Chyba każdy ma jakiegoś bliższego
lub dalszego znajomego na Wyspach. Każdy pewnie nie raz obiecywał: „jasne, że
odwiedzę”. No i ja obiecywałem tylko, że tym razem postanowiłem przekuć
obietnice w czyn i kupić bilety. Stałem się niedawno posiadaczem konta Premium Wizzair,
więc trzeba się trochę olatać, żeby inwestycja się zwróciła. Zakupiłem, więc
bilety za niewiele ponad 100zł, dokupiłem dojazdy i pozostało tylko odliczać
dni do pierwszego (umówmy się) wiosennego wyjazdu roku 2017. Musiałem wyjechać
dzień przed odlotem i zanocować w Warszawie. Przekalkulowałem temat i okazało się,
że żeby zdążyć na samolot o 12 musiałbym jechać Polskim Busem przed 5-tą rano.
Problem był jednak taki, że byłbym w Warszawie „na styk”, musiałbym brać taksę
na lotnisko. Za hostel zapłacę mniej i przynajmniej nie mam strasu, że się
spóźnię. Wyjechałem, więc w czwartek wieczorem z Rzeszowa i w Warszawie byłem
na 22.30. Nie bez problemu zlokalizowałem hostel i wbijam do środka. Celowo nie
podaję nazwy hostelu, bo wydawało mi się, że atmosfera była tam bardzo wesoła.
Nie bez zabawnych sytuacji melduję się w pokoju, robię małe przepakowanie,
wypijam sobie piwko w kuchni i idę spać, bo pobudka o 8-mej. W nocy obudziła
mnie jednak awantura. Jakiś koleś opierdalał Hindusa, bo ten zaświecił sobie
światło o 2-giej w nocy. Generalnie zauważyłem kiedyś taką tendencję, że Hindusi
i Arabowie w hostelach zupełnie nie przejmują się tym, że ktoś śpi i jest np. 2-ga
w nocy. Gadają głośno i świecą światła. Miałem już kiedyś dwie takie sytuacje,
więc coś w tym musi być. Dlatego jak widzę, że te nacje nocują w moim dormie, od
razu zakładam stopery na uszy i owijam się szczelnie kołdrą. Ale żeby była
tolerancja i równowaga w przyrodzie to napiszę, że Angole w hostelach są
wiecznie pijani, Japończycy nie wystawiają nosa poza iphony, a Polacy chrapią i
też są pijani hehe.
Rano wstaję nawet wyspany, ogarniam
sobie śniadanie, zbieram graty i lecę na autobus. Po drodze znajduję piekarnie
z pysznymi drożdżówkami, kupuję wodę i wsiadam w 175 prosto na Okęcie. Przechodzę
przez bramki, znajduję swojego gejta. Siadam sobie na ławce z widokiem na płytę
lotniska i obserwując ruch samolotów. Czekam na lot. Załadunek ludzi przebiega
sprawnie, nawet nie ma cebuli. Ten lot to był mój 50-ty, więc myślałem o tym,
żeby sobie kupić jakiś napój wyskokowy z tej okazji, ale sam nie chciałem pić.
Albo raczej bałem się, że znajdzie się jakiś „przyjaciel”, który postanowi
napić się ze mną i podzielić szczegółami ze swojego ciężkiego życia na
emigracji. Dzięki. Poszedłem spać. Oczywiście nie mogłem zasnąć, bo zadziałała
moja samolotowa klątwa. Już w kolejce wypatrzyło mnie płaczące dziecko i zdecydowało,
że będzie mnie cały lot terroryzować. Oczywiście dziecko z rodzicami musiało,
powtarzam: musiało, siedzieć zaraz za mną. Założyłem słuchawki, ale nadal
słuchałem wrzasków z tylnego siedzenia. Podgłośniłem, więc moje „wrzaski” i się
relaksowałem. Nad Londynem oczywiście pogoda kiepskawa, więc nic nie było
widać. Szkoda. W Luton lądujemy punktualnie. Lotnisko jest w przebudowie, więc
jest bajzel. Jak się ktoś wybiera, to weźcie to pod uwagę. Zaklepałem sobie
National Express, żeby dojechać do centrum, spoko sprawa: w jedną stronę 3 a w
drugą 7 funtów. Do przyjęcia. Musiałem się jednak dopytać, żeby znaleźć właściwy
bus, bo nie było to zbyt oczywiste. Władowałem się do autobusu i spokojnie
ruszyłem do miasta. Wysiadłem sobie na kolejowym dworcu Viktoria i poszedłem
ogarniać bilety w dalszą drogę. Zlokalizowałem automat z biletami, okazało się,
że tylko płatność kartą. Zlokalizowałem na gotówkę. I co się okazało? Okazało się,
że bilet kosztował 4.40, a ja miałem 4,32… Chodzę więc i próbuje rozmienić 20
funtów. Nie chciałem pchać takiej kasy do automatu, bo podczas mojej próby
zakupu biletu zaraz obok gość awanturował się z ochroną, że: „Zjadło mu 10
funtów”. Nie udało mi się rozmienić pieniędzy, więc postanowiłem stanąć w
długiej kolejce do kasy z człowiekiem. Bilet w końcu kupiłem. Pora teraz
znaleźć właściwy pociąg. Ustaliłem w informacji turystycznej peron, jednak
strzałki nieco mnie zwiodły i wylądowałem w galerii handlowej. Ostatecznie
jednak z pomocą policjanta zlokalizowałem pociąg i ruszyłem w kierunku stacji Streatham Common. Oczywiście już na pierwszy rzut oczu widać, że
Londyn to nie Polska. No dobra, może trochę słychać, bo za plecami słyszę
soczyste „kurwy i chuje”, ale nie o to chodzi. W pociągu najróżniejsze nacje,
kolory skóry, fryzury i orientacje. Czasem myślę o tym, że ja faktycznie
pochodzę z zadupia i nie nawykłem do takich widoków. Instynktownie zwracają
moją uwagę ludzie, którzy wyglądają, jakby się zaraz mogli wysadzić. Ja wiem, że
to głupota, ale chyba natury nie oszukasz. To gdzie się człowiek wychowuje,
odciska piętno na psychice, czy się tego chce, czy nie chce. Tak mnie czasem
nachodzi na refleksję i zastanawiam się, że to ta komuna zasadziła każdemu tę
wewnętrzną cebulę… Najważniejsze jednak, żeby tej cebuli za dorodnej nie
wyhodować. Ale do tego tematu będę
pewnie jeszcze wracał, bo jestem w końcu w stolicy polskiej emigracji w
Europie. Dojeżdżam na miejsce, kontaktuje się z kumplem i za chwilę już jestem
zgarnięty sprzed dworca. Po drodze na chatę zamawiamy jeszcze po burgerze z
frytami za 3 funty. Burger znakomity. Na chacie u Tomka i Emilii (jak ktoś
czytał jakieś inne relacje, to są ludzie z wyjazdów go Gruzji, Portugalii, Maroka…
) wpierdzielamy burgery i gadamy o wszystkim, bo się człowiek dawno nie widział.
Tomek jedzie na lotnisko po wynajęte auto, w międzyczasie z pracy wraca Emilia
i razem idziemy pić piwo do baru. Anglia to jest mój osobisty raj piwny, bo ja
wszelkie IPY, APY, AIPY wprost uwielbiam, a tam są one bardzo popularne i nadzwyczaj
smaczne. Dodatkowo nalewa się je z beczek za pomocą pompy. Nie są one wypychane
gazem. Dzięki temu są mało nagazowane, czyli jeszcze bardziej mi podchodzą.
Cena oczywiście angielska, ale czasem sobie muszę pozwolić. Wypijamy po dwa i
idziemy na chatę dokończyć imprezę przy rumie z colą.
Mamy już
samochód, całkiem fajnego, nowiutkiego Opla Astrę. Odwozimy, więc Emilię do
pracy, a razem z Tomkiem śmigamy na targ staroci w Wimbledon Greyhound Stadium.
Z ciekawostek: organizowane są tam też wyścigi psów. Wygląda to tak, że na
wejściu płaci się 1-go funta. Płacą go zarówno sprzedający, jak i kupujący i tak
się to kręci. Ja poszedłem polować na winyle i płyty, a Tomek na elektronikę. Początkowo
nie byłem zadowolony, bo znalazłem gościa, który miał mnóstwo płyt i to nawet takich,
które mogą mnie zainteresować, niestety większość mokrych i spleśniałych. Ale
bazar wielki, sprzedawców mnóstwo. W Rzeszowie też mamy takie bazarki, ale jest
to w jakiś sposób uporządkowane i pod dachem. Tam natomiast była totalna rupieciarnia,
w której było dosłownie wszystko. Plac wielki i rupieci niesamowita ilość.
Zwróciłem też uwagę na specyficzne podejście do klientów jednego ze
sprzedających. Jakiś koleś pytał się sprzedawcy czy ta wiertarka działa. Na to
sprzedawca zaczął na niego krzyczeć, że przecież wszystkie jego rzeczy działają
i jak on śmie go obrażać, nie szanować i tak dalej. Nie wiem czy to istotne,
ale dodam, że Pan ten był czarnoskóry. Kręciliśmy się po bazarku pewnie z dwie
godziny. Ja zrobiłem małe zakupy, Tomek też był zadowolony. Wróciliśmy na
chatę, szkoda, że kupiona przez Tomka e-ramka na zdjęcia nie działała. Ale dał
za nią jakieś grosze, więc było to wkalkulowane ryzyko. Było już prawie południe,
więc szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy zwiedzać. Znaczy, ja zwiedzałem, a Tomek
mi towarzyszył. Ja w Londynie już byłem, więc ciśnienia na wiadome atrakcje nie
miałem. Pojechaliśmy, więc na Camden Town, czyli dzielnicę hipisów, punków,
gejów, lesbijek i wszelkiego innego dziwactwa. Tam jeszcze nie byłem.
Kategorycznie stwierdziłem, że nie jedziemy ani metrem, ani pociągiem tylko autobusem,
bo zwiedzanie Londynu z przedniego okna „piętrusa” zapamiętałem z poprzedniego wyjazdu,
jako coś zajebistego. Trasa fajna, jedziemy przez most Westminster Bridge, z
którego dokładnie widać Wielkiego Bena i London Eye. Końcowa scena ostatniego
Bonda też miała tu miejsce. Wysiedliśmy pod Big Benem, bo trzeba się było przesiąść,
ale dzięki temu zrobiłem parę fotek, zobaczyłem siedzibę premiera i jakichś
żołnierzy na koniach. Z tą siedzibą premiera to fajna sprawa: pilnowali jej policjanci,
z którymi turyści robili sobie zdjęcia. Tak trochę funkcja ochrono –
reprezentacyjna. Co ciekawe jeden pan policjant miał koszulkę z krótkim rękawem
i całe wytatuowane ramiona. Czy ktoś sobie wyobraża taką sytuację w Polsce? Kogoś
z „rękawami” pewnie by do policji nie przyjęli, a nawet gdyby się jednak jakimś
cudem taki człowiek dostał w szeregi stróżów prawa, to założę się, że zmusiliby
go do chodzenia wyłącznie w długim rękawie. W Polsce nadal wielu ludzi widzi to
tylko w jeden sposób: tatuaż = wyrok. Dobra, ale ruszamy dalej, przesiadamy się
na kolejnego „piętrusa” i po chwili docieramy do Camden Town.
Big Ben
Siedziba premiera
Ulice Londynu
Kolumna Nelsona na Trafalgar Square
Na drogę
zrobiliśmy sobie drinka rum + cola. Skończył nam się on szybko, więc ruszyliśmy
do sklepu uzupełnić zapasy. Koło budki telefonicznej (tak, tej czerwonej) miksujemy
nowy smakołyk i idziemy zwiedzać. Co możemy zobaczyć na Camden Town? Po
pierwsze jest tam mnóstwo sklepów z rękodziełami, koszulkami, generalnie ubiorami.
Od glanów, przez jakieś hinduskie kiecki, po gotyckie wdzianka, gogle,
kapelusze i kto wie, co jeszcze. Dalej mamy jedzenie. Mnóstwo przysmaków z
całego świata. Wspaniałe zapachy mieszają się ze sobą... Faktycznie miałem
smaka, nie byłem jednak głodny, więc nie będę wpierdzielał na siłę „bo jest”. Generalnie
teren ten jest naprawdę spory, obejmuje on kilka ulic, okolice kanału, i stary szpital
dla koni. Akcja jest taka, że te kanały służyły kiedyś do transportu z i do
fabryk towarów i produktów za pomocą barek. Były one ciągnięte przez konie i
gdy taki koń zaniemógł, to leczono go w szpitalu. W środku też cuda – wianki,
ale zdjęć nie można robić. Ścigają i każą kasować… Gdy już powoli kierowaliśmy
się do wyjścia, trafiliśmy na dwie ciekawe rzeczy. Pierwszą z nich był pomnik
Amy Winehouse. Będę szczery: nie lubię takiej muzyki, nie podoba mi się jej głos,
ale pomnik fajny. Szczególnie podobał mi się gruby skręt wetknięty za jedną z
bransoletek. Nawet po śmierci fani przynoszą jej ulubione smakołyki hehe. Rzecz
numer dwa to pewien sklep. Nazywał się Cyberdog i był sklepem z … Nie wiem, z
czym właściwie. Powiedzmy, że z gadżetami mocno dziwnymi. Czymś, w czym można
się pokazać jedynie na jakiejś gej- dyskotece z milionem laserów i dominującym
kolorem różowym i czarnym. Jakieś dziwne cyber – gotyckie pierdoły, poczynając
od świecących gogli, przez koszulki, po wibratory. Asortymentu masa, niemniej
jednak nie znalazłem tam żadnego gadżetu, który nie uwłaczałby godności
osobistej osobie o orientacji heteroseksualnej. A i obsługa. Raz, że ścigali za
zdjęcia, a dwa, że wyglądali adekwatnie do asortymentu. Rzekłbym nawet, że oni
ów asortyment mieli na sobie (i w sobie?). Goście w pełnym make-upie, w
kieckach, z włosami na „jeża”. Przypuszczam, że tak to wygląda na festiwalu w
Bolkowie. Opuściłem sklep z myślą, że jak taka moda się rozpowszechni, to rasa
ludzka z pewnością nie uniknie wyginięcia. Ponieważ było już mocno po południ,
Emila niedługo kończyła pracę, więc ruszyliśmy do centrum.
Camden Town
Wysiedliśmy w
okolicach Trafalgar Square po to, aby przesiąść się do zabytkowego autobusu linii
15. Zasadniczo „piętrus” jak „piętrus” tylko stary. Z tym „balkonem” na końcu,
dzięki któremu można było do niego wsiadać w biegu. Przejechaliśmy dosłownie
kilka przystanków, ale było super. Wysiedliśmy w pobliżu Katedry św. Pawła.
Byłem tam już, więc zrobiłem kilka fotek i poszliśmy w kierunku Mostu
Milenijnego. Konstrukcja fajna, ale warto popatrzeć pod nogi. Na moście mamy
takie miniaturowe rysunki ukryte pod stopami. Na początku myślałem, że to
jakieś przyklejone gumy, a to faktycznie są rysunki. Ponoć robi je jakiś lokalny
artysta i cały czas ich przybywa. Ponieważ byliśmy w pobliżu, wpadliśmy też do
Tate Modern. Ja sztuki nowoczesnej nie rozumiem, jednak doświadczenie
podróżnicze nauczyło mnie jednego: galerie mają najczystsze kible! I to powinno
być jedno z 10-ciu przykazań podróżnika hehe. Generalnie w środku zajebista
sprawa: mamy takie wielkie maty, czy wykładziny, na których ludzie sobie leża,
siedzą, czytają, gadają. Niesamowite jak pomysłowo można zagospodarować
przestrzeń miejską. Pominę już fakt, że budynek ten to dawna elektrownia.
Można? Można! Z tego miejsca poszliśmy pod London Eye. Nie miałem zamiaru
wchodzić do koła, bo cena zaporowa, jednak ta konstrukcja mnie fascynuje
niezmiernie. Obczajcie sobie filmik na youtube, w którym stawiają to wielkie
koło do pionu. Zajebista sprawa. Wróciliśmy mostem Westminsterskim ponownie pod
Big Bena. Oczywiście w okolicach zegara dobywają się mistrzostwa świata w
strzelaniu sobie selfi. Co się tam dzieje, to dramat… Emilie „znajdujemy” na
Trafalgar Square i już w trójkę idziemy na Soho. Tam też nie byłem. Najpierw
jednak jedzenie. Moi przewodnicy zabrali mnie do Chińskiej dzielnicy. Do knajpy,
w której płacisz 5 funtów, dostajesz michę i możesz do niej nabrać jedzenia, ile
wlezie. Tylko na wynos, na miejscu kosztuje to 8 funtów, ale się ponoć je w
opór. Nabraliśmy sobie tych pyszności i poszliśmy je zjeść na murku w pobliskim
parku. Było pyszne! Jadłem już w życiu różne cuda, ale to jedzenie było tak
dobre, że jak siedziałbym w tej knajpie i mógłbym sobie dokładać, to chyba bym
jadł, aż by mnie rozsadziło. Nie z wrodzonej cebuli, ale dlatego, że to było
tak pyszne. Posileni ruszyliśmy zwiedzać dalej. Soho to dziecina imprez, ped… (przepraszam:
gejów), lansu i kiczu. Ale śmiesznie się łaziło tymi uliczkami. Wokoło jakieś
gej- bary, gej- sklepy. Ale miałem już powoli dość na ten dzień. Zarówno miałem
dość łażenia, jak i patrzenia na gejów hehe. Dlatego pokręciliśmy się jeszcze
chwilę i już prosto ruszyliśmy na autobus. Dalej nie mieści mi się w głowie, że
to miasto jest tak rozległe. Jechaliśmy pewnie z 1,5 godziny na chatę. Ja na
swoje zadupie w pod rzeszowskiej wsi, wciągniętej w granice miasta, mam na
piechotę z centrum około godziny drogi... Na miejscu jeszcze szklaneczka czegoś
mocniejszego i spać, bo jutro od rana ruszamy na wycieczkę.
Katedry św. Pawła
Tamiza
Tate Modern
China town
Miało być o
8-mej, było po 9-tej, ale niech będzie. Takie opóźnienie to nie dramat.
Ładujemy się w auto i obieramy kierunek na Stonehenge. Strasznie byłem podjarany,
bo chciałem to miejsce od dawna zobaczyć. Gdy wpadliśmy na autostradę, ostro
zaczęło padać. Pogoda kiepska, cóż
zrobić. Jedziemy. Po drodze fajne widoki. Zielono. Brakowało mi tego koloru w
Polskim krajobrazie. Na miejsce dojeżdżamy po jakiś dwóch godzinach. I co
teraz? Generalnie nie miałem najmniejszego zamiaru płacić 15 funtów za
możliwość obejrzenia sobie Stonehenge przez siatkę z odległości kilkunastu
metrów. Miałem nadzieję podejść sobie jakoś na odległość umożliwiającą zrobienie
sensownego zdjęcia. Generalnie te kamienie są blisko drogi, problem w tym, że ta
trasa jest wąska, bez pobocza i strasznie ruchliwa. Nie ma opcji, żeby stanąć,
choć na moment. Znaleźliśmy jednak taką boczną drogę, w którą wjechaliśmy i po przejściu
przez ulicę byliśmy już całkiem niedaleko. Zrobiłem kilka fotek, ale gdyby nie
porządny obiektyw, to niewiele by z nich wynikało. Bliżej nie podchodziliśmy,
bo błoto było okropne. I tak się cały uwaliłem i przy okazji uwaliłem auto. Cóż
zrobisz. Dobrze, że pożyczone. Kolejny punkt programu to Muzeum Czołgów w
Bovington.
Stonehenge
To muzeum traktowałem w charakterze magnesu, który przyciągnął mnie
ponownie do UK. Niewiele jest takich muzeów, szczególnie z taką kolekcją.
Jedyne lepsze w Europie, jak nie na świecie, jest w Kubiance pod Moskwą. Do
niego też mam zamiar się wybrać. Kiedyś… Po drodze widoki ładne, malownicze
wioski z bajkowymi domami. Super. Pogoda też jakaś lepsza, przestało padać i zza
chmur zaczęło wychodzić słońce. Ponieważ Emila nie jest specjalnie
zainteresowana czołgami, zawozimy ją na wybrzeże. Ona trekking, a my czołgi. We
dwóch z Tomaszem dojeżdżamy pod muzeum. Bilety mamy kupione przez neta. Koszt
13 funtów. Na miejscu troszkę drożej. Co ciekawe: jak kupimy bilet, to do
muzeum, możemy wracać przez rok za free. Odbieramy wejściówki i idziemy
zwiedzać. Muzeum rozpoczyna się inscenizacją pola bitwy z czasów pierwszej
wojny światowej. Wchodzimy najpierw do okopów angielskich, potem przechodzimy
do niemieckich i gdy z nich wychodzimy nad naszymi głowami „przejeżdża” wielki
Mark 1 – czyli jeden z pierwszych czołgów ever. Pierwsza sala poświęcona jest właśnie
tej konstrukcji. Jest kilka wersji czołgu Mark. Do niektórych można wejść i
zobaczyć je od środka. Kręcimy się po sali dłuższą chwilę. Bardzo ciekawa
ekspozycja. Potem przechodzimy przez mniejszą salę z mniej znanymi eksponatami
i dochodzimy do pomieszczenia z niemieckimi potworami. Przed wyjazdem przeczytałem,
że ponoć ta sala ma być zamknięta. Na szczęście okazało się, że czołgi są po
prostu częściowo niekompletne. Królewskim Tygrysom brakowało kilku kółek, dwa
nie miały też maskującego malowania, ale tak to było git. W sali był też Tygrys
w wersji klasycznej- jeden z pierwszych Tygrysów zdobytych przez Aliantów.
Alianci ponoć rozebrali go na części i ponownie złożyli po to, aby poznać
budowę tego monstrum. W sali mamy też niezwykły eksponat: wypożyczonego z
muzeum w USA Elefanta – 70-ciotonową kupę żelastwa. W tej sali zabawiliśmy
naprawdę długo. Aż mi się zaczęło chcieć sikać. Poszedłem do kibelka i zauważyłem,
że jeszcze kilka sal przed nami, a każda z nich jest dwa razy większa niż to,
co zobaczyliśmy do tej pory. Trochę późno przyjechaliśmy do muzeum i zostało
nam niecałe 4 godziny zwiedzania. Wiem, że mógłbym tam spędzić cały dzień, od
otwarcia, do zamknięcia i bym się ani sekundy nie nudził. Kolejne sale to
konstrukcje niemieckie, brytyjskie, amerykańskie i rosyjskie z okresu Drugiej
Wojny Światowej. Mamy też salę poświęconą współczesnym czołgom. Możemy oglądać wielką halę pokazującą budowę i
produkcję tych machin. Na mnie wielkie wrażenie zrobił czołg Centurion
przecięty, jak nożem, na pół, wzdłuż. W środku, między połówkami mamy coś w
rodzaju trapu, z którego możemy oglądać każdy szczegół maszyny. Ostatnia sala,
co coś w rodzaju ewolucji czołgów. Od pierwszej konstrukcji o nazwie Little
Willy (prototyp czołgu Mark 1) po rosyjskie potwory z wojny w Afganistanie.
Byliśmy jakoś w połowie tej sali, gdy dźwięk z głośników uświadomił nam, że
zamykają. Zastanawiałem się, czy się w którymś czołgu nie schować i zwiedzać
sobie w nocy. Postanowiłem jednak dokończyć na spokojnie zwiedzanie i udać się
kulturalnie do wyjścia. Po drodze mieliśmy oczywiście sklep z pamiątkami. A w
zasadzie market, bo to wielkie było… W nim kubki, naklejki, plakietki, koszulki
z czołgami. Najróżniejsze modele i wśród nich ciekawostka: klocki Cobi z
Mielca. I teraz taka moja konkluzja. Dla mnie to muzeum było wielkim „wow!”. Od
dawna interesuje się bronią pancerną, szczególnie tą z okresu Wielkiej Wojny.
Nawet sobie swoje małe czołgi buduje w skali 1:25. Mam jednak wrażenie, że
włodarze tego muzeum zapomnieli, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. Czołgi
to były maszyny zagłady i służyły do zabijania, a w tym muzeum są one pokazane
tak, jakby to były duże resoraki. Mamy stanowiska gdzie dzieci mogą sobie połazić
po okopach, mamy jakieś wihajstry do kręcenia imitujące dźwięk pracy silnika.
No i te pamiątki. Jakby w Auschwitz, sprzedawali koszulki, kubki i magnesy z napisem
„Arbajt macht fraj”, toby pewnie chryja była na cały świat od Chicago po Tel
Aviv. Czołgi to nie obóz zagłady, ale sens ich istnienia był podobny. Mają
zabijać. Ja jednak byłem mega zadowolony, narobiłem kupę zdjęć, które zapewne
nie raz mi się przydadzą. Tomek obiecał, że w ciągu roku wybierze się tu
raz jeszcze i obfoci każdą śrubkę i każdy nit.
Koniec tego dobrego, opuszczamy muzeum, jedziemy po Emilię.
Muzeum Czołgów w
Bovington
(na końcu posta galeria z dużą ilością fotek bez mojej gęby)
Generalnie chciałem
zdążyć na zachód słońca. Na wybrzeżu jest wspaniałe miejsce o nazwie Durdle
Door. Tam właśnie się umówiliśmy. Zajechaliśmy na parking zaraz pod klifem i
poszliśmy w dół, w kierunku plaży, tam czekała na nas Emilia. Razem zeszliśmy
nad morze i mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca. Wyglądało to naprawdę
magicznie. Zaczęliśmy przemieszczać się w górę, ponownie na szczyt klifu.
Okazało się, że po drugiej stronie cypla słońce podświetla klify, tworząc
niesamowity widok. Skała podświetlona na czerwono, żółto… Wspaniały widok.
Ponieważ słońce zaszło, należało pomyśleć o jakimś noclegu. Już przed wyjazdem
zostało ustalone, że śpimy w samochodzie. Zastanawialiśmy się nad spaniem na
parkingu pod Durdle Door (tymi klifami), ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że
jedziemy dalej. Słońce już zaszło, ale było jeszcze dość jasno, więc istniała nadzieje,
że zdążymy do pobliskiego zamku. Nazwa wypadła mi z głowy i za cholerę nie mogę
tego znaleźć. Strata jednak niewielka, bo nie był to zamek, tylko jakiś pałacyk.
W dodatku ogrodzony i zamknięty.
Durdle Door, klify, zachód słońca...
W międzyczasie zrobiło się już naprawdę
ciemno. Zdecydowaliśmy, że i tak miejsca na nocleg już za jasności nie znajdziemy,
więc możemy jechać dalej i po drodze coś sobie zjeść. Obraliśmy kierunek na
Southampton, licząc na to, że po drodze znajdziemy i jedzenie i nocleg. W
brzuchach jednak pusto, więc najpierw jedzenie. Dojeżdżamy szybko do
Bournemouth i zaczynamy szukać czegoś dobrego. Nie możemy jednak nic znaleźć,
nawet centrum ciężko zlokalizować. Przypadkowo trafiam jednak na jakiś deptak.
Tu albo nigdzie! Parkujemy samochód i po krótkim spacerze znajdujemy jakiegoś
fasta. Z zewnątrz nie robi on dobrego wrażenia, w środku podobnie. Jestem
jednak głodny, zamawiam fish & chips. Czekając na jedzenie, szybko ogarniam
neta i po chwili otrzymuje zamówione danie. Wygląda to, jak ryba z frytkami i
tym właśnie jest. Z plusów to to, że nie dopuściłem, żeby mi to jedzenie polali
octem. To znaczy, chciałem tego spróbować, ale tak troszkę, a nie całe danie.
Egzotycznie wyglądający pan sprzedawca polał mi to jednak majonezem. Nie było
to danie dietetyczne. W smaku: jak ryba i jak frytki. Z tym że w rybie zero
przypraw, nawet grama soli i panierka gruba na centymetr. Nie była to najlepsza
ryba w moim życiu. Tomek – jako specjalista od angielskich fish & chips
stwierdził: „Drugie miejsce, pod względem najgorszych jakie jadł”. Obiecał, że
jutro mnie zabierze na najlepszą. Uwierzyłem. Moją porcję jednak zjadłem od
ostatniego okruszka, bo byłem głodny jak cholera.
Fish & chips: You're Doing It Wrong
Wracając sobie do samochodu z
knajpy, mieliśmy śmieszną sytuację. Robiliśmy sobie podśmiechujki z tych wszystkich
Sebów i Matich na emigracji. Nie przebieraliśmy w słowach, a tu naraz mija nas
właśnie taki osobnik odziany w patriotyczną bluzę z napisem „Śródmieście coś
tam, coś tam”. Dobrze że był on sam jeden. Bałem się jednak, że poleci po resztę
ortalionowej husarii z dzielni i uciekliśmy do samochodu. Swoją drogą to ciekaw
jestem jak też ci polscy patrioci, odnajdują się na obczyźnie? W końcu sami są
tam imigrantami, z którymi w Polsce tak zaciekle walczą. Jakbym jednak któregoś
zapytał, gdyby osobnik ten zrozumiał moje pytanie, to pewnie prędzej niż
odpowiedz, dostałbym w ryj. Dobra, ale
nie ma co zastanawiać się nad myśleniem Sebixa. Wsiadamy w auto i zaczynamy
poważne poszukiwania noclegu. Problem jest taki, że ciężko o jakieś miejsce.
Obszar jest dość gęsto zaludniony. W grę wchodzą tylko parkingi przydrożne.
Problem jest jednak taki, że niemal wszędzie mamy tabliczkę: „Zakaz parkowania
przez noc”. Standardowe parkowanie w krzakach też się nie sprawdza, bo każda
boczna droga kończy się bramą na jakąś farmę i tabliczką „Teren prywatny”. Stwierdzamy
w końcu, że będziemy spać na parkingu. Było już koło 10-tej, więc pora
najwyższa. W razie czego będziemy ściemniać, że kierowca zmęczony i my tylko na
godzinkę… Ustawiliśmy samochód tak, żeby nie było go za bardzo widać, ogarnęliśmy
legowiska i zaczęliśmy spożywać drinki. Ciężko powiedzieć, że zaczęliśmy, bo w
sumie od rana coś tam popijaliśmy. I oczywiście na parking zajeżdża policja. Na
parkingu była tabliczka informująca o zakazie parkowania przez noc, więc różnie
mogło być… Na szczęście panowie jedynie z zapytaniem: „Czy wszystko ok?”. My powiedzieliśmy,
że ok i „kierowca musi chwilkę odpocząć” i luz. Nie niepokojeni przez nikogo
spaliśmy do rana.
Wstałem
pierwszy i postanowiłem zobaczyć czy uda mi się dojść na klif. W sumie pewnie
by dało radę, ale błoto na ścieżce było tak gigantyczne, że zrezygnowałem.
Usyfiłbym siebie i przy okazji cały samochód. Gdy wróciłem, towarzysze też już
wstali, postanowiliśmy się szybko ogarnąć i wynosić z tego miejsca, bo zaczęło
się tam robić dość tłoczno. Pojawiło się kilka samochodów i sporo ludzi. Nocleg
w samochodzie ma tę zaletę, że nie trzeba nawet śpiwora zwijać… Zbieramy się,
więc momentalnie i jedziemy dalej w kierunku Southampton. Po drodze należało
jednak coś zjeść. Jak byłem poprzednio w UK, to jadłem słynny english breakfast
w wersji hostelowej, czyli na biednie. To nie to samo… Znaleźliśmy całkiem
fajny lokal, ale wyglądał on jak pałac i ceny zapewne też „królewskie”. Pojechaliśmy,
więc dalej docierając do miejscowości Milford on Sea. Znajdujemy świetną knajpkę nad
samym morzem. Oczywiście z widokiem. Zamawiam sobie to słynne śniadanie. Cena:
niecałe 6 funtów. W ramach tego śniadania mamy: herbatę, kiełbaskę, tosty, smażony
boczek, jajko i fasolę. Generalnie było to bardzo dobre. Szczególnie smakowała
mi kiełbasa z dziwacznym brązowym sosem. Nie rozumiałem tylko idei wpierdzielania
grochu na śniadanie. Jajko też nie było w moim typie, bo na miękko. Zjadłem jednak
wszystko, popiłem herbatą i byłem zadowolony.
English breakfast
Z naszej knajpki niedaleko było
do czegoś, co nazywało się Hurst Castle. Z daleka nie wyglądało to jednak na zamek,
ale szło się do niego piękną mierzeją. Idziemy. Pogoda idealna, słońce świeci.
Mamy wspaniały widok na wyspę Wight i dziwaczną formację skalną u jej wybrzeża,
przypominająca węża morskiego. Jest ciepło i szłoby się przyjemnie, gdyby nie miliony
małych kamieni pod stopami. Nie wyglądało na to, że będzie to tak długi spacer,
jednak był. Przez te kamienie... W jedną stronę maszerowaliśmy ponad godzinę.
Dochodzimy jednak do tego zamku. Co się okazało? Z tablic informacyjnych wynikało,
że w średniowieczu była tam niewielka okrągła warowania, którą w późniejszym
czasie przerobiono na fort mający bronić cieśniny. Wyglądało to fajnie, widoki
z tego miejsca też były piękne. Pogoda nam się zdecydowanie udała. Trochę zdjęć,
trochę kontemplacji i wracamy tą samą drogą do samochodu. Ciężko było przez te
kamyki. Jak w końcu wyszedłem na stabilny grunt, czyli asfalt, czułem się przez
moment tak jakbym szedł po materacu. Strasznie śmieszne uczucie.
Wyspa Wight
Hurst Castle
Spacer z widokami
Wsiadamy w
samochód i jedziemy do Southampton. Po chwili jesteśmy na miejscu. Najpierw jedziemy
uzupełnić zapasy do Tesco. Zaopatrzeni w produkty niezbędne: colę i słodycze
idziemy do znajdującego się niedaleko muzeum lotnictwa. W poniedziałek
zamknięte także nie wejdziemy. Co ciekawe: kosztowało ono 7 funtów. W Londynie
muzeum RAF-u, które jest pięćset razy większe, jest za darmoszkę… Przed
wyjazdem jeszcze uskuteczniamy po małej AIPIE i zahaczając jeszcze o port, ruszamy
dalej. Celem naszym jest Portsmouth.
Southampton
Na miejscu parkujemy samochód i idziemy na
zwiedzanie. Najsłynniejszym w Portsmouth zabytkiem jest stare wybrzeże z
przycumowanymi okrętami. Tomek twierdził, że na teren wybrzeża wstęp jest za
darmo, a dopiero bilety na poszczególne okręty, trzeba sobie kupić. Stwierdziłem,
że zobaczymy jak to będzie wyglądać finansowo. Jak bez dramatu to sobie może
jakiś statek zobaczę. Na miejscu się okazało, że za samo wejście na teren doków
trzeba zapłacić 8 funtów. Dodatkowo trzeba kupić bilety na każdy statek, cena zależy
do statku, a zaczyna się od 12 funtów. Za full opcję zwiedzania wszystkiego
trzeba zapłacić 35 albo 38 funtów… Cena lekko zaporowa, więc dałem sobie spokój,
choć tę słynną łódź podwodną to chciałem obejrzeć… Poszliśmy sobie na spacer po mieście.
Najpierw doszliśmy do Spinnaker Tower. Jak nie trudno zgadnąć jest to wieża
widokowa z tarasem. Wjazd na nią kosztuje strasznie dużo kasy. Wieża ta została za sponsorowana przez linie lotnicze Emirates i jest ich reklamą. Kto bogatemu zabroni?
Ponoć szejkowie z ZEA przygotowują się już do kolonizacji Marsa. Z tego miejsca
poszliśmy sobie wzdłuż wybrzeża, przeszliśmy koło doków, minęliśmy mnóstwo
kutrów rybackich, wstąpiliśmy do sklepu z rybami. Fajny klimat ma to miasto.
Ponoć to tylko klimat tego wybrzeża, a w głębi to raczej kiepsko, ale mi się bardzo
podobało. Weszliśmy na stare mury i podziwialiśmy widoki. Z daleka zobaczyłem,
że po wodzie płynie poduszkowiec. Choć w przypadku tej konstrukcji słowo „płynie”
jest co najmniej nietrafione. Raczej „unosi się”. Chciałem zobaczyć, jak ta
maszyna przybija do brzegu. Poszliśmy, więc w tamtym kierunku. Na miejscu
okazało się, że jest to jedyna regularna przeprawa poduszkowcami w Europie.
Maszyna ta pływa, co 10 minut, więc zaraz będziemy mieć okazję zobaczyć, jak to
się dzieje. I faktycznie: „płynie sobie statek” i za moment „wjeżdża na plażę”.
Zajebiste. Posiedzieliśmy chwilę na plaży. Dalej podziwiając widoki. Zrobiło
się już dość późno, więc doszliśmy do wniosku, że pasuje się powoli zbierać. Wróciliśmy
tą samą drogą, zahaczając jeszcze o kościół Royal Garrison i ponownie o mury dawnej
twierdzy. Zachód słońca zaskoczył nas w okolicach doków. Kolejne piękne widoki.
Widoki widokami, ale gdzie ten najlepszy w UK fish & chips ja się pytam?! Idziemy
do knajpy o nazwie Britannia Fish & Chips, która znajduje się zaraz obok
HMS Warrior, nie sposób przegapić. W środku wybór spory, ale jak się knajpa
nazywa Britannia Fish & Chips to nie będę wymyślał z burgerem. Zamawiam
małą porcję, jak ją dostaje to nie chcę wiedzieć jak wygląda duża porcja.
Frytki jak frytki, ale ryba znakomita. Panierka przepyszna. Ta wczorajsza w
porównaniu z tą to smakowała jak gumowa podeszwa. No i w końcu spróbowałem
sobie, jak to te frytki smakują z octem. W skrócie: podle. Nie wyobrażam sobie,
żebym się miał do tego smaku kiedykolwiek przekonać. Najedzeni wracamy do
samochodu i trzeba niestety wracać… Droga mija nam szybko. W samym Londynie
jeszcze robię krótkie zakupy na jutrzejszy powrót i wracamy do domu. Przed
spaniem jeszcze piwko, rozmowy jednak nie trwają długo, bo byliśmy poważnie
zmęczeni, a budzik na jutro ustawiony na 3.45.
Portsmouth
Spinnaker Tower
Na wybrzeżu
Kościół Royal Garrison
HMS Warrior
Wstawanie nie było łatwe. Na szczęście
Tomek obiecał mnie odwieźć na Dworzec Viktorii, więc pospałem z 45 minut
dłużej. Przygotowałem siebie wieczorem wszystkie manele, więc nie zeszło mi
długo. Jedziemy do centrum. To niesamowite, że ten Londyn nawet w środku nocy
jest ruchliwy… Co za miasto. Dojeżdżam na dworzec, wbijam się w autobus i idę
spać. Budzę się praktycznie przed samym lotniskiem. Wspominałem już o
przebudowie: jest przez to trochę bajzel. Do „odlotów” wchodzi się jakby od
boku. Kontrola bezpieczeństwa szybka, bo mamy mnóstwo stanowisk, to co się jednak
działo na samym lotnisku, to był jakiś cyrk. Gejty wyświetlają się dosłownie 45
minut przed odlotem, skutkiem czego tłumy ludzi koczują przed tablicami, gdy
gejt się wyświetli biegną te tłumy we właściwe miejsce i sytuacja się powtarza.
Miejsca mało, wszędzie niesamowity ścisk i tłok. Kible wdziałem dwa, przed
każdym kolejka aż za drzwi. Posadzić dupy też nie ma gdzie. W końcu sobie
zorganizowałem jakąś miejscówkę pod ścianą i postanowiłem spokojnie czekać na
swój lot. Bramki ogłoszono, tłum pobiegł i ja pobiegłem. Do samolotu wszedłem na
luzie, zająłem miejsce i czekałem na lot. Obok mnie usiadł jakiś typ i pierwsze,
co się pyta, to ile tu alkohol kosztuje. Powiedziałem, że nie wiem, założyłem
słuchawki i obudziłem się w Warszawie. W stolicy miałem jeszcze trochę czasu.
Zrobiłem sobie mały spacer, zahaczyłem o sklep i wybrałem się na przystanek. W
busie to już jak w domu…
Londyn to naprawdę fajne miasto. Mi
się bardzo podoba, choć jest niesamowicie wielkie. Loty w dobrej cenie bez
problemu można znaleźć zawsze. Problem jest tylko taki, że dojazdy z i na
lotnisko mogą Was kosztować więcej niż sam lot. To pewien minus, ale z wszystkim
można się spokojnie zamknąć w 200 zł, jeśli odpowiednio wcześniej dokonacie rezerwacji.
Anglia, wiadomo, tania nie jest, ale idzie przeżyć. Zresztą jak już wspomniałem
na początku: każdy ma kogoś znajomego tam lub w okolicach. Może warto w końcu
wybrać się w odwiedziny. Ja tam chyba jeszcze wrócę, bo w Anglii jest naprawdę
pięknie.