale podzielony na kilka mniejszych. Sporo zasłania las, ale i tak robi wielkie wrażenie. Czegoś takiego to się nie spodziewałem. Szkoda, że słonce nie sprzyjało robieniu dobrych zdjęć. Ale nie zawsze się ma szczęście. Po obejrzeniu wodospadu wracamy pomału do samochodu.



 Wodospad Barskoon.



 I widok na okolicę.

Nie jest jakoś bardzo późno, ale też i nie jest wcześnie, więc pada pomysł dogadania się z gościem, żeby nas zawiózł jeszcze na Kanion Skazka. Gość wyglądał na uczciwego, poza tym dalsza jazda wymagałby znalezienia pewnie kolejnej marszrutki, a potem kolejnej taksówki, więc decydujemy się na pertraktacje. Zobaczymy, co gość wymyśli. Generalnie gość uparcie twierdzi, że nas zawiezie na kanion i już do obozu z jurtami, ale chce za to stanowczo za dużo kasy. Umawiamy się, że zawiezie nas do kanionu, a potem podrzuci nas tylko do głównej drogi, skąd będziemy mieli jeszcze jakieś 30 km na miejsce. Wydaje się to uczciwe. Za całość płacimy 1200 som, czyli po jakieś 30 zł na głowę, co za taką ilość kilometrów taksówką wydaje się wręcz śmieszną ceną. Wracamy, więc z powrotem tą samą trasą, a następnie jedziemy dalej na zachód. Po drodze to samo: widoki bajka.



 Widoki z drogi do Kanionu Skazka

Ale bajką to dopiero miało być to, co zobaczyliśmy w Kanionie Skazka. Skazka to dosłownie znaczy bajka. I przy tym chylącym się już powoli ku zachodowi słońcu faktycznie wyglądało to jak bajka… Po prostu był przepiękny. Mieliśmy tam godzinę czasu, którą spędziliśmy na przeciskaniu się przez skały, robieniu zdjęć i po prostu podziwianiu tego cudu natury. W tym słońcu mienił się on wręcz abstrakcyjnymi kolorami. Jego piękna nie sposób opisać. Trzeba to zobaczyć! Po prostu. Godzina oczywiście minęła błyskawicznie, ale znaleźliśmy moment na siedzenie i patrzenie. Zdjęcia to nie wszystko. Trzeba też po prostu chłonąć widoki.


















  Kanion Skazka


Tak jak się umówiliśmy. Gość podwozi nas do głównej drogi i jedzie w swoją stronę. Ania wysiada z taksówki, zakłada plecak i idzie łapać stopa, ja wysiadam, zakładam plecak i stop złapany. Tak to jest w Kirgistanie! Generalnie łapanie stopa to proceder bardzo powszechny. Ze względu na braki w komunikacji autobusowo – marszrutowej łapanie stopa jest sposobem na przemieszczanie się dla miejscowych. Wygląda to tak, że zatrzymuje się nieomal każdy. Nie licząc tego łapania stopa z dnia dzisiejszego na drodze, po której nic nie jechało, to maksymalny czas oczekiwania na podwózkę wynosił 5 minut. Mierzyliśmy potem czas, bo chcieliśmy wiedzieć czy pobijemy rekord 30 sekund hehe. Nie udało się, ale stop działa znakomicie. A co z płaceniem? Jak złapiemy stopa i podejdziemy do szyby w samochodzie, to jest to od razu jasne czy jest to płatne czy nie. Jeśli mamy płacić to od razu się o tym dowiemy. A jeśli nie mamy płacić to też się o tym od razu dowiemy. Pozostaje jeszcze kwestia, czy goście nie będą chcieli kasy potem, ale uczciwość w tym narodzie jest wielka, więc nam się to nie zdarzyło. W każdym razie Ania złapała samochód z węglem, który jechał prosto pod jezioro Song Kul, które też wydawało się zajebistą opcją… Goście nas chcieli wziąć ze sobą. Nie zdecydowaliśmy się jednak, bo tyle kilometrów w tej rozlatującej się ciężarówce byłoby ciężkim doświadczeniem. Dodatkowo jeden z kierowców strasznie podrywał Anię i nie przeszkadzało mu nawet to, że na te pół godziny zostaliśmy narzeczonymi. Tu musze napisać o czymś, co mi Ania opowiadała. Generalnie w Kirgistanie samotne dziewczyny mają ciężko. Każdy je podrywa. Nie agresywnie czy niemiło. Po prostu normalnie, ale dość intensywnie. Dlatego warto sobie założyć na palec coś, co przypomina obrączkę i oznajmić, że gdzieś tam czeka mąż. Ponoć trochę to ułatwia sprawę, ale nie do końca… Taka mentalność. Co zrobisz? Ja takich problemów nie maiłem. Generalnie goście okazali się super mili. Chcieli mnie częstować piwem i papierosami, ale odmówiłem, bo mogłoby się to skoczyć faktycznie jazdą do Song Kul hehe. Ale nie chciałem robić tego Ani. Tym bardziej, że jurty czekają. Goście nas wysadzają nie w samym „mieście” Bokonbayevo, ale trochę wcześniej we wiosce o nazwie Tong. Dziękujemy naszym kierowcom i ruszamy w drogę na kamping, bo przed nami jeszcze jakieś trzy kilometry marszu. Sama wioska to też niesamowite wrażenia. Ile razy w życiu wdzieliście pasterza na ośle? Ja raz w życiu, we wiosce Tong. Przechodzimy przez wioskę i docieramy do brzegu jeziora.


 Wioska Tong

Musimy ominąć jedną zatokę i będziemy na miejscu. Dopytujemy się jeszcze dla pewności jednego pasterza, który utwierdza nas w przekonaniu, że 2GIS jednak się nie myli. Po jakiś 45 minutach marszu jesteśmy na miejscu. I wygląda ono tak jak sobie wymarzyłem. Jurty nad jeziorem, wokoło ośnieżone szczyty. Jak z bajki. Pięknie. Dogadujemy się już na 100%, co do ceny. Jest ona ustalona na 1100 som, czyli 55 zł. Za nocleg, obiad i śniadanie. Spoko. Może nie najtaniej. To był w zasadzie mój najdroższy nocleg na wyjeździe, ale już wiedziałem, że będzie to warte tych pieniędzy. Pani pokazuje nam naszą jurtę. Jest w niej prąd! Można sobie podładować telefon. Mamy też piecyk na drewno, ale pani mówi, że szkoda jej trochę rozpalać piecyka na nas dwoje (tak, cała jurta była tylko dla nas), więc zaraz ktoś przyniesie nam elektryczny grzejnik. Ja nie mam z tym problemu. Pani właścicielka zrobiła nam też krótką wycieczkę po kampingu, pokazał gdzie co jest i powiadamia, że za pół godziny w tej jurcie (pokazała palcem największą z nich) jest obiad. Szybko się ogarniamy i lecimy jeść, bo głód doskwierał nam ogromny. Nie licząc batonów, czekolady i coca coli od rana żyliśmy tylko świeżym powietrzem i bajecznymi widokami. Wchodzimy do jurty – jadalni. Pięknie jest zdobiona, miejsca jest pewnie dla 50-ciu osób. A jest nas tylko piątka. Ja i Ania, parka z Francji przemierzająca Azję Centralną już kilka miesięcy. I oczywiście Japonka – strasznie mało gadatliwa. Na stole owoce, słodycze w postaci cukierków i coś w rodzaju długich chrupków smakujących jak ser żółty. Za cholerę nie mogę teraz znaleźć nazwy tego czegoś. Ale bardzo dobre na aperitif. Po chwili na stole ląduje danie główne: ziemniaki, baranina, papryka i kapusta w aromatycznym sosie. Wszystko to było przygotowywane na palenisku. Po prostu przepyszne. Wiem, byłem głodny jak wilk i pochłonąłbym pewnie niesolone ziemniaki z keczupem, ale to danie było tak pyszne... Uwielbiam taką prostą kuchnię. Dosłownie cztery składniki połączone w niezwykłe danie za pomocą fantastycznych przypraw. Najadłem się niemożliwie. Wszyscy się najedli, bo uznaliśmy, że nie wypada odejść od stołu, gdy w garnku jest jeszcze jedzenie. Towarzyszyła nam też właścicielka, która opowiadała nam o pracy, o gościach i tak dalej. Super sprawa. Niesamowita atmosfera wspólnego posiłku w jurcie. A i zapomniałem o herbacie. To jest fajne. Herbata jak herbata- czarna. Ale pije się ją z takich śmiesznych małych miseczek. Strasznie mi się to spodobało. Po jedzeniu jeszcze trochę pogadaliśmy z Francuzami, Japonka się szybko zwinęła. Bardzo się cieszyłem, że usłyszałem trochę ciekawych historii na temat Turkmenistanu i Uzbekistanu, bo do tych krajów bardzo chcę się wybrać.



 Obiad w jurcie.
 
Byliśmy jednak mega zmęczeni. Ten dzień zawierał w sobie tyle wrażeń, że spokojnie obdzieliłby nimi kilka dni w podróży. Położyłem się w jurcie pod dwoma pierzynami i długo nie mogłem zasnąć. Nie dlatego, że było zimno. Przetwarzałem po raz kolejny zdarzenia z tego dnia i z tej podróży. Myślałem o tym, czego już doświadczyłem i co jeszcze przede mną. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że człowiek żyje tak naprawdę dopiero w podróży. Codzienne życie to coś w rodzaju egzystencji rośliny doniczkowej na oknie w mieszkaniu. Dopiero, gdy podróżujesz to jesteś jak orzeł. Takie myśli człowieka nachodzą, gdy patrzy na zwieńczenie jurty i jest świadomy sensu swojego życia. Od realizacji jednego marzenia do kolejnego… A że świat jest taki wielki, a życie takie krótkie, to o nudzie nie może być mowy. To filozofowanie tak mnie zmęczyło, że w końcu zasnąłem snem sprawiedliwego.

Bladym świtem obudziła mnie Ania, bo zapomniałem, że przecież mieliśmy iść na wschód słońca. Byłem trochę nie żywy, ale wyszedłem, podziwiłem, zrobiłem zdjęcia i wróciłem w pielesze.


 Wschód słońca.

Generalnie noc była dość ciepła, ja nie zmarzłem, ale czułem, że od niezbyt szczelnych drzwi lekko pizga. Każdy miał jednak do dyspozycji dwie grube pierzyny. O godzinie ósmej idziemy na śniadanie. Dołącza do nas Japonka i Francuzi i po chwili cieszymy się jajkiem sadzonym, warzywni, lepioszką i pyszną herbatą z miseczki. Słonce jednak jeszcze dość nisko, więc decydujemy, że trochę sobie poleniuchujemy. Wróciliśmy do jurty na odpoczynek i tak nam zeszło chyba do 11. Potem się spakowaliśmy i udaliśmy się na brzeg jeziora, spacer i fotki. Widoki dalej bajkowe i nie jestem ich w stanie opisać. Ania stwierdziła, że Issyk Kul jest trochę podobne do Bajkału. Zajebiście! Też chcę zobaczyć! Ja natomiast stwierdziłem, że nigdy, w całym moim życiu nie widziałem tak czystego jeziora. Woda była krystaliczna i ciekaw byłem czy można ją pić wprost z jeziora. Nie odważyłem się jednak, bo takie eksperymenty to nie są za mądre. Ciekawostką jest to, że woda w Issyk Kul jest lekko słona, ponoć wynika to ze składu gleby. Pokręciliśmy się wzdłuż jeziora jakiś dwie godziny i pasowało się ruszać. Zamówiliśmy siebie taksówkę do centrum Bokonbayeva za jakieś grosze i postanowiliśmy ruszać dalej. 






 Jurtencamp Bel-Tam






 Jezioro Issyk Kul.

Plan był taki, że go nie było. Po prostu zobaczymy gdzie nas los poprowadzi. Jutro chcemy być w okolicach Wieży Burana, a dziś to się zobaczy. Przygoda! Dojeżdżamy do centrum. Priorytetem jest wymiana kasy, bo mi zostało mniej niż 50 zł w som, a Ani to już prawie nic. Na szczęście jest i bank. Procedura z niewyjaśnionych przyczyn trwa bardzo długo, ale udaje się wymienić kasę, a następnie idziemy na samsę. Zaraz obok jest przybytek o nazwie Super Samsa. Musieliśmy poczekać, ale dostaliśmy świeżutką samsę z kurczakiem. Zaiste to była super samsa, bo zgodnie stwierdziliśmy, że jest to najpyszniejsza samsa podróży. Super samsa! Po prostu! Za chwilę znajdujemy marszrutkę, która zawiezie nas do Bałykczy, czyli miejscowości przy najbardziej na zachód wysuniętym punkcie jeziora Issyk Kul. 






 Droga do Bałykczy.

W sumie był pomysł, żeby tam zostać na noc. Zlokalizowaliśmy jakiś hotel blisko jeziora. Może to dobry dzień na nieco luzu? Widoki po drodze oczywiście piękne. Nie będę się powtarzał, po prostu wrzucam fotki. Koło 16-tej dojeżdżamy na miejsce. Mieścina nie za ładna. Wyglądała trochę jak jakieś przemysłowe miasto. I Leniny stoją hehe. Mamy jakiś namiar na hotel niedaleko dworca, więc idziemy z buta. 

 Bałykczy

Postanawiamy jednak zboczyć trochę z drogi i zaglądnąć nad jezioro. I w tym miejscu będzie jedyna tego wyjazdu opowieść z dreszczykiem. Idziemy sobie spacerem w kierunku brzegu. Słyszymy, że ktoś nas woła. Ogólnie nie było to jakieś miłe wołanie, więc ignorujemy. W końcu dogania nas jakiś koleś i pokazując legitymacje ze zdjęciem jakiegoś mundurowego i każe nam pokazać dokumenty . Zaczyna coś tam gadać, że mamy mu pokazać paszporty albo 3 dni spędzimy w areszcie. Próby dowiedzenia się o co chodzi spełzają na niczym. Ania mówi mi po angielsku: „Czytałam o takich akcjach w Internecie, to fałszywy policjant, uciekamy”. No dobra. Odwróciliśmy się na pięcie i szybkim marszem oddalamy się do tego jegomościa. Gość idzie jednak za nami. Decydujemy się przeczekać go w knajpie, ja zamawiam piwo, Ania sałatkę i tak debatujemy o tej sytuacji. Ponoć faktycznie w Kirgistanie zdarzają się akcje, że goście podają się za policjantów. Mają fałszywe legitymacje, biorą paszporty i żądają jakiejś kasy za ich zwrócenie. Pretekstem może być cokolwiek. Poruszyliśmy ten temat potem na stopie i kierowca potwierdził nasze podejrzenia. To musiał być fałszywy policjant, bo w Kirgistanie jest taka zasada, że policjant na służbie musi mieć mundur. Kropka. Czasem się czyta o takich akcjach, ale doświadczenie tego na własnej skórze to zupełnie co innego. Więc takie akcje się zdarzają. Po prostu takich „biznesmenów” ignorujcie. Prawdziwi policjanci wyglądają jak policjanci. No chyba, że jest ich dwóch to jeden może być po cywilnemu, ale drugi mundur musi mieć. Choć tych mundurowych to też radzę unikać, ale o tym będzie później. Siedzimy dalej w knajpie i dumamy, co tu robić. Po pierwsze: ta akcja z policjantem. Po drugie: w tej mieścinie faktycznie nic nie ma. Znajdujemy jednak jakieś hotele około 20 km na wschód. Znajdujemy też cmentarz muzułmański jakieś 10 km, również na wschód. Nigdy nie widziałem takiego cmentarza z bliska, więc decydujemy się jechać. Wychodzimy z knajpy, łapiemy taksówkę, która za 200 som (10 zł) podwiozła nas pod sam cmentarz. Miejsce interesujące, ale nie jakieś super rewelacyjne. Ale te widoki dookoła dodawały mu magicznej atmosfery. Dodatkowo  słonce chyliło się ku zachodowi.... Spacerując po cmentarzu ustaliliśmy, że nie ma sensu się wracać na wschód, więc będziemy się przemieszczać w kierunku Wieży Burana. 








 Cmentarz 

Na naszej mapie pojawił się punkt o nazwie Kemin. Łapiemy, więc najpierw stopa do Bałykczy. Minęło może 4 minuty. Zatrzymuje się nam sympatyczny kierowca z żoną i synem. Podwozi nas za darmo na sam dworzec. Tak to działa w Kirgistanie! Na dworcu nie mija nawet 5 minut, a już siedzimy w BMW, które zawiezie nas do Keminu. Po prostu stał tam jakiś koleś, który potrzebował pasażerów, żeby nie wydać dużo na benzynę. Na tylnym siedzeniu siedziała jego żona z malutkim dzieckiem. Gość wygadany, znał nawet troszkę angielski. Bardziej był chyba ciekawy nas, niż my jego. W czasie jazdy z rozmowy wynikło, że lepiej będzie jak nas podwiezie do miejscowości Tokmok, która jest większym miastem, więcej tam hoteli i do Wieży Burana mamy jakieś 10 km. Zgadzamy się tym bardziej, że cena za nasz transport się nie zmienia. Na głowę wychodzi 150 som czyli jakieś 7,50 zł. Gdy wysiadamy w Tokmok, jest już ciemno. Nie mamy za bardzo pomysłu na hotel, ale oczywiście 2GIS jak zawsze przybywa z pomocą. Lokalizujemy jakiś dach nad głową 3 km dalej. Decydujemy się wziąć taksówkę za jakieś grosze i po chwili jesteśmy w hostelu. Cena to 250 som na głowę, czyli jakiś 12.50 zł. Ok. Warunki raczej skromne, ale jest porządek. W kiblu brakuje klapy i drzwi się nie zamykają. Łóżka skrzypią. Ale do jutra jakoś przetrwamy. Ja idę po zakupy do sklepu nieopodal. Potem biorę prysznic i trzeba odpoczywać. Piwko, koniaczek, drożdżówki, filozoficzne rozmowy o podróżach. Tak minął wieczór. 

Dzień zaczynamy dość wcześnie, bo dziś mamy napięty harmonogram zwiedzania. W sumie się wyspałem, ale w nocy okazało się, że nasz hotel pełni też jeszcze jedną funkcję. Burdelu. Więc momentami było głośno i wyjaśniło się, dlaczego łóżka tak skrzypią hehe. Zbieramy się szybko. Płacimy za nocleg i idziemy na poszukiwania jakiejś knajpy z myślą o śniadaniu. Okazuje się, że wszystko jest pozamykane, w końcu mamy dopiero 9-tą rano. Zupełnie przypadkowo i „sam” łapie się nam autostop. Okazuje się on jednak taksówką, a kierowcą tej taksówki jest przesympatyczny starszy pan. Ustalamy, więc szybko cenę dojazdu do Wieży Burana i jedziemy. Zakładamy, że cztery niezbyt smaczne drożdżówki i kilka batonów pozwolą nam przetrwać. Pan kierowca okazuje się przesympatycznym człowiekiem. Mówi płynnie po rosyjsku i to tak, że praktycznie wszystko rozumiem i Ania nic mi nie musi tłumaczyć. A właśnie, a propos języka. Tak jak już wspominałem: rosyjski to podstawa. Ciężko bez minimalnej znajomości tego języka podróżować po tym regionie świata, choć spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy ni w ząb nie gadali po rosyjsku i sobie radzili. Wiadomo: jak się chce, to się da. Nie mniej jednak rosyjski ułatwia wszystko. Uważam, że bez znajomości rosyjskiego pewnie kilku miejsc bym nie zobaczył, a za te, które zobaczyłem zapłaciłbym minimum dwa razy tyle. Co do języków lokalnych. Kirgiski i Kazachski są wręcz abstrakcyjne. Ale oni ponoć we wszystkich tych „stanach” miedzy sobą rozumieją się dobrze. I co ciekawe. Ponoć dogadują się z Turkami. To taka ciekawostka. Wracajmy do wycieczki. Jedziemy sobie z gościem i po chwil kierowca się nam zatrzymuje w jakimś polu i mówi, że możemy tu poszukać truskawek. Truskawki prosto z krzaka w połowie października - zajebiście! Dodatkowo gość zatrzymał się w takim miejscu, że mogłem zrobić zdjęcie boiska do gry w Buzkaszi. 

 Świeże truskawki w październiku. 

 Boisko do gry w Buzkaszi.

 Nasz terenowy wehikuł.

Oczywiście i o tym sporcie opowiadał nasz pan kierowca. Gość nas dowozi pod wieże i gdy przychodzi do płacenia zaczyna nas zagadywać, że zasadniczo on ma dziś wolne i może nas powozić po okolicy. Pada najpierw kwota 2000 som, ale niedługo zmniejsza się ona do 1200 som. Na początku jakoś nie bardzo nas przekonuje, ale spoglądam na Anie, jej się coraz bardziej ta opcja podoba. W końcu mówię do niej: „To jest 30 zł na głowę, za tyle nie dojadę do domu taksówką w sobotę wieczór”. Widzę uśmiech Ani i się decydujemy. Najpierw jednak ustalamy, że sobie pozwiedzamy wieże i okolice. Umawiamy się z panem kierowcą, że za jakieś pół godziny wracamy. No może trochę więcej… Co mamy do zwiedzenia. Mamy niewielkie muzeum, trochę tablic informacyjnych, coś w rodzaju mauzoleów, i trochę kamieni z malowidłami. I oczywiście Wieże Burana. Ta wieża to jedyne, co pozostało po wielkim mieście leżącym na jedwabnym szlaku. Ta wieża to jest minaret, a jeśli człowiek chce być bardziej dokładny to pół minaretu. Był on a dwa razy wyższy, ale niestety podczas jednego z trzęsień ziemi zawaliła się górna cześć. Można sobie wyjść na górę wąskimi schodkami i podziwiać piękny widok na góry Tienszan. I teraz taka moja prywatna opinia. Ta wieża jest po prostu kiepska. Widoki jednak są przepiękne i choćby, dlatego warto poświęcić się i pojechać ją zobaczyć. Wstęp kosztuje jakieś grosze, a widok ze szczytu wieży robi duże wrażenie. My wyszliśmy sobie na szczyt, zrobiliśmy sporo zdjęć, potem trochę pospacerowaliśmy po tym, co było pozostałościami po mieście. „Ten pagórek to był kiedyś pałac, tamten pas ziemi to były mury”. Tak opowiadała mam pani z muzeum. Prawda jest jednak taka, że musimy zdrowo podziałać wyobraźnią, żeby faktycznie „zobaczyć” to miasto. Pomaga nieco znajdująca się obok muzeum plansza, na której jest rysunek odtworzonej zabudowy. Kiedyś to miejsce musiało robić wielkie wrażenie… Obecnie już nie za bardzo, ale dla widoków warto się tu wybrać. 



 Wieża Burana.






 I widoki na okolicę.

Chwile się jeszcze kręcimy w okolicach wieży i wracamy do samochodu. Jesteśmy z naszym kierowcą umówieni w ten sposób, że my płacimy za benzynę 600 som i dodatkowo jemu 600 som za usługę. Brzmi to rozsądnie jednak trzeba zatankować nasz wehikuł. Jedziemy, więc do następnej wioski i zatrzymujemy się na czymś, co zupełnie nie przypomina „naszej” stacji benzynowej. W tym miejscu siedzi sobie starsza pani, która nalewa benzynę do plastikowych butelek z czegoś, co wydaje się być starym bakiem samochodowym. Z tych butelek kierowca nalewa paliwo do swojego baku. Za 15 litów paliwa płacimy 30 zł, więc jak nie trudno obliczyć koszt 1 litra benzyny w Kirgistanie to 2 zł… Około. Zatankowani jedziemy dalej. 



  
Stacja benzynowa. 
 
Ania prosi kierowcę, żeby zatrzymał się gdzieś po jedzenie. Mieliśmy coś, co mniej więcej przypominało drożdżówkę, ale Ania stwierdziła, że nie da rady tego zjeść. Ja postanowiłem jednak walczyć i uporać się z tą bułką z chemicznym dżemem. Przecież nie wyrzucę… Zajechaliśmy, więc do sklepu, ale niewiele tam było. Ania kupiła jedynie mała bagietkę z szynką, serem i jakąś zieleniną. Tu też warto wspomnieć o wędlinach, bo jest to ciekawe. Na wschodzie, przynajmniej tym postradzieckim, trudno jest dostać coś takiego jak wędlina w naszym rozumieniu. Te ichniejsze „wędliny” przypominają nieco grube parówki albo mortadelę. Jest to po prostu mięso wysoce przetworzone, zmielone i „posklejane” do postaci wędliny. Tyle dygresji. Kanapka ponoć nie była zła, ale wiadomo, jak człowiek głodny to i suchy chleb posmarowany nadzieją na lepsze jutro będzie mu smakował. Jedziemy dalej. Ponoć będziemy jechać jakąś piękną dolną i dojedziemy w końcu nad wodospad. Jak dla mnie super. I faktycznie, krajobrazy były niesamowite. Cały czas to pisze, ale te widoki, mimo że mieliśmy je niemal codzienne, nie przestały mnie zachwycać. Gość nam się zatrzymywał na zdjęcia, kiedy tylko mieliśmy ochotę, jednak nie chcieliśmy nadużywać jego cierpliwości, bo w zasadzie to mógłby stawać co 500 m i nie dojechalibyśmy nigdzie. 












Widoki na trasie.

Po jakiejś godzinie z kawałkiem mijamy wodospad, ale gość mówi, że najpierw pojedziemy jeszcze trochę do góry zobaczyć jakieś piękne miejsce i jak będziemy wracać to się tu zatrzymamy. Ok. Droga już zaczęła się robić naprawdę kiepska, więc byłem w szoku, że nasz samochód tak doskonale sobie radzi. Zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki i zapachy, ale jechał sprawnie do góry. Myślę że to zasługa w dużej mierze naszego kierowcy, który miał spore doświadczenie w terenowej jeździe swoim volkswagenem. Droga była dość niebezpieczna, bo jechaliśmy w miejscach gdzie na bank często spadają kamienie, więc adrenalina była również niemała.  W końcu docieramy na miejsce. Przepiękna dolina z ośnieżonymi szczytami wokoło i krystalicznie czystym strumieniem. Magia. Trochę zdjęć i  filmów a potem tylko siedziałem na kamieniu i patrzyłem. Spędziliśmy tam pewnie z godzinę. Ale nie było nam dość. Po prostu fajnie było przyglądać się tym cudom natury. Ale powoli czas wracać, bo jeszcze wodospad... 




 Piękne miejsce.

Wracamy tą samą drogą. I faktycznie zrobiło się trochę niebezpiecznie, bo wracając okazało się, że na drodze leży kamień wielkości pewnie 1 m na 0,5 m. Udało się go ominąć, ale dało nam to do myślenia. Ten kamień spadł na drogę w ciągu ostatniej godziny. Jakby uderzył w samochód, to wiele by z nas nie zostało…  Po chwili jesteśmy już nad wodospadem. Kolejne bajeczne miejsce. Nie ma co pisać, wystarczy spojrzeć na zdjęcia. 





 Wodospad. 
 
Chwile się kręcimy w okolicach wodospadu i trzeba wracać. Jednak po chwili łapiemy gumę. Pan kierowca stanowczo nie pozawala sobie pomoc w wymianie koła i wręcz każe nam cieszyć się dalej widokami. Widzimy jednak, że trochę się zmartwił. Dochodzimy do wniosku, że gość jest tak miły i tak pomocny, że damy mu po prostu więcej kasy, żeby miał na naprawę tej opony. Po jakiś 20-tu minutach już jesteśmy w samochodzie i jedziemy dalej. Droga do Tokmok mija nam bardzo miło. Gość jeszcze nas podwozi do zaprzyjaźnionej restauracji, żebyśmy sobie coś zjedli przed podróżą do Biszkeku. A i zapomniałabym. Gość nas wiezie jeszcze do siebie, do domu, bo chce nas poczęstować swoimi brzoskwiniami. Co za miły człowiek. Brzoskwinie były pyszne i tak wielkie, że chyba większych to w życiu nie wiedziałem. W końcu trzeba się jednak pożegnać. Dajemy mu 1000 som zamiast 600. Nie bardzo chce przyjąć, bo umowa go obowiązuje, ale w końcu mu je wciskam niemal na siłę. Żegnamy się, on jedzie w swoją stronę, a my zamawiamy sobie po misce lagman i coś do picia. To nie jest najlepszy lagman tego wyjazdu, ale jestem strasznie głodny, bo od rana tylko jadłem niedobre drożdżówki. 


Zestaw obiadowy.

Z knajpki mamy może 500 m na dworzec autobusowy. Tam marszrutka już na nas czeka i po chwili jedziemy do Biszkeku. Jazda zajmuje trochę ponad godzinę. Wsiadamy jednak na innym dworcu. Zdaje się na wschodnim i musimy jeszcze złapać marszrutkę bliżej centrum. To nie problem, bo z pomocą 2GIS udaje nam się ją znaleźć w 30 sekund. Pół godziny jazdy i jesteśmy w okolicach hostelu, w którym Ania spała poprzednio. Bardzo go polecała, więc czemu nie? Meldujemy się, chwilę ogarniamy i postanawiamy jeszcze ruszyć na miasto. Do głównego placu z pomnikiem Manasa mamy może z dwa kilometry, więc akurat na mały wieczorny spacer. Zanim doszliśmy na plac już się ściemniło, więc zdjęcia są takie sobie. Ale tu nie chodziło o zdjęcia, tylko o spacer.







 Biszkek nocą. 
 
Spacer był też pretekstem do odwiedzenia dużego supermarketu, w którym zrobiliśmy zakupy. Odkryłem tam tez bardzo dobre pieczone naleśniki z ziemniakami. Niestety alkoholu nie mieli... Na sklep z alkoholem wpadliśmy dopiero w okolicach hostelu. Tam kupiliśmy jakieś piwka, koniaczek i udaliśmy relaksować się po tym kolejnym, niezmiernie intensywnym dniu. 


Dzień następny miał nam minąć na obijaniu się i ogólnym relaksie jednak już dzień wcześniej ustaliliśmy, że tak nie może być. Trzeba coś robić. Postanowiliśmy odwiedzić Park Narodowy Ala Archa. Aby tego dokonać trzeba najpierw tam dojechać, co nie jest łatwe. Generalnie mamy cztery autobusy dziennie, które podwiozą was do bram parku. Jadą one kilkanaście minut po 8, 10, 13 i 16. Nie pamiętam numeru, ale za pomocą 2GIS bez problemu znajdziecie odpowiednią marszrutkę. Buski wyjeżdżają z okolic Osz Bazaru. To też jest dość skomplikowane, bo nie łatwo znaleźć właściwy punkt odjazdu, ale jak się kogoś zapytacie, to na bank wam wskaże właściwe miejsce. My wychodzimy z hostelu zaraz po 9-tej rano i po niedługim marszu docieramy do bazaru. Zaraz lokalizujemy właściwy busik i jakoś dziesięć po dziesiątej ruszamy do parku. Droga przyjemna, choć jeden gość zwracał nam uwagę, że za głośno gadamy. Nie wiem czemu. W busie był ogólny gwar i ścisk, ale jemu przeszkadzała nasza rozmowa. Po prostu udając, że nie znamy rosyjskiego, nadal gadaliśmy po angielsku. Tym razem Ania poruszyła temat polskiej polityki. Dziwiła mi się, że się nią nie interesuje, ale gdy opowiedziałem jej, co się u nas dzieje w sejmie, to w końcu doszła do wniosku, że wcale się nie dziwi mojemu braku zainteresowania. Po jakiejś godzinie dojeżdżamy na miejsce. 



 Aby dostać sie w głąb Parku Narodoweg Ala Archa musimy łapać stopa. 
 
W sensie do bram parku. Do miejsce, w którym zamierzamy wyjść w góry mamy jeszcze dobre piętnaście kilometrów. Łapiemy, więc stopa. Po dosłownie dwóch minutach zatrzymują się dwie sympatyczne starsze panie, które podwożą nas już pod samo wyjście na szlak. Mamy jakieś półtorej godziny marszu do wodospadu, więc ruszamy. Widoki oczywiście zapierają dech, więc od razu odsyłam do zdjęć. Trasa całkiem przyjemna. Okazuje się jednak, że na zdjęcia zużywamy tle czasu, że po godzinie marszu mamy jeszcze kolejne 60 minut do wodospadu. Docieramy jednak pod główny szczyt i zagadują nas jacyś turyści. Mówimy, że chcemy iść na wodospad, a oni że wodospad działa tylko w lecie, a teraz to nic tam nie mam i pokazują nam go palcem. No faktycznie, śnieg tylko i zero wody. Decydujemy się, więc na chwilę relaksu i postanawiamy schodzić na dół. Oczywiście nie chcieliśmy iść tą samą drogą, więc trochę zabłądziliśmy, ale po chwili znajdujemy właściwą ścieżkę i postanawiamy się jej trzymać i nie kombinować. Po niecałej godzinie jesteśmy już na dole. Do Biszkeku mamy około 30-tu kilometrów. 








 Treking po parku. 

O tam miał być wodospad.
 
Wierzymy jednak w kazachskiego stopa. Samochodów mało, ale zobaczymy. Generalnie postanowiliśmy iść we właściwym kierunku i łapać po drodze. Pewnie z cztery samochody nas minęło, ale już piąty się zatrzymuje i zabieram nas ze sobą. Tym razem wsiadamy do samochodu z sympatyczną rodzinką wracającą z popołudniowego relaksu w górach. Rodzinka jest bardzo komunikatywna i sporo się od nich dowiadujemy. Dziś jest dzień wyborów w Kirgistanie. Małżeństwo naświetla nam, więc nieco sprawę z kandydatami, z których jeden jawi się jako kryminalista, a drugi, jako religijny fanatyk. No to mają wybór… Generalnie sporo opowiadali nam o życiu w Kirgistanie, o tym jak się mieszka w Biszkeku i tak dalej. Nie byli jednak, według mnie, zbyt wiarygodnymi przedstawicielami społeczeństwa, bo widać było, że rodzina ma kupę kasy. Dziewczyna pracowała w jakiejś międzynarodowej korporacji, a gość nie pamiętam. W każdym razie, już po samochodzie było widać, że pieniędzy mają jak lodu. Niemniej jednak była to sympatyczna para, która pomogła nam nieco zrozumieć to, co się dzieje w Kirgistanie. Tak żeśmy się zagadali, że minęliśmy przystanek marszrutki, która miała nas zawieść do centrum Biszkeku. Dzięki temu to sympatyczne małżeństwo podwiozło nas do miasta. Wysiedliśmy trochę na uboczu, ale do Osz Bazaru mieliśmy może za pół godziny marszrutką.Za chwile już jesteśmy pod bazarem. Nie miałem specjalnie ochoty zwiedzać tego miejsca. Wdziałem, że Ania również, więc przeszliśmy się tylko główną uliczką bazaru i obraliśmy azymut na hostel. Wcześniej zahaczyliśmy jednak o restaurację, w której miałem okazję zakosztować kolejnego regionalnego dania, czyli plow. Plow to po prostu ryż z mięsem i marchewką. Danie proste, ale bardzo smakowite i sycące. 


 Plow i herbata w miseczce. 
 
Ania wzięła sobie  manty - pierogi przypominające smakiem i kształtem gruzińskie chinkali. Dodatkowym składnikiem była jednak dynia. Ja dyni jednak nie lubię, więc tylko spróbowałem. Ciekawe. Po obiedzie wracamy ostatecznie do hostelu. Dziś faktycznie zrobiliśmy sobie popołudnie relaksu, prania, przepakowywania i koniaczku. 

Poranek zaczął się dość wcześnie. Dziś przyszło mi pożegnać Anię. Ania była umówiona ze znajomymi w Ałmaty , a ja postanowiłem jeszcze jeden dzień zostać w Biszkeku. Zjedliśmy wspólne śniadanie, pożegnaliśmy się, ja jeszcze chwile się zbierałem do wyjścia na miasto, bo musiałem zrobić solidne przepakowanie plecaka. Po około pół godziny od wyjścia Ani z hostelu dostaje jednak niepokojącą wiadomość. „Prezydenci Kazachstanu i Kirgistanu (w sensie ten nowo wybrany dzień wcześniej) o coś się pokłócili i zamknęli granicę”. Kojenie wiadomości już wyjaśniły, że ta granica jest zamknięta tylko dla pojazdów. Busy nie jeżdżą, ale można złapać taksówkę na granicę, a potem marszrutkę z drugiej strony  pojechać do Ałmaty. Nieco się uspokoiłem i postanowiłem jednak pójść pozwiedzać. Pomaszerowałem na Osz Bazar i faktycznie dziś trochę zdjęć porobiłem więcej, ale i tak mnie ścigali. W sumie było mi trochę głupio, bo nie lubię robić fotek jak ktoś nie ma na to ochoty. Nie zrobił na mnie ten bazar jednak wielkiego wrażenia. 



 Osz Bazar.
 
Kolejnym punktem zwiedzania miało być muzeum przyrodnicze mieszczące się tuz obok. Okazało się, że muzeum jest zamknięte. Ta sprawa z granicą jednak nie dawała mi spokoju. Czytałem przed wyjazdem, że takie akcje w tym rejonie świata się zdarzają, jednak nie wiedziałem jak to faktycznie wygląda. Postanowiłem, więc udać się do hostelu i zasięgnąć nieco języka. Właściciel hostelu był rodowitym Kirgizem, więc na pewno ma dużą wiedzę w tym temacie. Wracam, więc i pytam się gościa, co z tą granicą. Gość mówi, że faktycznie, takie historie się zdarzają często. Ja się go pytam: jak to dalej się rozwinie? Gość mi mówi, że cholera wie… Jak się dogadają to jutro będzie normalnie, a jak się nie dogadają to mogą zamknąć granice np. na tydzień. To mi trochę podniosło ciśnienie, bo mam samolot z Ałmaty za dwa dni i jak na niego nie zdążę, to spóźnię się też na ten do Budapesztu i jestem w głębokiej, czarnej dupnie. Pytam się, więc go, co mi radzi? A on mówi, że lepiej żebym jednak dziś wyruszył do Ałmaty. Pytam się go, czy mogę odzyskać kasę za nocleg, za który już zapłaciłem. Ona na to, że nie ma problemu. Odzyskuje kasę, pakuje się ekspresowo, zakładam plecak na plecy i zapierdzielam na dworzec wschodni. Trzeba uciekać z Kirgistanu.