Dłuższego wolnego na te wakacje nie przewidywałem. Nie planowałem nawet tego
urlopu. Jakoś tak się po prostu stało, że po licznych zamianach grafiku w
robocie wyszło mi 5 dni wolnego. Cóż, więc było robić? Można ten czas spędzić
na piciu piwa, a można na piciu piwa i jeździe na rowerze.
Koncepcja
objechania Tatr dookoła powstała już rok temu. Pomysł wydawał się rewelacyjny,
ale jak wiele innych czekał on na swoją kolej. Aż się doczekał. Do uczestnictwa
w wyjeździe zaprosiłem kilka osób, ale ostatecznie zdecydowała się jedynie
Natalia, z którą w zeszłym roku śmigałem rowerem po Polsce. To, że ekipa nie
była większa było spowodowane wieloma czynnikami, ale cieszę się, że choć jedną
osobę namówiłem. Pewnie pojechałbym sam, ale zawsze to lepiej ekipą, choćby
dwuosobową.
Fot. Natalia Starzyk
Przed samym wyjazdem przeżyłem jednak ciężkie
chwile, bo miałem w pracy wieczorną zmianę. Wiadomo: w knajpie, w weekend
trzeba posiedzieć… Urwałem się jednak trochę wcześniej, ale i tak jak
nastawiałem budzik pozostało mi jedynie 2 godziny 15 minut snu. Mało… Budzik
wyrwał mnie bardzo brutalnie… Zakładam sakwy na rower i śmigam o wschodzie
słońca na dworzec PKP. W niektórych punktach imprezowych Rzeszowa zabawa trwa w
najlepsze… Ja mam jednak inne priorytety: jadę na rower. Dojeżdżam na dworzec, kupuje bilet, wbijam w
pociąg i zasypiam. Dobrze, że budzę się przed Tarnowem. Tam przesiadka i
drzemka prawie do samego Nowego Sącza. Trochę mi to dodało sił, ale i tak
czułem się niewyspany. W Nowym Sączu spotykam się z Natalią i ruszamy.
Planu w zasadnie nie miałem. Wiedziałem, że jest
jakaś trasa dookoła Tatr. Niekoniecznie „zorganizowana” jak Green Velo.
Pojawiła się kwesta najważniejsza: z której strony te Tatry objeżdżać. Zgodnie stwierdziliśmy,
że trzeba to zrobić tak, żeby jak najszybciej wypić słowackie piwo. Wybraliśmy,
więc trasę do Piwnicznej. Droga bardzo przyjemna. Lekko, prawie nieodczuwalnie
pinie się w górę. Słońce świeci, trochę chmur. Pogoda rewelacyjna. Jedziemy sobie
wzdłuż Popradu, więc widoki też bardzo przyjemne dla oka. Nawet nie wiem, kiedy
przejechaliśmy 40 km. Zatrzymujemy się zaraz za mostem granicznym, żeby coś
zjeść i śmigamy już po Słowacji.
Droga do granicy
Śniadanie nad rzeką
Ale za
moment pierwszy przystanek, bo w miejscowości Granastów jest bardzo ładny
drewniany kościół, który trzeba było obfotografować. W Granastowie zaczął się
już konkretny podjazd. Wcześniej było trochę podjazdów, ale teraz zrobiło się
ciężko. Ja mam zawsze takiego farta, że największe podjazdy robię w największe
upały… I faktycznie. Lał się ze mnie pot strumieniami. Podjazd 13%, słońce
praży, ale się udało. Powoli dojeżdżamy na szczyt, a z niego już ciągnie się
piękny widok. Spotykamy też rowerzystę z Polski, który dobrze ogarnia drogi
rowerowe na Słowacji. Dobrze, że z nami zagadał, bo dowiedziałem się paru
istotnych informacji. Planu zasadniczo nie miałem, ale jakieś tam rozeznanie
zrobiłem. Niby szlak rowerowy wokół tatr jest jakoś tam wyznaczony, ale śnieżek
rowerowych jest bardzo mało. Na Słowacji są dwie drogi dookoła Tatr: dłuższa
przez Poprad i Hybie i krótsza przez Tatrzańską Łomnicę i Štrbské Pleso. Ta
pierwsza jest mniej górzysta, ale z ładnym widokiem na Tatry z daleka, a ta
druga jest krótsza, bardziej górzysta i z lepszym widokiem na Tatry z bliska.
Stwierdziłem, że co do trasy zdecydujemy po drodze, ale rowerzysta z Polski
przekonał nas do trasy nr 2 przez Štrbské Pleso. Ponoć prowadzi tam w jakimś
fragmencie ścieżka rowerowa. Droga jak droga, ale jak jest ścieżka to zawsze
jest lepiej. Okazało się, że tej ścieżki było niewiele, ale i tak było super.
Granastów
Pierwszy większy podjazd...
... i widok z góry
Bogatsi o sporo informacji, zdecydowani co do
trasy jedziemy dalej. W dół do Lubowli. Zamku nie odwiedzaliśmy, bo ja byłem a
Natalia nie wyrażała chęci, więc nie było sensu. Mieliśmy też wielką ochotę coś
zjeść. Stwierdziliśmy, że nie chce się nam jechać do centrum Lubowli. To był
błąd. Myśleliśmy, że znajdziemy coś na trasie a była bieda… Jedyne, co się
udało spotkać to fabrykę słowackiej whisky o nazwie Nestville. Nie było jakoś
smaków na próbowanie. Ja tam wielkim fanem nie jestem, więc nawet jakby to był
trunek wybitny w smaku, to i tak bym się nie zorientował. Jedziemy dalej w
poszukiwaniu jedzenia, bo w brzuchach pusto. Ponieważ była to niedziela nawet o
otwarty sklep było trudno, a woda się kończyła. Na szczęście w mieścinie
Podolínec trafiamy w końcu na otwarty sklep.
Kupujemy wodę, piwko i coś na energię, czyli dwa potężne ciastka z
czekoladą. Pijąc sobie piwko obserwujemy
miejscowych Cyganów, którzy stanowili większość klientów tego sklepu. O
Cyganach to już kilka razy pisałem, więc wiadomo. Trzeba uważać. Wzmocnieni
słodyczami i piwem jedziemy dalej. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Biała
Spiska. Dopadamy się knajpy. Ja zjadłem smażony ser (a jak!), a Natalia rybę.
Popijamy to wszystko piwem, robimy zakupy w Tesco i trzeba szukać noclegu. Od
kiedy zdecydowaliśmy się na trasę bliżej szczytów, to Biała Spiska stała się
naszym zjazdem w głąb Tatr. Rodziło to pewien problem, bo zaraz za miastem
zaczynał się Park Narodowy. Wiadomo: w parkach jest kategoryczny zakaz
rozbijania się na dziko, a mandaty na Słowacji są w euro… Z mapy wynikało, że
do granicy parku mamy z 10 km, więc pojedzmy siebie ścieżką rowerową wzdłuż
potoku Biela i gdzieś tam się rozbijemy. Gdy zaczęliśmy jechać ścieżką
spotkaliśmy tablice informacje z mapą, z której wnikało, że nasza mapa jest nie
do końca wiarygodna. Na mapie przy ścieżce było narysowane, że zaraz za Białą
Spiską zaczyna się coś w rodzaju otuliny Parku Narodowego… Też słabo. Po
wnikliwej analizie mapy powstaje jednak plan. Zjeżdżamy ze ścieżki rowerowej w
polną drogę w kierunku wsi Lendak. Przez te kilka kilometrów odludzia poszukamy
jakiś bardzo gęstych krzaków na nocleg, a jak się to nie uda to za jakieś 5 km
kończy się strefa ochronna i tam coś na pewno znajdziemy. Tak robimy. Zaraz
trafiamy na gęste krzaki, które mniej - więcej by nam pasowały. Coś jednak
dziwna ta łąka, jakieś niespotykane rośliny. Patrzymy na mapę a tam rezerwat…
Za namiot w rezerwacie to chyba byśmy mieli nawet bardziej przesrane niż za
namiot w Parku Narodowym. Jedziemy
dalej. Przejeżdżamy przez potok i szukamy jakiegoś miejsca. Jest nawet
fajna łączka z zejściem nad wodę, ale trochę na widoku. Wstępne oględziny
okolicy wykluczyły obecność Cyganów, więc spoko. Decydujemy jednak, że namiot
rozbijemy później. Gdy urządziliśmy sobie biesiadę piwno, wódkową po
niedalekiej łące biegały jakieś dzieciaki z pasami, ale jasny kolor ich skóry
sprawił, że miałem to głęboko w dupie. Wykąpałem się w rzece, rozbiłem namiot,
walnąłem się spać i tak zakończył się ten pełen wrażeń dzień.
Ścieżka rowerowa w Tatry
Obóz...
... z takim widokiem
Noc przespałem średnio, ale to chyba wynik
adaptacji do twardych warunków namiotowych. Pogoda bardzo ładna, więc wstajemy
przed budzikiem, jemy skromne śniadanie i parę minut po 8 już jesteśmy na
rowerach. Zdecydowaliśmy się nie wracać wczorajszą drogą, bo ta była kiepska.
Stwierdziliśmy, że nadrobimy kawałek trasy i pojedzmy do Lendkaka. Tam
wycofaliśmy się na właściwą drogę i już zaczynamy powolny podjazd w górę.
Wcześniej jeszcze chciałem się napić Kofoli, ale trafiliśmy akurat na lokal,
który gardzi chemicznymi napojami i skończyłem pijąc lemoniadę, która jak
lemoniada nie smakowała… Bo była z jabłek… Jedziemy pod górę. Spodziewałem się
jakiś dramatów, a podjazd był naprawdę lekki. Mieliśmy ponad 600 m
przewyższenia, ale na długości prawie 40 km, więc jechało się bardzo fajnie. Na
niebie było też sporo chmur, więc słonce nie prażyło tak niemiłosiernie jak
dzień wcześniej. Wody też mieliśmy pod dostatkiem. Żeby się jakoś bardzo nie
forsować, pierwszą przerwę zrobiliśmy sobie w Tatrzańskiej Łomnicy. Pepsi i Czekolada Studencka dodały energii. Kolejna przerwa w Starym Smokowcu – tam
Natalia wypiła snobie kawę, a ja patrzyłem sobie na Tatry, które coraz bardziej
zachodziły chmurami. Martwiłem się trochę o pogodę, bo codziennie miały być
burze. W dolinach jeszcze wyglądało to ok, ale czarne chmury nad szczytami
lekko mnie niepokoiły. Nic jedziemy dalej, bo przed nami najdłuższy odcinek do
pokonania. Prawie 20 km podjazdu do Štrbskégo Plesza. 1345 m n.p.m. Ale udało
się. Wymagało to sporego wysiłku, ale to był najwyższy punkt naszej wyprawy.
Fakt ten musiał być nagrodzony posiłkiem. Wpadliśmy do pierwszej knajpy, ja
monotematycznie wziąłem smażony ser, a Natalia pierogi i oczywiście po piwku.
Dosłownie 5 minut po tym jak usiedliśmy do stolików zaczęło padać. Nie
przestawało, więc po obiedzie domówiłem jeszcze jedno piwko. Na szczęście burza
minęła (tak nam się zdawało), więc wsiedliśmy na rowery i podjechaliśmy już nad
samo jezioro. Zdjęcie jest jedno i to z telefonu, bo rozpętała się prawdziwa
ulewa. Stwierdziliśmy jednak, że jedziemy w deszczu, bo chmura burzowa zawisła
nad szczytami, a na dole wyglądało na to, że nie pada. I faktycznie z 3 km
zjazdu i już po deszczu. Przelany jednak byłem zdrowo, ale stwierdziłem, że: „z
górki wyschnę”. I tak też się stało. Od
Štrbskégo Plesza rozpoczął się gigantyczny zjazd. Nie było stromo, więc
jechało się super przyjemnie. Zrobiło się jednak chłodniej i groźba deszczu
wisiała nam nad głowami cały czas. Naszym celem było dojechanie do jeziora
Lipowskiego, żeby się rozbić nad wodą. Nie było to łatwe, bo koło miejscowości
Lipowski Peter znowu zaczęło padać. Jechaliśmy jednak dalej, żeby tylko
dojechać. Deszcz przestał padać jakoś za Peterem, ale chmury dalej wisiały
nisko. Dojechaliśmy do Liptowskiego Mikułaszu i obraliśmy kierunek nad wodę. Na
szczęście kierunek ten pokrywał się z naszą trasą. Trochę oszukałem się dobrego
miejsca, a i tak znalazłem nie najlepsze. Spaliśmy w niewielkim lasku na szczycie
wzgórza, bez możliwości zejścia do wody. Trochę żałowałem, ale nieustanna
groźba kolejnej ulewy sprawiła, że zdrowy rozsadek wygrał. Nie chciałem się
rozbijać w deszczu, choćby w najlepszej miejscówce. Zjedliśmy skromną kolację,
popiliśmy piwkiem i poszliśmy spać… To był naprawdę mocny dzień. Wyjechać
rowerem na 1345m n.p.m…
Widoki warte wysiłku
Nagroda
Štrbské Pleszo. 1345 m n.p.m Fot. Natalia Starzyk
Podczas zajadu też widoki piękne
Niezbyt udany nocleg nad jeziorem
Poranek przyjemny, słońce świeci, namiot wysechł.
Spałem jak zabity. W końcu chyba odespałem tą nieprzespaną noc przed wyjazdem…
Wyjeżdżamy późno, ale jest chłodniej, więc się jakoś bardzo o upał nie obawiam.
Okazuje się niestety, że za dosłownie 7 km mieliśmy zajebistą miejscówkę do
spania przy samym jeziorze… Szkoda, ale człowiek nie jest w stanie wszystkiego
przewidzieć ani wyczytać z mapy. Jedzie się przyjemnie, mijamy ładne wioski np.
Liptowskie Matiaszowce – jak żywy skansen. Droga coraz bardziej pnie się w
górę. Wiedziałem, że czeka nas dziś spory podjazd i serpentyny, ale po
wczorajszym dniu czułem się już pewniej kondycyjnie i jechało mi się bardzo
dobrze. Przyznam szczerze, że podjazd jednak mnie zaskoczył, bo w połowie
opadłem z sił. Do tego stopnia, że musieliśmy sobie siąść na poboczu 15 min.
Potem drugi etap podjazdu i już szczyt. Widok na jezioro piękny. Szkoda, że za
plecami cały czas stresująco biją pioruny. Wysokość maksymalna tego dnia nie
była tak imponująca, bo wjechaliśmy na szczyt o wysokości mniej więcej 1050 m
n.p.m., ale podjazd był naprawdę stromy. W sumie zeszło nam z pół dnia, żeby
pokonać tą górę. Zaraz za szczytem znaleźliśmy knajpę i zamówiliśmy sobie po
piwku i porcję jakiś góralskich placków na pół
(coś jak placki po węgiersku) . Posileni wsiadamy na rowery, bo przed
nami przyjemny zjazd. Docieramy do newralgicznej miejscowości Zuberzec. Z tego
miejsca prowadzą do granicy dwie drogi. Pierwotny plan zakładał skręt w prawo
na Orawice. Czarna chmura burzowa wisząca nad górami w tamtym kierunku
sprawiła, że wybraliśmy trasę dłuższą i zdecydowanie mniej fajną. Pojechaliśmy
na lewo w kierunku miejscowości Podbiel. Zjazd super przyjemny. Słonce praży na
szczęście jedziemy wzdłuż rzeki, więc decydujemy się na kąpiel. Lodowata woda działa
lepiej niż pięć kaw, więc siła i moc wracają od razu. Zaraz przed zjazdem na
główną drogę trafiamy jeszcze na bardzo fajnie położone ruiny huty. Wjeżdżamy
na główną drogę do przejścia granicznego w Chyżnem. Trasa kiepska: brak
pobocza, mnóstwo tirów. Ale te 20 km jakoś przetrwamy. W Twardoszynie
zatrzymujemy się na zakupy. Jest tam też kościół wpisany na listę UNESCO, ale
olewam ten fakt, bo mi się zwyczajnie nie chce go szukać. W miejscowości
Trzciana skręcamy już w mniej ruchliwą drogę, która ma nas zaprowadzić prosto
do granicy. Trasa fajna. Lekko, a czasem nawet bardzo pod górkę. Po drodze jeszcze piwo w miejscowości Listek,
zakup w Suchej Górze i już Chochołów, czyli Polska. Plan był taki żeby sobie
dojechać do Czarnego Dunajca, zjeść coś, wypić browarka i poszukać jakiegoś
noclegu. Np. pola namiotowego. Okazało się, że w Czarnym Dunajcu nie ma nic
takiego. Postanowiliśmy, więc wziąć kwaterę, bo pogoda robiła się trochę
niepokojąca. To był doskonały pomysł. Zaleźliśmy w necie adres jednej pani. Nie powiem wam dokładnie gdzie to jest, ani
jak tam trafić. Jest to zwykły dom przy głównej ulicy z Chochołowa. Cena: 25 zł
za pokój dwuosobowy a w zasadzie całe poddasze z salonem, balkonem, kuchnią i
łazienką… Fajna sprawa. Tyle co weszliśmy do domu, rozpakowaliśmy graty,
zaczęło lać… Pierwotny pan zakładał wyprawę do sklepu, ale okazało się, że i
jedzenia, i alkoholu nam starczyło. Prysznic, makaron i piwne zapasy ze
Słowacji to był nasz wieczór. Spałem oczywiście jak zabity, ale nie mogłem się
przyzwyczaić do tego miękkiego łóżka…
Poranek przywitał nas ładnymi widokami
Liptowskie Matiaszowce
Nagroda za zdobycie kolejnej góry
Najlepsze zdjęcie wyjazdu
I jeszcze takie atrakcje
Rano pogoda kiepska, ale niebo szybko się
przeciera. Ja idę po śniadanie do sklepu i jak wracam słońce już świeci. Jemy
parówki, pakujemy się i w drogę. Do zamknięcia pętli nie pozostało nam wiele
drogi. Teoretycznie dystans do przejechania w jeden dzień, ale my mieliśmy dwa
dni, więc postanowiliśmy się nie spieszyć. Z Czarnego Dunajca do Nowego Targu
jest bardzo fajna ścieżka rowerowa. Tam po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem tabliczkę na której było
napisane, że jest to element trasy rowerowej wokół Tatr. W Nowym Targu wpadamy
do znajomego Natalii do apteki. Umawiamy się z nim na wieczór. Potem jedzmy na
rynek. Mało ciekawy, ale jest sklep a w nim czekolada i zimna Coca Cola. Dalsza
część dnia zakłada pozwiedzanie czegoś. Z racji faktu, że Nowy Tag jest mało
ciekawy jedziemy w kierunku jeziora Czorsztyńskiego. Po drodze mamy drewniany
kościół św. Michała Archanioła w Dębnie wpisany na listę UNESCO. Z zewnątrz kościół, jak kościół. Sporo takich
na Podkarpaciu, ale wnętrze… Malowidła piękne. Warto było zboczyć z drogi te 50
m. Zaraz za kościołem zaczyna się już jezioro Czorsztyńskie. Zaczyna się też
całkiem stromy podjazd. No do tego Czorsztyna musieliśmy się trochę omachać, a
sama końcówka nas pokonała i ze 100 m pchaliśmy rowery. Ale stromo było tak, że lekko traciłem
równowagę, więc był to dobry pomysł. W Czorsztynie zwiedzamy zamek. Zamek bez
szału, ale fajnie położony. Kto był ten wie. Reklamować nie trzeba. Za 5 zł
można sobie zwiedzić. Ponieważ zbiera się na solidną burzę, decydujemy się na
małą przekąskę i piwo. Trafiamy do pierwszego lokalu, zamawiamy po piwku i
naleśniki ze szpinakiem. Oczywiście zaczyna padać. Po skończonym browarku niby
przestaje, ale gdy tylko ruszamy znowu pada… Decydujemy, że jedzmy do
Krościenka nad Dunajcem w deszczu, bo i tak mamy z górki. W Krościenku już
świeci słonce. Korzystamy, więc z tego faktu i przy kolejnym piwku suszymy
siebie. W Krościenku decydujemy, że jedziemy do Łącka, szukamy zajebistego
miejsca na biwak. Tak też zrobiliśmy. Z racji faktu, że do Łącka jest niecałe
20 km z górki, to jesteśmy błyskawicznie na miejscu. Wcześniej wpadamy do
sklepu w Zabrzeży, w którym degustuję potężnej mocy samogon. W zasadzie od tego
miejsca szukamy miejscówki na spanie. Chcieliśmy się rozbić jakoś nad Dunajcem.
Z kąpieli i tak nic nie będzie, bo woda po ulewach strasznie brudna, ale nad
rzeką zawsze fajniej. Kilka bocznych dróg spenetrowaliśmy, aż trafiliśmy na
miejsce idealne. Ławeczki, stolik, miejsce na ognisko tylko przeprawa łódką na
drugi brzeg pod nosem, ale postanowiłem to zignorować. Jedzmy do sklepu po
zakupy. Wracamy na miejscówkę, rozpalamy ogień i zaraz kiełbasa wesoło
skwierczy na patyku, a piwko idealnie uzupełnia płyny. Trochę tego piwka się
wypiło, potem jeszcze mieliśmy gościa z Nowego Targu, który przywiózł kolejna
porcję alkoholu skutkiem, czego upiłem się srogo…
Nowy Targ
Kościół św. Michała Archanioła w Dębnie
Droga do Czorsztyna
Zamek Czorsztyński
Obozowisko pod Łąckiem
Poranek był dość ciężki, ale bez dramatu. Szybkie
śniadanie w pobliskiej knajpie (bardzo jestem wdzięczny pani kucharce, że
ugotowała mi pierogi o 9-tej rano) i jedzmy dalej. To był nasz ostatni dzień i
mieliśmy do przejechania około 20 km, więc nam się nie spieszyło. Pogoda była
za to kiepska, co pół godziny padało. W związku z czym jazda zajęła nam długo.
Po drodze zjechaliśmy jeszcze do Starego Sącza, który chciałem sobie zobaczyć.
W Starym Sączu zjedliśmy pizze i wypiliśmy po herbacie (tak: po herbacie) i te
kilka kilometrów do Nowego Sącza pokonaliśmy bez problemu zamykając tym samym
pętlę wokół Tatr. Na dworcu kolejowym kupuje bilet (oczywiście nie bez
problemów), rozstaje się z Natalią i zaczynam podróż do domu. Miałem stres, bo
na przesiadkę w Tarnowie miałem 6 minut, ale zagadałem z konduktorem. Strasznie
sympatyczny gość. Nawet pozwolił mi wejść do kabiny pociągu, ale fotki sobie
nie strzeliłem, bo zapomniałem. A szkoda… Na styk trafiam na przesiadkę i
jeszcze większym złomem wróciłem do domu…
Stary Sącz
Nie jest to może jakaś szałowa relacja, nie był
to bardzo przygodowy wyjazd, ale ja jestem bardzo zadowolony. O tej trasie
myślałem już od jakiegoś czasu i czekałem tylko na sposobność, żeby ten pomysł
zamienić w czyn. Co do trudności. Trasa spokojnie na 4 dni jazdy, ja założyłem,
5 bo tyle miałem. Bałem się o deszcz, ale zasadniczo mieliśmy fart i nie było
większych przestojów. Spaliśmy na dziko. Na Słowacji trzeba jednak uważać, żeby
się przypadkiem nie rozbić w Parku Narodowym. Jak będziecie już w granicach
parku to radzę nie ryzykować i jednak wziąć jakiś nocleg. Do 10 euro spokojnie
coś znajdziecie.
Nie pozostaje mi nic innego jak szczerze polecić
tą trasę. Fajna sprawa, sporo satysfakcji i ładne widoki.
Na przedłużony weekend jak znalazł.
Zdjęcia jak zwykle na koniec: