środa, 1 kwietnia 2015

Europa mniej znana: Portugalia.


Więcej było z tym wyjazdem ceregieli niż zwykle... Najpierw miała być Turcja. Niestety, nijak nie dało rady na interesujący nas termin znaleźć tanich biletów. Potem miała być Gruzja. Niestety, okazało się, że paszport jednego z członków wyprawy wygasł... Trzeba było pomyśleć, co dalej. Pojawiła się, więc opcja na Portugalię. Czemu nie? Szybkie ogarnięcie ekipy, urlopów, stanu konta i po chwili bilety są już kupione. Ciekaw byłem bardzo tej Portugalii, niby kraj w Europie, ale jakoś tak na uboczu. Mało kto tam jeździ, mało kto tam był. 


Ciepło ma być. Nie zimno. 

Wyprawę z Rzeszowa rozpocząłem z Michałem już 10 marca we wtorek wczesnym rankiem. Samolot do Brukseli mieliśmy, co prawda dopiero o 20, ale postanowiliśmy wybrać się na twierdzę Modlin. Ja już tam byłem, ale pamiętam, że podczas mojej ostatniej wizyty pogoda była nieciekawa, więc z miłą chęcią zgodziłem się pospacerować po twierdzy raz jeszcze. W Warszawie szybka przejażdżka metrem a potem bus marki Translud do przystanku Modlin Twierdza. Bus ten jedzie co prawda prawie 1,5 godziny ale kosztuje tylko 9 zł. Jak wracaliśmy to okazało się, że cena pociągu (+autobus z lotniska na stację) wzrosła już z 15 do 17 zł, więc warto rozważyć taką opcje transportu na samolot. Dodatkowym plusem jest niewspieranie swoimi pieniędzmi polskich kolei czy tam kolei mazowieckich (nowe reklamy głoszą, że jest jakaś różnica, chyba w poziomie obsrania kibli), bo im szybciej się ta instytucja rozpadnie tym lepiej dla każdego. Docieramy do Modlina przed godziną 15 i ruszamy na zwiedzanie. Ciekawe miejsce i fajne zdjęcia. Pospacerowaliśmy naokoło twierdzy, wypiliśmy nad Wisłą wcześniej zakupione piwka a gdy zaczęło się ściemniać (i robić zimno) poszliśmy w kierunku lotniska. Zmieniliśmy jednak nieco trasę żeby zobaczyć ruiny spichlerza nad rzeką. Super ruiny i następnym razem muszę się tam wybrać. Niedługo będzie ku temu okazja. Spacerowym krokiem z centrum Modlina na lotnisko jest jakieś 20 minut. Minus to przejście dla pieszych. Nie wiem, kto jest takim inteligentnym konstruktorem drogowej infrastruktury, ale na tym przejściu nic nie widać. Ciemno jak w dupie i żeby człowieka samochody dostrzegły to trzeba chyba machać latarką. O mało nas nie rozjechali. Potem trochę przedzierania się przez krzaki i jesteśmy na lotnisku. Przepakowanie bagaży, przemeblowanie w plecaku i lecimy. Byliśmy w samolocie jako ostatni, bo Michał poszedł na fajkę i zagadał się z jakaś laską. Z jednej fajki zrobiło się 3 albo 4 i musiałem po niego iść, bo by pewnie został w tej palarni hehe. Lot jak lot... Nic ciekawego tym bardziej w nocy i przy zachmurzonym niebie. W Brukseli lądujemy o 22 i trzeba się czymś zająć. Idziemy, więc na pobliską stację benzynową po piwko i konsumujemy je na niewielkiej łączce koło parkingu. Dokładnie na tej samej łączce, na której upiłem się lecąc do Maroko hehe. Po powrocie na lotnisko trzeba się gdzieś ułożyć do spania. Niestety wszystkie lepsze miejscówki już zarezerwowane, więc Michałowi przypadło miejsce pod drzwiami a mi pod automatem z coca colą. Niby spało się dobrze, ale co chwila zajeżdżało mi jakimś nieprzyjemnym zapaszkiem. Rozglądam się wokoło, nie wiem o co chodzi. Tym ciekawsze to było, że raz śmierdzi a raz nie... Ta paranormalna zagadka wyjaśniła się dopiero rano. Buty postawiłem sobie zaraz koło automatu i przykryłam plecakiem żeby nikt mi ich nie zabrał jak będę spał. Pech chciał, że znajdowały się one zaraz koło kratki agregatu chłodzącego, więc gdy ten się włączał dmuchał powietrzem wprost na moje buty a potem na mnie hehe. Śmiałem się z tego długo.




 Twierdza Modlin 


Hotel Bruksela Charleroi (Fot. Michał Świder) 

Obsługa lotniska obudziła nas jakoś po 4 rano (tym razem coś wcześnie). Byłem nieprzytomny, więc przez bramki przeszedłem jak zombie po czym zlokalizowałem nasz gate i walnąłem się na plecaku spać dalej. Dopiero Michał mnie obudził jak już kolejka kierowała się w stronę samolotu. Tym razem to on stał na straży i dzięki niemu nie spóźniłem się na samolot. Mimo że był to dla mnie lot jubileuszowy, bo miał on numer 30 to wiele się nie działo, większość przespałem a pod koniec było trochę fajnych widoków. Niestety nad Porto wisiały już gęste chmury, co nie wróżyło najlepiej na przyszłość... 


Widoki były ale mało...

Wysiadamy z samolotu, Michał idzie zapalić a ja z nim. Wychodzimy na zewnątrz lotniska a tam ciemno, zimno... Coś tu jest nie tak... Do centrum jest jakieś 15 km, więc zdecydowaliśmy, że na Emilię i Tomka poczekamy na lotnisku. Znaleźliśmy miejsce, podładowaliśmy telefony, zrobiliśmy dokładną analizę mapy oraz karteczkę powitalną dla reszty załogi. Michał zlokalizował też knajpkę z piwkiem za 2 euro, więc poszliśmy się napić. Piwko było marki Super Bock, było "typowym, portugalskim piwem". Po pierwszym łyku wiedziałem dwie rzeczy: przestawiam się na wino i Portugalia nie wyprzedziła Hiszpanii w kategorii "ciepły kraj z dobrym piwkiem". Ten browar był po prostu kiepski. Bez smaku, bez koloru, same bąbelki i niewiele procent. Ale nie ma co narzekać, wino było dobre hehe. Wychodzimy z knajpy żeby przywitać Tomka i Emilie, czekamy przy barierkach z karteczką.  Na mnie nigdy nikt tak nie czekał... Szkoda, może kiedyś się doczekam. Gdy nasza grupa zaczęła liczyć 4 osoby trzeba było zacząć ogarniać transport. Mieliśmy wynajęty w Hertzu samochód. Na ich stanowisku nikogo nie ma, na ladzie leży jedynie telefon. Jak podnieśliśmy słuchawkę to zostaliśmy zaproszeni do busa, który zawiózł nas do biura. Tam trochę było zamieszania, ale ostatecznie, po jakiejś godzinie wyjeżdżamy z lotnika czarnym VW Golfem kombi. Super. 


Nasz dom, kuchnia i knajpa przez najbliższe kilka dni. (Fot. Michał Świder) 

W między czasie się rozpogodziło, kurtki wylądowały w bagażniku i pojechaliśmy przed siebie. Plan ogólny był taki, że wyjeżdżamy z Porto jak najszybciej. Pogoda niepewna, trzeba szukać jakiegoś miejsca ze stabilniejszym klimatem. Jedziemy na południe. Ale po drodze jeszcze sesja zdjęciowa miejsca gdzie rzeka Douro wpada do oceanu. 


Tu rzeka Douro wpada do oceanu. 

Potem duże zakupy.  Zrobiliśmy też popas zaraz za miastem na plaży z ciekawie położonym kościołem. Bardzo ładne miejsce. Jechaliśmy dalej mniej więcej w kierunku miasta Aveiro zwanego Portugalską Wenecją. Sama droga do tego miasta jest ciekawa. Po jednaj stronie mamy ocean a po drugiej malowniczą zatokę z niezliczonymi łodziami rybackimi. Dodatkowa atrakcja, na którą trafiliśmy zupełnie przypadkiem to piękna kwitnąca plaża. Dojechaliśmy do miejsca gdzie mieliśmy popłynąć promem. Promu nie było, więc stwierdziliśmy, że przeprawimy sie przez rzekę rano a teraz poszukamy miejsca na nocleg. Zaraz znaleźliśmy zajazd dla rybaków. Super miejsce, rybacy w ciągu pół godziny się zawinęli a my zostaliśmy na tym miejscu sami. Nawet zostawili nam rozpalone ognisko. Super. Winko znakomicie smakowało. No żyć nie umierać. Okazało się jednak, że noce nie są tak ciepłe jak się wszyscy spodziewali, więc winko było niezmiennie pite każdego wieczora poprzedzającego noc w samochodzie hehe. Specjalnie wzięliśmy kombi żeby można było się w 4 osoby w miarę wygodnie rozłożyć. Choć nie wiem czy "w miarę wygodnie" to dobre określenie. Dwie osoby w bagażniku, dwie na przednich siedzeniach. Jest ciężko, ale idzie się wyspać. Ot uroki podróżowania po kosztach.


Praia de Miramar
 Torreira


Wspaniała, kwitnąca plaża. 


Rano wstajemy, zimno jeszcze, jemy skromne śniadanie i jedziemy do Aveiro. Niestety nie sprawdziliśmy sobie wieczorem promów i jeden przed chwilą nam odpłynął. Następny za dwie godziny, więc nie ma sensu czekać. Wracamy z 15 km na most i jedziemy lądem do miasta. Pogoda dalej nieciekawa. Chmur sporo i wieje zimny wiatr. Aveiro to mieścina reklamowana jako "Portugalska Wenecja". Strasznie nie lubię takich określeń. Dostaje wysypki na myśl o " Polskim Wersalu”, „Polskiej Szwajcarii" czy innych takich. I tak też trochę było z tym Aveiro. Kanały są, łódki są. Ot cała Wenecja. Ale tak na poważnie to mi się podobało. Fajna, mała mieścina poprzecinana kanałami. A i same łódki świetne, bo niebanalnie zdobione, co widać na zdjęciach. Trochę pospacerowaliśmy po mieście, zjedliśmy, kto pije kawę to wypił po kawie. I jedziemy dalej. 


Poranek nad wodą 


Aveiro


Aveiro słynne kanały i przystań łodzi.


Ciekawy obrazek

 Coś bardzo typowego dla Aveiro: intrygujące zdobienia łodzi 

Coimbra to nasz kolejny cel. Po drodze do miasta zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnej knajpce na rybę. Chciałem w końcu spróbować tych grillowanych specjałów. Zamówiliśmy, więc po grillowanym dorszu. Na przystawkę kozie sery i pasta z makreli oraz znakomite pieczywo. Sama ryba też bardzo dobra. Podawana z surówką i ziemniakami. Dało radę się najeść, choć trochę trzeba było za tę przyjemność zapłacić. 


Na bogato.


Najedzeni jedziemy dalej do Coimbri. Miasto słynie z malowniczego położenia i najstarszego w Portugalii, 750 letniego uniwersytetu. Okazało się to miasto naprawdę niezwykłe. Zaparkowaliśmy samochód i najpierw wpadliśmy na kościół Świętego Krzyża i na ratusz. A potem długim deptakiem pomaszerowaliśmy w kierunku rzeki Mondego. Przepiękny ten deptak. Typowe portugalskie kawiarnie i pijalnie wina, małe restauracyjki, malownicze zaułki. Wspaniałe miejsce. Tam po raz pierwszy zobaczyłem sklep z wyrobami z korka. Można sobie kupić korkowy portfel, parasolkę, torbę a nawet pocztówkę. Bardzo fajny pomysł. Potem ulica zaprowadziła nas nad rzekę. Weszliśmy na most zrobić trochę zdjęć poglądowych miasta. Tam okazało się, że mój obiektyw doznał awarii. Na szczęście nie takiej, która uniemożliwiłaby fotografowanie, ale awarii wybitnie irytującej. Na szczęście zdjęcia wyszły (jak na kiepską pogodę) całkiem dobrze. Na moście zawróciliśmy i obraliśmy azymut na uniwersytet. Trzeba się wspiąć pod niewielką, ale bardzo stromą górę. Nie chciałbym dojeżdżać na zajęcia w Coimbrze rowerem hehe. Tam też po raz pierwszy zaobserwowałem typową zabudowę Portugalii. Te wąskie uliczki są wszędzie. I nie mówię tu o chodnikach, choć te też są często takie, że dwóm osobom się ciężko minąć. Mówię tu o drogach. W centrum są takie drogi, że samochód mieści się prawie na styk mając po 20 cm od ściany do lusterka. Z obu stron. Nie przeszkadza to kierowcom jeździć dość brawurowo. Ciekawe jest też to jak się parkuje samochody- na styk. Każda wnęka jest wykorzystana, parkuje się wszędzie i nie mogłem uwierzyć jak to jest, że te samochody dalej mają lusterka. Dobrze, że Tomek jest dobrym kierowcą, nie to co ja hehe. A uniwersytet zacny bardzo. Super położony i ciekawy architektonicznie. Mi najbardziej podobały się monumentalne rzeźby zdobiące fasadę. Cudo. Pokręciliśmy się trochę po tym miejscu i postanowiliśmy udać się do samochodu. Po drodze jednak wpadliśmy na coś ciekawego. W jednej z wąskich uliczek zauważyliśmy małą knajpkę. Takie 100% portugalskie miejsce. Za ladą siedzi pan, polewa winko z beczki. Jeden rodzaj. Wytwarzane na miejscu i pite do wyczerpania zapasu. Zamawiamy, więc po lampce, dla kierowcy kawka, wynosimy sobie krzesła na ulice i pijemy. Za całość (3 lampki wina i 1 kawa) zapłaciliśmy 1,70 euro z czego to kawa była najdroższa bo kosztowała aż 0,50 euro. Siedzimy i obserwujemy. Obok zagaduje nas jakiś napity zawodnik, puszcza nam muzykę, ktoś się kłóci, widzimy zaskoczonych tym miejscem turystów. Oczywiście na jednej lampce nie mogło się skończyć, więc lokal opuściliśmy jak już było bardzo ciemno. Wróciliśmy na parking, odebraliśmy samochód i tu też zaskoczenie. Zapłaciliśmy jakieś grosze za parking. Obraliśmy kierunek na miejscowość Peniche leżącą na przepięknym półwyspie. Plan był żeby tam dojechać na nocleg, ale trochę się pogubiliśmy i ostatecznie wylądowaliśmy w krzakach między jakimiś wioskami. Wieczór było okrutnie zimny więc łyknęliśmy nieco wina, zjedliśmy chleb z sardynką i poszliśmy spać. W tym miejscu napiszę może trochę o jedzeniu. Stołowaliśmy się głównie sami, ale zdarzyło się też kilka razy jeść w knajpie. Obiad w lokalu to zawsze było wydarzenie, więc nie będę teraz o tym pisał a skupię się na obozowym menu hehe. Głównie jedliśmy sardynki w puszkach: bardzo tanie i pyszne. Mnóstwo smaków i rodzajów. Mi najbardziej smakowały pikantne z piri piri. Do tego pomidory, papryka: wszytko w przyzwoitych cenach. No i pieczywo. Znakomite i niedrogie. W Portugalii spodobało mi się też jedzenie pieczywa z oliwą z oliwek. Super rozwiązanie. Co do jedzenia na własną rękę to miałem też okazję pierwszy raz w życiu zrobić owoce morza, ale o tym później.



Coimbra


Wspaniałe azulejos w kościele Świętego Krzyża


Fasada kościoła Świętego Krzyża


Korkowe pocztówki 

Panorama  miasta z mostu na rzecze Mondego

Uniwersytet i jego wspaniałe rzeźby 


Uniwersytet


Panorama miasta
 100% Portugalii w Portugalii


Nocleg "w krzakach między jakimiś wioskami" 


Wstajemy rano, dalej zimno jak cholera. Małe śniadanko, czyli: bagietka + sardynka + pomidor+ sos piri piri i jedziemy dalej. Do Peniche docieramy przed południem. Pogoda słoneczna, ale wieje straszny wiatr od oceanu. Aż dech zapiera. Trzeba się mocno trzymać żeby nie zwiało. Na półwyspie widoki piękne, więc spędziliśmy tam nieco dłużej niż przysłowiową "chwilę dla fotografa". Gdy już postanowiliśmy się zwijać zaleźliśmy super miejsce osłonięte od wiatru z kapitalnym widokiem, więc nie mogło być inaczej: poszedłem po winko. Michał podczas otwierania ułamał nasz lichy korkociąg, więc od tego momentu trzeba było już kombinować. Po prostu piękne było to miejsce. Nie można było oczu oderwać. Szczególnie podobało mi się jedno miejsce gdzie fale rozbijały się na mgiełkę, na której pojawiała się tęcza. W końcu udało się opuścić Peniche, ale już po 20 kilometrach (czy jakoś tak) zatrzymujemy się ponownie, bo miejsce zapiera dech. Michał idzie odfajkować pierwszą kąpiel w oceniane a ja z Emilią i Tomkiem idę do knajpy z mega widokiem. W tym miejscu też nam długo zeszło. 


Krótka przerwa w miejscowości Obidos 


Peniche


Siła oceanu


Widoki niesamowite...

Kolejny punkt dnia to Przylądek Roca. Chyba każdy z geografii pamięta o tym miejscu. Jest to najbardziej na zachód wysunięty fragment kontynentalnej Europy. Wysiadamy z auta i znowu piździ jak w kieleckim. Ale słońce świeci. Bardzo ładne wybrzeże, ciekawe miejsce, jest czemu robić zdjęcia. Sporo też tu jest turystów, co trochę utrudnia fotografowanie, ale co tam. Co ciekawe to wydawało mi się, że turystów w Portugalii generalnie było bardzo mało. Porto i Lizbona oczywiście oblegane, ale poza tym to widać, że jeszcze nie sezon... 







 Przylądek Roca


Z Przylądku Roca jedziemy zobaczyć Sintre, która leży jakieś 20 km od tego miejsca. Z tym miastem mieliśmy trochę pecha. Przyjechaliśmy tam wieczorem. Żeby zobaczyć zamek i ogrody a została nam niecała godzina zwiedzania, więc nie opłacało sie wydawać  11 euro na bilet wstępu. A tak na marginesie. Jak ktoś ma ochotę wybrać się w to miejsce za darmo to jest taka możliwość. Raz w tygodniu w niedziele do godziny 13 wstęp jest darmowy. Także warto w planowaniu podróży sobie ten fakt uwzględnić. Wspomniałem już o tym, że słońce chyliło sie ku zachodowi, więc zdjęcia też były delikatnie rzecz ujmując kiepskie. No ni jak nie szło zrobić nic dobrego. Sama Sintra jest też nietypowo położona. Sam zamek jest na szczycie, wokół którego rozciąga się park, pod parkiem mamy mieścinę przylepioną niejako do zbocza porośniętego gęsto drzewami. Bardzo to wszytko ładne, ale ciężko oddać klimat za pomocą zdjęć... Co poradzę? Te, które zrobiłem muszą wystarczyć. Koniec zwiedzania, pora ruszać w kierunku Lizbony. 


Słynny zamek (Fot. Michał Świder) 


Obiad wprost z bagażnika


Ekstremalnie wąskie ulice Sinitry


Z Sintry jest tylko kawałek, ale niestety stolica Portugalii przywitała nas gigantycznymi korkami, przez co straciliśmy sporo czasu zanim dotarliśmy do hostelu. Go hostel Lizbona był pierwszy na naszej liście gdyż był najtańszy. W Internecie wyświetliła się cena 7 euro, więc ok. Docieramy pod hostel a tam nie ma gdzie zaparkować. W końcu Tomek heroicznie wcisnął się między dwa samochody na głównej ulicy, ale strach był, bo tramwaje mijały nasz samochód o jakieś 50 cm. Takie uroki parkowania w Lizbonie. Ja pobiegłem z Michałem załatwiać nocleg. Okazało się, że koszt to 8 euro za noc, warunki super i jeszcze śniadanie. Bierzemy natychmiast! Pozostało tylko zaparkować samochód. Ale gdzie? Recepcjonistka powiedziała nam o parkingu pod Lidelm 3 minuty drogi na piechotę od hostelu. Jedyny minus to to, że parking zamykany jest na noc, ale nam auto w nocy niepotrzebne, bo zamierzmy pić, więc nie szkodzi. Żeby znaleźć ten parking to też nie tak łatwo. Po pierwsze trzeba jechać naokoło, bo prawie wszystkie ulice w Lizbonie są jednokierunkowe. GPS co prawda nas prowadzi, ale cholera wie którędy, co chwila się nasz automatyczny pilot gubi i pokazuje jakieś bzdury. W końcu wyjeżdżamy zaraz obok bramy parkingu. Nikt nie wie jak to się stało.  Parkujemy samochód, sprzątamy bajzel w środku, zabieramy plecaki i lecimy do hotelu. Tam się meldujemy, nieco ogarniamy i lecimy na miasto. Powiem szczerze: świeże i pachnące łóżko kusiło mnie niezmiernie. Tak jak i pierwszy od dobrych czterech dni prysznic. Trudno. Tylko dziś jest okazja do zobaczenia Lizbony nocą. Ablucji dokonałem, więc jedynie pobieżnej i ruszamy w miasto. Przyznam, że na początku Lizbona nie zrobiła na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Ot, miasto jakich wiele, ciekawe budynki, ludzie tacy jak w każdym większym mieście. Spory mix kultur i języków. No generalnie jak każda większa europejska stolica z tym, że w Lizbonie nie ma żadnego wielkiego w skali światowej zabytku jak np. Wieża Eifla czy Big Ben. Ale Lizbona też ma wiele do zarefowania. Najpierw trafiliśmy na szeroka ulicę Almirante Reis, którą doszliśmy najpierw na plac Martim Moniz a potem trafiliśmy na plac Pedro IV albo, jak ktoś woli plac Rossio. Tam poszliśmy się posilić do Mc fastfooda. W brzuchach nam już poważnie burczało, więc trzeba było coś zjeść. Nie chcieliśmy iść do restauracji, bo stolica Portugalii tania nie jest. Co innego iść do knajpy w jakimś nadmorskim zadupiu gdzie za obiad damy  7 euro a co innego wydać  27 euro na to samo w stolicy. Dla ludzi zarabiających nie tylko w złotówkach jest to spora różnica. Trzeba było więc posilić się sero - bułką za 1,25 euro i poczekać na pastéis de bacalhau jeszcze trochę. Najedzeni udaliśmy się nad wodę. A zapomniałbym. Wcześniej trafiliśmy jakoś przez przypadek na ten słynny „pochylony” tramwaj jadący pod górę. Super sprawa. Na następny dzień planowaliśmy przejażdżkę tym śmiesznym wehikułem. Ale idziemy dalej. Przeszliśmy drogą Augusta pod łuk jego imienia i wyszliśmy na plac Comercio (czyli handlowy) z pomnikiem króla Jose I. Po czym pomaszerowaliśmy w stronę miejsca, które na naszej mapie było zaznaczone kółkiem i opatrzone napisem „tanie knajpy” . Tu warto napisać o specyficznym klimacie tego miasta (może nie w skali światowej, ale w skali portugalskiej). To miasto żyje swoim rytmem. Może to zasługa tego, że był piątek, ale ulice były pełne. Pozostała Portugalia wydaje się nieco senna natomiast Lizbona faktycznie żyje. Każda knajpka nabita do granic możliwości. Mamy knajpy większe z miejscami do siedzenia, ale i takie całkiem mikroskopijne. Takie lubię najbardziej. Wygląda to tak, że mamy przestrzeń mniejszą od przedpokoju w bloku z wielkiej płyty, w której mieści się bar i dosłownie 3-4 krzesła. Zamawia się ulubioną substancję i spożywa się ją przed wejściem: na ulicy lub chodniku. Z takimi lokalami po raz pierwszy spotkałem się na Bałkanach i od razu mnie one urzekły. Szkoda, że akurat ta noc w Lizbonie była dość chłodna. I co do tych lokali. Na początek wpadliśmy na miejsce serwujące Ginjinha. Ginjinha to taki ichniejszy sznapsik. Tłok przed wejściem niesamowity, kolejka spora. Stajemy, więc grzecznie a czas umila nam kapela uliczna. Nie umilała nam go natomiast pani bardzo nachalnie żebrząca o pieniądze. Pani ta nie wyglądała na szczególnie zabiedzoną. Mało tego. Myślę, że to miejsce sprawiało, że żyła sobie całkiem dobrze. Świadczyć o tym mogło kilka „sznapsików” koło jej stanowiska pracy. Że pani była bardzo nachalna postanowiłem dać jej wafelka, jeśli jest naprawdę głodna to sobie zje. Michał dał jej papierosa hehe. Może też się przyda. Tomek i Emilia zamówili po Ginjinha (nie mam pojęcia czy i jak to się odmienia, portugalski to ekstremalnie pokręcony język) i wypiliśmy go ze smakiem. Dobra wiśniówka z owocem na koniec. Ponieważ w Portugalii nie ma tego absurdalnego przepisu o nie spożywaniu alkoholu w miejscu publicznym wzięliśmy nasz trunek i poszliśmy dalej. I tak krążąc trafiliśmy na małą knajpkę na uboczu o nazwie „Quero-te no cais” (Jakby nie Michał i jego skłonność do robienia zdjęć wszystkiemu i wszystkim to bym na pewno nie znał nazwy tego lokalu a tak poroszę. Dzięki Michał). Winko nie było tanie, więc skusiłem się na piwko. Jak już wspomniałem wcześniej. Super Bock to dominująca marka piwa w Portugalii. Jest ono paskudne, ale nadaje się do spożycia. Choć nie ze smakiem. Jest jeszcze wynalazek o nazwie Sagres o smaku identycznym jak Super Bock (który notabene z bock’iem nie ma NIC wspólnego) czyli żadnym. Choć muszę przyznać, że ciemny Sagres i „czerwona” odmiana Super Bocka były lepsze niż ich podstawowe wersje. Niewiele lepsze, ale zawsze to coś. Musze wspomnieć o jeszcze jednej ciekawostce piwnej. Nie mamy w Portugalii objętości 0,33 piwa. Mamy śmieszne butelki o pojemności 0,2. Na taką objętość mówi się „imperial” i przeważnie kupienie tego małego shota piwnego opłaca się dużo bardziej niż zamawianie browaru w kuflu 0,5. Ja w tym lokalu jeszcze o tym nie wiedziałem, więc zamówiłem sobie 0,5 piwo podobnego napoju i wraz z resztą ekipy usiadłem przed knajpą. Zrobiło się już bardzo zimno, więc ostatecznie zdecydowaliśmy, że idziemy szukać jednak miejsca wewnątrz jakiegoś lokalu. Wpadliśmy na ciekawą knajpę. W środku narajane jak w piecu. Za barem jakaś 60 -70 letnia baba. W środku 4 stoliki, z czego 3 zajmowane przez podstarzałych panów gustujących w imprezach solo. Akurat jeden stolik dla nas. Emilii i Tomkowi nie spodobało się palenie w środku, więc poszli się przejść a ja z Michałem zamówiliśmy po małym kuflu piwka i zaczęliśmy obserwować, co się w tej knajpie dzieje. Oczywiście gra telewizor, w który wpatrzeni są wszyscy w knajpie. Kicz na całego. Jakiś gość próbuje nas zagadnąć, ale niestety jego mieszanka portugalskiego i angielskiego jest kompletnie niezrozumiała. Atmosfera jest naprawdę gęsta od dymu więc opróżniamy nasze mikro kufelki i wychodzimy. Spotykamy się z resztą ekipy i już całą brygadą idziemy do następnej knajpy znalezionej nieopodal. W środku wystrój fajny, ale knajpa nabita do ostatniego miejsca stojącego. Gra jakiś zespół jazzowy czy bluesowy. Nie wiem. Nie moja bajka. W barze leją jedynie heinekena. Pojawia się pytanie czy zostać. Ja byłem za tym żeby spadać, bo miejsca nie ma, muzyka z kompletnie innej planety niż moja oraz nie mam zamiaru płacić 5 euro za takie ścierwo, jakim jest „piwo” heineken. Wole już lokalne „specjały” niż ten najbardziej przereklamowany browar świata. Wychodzimy. Włóczymy się dalej ulicami Lizbony i po raz kolejny wpadamy na knajpę prowadzoną przez Turków. Ekstremalna taniocha i ekstremalna mordownia hehe. Imperial za 0.50 euro centów to nie byle co. Złazi się tu pewnie podejrzane towarzystwo z całej okolicy. Zamówiliśmy po piwku i wyszliśmy przed lokal (jakoś cieplej się zrobiło hehe). A zanim zamówiłem piwko to miałem jeszcze mała scysję z ochroniarzem. Podchodzi do mnie spory ciemnoskóry typ i oświadcza, że muszę zdjąć czapkę, bo taka jest polityka lokalu. Prośba niby banalna, ale o tyle dziwna, że sam pan ochroniarz paraduje sobie po lokalu w kaszkiecie. Kulturalnie się, więc zapytałem a co z jego czapką. On zmierzył mnie groźnym wzrokiem i oświadczył, że on pracuje na zewnątrz. Dobra nie będę się kłócił, choć nie wiem czemu wszedłem z nim w polemikę. Piwko jednak zamówiłem i obserwowałem dalej sytuacje. Chyba pan ochroniarz wziął sobie do serca moje zainteresowanie jego głową, bo od tego momentu świecił już glacą na cały lokal hehe. Obiecałem sobie jednak, że już więcej nie będę dyskutował z większymi od siebie ochroniarzami. Potem już spokojnie pijemy sobie piwko na zewnątrz, obserwujemy ludzi i rozmawiamy między sobą. W powietrzu unosi się woń trawki. A z tymi narkotykami to też śmieszna sprawa. Niby handel jest w Portugalii nielegalny, ale na każdym kroku w dużym mieście ktoś nam proponuje narkotyki. Do tego stopnia jest to bezczelne, że raz wpadłem na gościa, który prezentował mi 10 gramową torbę z trawką jakieś 5 metrów od radiowozu. Poza tym typów widać z kilometra a mordy mają tak podejrzane, że aż strach nieraz kulturalnie podziękować. Szczególnie przewalone z tymi dilerami mieli Emila i Tomek, bo oboje mają dredy i każdemu z tych panów wydawało się, że oni to wszystko i w każdych ilościach spalą. Ta para to jednak przykład cnót wszelkich, więc nie mogli się bardziej mylić hehe. Ale wróćmy pod knajpkę. Piwko było obrzydliwe, więc szybko je skończyliśmy i postanowiliśmy udać się do hostelu. Michał miał chęci na dłuższą imprezę, ale on to akurat zdążył przed wyjściem wziąć prysznic, więc nie czuł tego co reszta. Powiedzmy, że właściwym słowem w tym miejscu jest „dyskomfort”. Spacerowym krokiem wróciliśmy do hotelu, ja wziąłem prysznic, przewróciłem się na łóżko i zasnąłem w 2 sekundy. Trochę te nieprzespane noce dały mi się już we znaki.



Kolejka przed słynnym miejscem serwującym Ginjinha 


Pochyły tramwaj 


Plac Comercio i pomnik Jose I


O ósmej rano to ja wstałem, jako pierwszy (raczej wstaje, jako ostatni), za oknem świeciło słońce, miałem ochotę pozwiedzać. Ale najpierw trzeba coś zjeść. Śniadanie w cenie, więc super. Nie trzeba szukać ochotnika do pójścia do sklepu. Schodzę na dół do jadalni i oczom nie wierzę. Hostel za 8 euro a tu takie bogate śniadanie. Szynka, serki, bułeczki, soki, kawki herbatki. No kurde. Nawet ciasto na deser. Niespotykane. Dlatego jak ktoś będzie w Lizbonie i będzie potrzebował noclegu to polecam Go hostel Lizbona. Może nie jest to ścisłe centrum, ale te 20 minut można się przespacerować a warunki naprawdę super, cena świetna i to śniadanie… Jeden z lepszych hosteli w jakich nocowałem a nocowałem naprawdę w sporej ilości takich miejsc. Gdy zabrałem się za jedzenie zaraz przyszła reszta brygady i już w czwórkę objadaliśmy się ile wlezie. Jak to typowi Polacy: trzeba najeść się na zapas hehe. Zaraz po śniadaniu ruszamy w miasto. Na początek trasa podobna do wczorajszej z tą różnicą, że zaczynamy od przejażdżki słynnym żółtym tramwajem. I właśnie z okien tego tramwaju Lizbona mi się po raz pierwszy spodobała. Wcześniej była ok. Jak zwykła stolica, ale te tramwaje dodają czegoś wyjątkowego. Można całe miasto zwiedzić dzięki nim i to też był nasz plan. Co do cen za komunikację to opcji jest kilka. Opcja numer jeden to kupienie biletu u kierowcy za 3.60 euro. Opcja zdecydowanie najdroższa i najbardziej bezsensowna, jeśli chcemy zwiedzać Lizbonę tramwajem. Opcja numer dwa to specjalna karta. Kupujemy jak w biletomatach na każdej stacji metra za 0.50 euro i doładowujemy. Koszt jednego przejazdu w takiej opcji to 1.40 euro. Najlepsze rozwiązanie to jednak bilet dobowy. Płacimy za niego 6 euro i jeździmy ile wlezie. I tak też my zrobiliśmy. Pojechaliśmy kilka przystanków i poszliśmy robić zdjęcia na plac Pedro IV szczególnie jego pomnikowi na kolumnie. Potem włóczyliśmy się po prostu po centrum. Trafiliśmy też dość przypadkowo na ruiny Klasztoru Karmelitów, które znajdują się w samym centrum. Łatwo tam trafić, bo kościół bez dachu rzuca się w oczy z wielu miejsc. I jak zwykle: małe uliczki, przeciskające się wszędzie pojazdy. Dla mnie niesamowite jest to jak jeżdżą ci ludzie. Nieraz uliczka jest węższa od niejednego chodnika a zmieści się tam samochód. Ba! Nawet tramwaj się wciska. Niesamowite. Trochę pospacerowawszy wsiedliśmy w autobus (niestety nie wszędzie zabytkowe tramwaje dojeżdżają) i pojechaliśmy zobaczyć słynny Klasztor Hieronimitów. Budowla robi wrażenie. Fasada to majstersztyk. Warto się dopatrzyć elementów marynistycznych. Szczególnie warto zwrócić uwagę na kolumny, które wyglądaj jak pozwijane liny okrętowe. Super sprawa. Do środka też można wejść. Do kościoła wstęp jest za darmo natomiast na dziedziniec klasztorny za wejście trzeba zapłacić. Nie pamiętam ile, bo nawet się nie interesowałem gdyż nie jestem wielbicielem płacenia za wstępy do kościołów i innych instytucji religijnych. Po zwiedzeniu wnętrza kierujemy się stronę kolejnej wielkiej atrakcji Lizbony, czyli Pomnika Odkrywców. Jest to wielki monument wybudowany nad samą zatoką. Z tego miejsca ponoć wypływały statki z pierwszymi odkrywcami nowego świata. Ciekawy monument, warto na pewno zobaczyć. Ale to nie wszystko w tym miejscu, bo zaraz obok jest kolejna „pocztówkowa” atrakcja, czyli Wieża Belem. Dlaczego „pocztówkowa”? Prawda jest taka: jak na pocztówce z Lizbony nie ma tramwaju to można mieć 90% pewności, że znajduje się tam Wieża Belem. Sama budowla może niezbyt imponująca, ale na pewno bardzo malowniczo położona. Oczywiście w około tłum turystów. Zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej. Teraz plan był już taki żeby wsiąść do tramwaju i jechać zobaczyć zamek Św. Jerzego. W tym celu udaliśmy się na przystanek tramwaju (niestety nowoczesnego). Przed przystankiem jeszcze zahaczyliśmy o Mc knajpę i najedzeni pojechaliśmy do centrum a następnie pomaszerowaliśmy w kierunku placu Martim Moniz, na którym najsłynniejsza linia tramwajowa w Lizbonie, czyli linia 28 bierze swój początek. I już na początku zaskoczenia. Na przystanku kolejka. Na szczęście tramwaje kursują co chwila, więc szybko się ta kolejka przemieszcza, choć do jednego tramwaju wchodzi max 30 osób. Najlepiej spróbować tak trafić żeby wejść, jako jeden z pierwszych żeby zająć miejsce przy oknie. Okna się otwierają, więc fun jest niesamowity. Żeby to zrobić można kogoś grzecznie przepuścić a samemu poczekać na kolejny tramwaj i zabezpieczyć sobie najlepsze miejsce. My tak zrobiliśmy i udało się upolować miejsca przy samym oknie. Bałem się, że jak wejdzie do tramwaju jakaś 80 letnia babcia albo inwalida bez nogi to będzie stał a ja będę siedział. Tak zażarcie postanowiłem trzymać się mojego miejsca hehe. Sama przejażdżka niby nic takiego. Ot tramwaj. Ale zabytkowy. To niesamowicie miło przemieszczać się środkiem komunikacji miejskiej, który nie wali potem, moczem i starymi ludźmi. Dlaczego właśnie ta linia, 28, jest tak słynna? A no, dlatego, że ktoś sobie wykombinował, że tramwaj ten będzie przejeżdżał koło wszystkich (no dobra: większości) największych zabytków Lizbony. My chcieliśmy nim jechać na zamek, ale tak nam się spodobała jazda, że oczywiście koło zamku nie wysiedliśmy, potem następny przystanek też olaliśmy aż dopiero wyrzucili nas z wagonu na pętli hehe. Poczym przeszliśmy 10 metrów i ponownie wsiedliśmy do tego samego tramwaju jadącego w drugą stronę. Tym razem postanowiliśmy jednak koło tego zamku wysiąść. Znaleźliśmy wspaniały punkt widokowy, a potem poszliśmy pod zamek. Niestety zwiedzanie jest płatne, zamek nie wygląda jakoś szczególnie porywająco, więc zdecydowaliśmy się nie wchodzić. I pytanie, co robić dalej? Pierwotny plan zakładał wyjazd z miasta przed 16. Była już 17, więc plan upadł. Kolejny koncept był taki żeby przeczekać korki i wyjechać około 19. Dobrze. Mamy jeszcze trochę czasu, więc poszukamy tego „skośnego” tramwaju i się nim przejdziemy. No i pojawił się problem, bo nie mogliśmy go zlokalizować.  Poszukiwania zaczęliśmy od placu Pedro IV po czym penetrowaliśmy odbiegające od niego uliczki i nic. Dopiero Michał zorientował się, że na mapie zaznaczone jest to miejsce symbolem tramwaju. I już trafiliśmy bez problemu. Odbijamy kartę, wsiadamy i jedziemy. Super sprawa. Wygląda ten tramwaj przekomicznie. Przejażdżka nie trwa nawet 5 minut, ale atrakcja jest warta zaliczenia tym bardziej, że ze szczytu rozciąga się fantastyczny widok na Lizbonę. Potem zjeżdżamy na dół i postanawiamy zdecydowanie kierować się w stronę samochodu. W tym celu ponownie łapiemy tramwaj 28 i jedziemy pod same drzwi hostelu (dosłownie). Zostawiamy na recepcji nasze bilety całodobowe. Mogą się komuś przydać w końcu są ważne jeszcze z 12 godzin. Idziemy na parking, robimy zakupy w Lidlu i jemy szybką kolację. Postanawiamy ruszać z kopyta żeby dojechać jeszcze dziś do oceanu. I teraz ciekawa sprawa. Mamy drogę, naokoło która jest bardzo długa a mamy też drogę przez wspaniały most przypominający ten z San Francisco. Ciekawostką jest to, że most ten jest płatny 20 euro, ale tylko w jedną stronę. Jadąc z Lizbony do Faro nic nie płacimy a z Faro do Lizbony kasują nam na bramkach 20 euro. Za mostem jest płatna autostrada, ale zdecydowaliśmy się zapłacić te 20 euro żeby trochę czasu zaoszczędzić. To była dobra decyzja, bo zaraz przed północą dojeżdżamy na wybrzeże. Lokalizujemy jakiś przyjemny zjazd z głównej drogi. Rozkładamy się z winkiem na szczycie klifu i spijamy winogronowy smakołyk szybko, bo godzina już późna.



Plac Pedro IV


Klasztor Hieronimitów


Pomnik Odkrywców
 Jak w San Francisco 


Wieża Belem










Coś za co pokochałem Lizbonę! Przejażdżka słynną linią 28




Panorama miasta z dwóch różnych miejsc






Tramwaj inny niż wszystkie


Rano budzi nas wschód słońca i ciepło. Już w Lizbonie czuć było lato, ale tu na południu to już była plażowa pogoda. My dojechaliśmy do miejscowości Benagil, która słynie z przepięknego wybrzeża. Ponoć są tam najładniejsze plaże w Europie. I coś w tym chyba jest prawdy. Wygląda to tak, że wybrzeże jest zasadniczo klifowe. Mamy wysokie skały spadające prosto do oceanu, ale między tymi klifami są przerwy. Niewielkie plaże wyglądające jak raj na ziemi. Od naszego miejsca noclegowego niecałe 100 metrów była taka plaża. Schodziło się do niej przez wykuty w skale tunel a po wyjściu na piasek widoki zapierały dech. Wzięliśmy stroje kąpielowe, jedzenie i winko i postanowiliśmy trochę poplażować. W takim miejscu chętnie spędziłby trochę czasu nawet najbardziej zagorzały przeciwnik leżingu i smażingu. Miejsce jak z bajki. Woda w oceniane jeszcze dość zimna, ale Michał postanowił się tym na przejmować i zażywać kąpieli. Ja już mam na swoim koncie kąpiel w oceanie, więc nie miałem ciśnienia, ale coś tam do wody wlazłem. Zeszło nam na tej plaży jakoś do popołudnia. Nosy już się spaliły. Michałowi z łysej czaszki zaczęła złazić skóra, więc stwierdziliśmy, że jedzmy dalej. 







 Pół dnia wypoczynku w pozycji horyzontalnej 

Chcieliśmy zobaczyć tą słynną plażę z „dziurawą” jaskinią, ale niestety można się tam dostać jedynie łódką. Objechaliśmy, więc kilka okolicznych plaż, zrobiliśmy sporo fotek a w jednym miejscu wpadliśmy na kawę / coca colę. Zastanawialiśmy się, co tu robić dalej. Wzrok na mapie padł na jedno z miasteczek o nazwie Portimao, które ponoć słynie z grillowanych sardynek. Na te sardynki to maiłem smak już w Polsce. Przyrządza się je prosto na ulicy i tam też się je konsumuje i sanepidowi nic do tego. Niestety, nigdzie nie mogliśmy na te sardynki trafić. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Dopiero w jednej informacji turystycznej udało się zasięgnąć języka i zostaliśmy oświeceni, że teraz to nie sezon na sardynki. Jeśli jakaś knajpa je podaje to nie są to świeże sardynki prosto z oceanu a zwyczajnie mrożona ryba. 






 Rajskie plaże Portugalii


W Portimao jeszcze tego nie wiedzieliśmy, więc wytrwale przeszukiwaliśmy wybrzeże w poszukiwaniu tych słynnych sardynek. Gdy okazało się, że ceny w knajpach na wybrzeżu są dość wysokie udaliśmy się bardziej do centrum. Tam natknęliśmy się na maleńki lokal. Patrzę a tam pastéis de bacalhau za 5,5 euro, lampka wina za 1 euro. Zastajemy! Ciężko było się z panią dogadać, ale gdy się to udało na naszym stole zaczęły lądować różne przysmaki. Ale zanim przejdę do jedzenia to muszę napisać jeszcze słów kilka o języku. Jeśli patrzymy na szyldy, reklamy czy rozmówki to język ten wydaje się bardzo podobny do hiszpańskiego. Są to jednak pozory, bo mimo podobieństw w pisowni wymowa jest diametralnie różna. Do tego stopnia, że Hiszpanie nie rozumieją nic z mowy portugalskiej. Na szczęście Portugalczycy to nie Węgrzy i są otwarci na świat. Wiedzą, że ich jerzyk jest ekstremalnie trudny, więc wszyscy praktycznie znają angielski. A jak nie angielski to francuski. No akurat nasza pani kelnerka niezbyt sprawnie władała językiem Szekspira, więc komunikacja była nieco utrudniona, ale nie niemożliwa. Najpierw na naszym stole pojawiły się przystawki. Z tymi przystawkami to trzeba uważać. Nigdy nie wiemy czy są one za darmo czy za pieniądze. W naszej pierwszej kanapie za przystawki zapłaciliśmy 6 albo 7 euro, więc wahaliśmy się czy je jeść czy nie, ale te krewetki tak smakowicie łypały oczyma, że postanowiłem obedrzeć je ze skorupy i pochłonąć. Do tego jeszcze dostaliśmy pastéis de bacalhau na zimno i coś podobnego, ale zamiast dorsza był kurczak. Potem na stole pojawiło się główne danie, czyli pastéis de bacalhau na ciepło z frytkami, ryżem, surówką ze świeżej sałaty oraz pomarańczą i gruszką. I nie napisałem najważniejszego. Co to te pastéis de bacalhau? Otóż jest to danie z dorsza. Ale niezwykłego, bo solonego. Wszędzie w Portugalii dostaniemy wielkie płaty zasolonego dorsza. Nie jada się ich w tej postaci a używa do przyrządzania różanych dań. Ponoć Portugalczycy znają 365 sposobów na przyrządzenie tej ryby. Nie wykluczam. Jest taka opcja. I tego solonego dorsza moczy się 48 godzin w wodzie aż się trochę odsoli i zmięknie. Następnie mieli się go na gładką papkę, dodaje puree ziemniaczane, przyprawy i formuje się to w małe kulki smażone na głębokim ogniu. Wspaniałe danie. Na ciepło jednak smakuje znacznie lepiej niż na zimno. Zjadłszy wszystko z talerzy poprosiliśmy o rachunek. Niezmiernie pozytywnie nas zaskoczył. Za wyśmienity obiad dla czterech osób plus winko zapłaciliśmy 27 euro. Nic nie zostało nam policzone za znakomite przystawki. Zapamiętam ta knajpę na długo. Super jedzenie i domowa atmosfera. Mimo że Portimao to miasto, jakich mnóstwo na wybrzeżu to wizyta w nim była bardzo udana a pełny brzuch do wieczora nam o tym fakcie przypominał. Następnie pojechaliśmy w kierunku Faro. Udaliśmy się na plaże, ale już robiło się późno i zimno, więc zrobiłem tylko dwie fotki zachodu słońca (z czego jedna mniej więcej wyszła) i uciekałem do samochodu. Należało zdecydować, co robić dalej. Mieliśmy plan jechać zobaczyć Seville w Hiszpanii a następnie udać się na Gibraltar. Należało jednak te plany skonfrontować z rzeczywistością. Czasu już mieliśmy niewiele a do samego Gibraltaru mieliśmy jeszcze prawie 400 km… Trochę dużo. Podjęliśmy ciężką decyzje, że jednak nie zobaczymy ani małp ani lotniska z pasem startowym ze skrzyżowaniem i zaczynamy się kierować powoli ku Porto. A żeby jednak coś jeszcze na wybrzeżu zobaczyć pojechaliśmy do niewielkiej mieściny o nazwie Olhao. Ponoć jest tam świetny targ rybny. My nie jedliśmy jeszcze owoców morza, więc byłaby to znakomita okazja. Po zmroku dojechaliśmy do miasta i udaliśmy się na spacer i na piwko. Zamówiłem browara a okazało się, że dostałem kolejny napój, którego natężenie propagandy reklamowej jest odwrotnie proporcjonalne do smaku, czyli Carlsberg. Nie ma tego złego, bo w knajpie (dodam, że z muzyka na żywo zaraz nad oceanem, więc klimat był) zapoznaliśmy pewną parę Szwedów. Bardzo sympatyczni i otwarci ludzie. Trochę pogadaliśmy i dowiedzieliśmy się nieco o Olhao. Niestety powiedzieli nam, że targ rybny jest jutro zamknięty za to zaproponowali nam rejs na pobliską wyspę. Obiecaliśmy sprawę przemyśleć, skończyliśmy piwko i poszliśmy spać na parking dla kamperów.



Portimao


 Pastéis de bacalhau


Zachód słońca na plaży obok Faro


Nocleg na parkingu w Olhao


Wstajemy rano. Pogoda dalej piękna. Mieliśmy nastawiony budzik na 6.30 ale wstaliśmy jakoś po 7. Poszliśmy sprawdzić jednak czy ten targ faktycznie jest zamknięty. Niby nie był, ale nic się tam nie działo. Poszliśmy sprawdzić promy na wyspę. Budka z biletami zamknięta, wokoło żywej duszy. Co robić idziemy, więc na kawę. Trochę było to frustrujące, bo nasze plany się waliły. Bazar rybny co prawda za chwilę otworzono ale było tam z 4 stoiska i ryb niewiele. A i jeszcze taka ciekawostka. Jak ktoś będzie na targu rybnym Portugalii to niech nie zdziwi go etykieta z napisem: „Robalo 5 Euro /kg”. Robalo to po portugalsku okoń. W przystani łódek nadal się nic nie dzieje, więc idziemy się chwilę przejść po mieście. Mieścina niewielka i wiele w niej nie ma. Postanowiliśmy, więc wracać do samochodu i ruszać żeby reszty dnia nie marnować. Idziemy na parking i ktoś dostrzega, że buda z biletami na statek się otworzyła. Idziemy. Po dłuższej analizie wykupujemy bilety na najdłuższy rejs w dwie strony. Wygląda to tak ze płacimy 4,40 euro za bilet w dwie strony. Rejs trwa 45 minut i mamy godzinę na rajskiej wyspie. Super. Płyniemy. Widoki bajeczne, rybacy łowią ryby w tle wybrzeże. No super. Wysiadamy na niewielkim molo i idziemy zwiedzać. Cała wyspa, a w zasadzie jedna wioska na tej wyspie to pewnie ze 30 domów, z czego 70% opuszczona. Nie ma dróg, niema samochodów, tylko rowery. Dla mnie to raj na ziemi. Cisza, spokój. Pierwszy raz na własne oczy zobaczyłem miejsce, w którym widziałbym się na emeryturze hehe. Domek, weranda, winko w kieliszku i mam wyjebane na cały świat. Godzina to niewiele, ale wystarczy na zwiedzanie tego miejsca. Po chwili siedzimy już w statku i płyniemy w drugą stronę. Ale gdzie Michał? Okazało się, że zapoznał jakaś Portugalkę i gadał z nią całą drogę. Dzięki jego niesamowitej potrzebie zapoznawania nowych ludzi dowiedliśmy się, że wyspy te mają poważny problem. Ponoć rząd Portugalii pod pretekstem ochrony środowiska (jest tam park narodowy) chce wyrzucić wszystkich mieszkańców tych rajskich wysp. Ale ta ochrona przyrody to ponoć jedynie pretekst, bo tak naprawdę to są plany wybudowania tam wielkich hoteli i kurortów. Dowiedzieliśmy się też, dlaczego większość domów jest zamknięta na 4 spusty. Otóż są to domki na lato i tylko w lecie są używane. Przyznam, że wysiadałem z łódki z wielką nadzieją, że te rajskie wyspy przetrwają niezmienione i faktycznie kiedyś może tam zamieszkam…. Kto wie?  Wróciliśmy, więc do centrum Olhao z zamiarem zjedzenia czegoś. Zaleźliśmy przyjemną knajpkę o nazwie Helvete (hehehe) i zasiedliśmy na konsumpcję, ja zamówiłem winko reszta coś do jedzenia i tak sobie siedzieliśmy ciesząc się słońcem. Plan był taki żeby Olhao opuścić około 13 a wyjechaliśmy dokładnie o 15. Jak zwykle delikatna obsuwa. Skierowaliśmy się na Evore. 


Targ rybny w Olhao


Cicha i spokojna mieścina 


Płyniemy na wyspę





Tak. Tu chciałbym kiedyś zamieszkać. 

Sama droga do Evory to spora zmiana klimatu, zaczęło się robić pagórkowato a potem wręcz górzyście. Tomek lubi po takich trasach pojeździć, więc była rozrywka. Po drodze natknęliśmy się też na miasto o ciekawej nazwie Almodovar. Wjechaliśmy do centrum, bo zobaczyliśmy drogowskaz na średniowieczny most. Most znaleźliśmy, ale jakoś szału nie było. Za to w centrum trafiliśmy na fantastyczne rzeźby wykonane ze złomu. Tailiśmy tylko na wóz strażacki i na szewca. Kto wie może było ich więcej. W sensie tych rzeźb. Tomek i Emilia chcieli też wymienić pieniądze w kantorze. W mieście Almodovar  okazało się to niemożliwe. Generalnie w Portugalii ciężko jest wymienić kasę. W bankach się nie da. Znaczy są tacy, co twierdzili, że się da, ale ostatecznie i tak się nie udało. Coś takiego jak kantor praktycznie nie istnieje. Ja przez cały wyjazd widziałam dwa takie miejsca. Kasę, więc lepiej wymienić przed przyjazdem albo korzystać z bankomatów. To taka mała dygresja. Wracamy do trasy na Evore.  


Średniowieczny most 




 Pomysłowe rzeźby w miejscowości Almodovar


Evora wpisana jest na listę Unesco i posiada jeden interesujący mnie zabytek, czyli kaplicę czaszek. Niestety. Często się to słowo pojawia w tej relacji. Przyjechaliśmy do Evory już po zmroku, więc po pierwsze: zdjęcia nie są najlepsze. Po drugie kaplica była już zamknięta. Poszliśmy jednak na spacer po mieście. Generalnie Evora wyglądała jak wymarła. Prawie nikogo nie ma na ulicach, pustki jakieś takie dziwne… Ale miasto ładne. Można zobaczyć pozostałości rzymskiej świątyni Jowisza (najprawdopodobniej). Drugim ciekawym zabytkiem Evory jest okazała katedra jednak powiem szczerze: gówno widać na tych moich zdjęciach. Nie chciało mi się targać na wyjazd statywu, więc są, jakie są. Muszę jednak się usprawiedliwić, bo zauważyłem w Portugalii coś, co mnie, jako fotografa doprowadzało do szewskiej pasji. Otóż iluminacje budynków czy pomników są dla mnie w Portugalii czymś niezrozumiałym. No taka np. katedra w Evorze: dach podświetlony a ściany nie skutkiem, czego na zdjęciu mamy nie podobny do niczego twór przypominający prędzej statek kosmiczny niż budowlę. Szkoda trochę tych zdjęć, ale nic na to nie poradzę i nic z tym nie zrobię. Wyjechaliśmy z Evory około 21 przejechaliśmy trochę drogi i rozbiliśmy obozowisko w jakiś krzakach już niedaleko miasta Tomar. Noc była zimna, poranek jeszcze gorszy i jeszcze pół nocy lało. Ale morale mieliśmy nadzwyczajnie wysokie.


Gdzieś w Portugalii 


Evora - Świątynia Jowisza


Rozpoczynamy dzień od tradycyjnego skromnego śniadania. Bagietka z sardynka tym razem niestety bardzo przesuszona. Do tego winko, które zostało z kolacji i ruszamy do Tomaru. Przyciągnął nas tam imponujący Klasztor Zakonu Chrystusa będący niegdyś siedzibą Templariuszy. Przyjechaliśmy do Tomaru, gdy już przestało padać, ale nadal było zimno i pochmurno. Przeszliśmy się na niewielki ryneczek żeby zobaczyć kościół São João Baptista (Jana Chrzciciela) z zabytkową dzwonnicą a potem podreptaliśmy pod górę zobaczyć sam klasztor. Piękne miejsce. Mimo kiepskiej pogody było, co oglądać i co fotografować. Ponoć klasztor ten jest typowym przykładem stylu manuelińskiego tak charakterystycznego dla całej Portugalii. Połaziliśmy trochę wśród murów klasztornych po czym zeszliśmy ponownie na rynek i postanowiliśmy ogrzać się winkiem w jakimś lokalu. Znaleźliśmy super knajpę w stylu średniowiecznym o nazwie Taverna Antiqua. Niestety kelnerka oświadczyła, że dopiero w południe otwierają. Poszliśmy, więc na kolejny spacer, po czym wróciliśmy pod knajpę czekać aż otworzą. Od lat licealnych chyba nie stałem pod knajpą w oczekiwaniu na otwarcie hehe. Czemu nie wybraliśmy innego lokalu? Jakieś były bez klimatu. Ale w końcu wchodzimy, siadamy i zamawiamy. Ja winko, Emila i Michał piwko a Tomek kawę. I to było chyba pierwszy i ostatni raz, kiedy żałowałem, że nie wziąłem browarka na tym wyjeździe. Było wyśmienite. Na bazie jakiejś starej klasztornej receptury. Super. Może nie każde piwo w Portugalii to syf. Wole jednak myśleć o tym klasztornym browarku, jako o wyjątku potwierdzającym regułę. A i zapomniałem o moim winku. A to było bardzo dobre.  I ten klimat knajpy. Kufle gliniane, kieliszki (albo raczej puchary) na wino też gliniane. Kibel stylizowany na starodawny wychodek, ale bez dziury w ziemi. Za to umywalka to był szał. Ze ściany wystawała gliniana rynna, po której po naciśnięciu pedała lała się woda. Zlew był wypełniony kamieniami. Super pomysł. Nie chciało nam się wychodzić z tej knajpy. Czas nas gonił, bo na wieczór planowaliśmy być już w Porto a po drodze jeszcze jedna atrakcją. Jedziemy do Fatimy. 


Chłodny poranek przed Tomarem


Tomar. Kościół São João Baptista 





Twierdza Templariuszy 


W sumie każdy chciał, ale ja cisnąłem najbardziej, co zostało mi wypomniane mniej więcej w słowach: „ludzie jadą tam na pielgrzymki a ty jedziesz się pośmiać”. No w sumie tak. Dla mnie coś takiego to kwintesencja tego, co jest w religii nielogiczne. Po prostu głupie. Te objawienia i tak dalej to jedno, ale to, co się tam dzieje obecnie to drugie. Zajeżdżamy do miasta i już nas wita wielki pomnik trojga pastuszków. Zahaczmy jeszcze o miejscową biedronkę, jemy obiad i ruszamy zobaczyć katedrę. Kiedyś kościół był jeden teraz są dwa. Stary i futurystyczny nowy. Stary wygląda jak kościół, nowy jak naleśnik. Co ciekawe: nowy kościół mieści ponoć 9 tysięcy ludzi a nie ma w środku ani jednej kolumny. Bardzo ciekawa konstrukcja. Wnętrze raczej surowe z ociekającym złotem ołtarzem i Jeżuskiem na krzyżu z wyłupiastymi jak żaba oczami. Nowy level kiczu religijnego. Ale nie wspomniałem o najlepszym. Wierzy się albo inaczej: ciemne masy wierzą, że aby się uzdrowić należy zapalić świeczkę w intencji. W Fatimie kiedyś może i tak było, ale teraz osiągnięto tam kolejny level absurdu. Sprzedaje się ludziom na kramach i stoiskach poszczególne części ciała zrobione z wosku, które żeby było szybciej, pali się w ogromnym piecu. I tak na ten przykład: szarpie nas wątroba z przepicia to sobie kupujemy woskową za bagatela 8-10 euro. Palimy ją w wielkim piecu i załatwione. Można walić wódę dalej w ilościach przemysłowych. Albo tak samo płuco. Jaramy na potęgę. Przyjeżdżamy do Fatimy nabywany sobie płuco woskowe, palimy nim w piecu i voilà: można kopcić dalej po 3 ramy dziennie malborasów czerwonych. Wielkość kończyny też ma znaczenie, bo np. stopa kosztuje nas 5 euro, ale już cała noga 17. Dodatkowo możemy tez nabyć piersi, oczy, brzuchy, jelita, dom, małe dziecko a nawet małe murzyńskie dziecko. Do wyporu do koloru. Nie dopatrzyłem się za to penisa, ale z przebogatego asortymentu świeczek tradycyjnych można coś dopasować. A co gdy akurat nie ma narządu, który nam nie funkcjonuje? No taki np. błędnik albo wyrostek robaczkowy. Albo wyżej wymieniony członek męski.  I na to znajduje się rada. Możemy nabyć świeczki wysokości naszego ciała i spalić tą świeczkę w intencji uzdrowienia całości. Genialność tego biznesu polega jednak na tym, że wosk z tego pieca się odzyskuje i przetapia na kolejna nogę za 17 euro, kasa się napełnia a jedyne co uchodzi z dymem to zdrowy rozsądek. Opuszczam to miejsce zadowolony, że mnie to wariactwo nie dotyczy. Żal mi jednak tych ludzi, co w to wszystko wierzą… Albo wcale mi nie żal. Za głupotę trzeba płacić. W euro. Ruszamy do Porto. 



Pastuszkowie i bliskie spotkania trzeciego stopnia


Stary kościół 


Nowy kościół 


Spalarnia woskowych artefaktów 


Ubóstwa tu jakoś nie widać





Komu nogę! Komu wątrobę! A może jelito potrzebne? Zniżka jest!!! 


Trasa już nie tak ciekawa, ale przyjemnie się jedzie. Dojeżdżamy na miejsce i pierwsze, co należy zrobić to ogarnąć nocleg. Mamy wypisane kilka hosteli i jedzmy do pierwszego z listy. Niestety miejsc brak. Jedziemy do drugiego: miejsca są, ale jakiś ten hostel nijaki, trochę na zadupiu i koszt to 11 euro. Postanawiamy sprawdzić jeszcze jedno miejsce w samym centrum. Tomek podjeżdża najbliżej jak się tylko da, ja wypadam z samochodu i idę szukać z Michałem tego hostelu. Nie możemy znaleźć. Okazuje się, że jest on trochę zakamuflowany, ale generalnie docieramy na miejsce. Tam okazuje się, że mamy za 10 euro nocleg ze śniadaniem. Super. Fajnie, że samo centrum. Oczywiście dopytujemy o parking. Pani trochę kiepsko mówi po angielsku, ale ostatecznie jakoś udaje nam się porozumieć. Mamy na mapie zaznaczone miejsce parkingu, więc wracamy do samochodu, wklepujemy namiary w GPS i jedziemy. Oczywiście trzeba zrobić ogromne kółko po centrum, bo większość uliczek, podobnie jak w Lizbonie, jest jednokierunkowa. Docieramy na miejsce i okazuje się, że parking kosztuje jednak 10 a nie 6 euro. Co poradzić? Zostawiamy samochód, zbieramy manele i idziemy do hotelu. Tam zameldowanie i trzeba wymyślić, co robić dalej. Jakoś w nas lenistwo wygrało i postanowiliśmy wybrać się jedynie do najbliższego sklepu po jedzenie i winko a tym samym odpuścić nocne zwiedzanie Porto. W zasadzie to nic się nie stało, bo w mieście zostajemy dwie noce. Lecimy, więc szybko do najbliższego sklepu. Kupujemy składniki na jajecznicę, winko i jeszcze jakieś przysmaki i wracamy. W hotelu w końcu porządne jedzenie, kąpiel a potem winko i gadanie do północy.


Ostatni dzień w Portugalii też rozpocząłem, jako pierwszy. Poszedłem na śniadanie sam, ale zaraz reszta kompanii też się pojawiła. Śniadanie już dużo skromniejsze niż w poprzednim hotelu ale grzanek można robić ile tylko się zechce .Najedzeni uciekamy zwiedzać. Ruszam z Michałem, bo Emila z Tomkiem muszą skoczyć jeszcze do samochodu. Umawiamy się nad rzeką obok kolorowych kamienic i każdy rusza w swoją stronę.  Z Michałem najpierw wpadamy na Praça da Liberdade (Plac Wolności) mijając po drodze Kościół Świętego Antoniego, dworzec kolejowy oraz bardzo fajny pomnik sprzedawcy gazet. Na samym placu mamy jeszcze pomnik Pedro IV (Piotra IV) i jeszcze jeden jakiś niezidentyfikowany pomnik. Miejsce ładne, ale warto się przyjrzeć kamienicom dookoła. Ponoć dawniej mieszkali tu najzamożniejsi mieszkańcy miasta. Kamienice są niesamowite. Rozmawialiśmy potem na ten temat i ja wymyśliłem, że te rzeźby kojarzą mi się ze Gotham City, mieście znanym z przygód Batmana. No było w tym coś groteskowego. Mi najbardziej podobała się kamienica z wierzą ozdobioną płaskorzeźbami kół zębatych oraz znajdujący się bezpośrednio nad napisem McDonald wyrzeźbiony gigantyczny orzeł. Bardzo fajne klimaty. Lecimy dalej. 






 Praça da Liberdade


Zaraz obok jest Igreja e Torre dos Clérigos – barokowy kościół, który jest bardzo ładny, ale najciekawsze jest to, co na jego tyłach. Torre dos Clérigos to granitowa wieża ponoć najwyższa w Europie tego typu budowla. Faktem jest, że robi ona wrażenie i jest bardzo rozpoznawalnym punktem w panoramie Porto. Fajnie. Lecimy dalej. Kolej na delikatną wspinaczkę pod górę i zaliczenie Katedry. Budowla imponująca, ale chyba jeszcze lepszy był widok dookoła. Przy okazji Katedry warto wspomnieć o czymś tak samo Portugalskim jak bacalhau, czyli zdobionych płytkach o nazwie azulejos (język i zęby można sobie połamać na wymowie tego słowa). Są to zwykłe płytki ceramiczne takie jak układa się w łazienkach z tą różnicą, że pięknie się je zdobi i wiesza wszędzie. Praktycznie każdy kościół na jakieś zdobienia z azulejos. Bardzo popularne jest też malowanie nazw ulic czy numerów domów na płytkach. Bardzo to ładnie wygląda i zawsze lubiłem fotografować te płytki. Strasznie fajny pomysł. Ale wróćmy do zwiedzania Porto. Gdy oderwaliśmy się od fotografowania panoramy miasta pozostało nam zejść nad rzekę do miejsca spotkania. W tym celu należało pokonać magiczny chodnik wijący się wśród kolorowych kamienic. Bajka. I tu przychodzi mi jeszcze jednak ciekawostka o Porto. W samym centrum jest niesamowita ilość opuszczonych kamienic. Budynków, które za chwilę się zawalą. Nieraz zastanawiałem się jak to jest możliwe. Przepiękna kamienica w ścisłym centrum, w których można zrobić hotel, restaurację, cokolwiek, popadają w ruinę. Przyczyna tego jest ponoć taka, że wszystkie te kamienice uznane są za zabytkowe (starówka Porto jest na liście Unesco). Ceny wynajmu są ponoć odgórnie ustalane na bardzo niskim poziomie. Wynajmowane za bezcen kamienice nie zarabiają na tyle żeby możliwy był ich remont. Skutkiem, czego popadają w ruinę i niszczeją. Aż się zawalą. Smutny los. Man nadzieję, że Portugalczycy coś z tym zrobią. Szkoda by było. Światełko w tunelu jednak jest, bo kilka budynków w trakcie remontu widzieliśmy. Schodziliśmy sobie do samej rzeki i obserwowaliśmy te niesamowita plątaninę ulic i uliczek. Tak jak Lizbona na pierwszy rzut oka mnie nie przekonała tak Porto spodobało mi się od razu. Niesamowity klimat ma to miasto. Ciężki do opisania. Polecam zdecydowanie. I znowu gdzieś dryfuje od głównego nurtu opowieści. Dotarliśmy nad brzeg rzeki Douro, usadowiliśmy się na ławce i czekaliśmy na Tomka i Emile. W kocu się spotkaliśmy, Michał idzie na piwo a my powłóczyć się jeszcze trochę po uliczkach. Potem zdecydowaliśmy się na wyprawę na drugi brzeg rzeki. Po drodze trafiliśmy jeszcze na ciekawe miejsce: mała knajpkę w której podaje się wino lub nalewkę wiśniową w kubeczku zrobionym z czekolady. Genialny pomysł. 





Katedra



Widok z tarasu w pobliżu katedry




 Uliczki Porto


 Nalewka razem z zakąszaniem 


W tym celu trzeba wspiąć się na samą górę i wejść na most Ponte Dom Luis I. Jest to niesamowita konstrukcja bardzo kontrastująca z resztą miasta. Most ten wybudował człowiek, który współpracował z panem Eifflem przy budowie jego słynnej paryskiej konstrukcji. Most ten ma dwa poziomy: na dole jest przejazd dla samochodów oraz chodnik dla pieszych a po części górnej jeżdżą tramwaje i też spacerują piesi. Oczywiście wybraliśmy tą część bardziej widokową, czyli górną. Panorama miasta robi wrażenie. Zdjęciom nie było końca. Ludziom z lękiem wysokość radzę nie patrzeć za bardzo pod nogi, bo w moście zdarzają się małe przerwy, przez które widać wyraźnie, że spadanie z mostu chwilkę by trwało. Po drugiej stronie zatrzymaliśmy się przy stacji kolejki linowej a z tego miejsca zeszliśmy na sam dół zobaczyć słynne magazyny wina. Weszliśmy do jednego i zdecydowaliśmy, że sobie go zwiedzimy (cena 6 euro), ale najpierw przejdziemy sobie po dzielnicy i coś przekąsimy. Poszliśmy, więc dalej podziwiając łodzie, którymi dawniej spławiano wino z doliny rzeki Douro gdzie się je produkuje po dziś dnia. Poszliśmy też do cukierni, bo niedane nam było spróbować jeszcze słynnych babeczek pastéis de nata. Ja tam jakimś wielbicielem słodkości nie jestem, zamiast placka wole schabowego, ale czemu nie spróbować. Cena to 0.80 euro za sztukę, więc czemu nie? Babeczka zrobiona z czegoś, co przypomina ciasto francuskie, wypełniona budyniem i jak kto woli, może być posypana cynamonem. Słodka, że zęby bolą, więc nasyciła nas na moment. Z pełnymi (no powiedzmy) brzuchami wracamy do Calem na zwiedzanie piwnic z porto połączonych z degustacją. Niestety na miejscu okazało się, że następne wejście z angielskim przewodnikiem jest za dwie godziny. Nie ma sensu czekać, wracanie też trochę mija się z celem wiec stwierdziliśmy, że wracamy na stare miasto. W między czasie rozpętała się niewielka ulewa, która na szczęście szybko przeszła. Wracaliśmy pod katedrę podobną trasą, którą przyszliśmy, ale podobną tylko pozornie, bo raczej nie ma szans żebyśmy szli dokładnie tymi samymi uliczkami. Pod katedrą zdecydowaliśmy, że czas pomyśleć o jakimś obiedzie. Obiecałem drużynie, że zrobię na wyjeździe owoce morza. Pomysł niby prosty, ale… Mieliśmy garnek, ale w trasie ciężko zaplanować sobie nocleg z ogniskiem, na którym udałoby się ugotować jedzenie. Kuchenki oczywiście nie mieliśmy, bo w bagażu podręcznym nie przejdzie. Ciężko też nakupić ośmiornic i wozić je dwa dni w bagażniku… Więc zdecydowaliśmy, że jedzenie zrobimy w hostelu. W tym celu należało wybrać się na bazar. Pani w informacji turystycznej wyjaśniła nam jak do niego dojść i poszliśmy. Na miejscu oczywiście wybór wielki. Kupiliśmy świeże kalmary i krewetki, jakieś pieczywo i ser. O z tym serem to była akcja, bo za dwa kawałki sera koziego zapłaciliśmy prawie 10 euro. No, ale był pyszny. A i te owoce morza wcale nie były tanie, bo np. za cztery kalmary zapłaciliśmy ponad 6 euro.  Skutkiem, czego wydaliśmy sporo a żarcia niewiele. Ruszyliśmy, więc do hostelu a tam szybki podział obowiązków: ja z Michałem zaczynamy gotowanie a Emilia i Tomek idą na kolejne zakupy. Za chwilę wszyscy spotykamy się w kuchni, cebulka i czosnek skwierczą na oliwie, porto w szklance i gotowanie trwa. Najpierw udusiłem krewetki w wywarze z oliwy, białego wina, czosnku i cebuli a następnie w tym samym wywarze zrobiłem kalmary. Robi się to banalnie tylko z oprawianiem tych stworzeń jest niewielki problem. Poza tym nie polecam tego robić ludziom wrażliwym na nieprzyjemne doznania. Krótko mówiąc:  jak ktoś się brzydzi dżdżownic to niech się za kalmary nawet nie bierze hehe. Do obiadu jeszcze była wspaniała sałata zrobiona przez Emilię i grzanki z wyśmienitego chleba z oliwą czosnkową. No i do tego klasyczne porto. Czym jest ten trunek? Jest to wzmocnione słodkie wino o mocy 18%. Nie jest to mój smak, ale idzie w głowie szybko, skutkiem czego zakończywszy biesiadę byliśmy w bardzo dobrych humorach. Popiliśmy sobie jeszcze trochę białego winka i lecimy na miasto. 





 Panorama Porto


Słynne magazyny wina


Kiedyś tymi łodziami przewożono wino 


Pastéis de nata


Niezidentyfikowana ciekawostka z bazaru 






 Mistrz herbu "chochla i patelnia" w akcji (Fot. Michał Świder)

Poszliśmy jeszcze raz zobaczyć tą słynną granitową wierzę oraz natknęliśmy się na ciekawy sklepik. Wydaje się, że pamięta on czasy kolonialne, bo obrazek wieńczący szyld sklepu mógłby uchodzić w dzisiejszych czasach jako rasistowski. W środku oczywiście wszystkie portugalskie specjały z solonym dorszem na czelne. Potem poszliśmy do ciekawego parku z bardzo dziwnie wyglądającymi platanami a następnie zeszliśmy nad rzekę i wpadliśmy na fajną knajpkę. Znaczy środek był lipny, bo to jakaś piłkarska knajpa, ale na zewnątrz stoliki nad samą wodą z wspaniałym widokiem na rzekę. Niestety, starsza pani obsługująca nie rozmawia w żadnym języku oprócz swojego własnego. Na szczęście na odsiecz przychodzi jej jakiś klient (chyba ) z którym dogadujemy się że za flaszkę białego winka zapłacimy 5 euro. Jasne! Tomek domawia jeszcze piwko, bo jemu winko nie za bardzo podchodzi, rozkładamy się przy stoliku i cieszymy się ostatnim wieczorem w Portugalii. Potem zmiana lokalu i tym razem piwko. Był to browarek polecany przez Michała, który rano zakosztował go po raz pierwszy. Był to Super Bock, ale jakaś odmiana czerwona, nieco lepsza od podstawowej wersji, ale za to bardzo słodka, co mi się nieodparcie kojarzyło z świństwem, jakim jest polska warka strong. Po piwku zdecydowaliśmy się kontynuować imprezę w hostelu, więc udaliśmy się w drogę powrotną. Okazało się, że należy też coś zrobić do jedzenia i w tym celu postanowiliśmy skonsumować wszystko (no prawie), co nam zostało a bazą do tego improwizowanego posiłku była ciecierzyca z puszki. Potem dopijanie wina i spać.


Wspaniały sklepik

 Bacalhau czyli solony i suszony dorsz


Igreja e Torre dos Clérigos


Noc w Porto

Pobudka o 6.45. Dobrze, że nie przestawiałem zegarka na czas portugalski, bo by było 5.45... Spakowany już byłem, więc szybko zrobiłem kanapki i można ruszać na lotnisko. Szkoda mi było wyjeżdżać… Bardzo mi się Portugalia spodobała, ciężko mi było się z nią żegnać. Trzeba było się też pożegnać z Emilią i Tomkiem. Do następnego razu. Na lotnisku szybka odprawa (straciliśmy konserwowe sardynki i ośmiornice) i lecimy do Brukseli. Na miejsce docieramy w południe. Michał się uparł, że chce zwiedzać Charleroi. Mało tego: uparł się żebym z nim tam pojechał a moje tłumaczenia, że tam NIC nie ma go nie ruszały. W końcu jednak zrezygnował z namawiania mnie, ale postanowił jechać sam. Poszliśmy, więc na przystanek, kupiliśmy bilet i czekamy. I czekamy… I czekamy… Nic się nie dzieje. Jacyś ludzie przychodzą, jacyś odchodzą. Nie wiem, co się dzieje, bo autobus kursuje niby co pół godziny. W święta jest trochę mniejsza częstotliwość, ale co godzinę autobus i tak powinien zajechać. My staliśmy jakąś godzinę i 5 minut i nic. Michał zrezygnowany oświadczył, że ma dość i że idziemy na frytki. Frytki były pyszne. Poszliśmy przeczekać na lotnisko. Odkryłem na nim ciekawą rzecz. Często nie ma gdzie podłączyć się do kontaktu. Pada nam telefon a te kilka miejsc na cały terminal to zdecydowanie za mało. W Charleroi jest jednak na to sposób. Wystarczy patrzeć pod nogi i zlokalizować płytkę w podłodze z dziurą na środku. Jak ją podniesiemy to znajdziemy w środku kontakt. Najlepiej tych płytek szukać w okolicach jakiś gadżetów na prąd: automatów z napojami albo tymi „kołyskami na pieniądze” dla dzieci.  Potem odprawa, samolot i Warszawa… Pociąg do centrum, dwa piwka koło dworca i nocleg w polskim busie. Gdy wysiadałem rano z busa byłem bardzo zmęczony, ale zadowolony z kolejnego udanego wypadu…


Podsumujmy więc:

Wyjazd był 10 dniowy, ale w samej Portugalii spędziliśmy 8 pełnych dni. Jedyne, co mnie rozczarowało to pogoda, spodziewałem się lepszej. Na północy było chłodno i pochmurnie, noce były zimne. Za to południe to temperatura w okolicach 22 stopni, ale dalej zimne noce. Jak ktoś by się wybierał to rekomendowałbym raczej terminy kwietniowe niż marcowe, bo pogoda na pewno będzie lepsza.

Cały kraj mi się bardzo podobał. Bajeczne wybrzeże. Plaże, ponoć, najładniejsze w Europie. Bogata tradycja i kultura. Wspaniałe miasta. Bardzo spodobała mi się portugalska kuchnia. Może nie udało się spróbować wszystkich specjałów, ale na pewno będę je próbował zrobić w domu. No i wino… znakomite, jak wszędzie na południu.

Co do kosztów. Za bilety z przesiadką w Brukseli zapłaciliśmy 303 zł + jakieś grosze za dojazd do Warszawy. W trakcie wyjazdu wydałem 200 euro, ale przyznam szczerze, że nie licząc spania w bagażniku to było dość „na bogato” a Portugalia tania wcale nie jest.
Co do cen. Noclegi w miastach nie są drogie, co innego w kurortach. Generalnie wszystko oprócz wina jest droższe niż w Polsce. Obiad za mniej niż 10 euro ciężko zjeść. Ceny lampki wina w knajpach wahają się od 3,5 euro do 0.40. Podobnie sprawa ma się z piwem. Bilet wstępu i ceny za różne atrakcje też do niskich nie nalezą. Ale można sobie zawsze kupić bagietkę i zjeść ja z sardynką i tym samym zaoszczędzić np. na zwiedzanie jakiegoś muzeum.


Czy do Portugalii wrócę? Nie sądzę. Ładny kraj, ale tyle mi jeszcze świata zostało do objechania…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz